Hiszpańskie opowieści: cudna Alhambra część 1. :)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: cudna Alhambra część 1. :)

        Jak ten czas szybko płynie, to jest wprost niewiarygodne. Dokładnie rok temu byliśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, jakim jest andaluzyjska Alhambra. I aż ciężko mi uwierzyć, że tyle dni musiało upłynąć, zanim zdecydowałam się do niej wrócić na blogasku. Jak tylko wymyśliliśmy sobie naszą pomagisterkową podróż do Andaluzji, pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, było właśnie zarezerwowanie biletów do Alhambry. Przez internet idzie to zdecydowanie szybciej i po przyjeździe na miejsce należy je jedynie odebrać w punkcie informacyjnym w centrum Granady. Zwiedzanie odbywa się w dwóch turach (porannej i popołudniowej), zaś na konkretną godzinę wybiera się wejście do Pałaców Nasrydów, gdzie zawsze panuje największy tłok. My zdecydowaliśmy się na turę popołudniową (bo rano jeszcze hasaliśmy po samej Granadzie, o czym też później napiszę) i wejście do Pałacu na godzinę 14.30. A jak nam to wszystko wyszło, dowiecie się, czytając dalej. ;)         Na początek ciut historii, chociaż zapewne wszyscy doskonale wiedzą, że to właśnie Granada i Alhambra były ostatnim bastionem Arabów w Hiszpanii i została zdobyta w 1492 roku. Zespół pałacowy został zbudowany w latach 1232-1273, był siedzibą emirów, zaś największej i zarazem najpiękniejszej rozbudowie ulegał w czasach panowania dynastii Nasrydów w XIV wieku. Położona jest na wzgórzach, otoczona murami, dlatego dostęp do niej nawet w czasach obecnych wymaga sporo wysiłku. Z centrum Granady trzeba się wspinać kilkanaście minut, żeby stanąć pod jej bramami. Ale zdecydowanie jest to warte wysiłku, bo to co później zobaczymy, chwilami wygląda jakby zostało stworzone za pomocą magii, a nie pracą ludzkich rąk. puerta del vino <3               Jak już wspominałam, zdecydowaliśmy się na popołudniową turę, na którą przybyliśmy przed godziną czternastą. Początkowo planowaliśmy się ustawić w kolejce do Pałacu Nasrydów, ale stwierdziliśmy, że nie będziemy siedzieć bezproduktywnie w kolejce przez kilkadziesiąt minut (mimo iż słoneczko przyjemnie przygrzewało i można było się rozsiąść na ławeczce, chwytając jego listopadowe promienie) i gdzieś się przejdziemy. Podziwialiśmy najpierw widoki na okolicę (bo położenie Alhambry sprawia, że zarówno na nią jