idziemy dalej

Kanion Colca – śladami polskich odkrywców

Peru wiele zawdzięcza Polakom. To naszym rodakom przypisuje się między innymi odkrycie źródeł Amazonki. Z kolei znani z telewizji Elżbieta Dzikowska i Tony Halik są uznawani za odkrywców ostatniej stolicy Inków – Vilcabamby. Konstruktorem Kolei Transandyjskiej był inżynier Ernest Malinowski, którego pomnik stoi dziś na przełęczy Ticlio – w najwyższym punkcie linii kolejowej. Inny polski inżynier – Edward Habich – założył pierwszą Politechnikę w Ameryce Łacińskiej, która obecnie jest najważniejszą wyższą uczelnią w Peru. Z kolei Ryszard Małachowski zaprojektował rekonstrukcję Placu Broni w Limie z budynkami Pałacu Prezydenckiego, Biskupiego, katedry i gmachu Rady Miejskiej. Zbudował też kilka kościołów, szkół i przepiękne rezydencje w peruwiańskiej stolicy. Jan Kalinowski sklasyfikował ptactwo i motyle dżungli peruwiańskiej oraz odkrył wiele nieznanych dotąd gatunków. Natomiast w okolicach Arequipy niemal każdy słyszał o Polsce i Polakach, a dokładniej o kajakarskiej wyprawie krakowskich studentów do kanionu Colca w 1981 roku. To właśnie oni jako pierwsi spenetrowali to miejsce i rozsławili je w świecie. To właśnie w te okolice udaliśmy się na dwudniową wycieczkę. Kanion Colca jest ponoć dwa razy głębszy niż Wielki Kanion Colorado w USA. Przez jakiś czas uważany był za najgłębszy kanion świata, ale potem palmę pierwszeństwa odebrał mu położony nieopodal kanion Cotahuasi. Najnowsze badania znów jednak dają wygraną kanonowi Colca. Jego ściany wznoszą się miejscami na wysokość 3200 m z jednej i 4200 m z drugiej strony. Z Arequipy ruszyliśmy busem i zaczęliśmy wspinać malowniczymi górskimi serpentynami już o 8 rano. Droga poprowadzona jest częściowo przez Park Narodowy, więc z okien autobusu podziwialiśmy wikunie, lamy i alpaki oraz przepiękne, choć surowe krajobrazy górskie. Na wysokości 4000 m mieliśmy pierwszy przystanek – na herbatę z liści koka, która pomaga zwalczać objawy choroby wysokościowej. Niedługo później docieramy do Patapampa, najwyższego punktu na trasie – ponad 4900 m n.p.m! Po wyjściu z autobusu łapie nas lekka zadyszka i zaskakuje (mimo wszystko) padający śnieg. Resztę dnia spędzamy w Chivay (3635 m n.p.m.), niewielkim miasteczku, które jest bazą wypadową dla większości turystów. Niestety nie mieliśmy okazji zwiedzić miasta ani przyjrzeć się jego kolorowo ubranym mieszkańcom, bo Krzysia zmogło paskudne zatrucie. Uważamy na każdym kroku, a jednak nie ustrzegliśmy się przed peruwiańskimi bakteriami ;) Następnego dnia bladym świtem ruszamy w kierunku punktu widokowego Cruz del Condor (Krzyż Kondora). Po drodze mijamy malutkie, bardzo urokliwe miejscowości oraz zatrzymujemy się by podziwiać uprawy tarasowe. Samym kanionem jesteśmy trochę zaskoczeni. Wyobrażaliśmy sobie, że będzie to głęboki wąwóz otoczony z dwóch stron prostopadłymi niemal ścianami skalnymi i że w pewnym momencie urwie się ziemia i stojąc nad przepaścią zobaczymy te tysiące metrów w dół. Kanion Colca ma tymczasem zupełnie inną budowę i wije się między szczytami sześciotysięczników. Trudno nam sobie wyobrazić jak w tej sytuacji mierzy się jego głębokość. Godzinny treking na tej wysokości dobitnie uświadamia nam, że nie jesteśmy ludźmi gór, zwłaszcza po zatruciu pokarmowym. Na szczęście piękne widoki i latające nad naszymi głowami kondory, trochę łagodzą niedogodności. Po 6 godzinach jazdy po krętych drogach i krótkim przystanku na lunch w Chivay wracamy do Arequipy. Tu możemy głębiej odetchnąć. Tym bardziej, że następnego dnia ruszamy w kierunku Puno i jeziora Titicaca.

idziemy dalej

Arequipa – miasto w cieniu wulkanów

Tak jak Lima wydała nam się miastem któremu nie trzeba poświęcać zbyt dużo uwagi, tak Arequipa (2335 m n.p.m.) zauroczyła nas do tego stopnia, że nocowaliśmy w niej aż trzy noce. Drugie co do wielkości miasto Peru, liczące według najnowszych danych około 1,2 miliona mieszkańców, urzeka swoim majestatycznym Plaza de Armas, malowniczymi uliczkami z charakterystyczną architekturą i położeniem – usytuowana jest bowiem na zboczach dwóch potężnych wulkanów – El Misti (5822 m n.p.m.) i Chachani (6057 m n.p.m.). Arequipa nosi przydomek „Białego Miasta” – większość z imponujących kolonialnych budynków w jej centrum, łącznie z ogromną katedrą, zbudowana jest z białej skały pochodzenia wulkanicznego. Jedną w największych atrakcji Areqiupy jest Monasterio de Santa Catalina – klasztor wybudowany w 1579 roku, a w dużej części udostępniony do zwiedzania turystom w 1970. To niesamowite miejsce, przenosi nas kilka wieków wstecz i sprawia, że zapominamy iż jesteśmy w wielkiej metropolii. Dopiero wyjście na taras widokowy na dachu, może wytrącić nas z przekonania, że to zupełnie inne miasto – pełne spokoju i zadumy. Najbardziej charakterystycznym znakiem klasztoru są bardzo jaskrawe barwy ścian na wszystkich dziedzińcach i korytarzach. Arequipa to także wyśmienite miejsce na wypady trekingowe na okoliczne wulkany (poza tymi dwoma, które górują nad miastem, w okolicy jest jeszcze conajmniej kilka) i do kanionów Colca i Cotahuasi (oba głębsze od Grand kanionu w Colorado). Ale to juz kolejny z etapów naszej podróży.

idziemy dalej

Zagryź świnką – pierwsze spotkania z peruwiańską kuchnią

Nieodłącznym elementem każdej z naszych podróży jest degustacja potraw charakterystycznych dla danego kraju. Tym razem również nie mogło zabraknąć kulinarnych doznań, więc przed przyjazdem przygotowałam listę kilkunastu dań do spróbowania, którą – mam nadzieję – uda nam się w całości „odhaczyć”. Kuchnia peruwiańska jest bardzo zróżnicowana. Ogromną rolę odgrywają ziemniaki i kukurydza w najróżniejszych odmianach. Peruwiańczycy uwielbiają również ryż, do tego stopnia, że dodają go do dań z ziemniakami. W Limie i miastach położonych na wybrzeżu królują ryby i owoce morza, z kolei w górach gdzie klimat jest mniej łaskawy dominują rozgrzewające zupy i gulasze. Popularne dania drugie to kotlet z wołowiny lub wieprzowiny z dodatkiem sosu; kurczak w pikantnym sosie (aji de gallina), lub kurczak w sosie z kurkumą. W okolicach dżungli można zjeść na przykład zupę z małpy, filety z jaszczurki czy zupę z żółwia, ale tam „na szczęście” się nie wybieramy. Naszą degustację, nazywając rzeczy po imieniu, zaczęliśmy z grubej rury. Dołączył do nas poznany na trasie kolega z Krakowa i na pierwszy ogień poszły: świnka morska, ceviche i rocotto relleno, czyli papryka faszerowana mięsem przyprawiona na ostro. Świnka morska mnie przerosła, patrząc na poniższe zdjęcia zrozumiecie dlaczego. Mięso, jak stwierdzili panowie, smakuje podobnie jak kurczak, ale jest go tam tak mało, że raczej trudno się najeść. Niestety zupełnie nie zasmakowało nam prawdziwe ceviche (w przeciwieństwie do tego, które jadłam w Warszawie). To surowa ryba marynowana w sosie z cytryny z cebulą i ostrymi papryczkami aji jest po prostu zbyt kwaśna i doprawiona dodatkowo jakąś intensywną przyprawą, która dominuje całą potrawę. Ale trzeba przyznać, że jest to wśród Peruwiańczyków bardzo popularne danie. Papryka byłaby z tego wszystkiego najlepsza, gdyby nie fakt, że jest piekielnie ostra i że podano ją z ziemniakami i jajkami….na słodko! Krzyś konsumując kolejne potrawy miał dość niewyraźną minę. O dziwo najbardziej zasmakowała mu świnka. Gdy próbował kwaśnego ceviche, z ust naszego kolegi padło zdanie, które pozostanie chyba kultowe: „Zagryź świnką!”. Bo jak się okazuje – może być gorzej!

idziemy dalej

Nazca i Palpa – starożytne geoglify

Okolice niewielkiej miejscowości Nazca słyną z linii i rysunków utworzonych przez okolicznych mieszkańców ponad 2000 lat temu. Są one jednym z najbardziej tajemniczych odkryć, o których nowożytni historycy dowiedzieli się dopiero w 1926 roku. Kilka lat później pojawiła się w Peru Maria Reiche, która badaniom linii poświęciła całe swoje życie. Walczyła też o ich ochronę, bo choć rysunki powstały tak dawno temu, największym zniszczeniom uległy w ostatnim stuleciu. Przez jeden z nich poprowadzono szosę panamerykańską, inne ucierpiały w trakcie Rajdu Dakar, a jeszcze inne zniszczyli po prostu turyści chcący zobaczyć je z bliska. Czym właściwie są rysunki i linie Nazca? Początkowo myślano, że to system kanałów nawadniających, gdyż oglądając je z ziemi trudno dostrzec, że to konkretne kształty. Jednak wspomniana wcześniej Maria Reiche uznała, że to ogromny podręcznik astronomii: poszczególne rysunki odzwierciedlają gwiazdozbiory na niebie, a niektóre linie pokrywają się z orbitami gwiazd. Inna teoria mówi z kolei, że rysunki miały być formą modlitwy o deszcz ponieważ zwierzęta na nich przedstawione są związane z dżunglą lub oceanem i miały przypominać Bogom by zesłali deszcz na tę surową krainę. Oczywiście nie mogło też zabraknąć teorii o kosmitach. Brak jednoznacznej interpretacji linii i rysunków tylko podsyca zainteresowanie turystów. Tuż przed przylotem do Peru przeczytaliśmy artykuł o odkryciu nowych rysunków. Na terenie znaleziska prowadzone są obecnie intensywne badania. Co ciekawe nieopodal Nazca – w Palpa – znajdują się rysunki znacznie starsze od tych opisanych powyżej. Ponieważ jednak odkryto je później i później udostępniono zwiedzającym, są znacznie mniej popularne i rozreklamowane. Rysunki można zobaczyć na dwa sposoby: z samolotu (lot 35 min. kosztuje ok. 75-85 dolarów za osobę) lub z punktów widokowych wzdłuż trasy. Pierwsza opcja pozwala zobaczyć większą liczbę rysunków, ale poza tym, że kosztowna, to jest raczej dla ludzi o… mocnych żołądkach. Piloci robią bowiem nad każdym rysunkiem dwa kółka, tak by pasażerowie siedzący z prawej i lewej strony samolotu mogli zobaczyć je tak samo dobrze. Do punktów widokowych można dojechać autobusem miejskim, taksówką lub w ramach zorganizowanej wycieczki. Koszt tej ostatniej to ok. 80 soli/osobę.

idziemy dalej

Huacachina – tego się nie zapomina

Dzisiejszy dzień sponsorowała litera P jak przygoda. Postanowiliśmy udać się do Ica i Huachacina, by poszaleć na tutejszych przeogromnych wydmach. Ale ponieważ nie zajmuje to więcej niż dwie godziny, chcieliśmy również zorganizować pozostałą część dnia. Obeszliśmy chyba wszystkie możliwe agencje turstyczne w Paracas, ale okazało się że tylko w dwóch ktokolwiek mówi cokolwiek po angielsku. Mieszanką obu języków (Peruwiańczycy mają tendencję do zapominania, że nie mówisz i nie rozumiesz po hiszpańsku) udało się nam ustalić plan doskonały – zwiedzanie Ica, wizyta w muzeum, w fabryce czekolady, winnicach, gdzie produkuje się narodowy napój Peru – pisco, i na koniec – relaks na wydmach. Plan był dość ambitny, więc gdy pierwszy autobus spóźnił się o 30 minut, zaczęliśmy mieć obawy co z tego wyjdzie. Na trasie panował spory ruch, więc pokonanie 60 km zajęło nam dłużej niż było to przewidziane. Czas się kurczył. Gdy dojechaliśmy na miejsce okazało się, że jedyną atrakcją jest wizyta w winiarniach, a głównym celem przewodnika, jak to sam zgrabnie ujął, jest nas wszystkich upić. I teraz wyobraźcie sobie nasze miny. Dla niewtajemniczonych – pijemy mało z tendencją do wcale, więc raczej nie zdecydowalibyśmy się na taką wycieczkę, gdybyśmy wiedzieli że jest ona główną atrakcją dnia. Ale skoro tak się to potoczyło – jedziemy. Pominę opis samej wizyty w winiarni, bo jest to typowo komercyjna rozrywka z szybkim oprowadzeniem po obiekcie i znacznie dłuższą wizytą w barach. Pisco jest alkoholem produkowanym z winogron. Jest to destylat wina, który osiąga ponad 40% moc. Na jego bazie, a także z pierwotnej fermentacji powstają różne wariacje: słodkie i wytrawne wina, smakowe likiery i czysta, najmocniejsza wersja. Kilka kieliszeczków (jeśli nie kilkanaście), nawet jeśli niepełnych, bez obiadu zrobiło swoje i w tak szampańskich nastrojach udaliśmy się w kierunku Huacachiny, zahaczając jeszcze po drodze o Cachicha, która słynie na całym kontynencie jako miasto szamanów i uzdrowicieli. Wracając do wydm – musimy przyznać, że byliśmy trochę nieświadomi tego co nas miało spotkać. Zostaliśmy bowiem zapakowani do kosmicznych, skonstruowanych specjalnie na tę potrzebę „aut”, zwanych buggy, przypięci pasami jak na rollercosterze i….zaczął się prawdziwy rollercoaster… po wydmach. Dobrze, że wypity wcześniej alkohol trochę nas rozluźnił, bo kierowca jeździł jak szalony – góra, dół, góra, dół – a nas na zmianę wyrywało i wgniatało w fotele. Siedząc w autach w sumie ucieszyliśmy się, że nie zdążyliśmy zjeść obiadu, bo mogłoby się to bardzo źle skończyć. Trzeba przyznać, że taka przejażdżka jak tak samo emocjonująca, jak i widowiskowa. Adrenalina wydziela się w ponadprzeciętnych ilościach, a przy okazji można podziwiać nieziemski krajobraz. (rada praktyczna: w środkowym rzędzie miota pasażerami znacznie mniej niż z tyłu. Szkoda, że dowiedzieliśmy się o tym po fakcie) ;) Oprócz ekstremalnych przejazdów po wydmach było też oczywiście kilka przystanków na sandborading (którego próbowaliśmy już na Nowej Zelandii) i fotografie z zachodzącym za wydmami słońcem w tle. Wieczorem, upiaszczeni od stóp do głów, rozemocjonowani i szczęśliwi, wsiedliśmy do autobusu rejsowego i udaliśmy się w stronę Nazca. Na szczęście już po w miarę płaskiej drodze.

idziemy dalej

Paracas – w krainie ptaków i księżycowej pustyni

Opuściliśmy Limę i udaliśmy się autokarem na południe, do małej turystycznej miejscowości Paracas. To właśnie z tego miejsca najłatwiej dostać się na tak zwane Galapagos dla ubogich, czyli na Islas Ballestas. To także dokonały punkt wypadowy do Reserva Nacional de Paracas. Nam udało się w ciagu jednego dnia zobaczyć zarówno niesamowite wyspy jak i spędzić kilka godziny w Rezerwacie Narodowym. Zaczęliśmy od porannego rejsu motorówka. Muszę uczciwie przyznać, że w ciągu dwóch godzin widziałem więcej ptaków, niż przez całe swoje dotychczasowe życie. A co ciekawe to i tak nie był sezon – bywają miesiące, że różnorodnego ptactwa jest tam o wiele więcej. Ale pelikany, kormorany, pingwiny i inne ptaki to nie jedyna atrakcja rejsu. Wokół naszej motorówki często skakały delfiny, na kamienistych plażach i skałach wysp wylegiwały się lwy morskie. Na deser dotarliśmy do El Candelabro, ogromnego naskalnego geoglifu przypominającego kształtem świecznik lub rozłożysty kaktus. Około południa udaliśmy się małym turystycznym autobusem do Reserva Nacional de Paracas. Ale to nie jest typowy rezerwat – nie ma tu żadnych roślin, a i zwierząt trzeba szukać dość uważnie. To miejsce to szczera pustynia, ale mimo surowości klimatu naprawdę zachwyca. Zapewne gdyby nie fakt, że otoczone jest ze wszystkich stron oceanem, można by go spokojnie uznać za krajobraz iście księżycowy lub też marsjański. Takie miejsca jak Paracas zapadają w pamięci do końca życia i na pewno powinny być obowiązkowe na liście każdego turysty przyjeżdżającego do Peru. I na koniec uwaga ogólna dla przyszłych gości Paracas i zapewne innych peruwiańskich miast. Jeśli macie do wyboru jakaś atrakcje organizowaną przez agencje A za 30 soli i tę samą organizowana przez agencje B za 30 dolarów, to bez wahania wybierzcie tą pierwszą. Jakościowo nie będą różnić się praktycznie niczym, a cenowo to ponad trzykrotna różnica.

idziemy dalej

Lima po raz pierwszy

Nigdy nie byliśmy fanami miast, a zwłaszcza wielkich metropolii. Lima tylko utwierdziła nas w przekonaniu, że miejsca tego typu nie są dla nas. Oczywiście nie oznacza to, że żałujemy spędzenia w stolicy Peru całego dnia, ale jak na nasze potrzeby to absolutnie wystarczy, zwłaszcza że jeszcze tu wrócimy na koniec wyprawy. Oczywiście trudno jednoznacznie ocenić miasto, które według niektórych szacunków ma nawet 11 milionów mieszkańców. Lima jest miastem ogromnych kontrastów. Z jednej strony dzielnice nędzy, budowane w znacznej odległości od centrum favele, tuktuki i rozklekotane auta, z drugiej strony typowe miejskie centrum tętniące życiem, z trzeciej zaś nowoczesne i piękne dzielnice z willami z widokiem na ocean, z zaprojektowanymi parkami miejskimi, ze snobistycznymi klubami, galeriami sztuki i najlepszymi restauracjami na świecie. Rozwarstwienie społeczne jest ogromne. Niestety już na pierwszy rzut oka widać, że to bieda zdecydowanie zdominowała tutejszy krajobraz. Miejsca, które warto odwiedzić stanowią zdecydowaną mniejszość ogromnego miasta. Oczywiście warto wybrać się do centrum w okolice Plaza Mayor, by zobaczyć najbardziej reprezentacyjne budynki miasta. Jedną z najpopularniejszych dzielnic jest także polecana przez wszystkie przewodniki Miraflores. Nas jednak najbardziej urzekło Barranco – dzielnicy artystycznej bohemy. Ma niepowtarzalny kameralny charakter i malowniczą zabudowę oraz ogromny wybór świetnych restauracji. Aż trudno uwierzyć że to ciągle Lima. W czasie naszej krótkiej wizyty w Limie wzięliśmy udział we Free Walking Tour. Chętnych by wziąć w nich udział uprzedzamy, że nie jest to zwiedzanie sensu stricto, natomiast w trakcie 3 godzinnego spaceru po historycznym centrum miasta dowiedzieliśmy się mnóstwa rzeczy z zakresu kultury, historii i współczesnego życia Peruwiańczyków. Mnie najbardziej urzekła ciekawostka dotycząca parasoli. Otóż podobno w Limie nie ma ich wcale, bo też prawie nigdy tu nie pada. Co jeszcze ciekawsze słońca o tej porze roku (środek wiosny) też nie ma tu za wiele. W tutejszym klimacie przeważa garua, czyli mgła i nisko utrzymujące się chmury. Do Limy wrócimy za około trzy tygodnie. Wtedy na pewno pojawią się kolejne spostrzeżenia i refleksje. Tymczasem kierujemy się na południe do Paracas (tam podobno możemy liczyć na słońce), by odwiedzić wyspy Islas Balestas zwane potocznie Galapagos dla ubogich.

Ruszamy do Peru!

idziemy dalej

Ruszamy do Peru!

W poszukiwaniu łosia

idziemy dalej

W poszukiwaniu łosia

Dwa dni, które spędziliśmy na Podlasiu, to zdecydowanie za mało, żeby poznać ten region Polski, ale wystarczająco dużo żeby się w nim zakochać i właściwie od razu po powrocie planować kolejną wyprawę w te okolice. Pierwotnie zakładaliśmy wycieczkę szlakiem małych miast i wsi, ostatecznie jednak sprawy przybrały zupełnie inny obrót i przez dwa dni szukaliśmy łosi w Biebrzańskim Parku Narodowym. Dlaczego kochamy łosie pozostanie naszą słodką tajemnicą, jednak to miejsce zachwyci nie tylko miłośników tych ssaków. Mimo że Biebrzański Park Narodowy jest największym parkiem narodowym w Polsce i jednym z największych parków w Europie, wciąż dociera tam bardzo niewielu turystów. Dlatego jest to doskonałe miejsce dla osób poszukujących ciszy, spokoju i lubiących bycie sam na sam z dziką przyrodą. Znaczna część parku to kompleks torfowisk niskich, wysokich i przejściowych z unikalną różnorodnością gatunków roślin, ptaków (prawie 300 gatunków) i innych zwierząt. W parku wyznaczono prawie 500 km szlaków. Można poruszać się pieszo, rowerem, są również szlaki wodne i ścieżki edukacyjne. Na odcinku 30 km park przecięty jest Carską Drogą – przepięknie położona szosa wzdłuż której rosną bagienne olszyny oraz bory sosnowe. Jadąc tą trasą należy być bardzo czujnym ze względu na przechadzające się zwierzęta. Obowiązuje ograniczenie do 50km/h, ale warto jechać nawet jeszcze wolniej, bo przejazd z Mężenina do Goniądza może dostarczyć wielu wrażeń. Spotkanie z łosiem nie jest jednak tak łatwe i wymaga wzmożonego wysiłku. Pobudka o 3 rano to pierwszy test dla miłośników tych zwierząt. Łosie są aktywne głównie bladym świtem, gdy zaczynają szukać jedzenia. Później można je spotkać jeszcze wieczorową porą (ok. 19:30-20:00), a poza tym całymi dniami wylegują się w trawie. Panujące ostatnimi czasy w Polsce upały są dla łosi nieznośne, gdyż najlepiej czują się gdy temperatura nie przekracza 10 stopni Celsjusza. Na wycieczkę ruszamy z przewodnikiem. Jego wprawne oko, znajomość terenu i ogromna wiedza o Biebrzańskim Parku Narodowym okazują się nieocenione. Z Carskiej Drogi natychmiast wypatruje pięknego rogacza i po chwili zdążamy w jego kierunku kładką „Długa Luka“, zawieszoną tuż nad bagnami. Widoczność jest ograniczona, ale z drugiej strony unosząca się wysoko nad bagnami mgła to przepiękny i magiczny widok. Po drugiej stronie Carskiej Drogi wschodzi słońce i oświetla biebrzańskie łąki. Wiemy już, że warto było wstać, a to dopiero początek przygody. Jadąc do kolejnego punktu widokowego spotykamy na drodze pięknego lisa. Na początku jest nieufny, a później to ja muszę się cofać, bo zaczyna podchodzić niebezpieczne blisko. Podobno tylko młodziutkie lisy są takie towarzyskie. Za tydzień, dwa nie mielibyśmy szans na tego typu spotkanie. Odwiedzamy również posiadłość Króla Biebrzy – Krzysztofa Kawenczyńskiego, który porzucił pracę w korporacji i osiedlił się w środku lasu. Początkowo wszyscy traktowali go jak dziwaka, szybko jednak zyskał sympatię mieszkańców gdy okazało się, że przeprowadzka z Warszawy i ucieczka od gwaru miasta to nie jego fanaberia, a świadomy wybór. Park, bagna i rzekę zna jak nikt inny. Dom Pana Krzysztofa to istny skansen. Muzeum starych przedmiotów, skarbów, pamiątek kulturowych i eksponatów rękodzieła ludowego, ale też plakatów, obrazów, figurek, glinianych naczyń czy rzeźb. W okolicy jego posiadłości często można spotkać piękne ptaki – dudki, niestety tym razem nie udaje nam się ich zobaczyć. Szukamy też bobrów w okolicy Twierdzy Osowiec, ale i w tym przypadku czeka nas kolejna próba. Ptaki (i łosie zresztą też) najlepiej obserwować wczesną wiosną. Ogromne wrażenie robią na nas łąki porośnięte krwawnicą. Fioletowe połacie tych kwiatów wyglądają zupełnie jak francuskie pola lawendy. Choć po parku bez najmniejszych przeszkód można poruszać się samemu to obecność przewodnika sprawia, że wyprawa jest jednocześnie bardzo ciekawą lekcją przyrody. Co i rusz zasypywani jesteśmy ciekawostkami z życia roślin i zwierząt. Dowiadujemy się na przykład o czym świadczy liczba wypustek w porożu łosia, oglądamy zęby bobra (są koloru żółto-brązowego i rosną bez przerwy!), mamy okazję zobaczyć uzębienie lisa i dowiedzieć się o zastosowaniu leśnych ziół w leczeniu różnych przypadłości. Przewodnik dba też o nasze bezpieczeństwo, zwłaszcza przy przeprawach przez tereny bagienne. Legendy miejskie głoszą, że wciągnęły już one niejednego zuchwałego turystę. Ale przede wszystkim docieramy w wiele miejsc, do których pewnie nie dotarlibyśmy sami. Wszystko to trwa w sumie prawie 5h. Zmęczeni ale szczęśliwi wracamy do pensjonatu i… idziemy spać. Następnego dnia wstajemy w środku nocy i ponownie ruszamy przetartymi dzień wcześniej szlakami. I znowu jest magicznie. Miejsca te same, a wyglądają zupełnie inaczej. Takich krajobrazów i widoków nigdy dość. Na pewno wrócimy tam na wiosnę.

Grébovka

idziemy dalej

Grébovka

Przed wyjazdem do Pragi zrobiłam trochę nietypowy reaserch wpisując hasło „alternatywne zwiedzanie Pragi“. Główne zabytki można zobaczyć w ciągu 2-3 dni, a że tym razem nasz urlop był nieco dłuższy, mieliśmy czas by zejść z głównego turystycznego szlaku. Zaprowadziło nas to w bardziej lub mniej atrakcyjne rejony, ale choćby dla takiego miejsca jak to, o którym zaraz napiszę – warto było zaryzykować i wyściubić nos poza Prahę 1 oblężoną przez turystów. Altana na Grébovce (bo o niej mowa) uważana jest przez niektórych za najpiękniejsze miejsce do romantycznych schadzek. To stylowy, drewniany pawilon osadzony na zboczu autentycznej winnicy, z którego roztacza się malowniczy widok na panoramę Pragi. Co prawda nie widać z tego miejsca ani mostu Karola, ani Starego Miasta, za to nie trzeba się przepychać łokciami, by się do niego dostać. W pawilonie można napić się wina wytwarzanego na miejscu i zatańczyć milongę. Winnica znajduje się na terenie pięknego parku (Havlickove Sady), w dzielnicy Vinohrady, która była kiedyś nazywana Górami Winnic. Swoją drogą, o ile Praga na pewno wszystkim kojarzy się z piwem, tak z winem – już niekoniecznie. A w Pradze, poza Grébovką, znajduję się jeszcze pięć innych winnic, które łącznie zajmują niecałe 12 hektarów i produkują prawie 50 000 litrów wina. To niedużo, ale dzięki temu wina praskie zalicza się do winiarskich osobliwości. W mieście nie brakuje imprez podczas których można skosztować lokalnie wytwarzanych trunków. Co ciekawe – nie da się ich kupić w sklepach, dlatego tym bardziej warto odwiedzić jedną z praskich winnic.

Praskie smaki

idziemy dalej

Praskie smaki

Moves like Jarg

idziemy dalej

Moves like Jarg

Czechy to kraj, który dość szybko wywołuje konkretne skojarzenia. Czeskie piwo, knedliki, Krecik, czeski film, Wojak Szwejk… Być może zapomniałem jeszcze o czymś oczywistym, ale dla mnie osobiście pierwsze skojarzenie z Czechami to europejska kolebka hokeja na lodzie. Ten sport jest tam obecny wszędzie i o każdej porze roku. Przykłady? Proszę bardzo… Gdy wylądujecie na lotnisku w Pradze, w holu głównym możecie dostrzec hokejową koszulkę Jaromira Jagra, jednej z największych gwiazd hokejowych i zarazem ogólnie sportowych w tym kraju. W kiosku gdzie będziecie kupować bilety na autobus do centrum, znajdziecie kilka gazet poświęconych tylko hokejowi. A jeśli dokładniej poszperacie, to znajdziecie też pewnie jakiś kalendarz z reprezentacją narodową lub inne gadżety związane z tą dyscypliną sportu. Jedną z pamiątek, które będziecie mogli sobie kupić będzie, poza wspomnianą już koszulką, krążek hokejowy z flagą Czech lub nawet matrioszka z najbardziej znanymi hokeistami świata. Ale hokej w Czechach jest nie tylko na pokaz. Nim się tu żyje, ten sport się tu uprawia. Zajrzyjcie nawet w środku lata to miejskiego marketu w średniej wielkości mieście… jest duża szansa, że będzie tam osobny dział ze sprzętem hokejowym… nie nie pomyliłem się, nie sportowym, a tylko hokejowym. Kaski, łyżwy, ochraniacze, kije… co tylko zechcecie. Trzeba przyznać wprost. Czesi są na punkcie hokeja po prostu zwariowani. Oto przeróbka hitu Maroon 5 – Moves Like Jagger… Według Czechów jedyna słuszna wersja czyli Moves Like Jagr. A na deser krótki komiks, który wyjaśni Wam dokładnie przyczyny podziału Czechosłowacji w 1993 roku na dwa państwa. I trzeba przyznać, że pomysł się wyjątkowo udał. W roku 2000 w finale Mistrzostw Świata rozgrywanych w Rosji zagrały drużyny Czech i Słowacji… Wygrali ci pierwsi 5:3.

Praga zwyczajna

idziemy dalej

Praga zwyczajna

Tramwajem po Pradze

idziemy dalej

Tramwajem po Pradze

Tramwaje są nieodłącznym elementem praskiego krajobrazu i jednym z najwygodniejszych i najszybszych środków komunikacji w mieście. Oczywiście poza metrem, choć tramwaje mają moim zdaniem tę przewagę, że w czasie podróży nimi można podziwiać świat. Tramwaje są obecne w Pradze od ponad 100 lat , początkowo były to tramwaje konne, potem nadszedł czas na elektryczne. System komunikacji tramwajowej posiada największą sieć linii w Czechach i jedną z najdłuższych w Europie (142km). Nam zapadł w pamięci najbardziej tramwaj numer 22, choć nie doceniliśmy go od razu. Owszem, miał przystanek tuż przy naszym hotelu, jechał do centrum, ale poza tym na początku nie wyróżniał się niczym szczególnym. Do czasu, aż po paru dniach zorientowaliśmy się, że: można nim dojechać na Hradczany (i wspina się wysoko wokół wzgórza) można nim dojechać w okolice Grébovki i Žižkova ma przystanek pod wzgórzem Petřín dojeżdża również w bliskie okolice Ořechovki (1 przesiadka) kluczy urokliwymi uliczkami przecinając Malostranské náměstí Krótko mówiąc – dojeżdża prawie wszędzie tam gdzie turysta dojechać powinien, a do tego jego trasa jest bardzo malownicza. Niejednokrotnie był dla nas wybawieniem gdy zgubiliśmy się w labiryncie praskich uliczek znacznie oddalając się od domu. Rozkładaliśmy wtedy mapę miasta nakładając na nią mapę komunikacji miejskiej, a po chwili ni stąd ni zowąd pojawiał się tramwaj 22 i już byliśmy w domu – dosłownie. Po powrocie do Polski zrobiłam mały reaserch. Okazuje się, że trasa tego tramwaju jest, owszem, bardzo długa, ale prawie nigdy tramwaj nie pokonuje jej w całości, ponieważ część praskich linii kursuje wariantowo – tzn.że zaczyna i kończy trasę na różnych przystankach w zależności od pory dnia i zapotrzebowania. Tak czy inaczej – zapamiętajcie ten numer. Jesteśmy przekonani że w trakcie pobytu w Pradze na pewno Wam się przyda.

idziemy dalej

Pragę każdy zna

Sądząc po natłoku polskich turystów na ulicach Pragi, opisywanie tego miasta na blogu jest pozbawione sensu. W długi czerwcowy weekend częściej słychać tu naszą rodzimą mowę niż język czeski czy angielski. Może gdybyśmy przyjechali w innym terminie to udałoby nam się uniknąć wrażenia, że w Pradze był już każdy i każdy świetnie ją zna. Ale z drugiej strony jak dobrze można poznać miasto w dwa, trzy dni? Pewnie tylko pobieżnie, wyrywkowo, turystycznie. Wszyscy idą na Staroměstské náměstí potem przez Karlův most na Pražský hrad i do Złotej Uliczki po czym podziwiają Katedrála Sv. Víta. Ambitniejsi może pojadą na Žižkov – dzielnicy opisanej z zachwytami przez Mariusza Szczygła lub do praskiego Zoo, ale większość pewnie zakończy tour w gospodzie przy kuflu piwa. A ja z Pragi zapamiętam najlepiej inne miejsca. Wcale nie bardzo oddalone od głównego szlaku turystycznego, ale dużo mniej oblegane. Wam też bardzo polecam: ścianę Johna Lennona, labirynt luster na wzgórzu Petřín i oczywiście wszelkie instalacje Davida Černego – naprawdę warto wybrać się szlakiem jego twórczości.

Ceny w Kopenhadze, czyli ile wydasz jadąc do Danii

idziemy dalej

Ceny w Kopenhadze, czyli ile wydasz jadąc do Danii

Nie tylko Noma

idziemy dalej

Nie tylko Noma

Kopenhaga dla turysty

idziemy dalej

Kopenhaga dla turysty

Rowerowa stolica Europy

idziemy dalej

Rowerowa stolica Europy

Smørrebrød & pølser

idziemy dalej

Smørrebrød & pølser

Jeśli umierać, to tylko w Danii

idziemy dalej

Jeśli umierać, to tylko w Danii

Kopenhaga 5 lat później

idziemy dalej

Kopenhaga 5 lat później

Kopenhaga, moje miasto

idziemy dalej

Kopenhaga, moje miasto

Szentendre napora

idziemy dalej

Szentendre napora

idziemy dalej

Paprykowe love

Nasza krótka wycieczka do Budapesztu to oczywiście nie tylko zabytki i spacery po mieście. Chcieliśmy zasmakować również tamtejszej kuchni i już pierwszego wieczoru udaliśmy się do wcześniej wytropionej w sieci restauracji, która serwuje tradycyjne dania. Kuchnia węgierska jest charakterystyczna dzięki obecności jednego konkretnego warzywa. Tak, tak – jest to papryka. Występuje w przeróżnych kolorach, wielkościach, kształtach i smakach, świeża, suszona, słodka, ostra. Jest prawie w każdej potrawie. Jedno z powiedzeń mówi, że gdy węgierska gospodyni ma przygotować jakieś danie, stawia na blacie słoik papryki i zastanawia się co do niego dodać. Wśród wędlin króluje salami i wieprzowo-wołowa kiełbasa. Sztandarowymi daniami są leczo i zupa gulaszowa (rzadka, z warzywami i mięsem), zupa rybna, a także paprykarze (potrawki z kawałkami mięsa i papryką) i gulasz (gęsty), czyli pörkölt. W menu bardzo często pojawiają się też gęsie wątróbki serwowane z karmelizowanymi w miodzie jabłkami lub gruszkami – podobno to najlepsze z podrobów, mi jednak nie za bardzo przypadły do gustu. Jeśli chodzi o fast foody najbardziej popularny jest langosz,czyli niesłodki duży racuch ze śmietaną i tartym żółtym serem.  Mam z tym daniem nie najlepsze wspomnienia z dzieciństwa (sprzedawali to kiedyś w budce pod Halą Banacha), więc nie odważyliśmy się spróbować. Za to na kiermaszu świątecznym skosztowaliśmy töltött káposzta, czyli kapusty faszerowanej mięsem mielonym i ryżem. Faszerować można też oczywiście paprykę. Danie serwowane jest z kwaśną śmietaną i w całości jest naprawdę… kwaśne. Wyjątkowo nie poświęciliśmy zbyt dużej uwagi deserom. Pewnie dlatego że dania główne są bardzo syte i już nie mieliśmy miejsca na słodkości. Możemy polecić jedynie somlói galuska, który jest ulubionym deserem Węgrów. To nasączony alkoholem biszkopt, serwowany z kremem budyniowym, rodzynkami i bitą śmietaną oraz z polewą czekoladową. Proste i pyszne. W trakcie naszego pobytu w znaleźliśmy dwie restauracje, które możemy z czystym sumieniem polecić, także dzielimy się namiarami: Cafe Intenzo, w pobliżu Kalvin Ter – http://www.cafeintenzo.hu/ Chef Cafe, rodzinna niewielka restauracja w pobliżu deptaku na Vaci Utca z doskonałą obsługą Orientacyjne ceny: Danie główne : 2000-3000 forintów Zupa gulaszowa: 1000-1500 forintów Deser: 500-1000 forintów Herbata: 300-500 forintów W turystycznych miejscach można znaleźć lunchowe zestawy za ok. 1500-2000 forintów. P.S. Aha, i tak jak pisałam we wcześniejszej notce – trudno o czarną zwykłą herbatę. To przedziwne. W restauracjach i kawiarniach, ale też w sklepach jest ogromny wybór herbat smakowych, earl grey, ale zwykłej czarnej prawie nigdzie nie ma!

idziemy dalej

Szentendre

Gdy przed wyjazdem zapytaliśmy zaprzyjaźnioną hungarystkę co warto zobaczyć w Budapeszcie, oprócz powszechnie wymienianych atrakcji turystycznych napisała: (…) i KONIECZNIE Szentendre! Wobec takiej rekomendacji nie mogliśmy pozostać obojętni. Spontanicznie kupiliśmy bilety, wsiedliśmy do kolejki (HEV 5) i ruszyliśmy, ahoj przygodo! Podróż trwała ok. 40 minut, a im byliśmy dalej od stolicy, tym bardziej się zastanawialiśmy gdzie my właściwie jedziemy i co jest w tym całym Szentendre, bo przedmieścia Budapesztu zupełnie nie wyglądały zachęcająco. Taki nasz biedniejszy Pruszków. Tuż przed stacją końcową zobaczyliśmy wielkie pole, a gdzieś w oddali majaczyło Szentendre. Gdy wysiedliśmy z pociągu i rozejrzeliśmy się wkoło, uznaliśmy zgodnie, że coś tu nie gra, i że to chyba jakaś pomyłka, trochę nawet obleciał nas strach: szaro, buro, brzydko i jeszcze towarzystwo szemrane. Ale podążyliśmy w stronę centrum, tak jak pokierowały nas znaki, i za chwilę znaleźliśmy się w zupełnie innej rzeczywistości. Jak to mawiają: nie oceniaj miejscowości po dworcu! Po przejściu zaledwie kilkuset metrów oczom naszym ukazało się przeurocze, malownicze miasteczko przypominające nieco nasz Kazimierz nad Wisłą. Kameralne, z niską zabudową, z labiryntem krętych uliczek, w których można się zgubić i z naddunajskimi bulwarami. Miasto papryki, miasto 7 wież, miasto artystów plastyków i miasto marcepanu, bo to w nim znajduje się podobno jedyne na świecie muzeum Marcepanu. A także, co ciekawe, Muzeum Bożego Narodzenia. Miasto aż po XIX wiek zamieszkiwane głównie przez Serbów, do dziś zachowuje odrębność kulturową i językową. Zewsząd kuszą klimatyczne kawiarenki i restauracje zachęcające do tego, by odpocząć ciesząc oczy atmosferą miasta. Kuszą też niewielkie sklepiki z pamiątkami i biżuterią. Bez wątpienia warto tam pojechać, zatopić się w nieco sennej atmosferze i odpocząć od budapeszteńskiego zgiełku. Dojazd: kolejką HEV 5 z Batthyány tér (z biletem komunikacji miejskiej obowiązuje tylko dopłata za II strefę; koszt 310 forintów w 1 stronę).    

idziemy dalej

Zaczynamy od Pesztu

Pierwszy pełny dzień z naszych 72 godzin w Budapeszcie poświęciliśmy na zwiedzanie prawego brzegu Dunaju, czyli Pesztu. Oczywiście w tak krótkim czasie nie da się zobaczyć wszystkiego, ale pokonując ponad 20 kilometrów (na nogach!) udało nam się dotrzeć do najważniejszych atrakcji turystycznych. Z Kalvin Ter, w pobliżu którego mieszkamy, udaliśmy się w pierwszej kolejności w kierunku Bazyliki św. Stefana. Po drodze natknęliśmy się na wielki jarmark świąteczny, ale było na tyle wcześnie, że sprzedawcy dopiero rozstawiali swoje stoiska. Bazylika z wysoką na 96m kopułą zdecydowanie króluje nad miastem, jej budowa zajęła w sumie 55 lat. Wstęp do kościoła tylko po uiszczeniu opłaty w wysokości 200 HUF od osoby, nazwanej przewrotnie „darem”. Podobno z góry rozciąga się przepiękny widok na miasto (wstęp dodatkowo płatny), jednak zrezygnowaliśmy z tej atrakcji w obawie, że urwie nam głowy – wiatr od wczoraj nie przestał hulać. Idąc w kierunku Parlamentu zatrzymaliśmy się na chwilę na Placu Wolności – to przepiękny zielony teren, który przypomina park. Mieszczą się przy nim monumentalne budynki węgierskiej telewizji państwowej oraz Narodowego Banku Węgier. Parlament zrobił na mnie ogromne wrażenie. To największa na świecie budowla parlamentarna: długa na 268m, szeroka na 123m, i wysoka na 96m. Złożona z 40 mln cegieł, 500 000 kamiennych blokow i około 40 kg złota. Mieści w sobie ponad 700 pomieszczeń i 29 klatek schodowych, a jej budowa kosztowała prawie 38 mln złotych koron, czyli tyle za ile można było wybudować małe miasto. Ciekawe czy praca w tak pięknym otoczeniu mobilizuje tutejszych parlamentarzystów do działania? Chcąc rozgrzać zmarznięte kości usiedliśmy w jednej z wielu uroczych budapeszteńskich kawiarenek, których jest tu bez liku. Gdyby jeszcze można było się w nich napić dobrej czarnej herbaty… Ale niestety! Dostrzegliśmy tę wadę już poprzedniego wieczoru: wszędzie tylko Earl Grey. Nie do końca usatysfakcjonowani przerwą regeneracyjną…. idziemy dalej. Krzysztof koniecznie chce mi pokazać plac Bohaterów, do którego prowadzi Aleja Andrássyego. To wspaniała promenada o długości prawie 2,5 km, wzdłuż której dominują mieszczańskie kamienice, a w dalszej części – wolno stojące wille. Od 2002 aleja stanowi część światowego dziedzictwa UNESCO. Spacerując tym traktem warto zwrócić uwagę na Muzeum Poczty, Węgierską Operę Państwową, Paryski Dom Towarowy z przepiękną Salą Lotza, w której mieści się klimatyczna kawiarnia BookCafe, dom Franciszka Liszta i Dom Terroru, byłą siedzibę tajnych służ faszystowskich, a później komunistycznych. W szerokim półkolu na placu Bohaterów gromadzą się najważniejsi węgierscy królowie i bojownicy o wolność. Tuż obok znajduje się Muzeum Sztuk Pięknych z bezcennymi zbiorami europejskiej klasy. Z placu wracamy pierwszą, najstarszą na kontynencie europejskim linią metra – Földalatti. Trudno uwierzyć, że ma ona blisko 120 lat! To prawdziwy rarytas dla fanów podziemnych kolejek. Kolejnym punktem naszej wycieczki jest część miasta zwana Erzsébetváros, obejmująca starą dzielnicę żydowską. Pełno w niej restauracji, kawiarni (również koszernych) i designerskich sklepów, zwłaszcza między Wesselényi Utca oraz Dob Utca. Są też piękne, odnowione synagogi, które podziwiamy z zewnątrz. Obiad jemy na Vörösmarty ter. Węgierska kiełbasa z grilla i gołąbki smakują doskonale dopóki nie zaczyna padać….śnieg. Zmarznięci wracamy do domu, zahaczając jeszcze o Centralną Halę Targową – największą halę targową w Budapeszcie. Na ponad 10 tyś. m2 można kupić mnóstwo regionalnych produktów spożywczych oraz świeże owoce i warzywa. Wieczorem, po drzemce (przyznaję się) postanawiamy sfotografować miasto nocą i w przyspieszonym tempie realizujemy część porannej trasy. Budapeszt wygląda wtedy przepięknie. Dzień kończymy pyszną kolacją w restauracji Chef Cafe, ale o tym innym razem. Jutro Buda.

Udvözöljuk

idziemy dalej

Udvözöljuk

To nasz pierwszy tak krótki wyjazd za granicę. Zaledwie 72 godziny w Budapeszcie. A zatem wszystko musi być bardziej dynamiczne i szybsze. Wpisy blogowe też. Dlatego dziś tylko kilka zdań… Lot – wyjątkowo szybki, bo z wiatrem, który rzucał naszym samolotem przy lądowaniu niczym małą plastikową zabawką. Przylot – czemu jak lecisz tanimi liniami, to musisz przejść na własnych nogach przez pół płyty lotniska zanim trafisz do hali przylotów? Przywitanie – Udvözöljuk! No chyba, że to jednak znaczy coś innego ;) Transport do centrum – dostrzegam plusy tego, że nasze metro w Warszawie jest nowe. 40 lat to przepaść. Zaskoczenie – nie pamiętałem jak wielu tutaj bezdomnych… U nas jednak mniej. Kolacja – musiała być po węgiersku: alfödi gulyásleves (gulasz), magyaros szűzérmék (leczo) i somlói galuska (nie wiem, ale najważniejsze, że było z bitą śmietaną). Spacer – … jak w kieleckim, ale jutro ma być słońce. Miasto – takie jak go zapamiętałem, dostojne, trochę puste, ale piękne. Dla łasuchów zdjęcia z obiadu:

idziemy dalej

Pawilon Kulturalny zaprasza

Już jutro w Pawilonie Kulturalnym (Warszawa, Sady Żoliborskie 4) o godzinie 18:00 rozpocznie się spotkanie z cyklu „Ciekawi ludzie – ciekawe miejsca”, tym razem w całości poświęcone Argentynie. Będzie można skosztować argentyńskiego wina, posłuchać doskonałej muzyki, podziwiać mistrzów tanga w akcji oraz zobaczyć nasze zdjęcia z zeszłorocznej wyprawy. Serdecznie zapraszamy.

idziemy dalej

City Break

Ten rok będzie nieco inny. Tym razem nie wyruszymy w daleką i długą podróż pod koniec zimy. Niestety praca tym razem na to nie pozwoliła. Ale po pierwsze – co się odwlecze to nie uciecze – wyjazd odkładamy na lato lub jesień. A po drugie – to nie znaczy, że będziemy siedzieć cały czas w domu. Wręcz przeciwnie! Żeby urozmaicić sobie czas, planujemy kilka krótkich wypadów do europejskich stolic. Już mamy bilety do Kopenhagi, Budapesztu i Pragi, a po głowie chodzi nam jeszcze kilka innych kierunków. Oczywiście z każdego z wyjazdów postaramy się prowadzić szczegółowe relacje – pierwszy już w okolicach Wielkanocy.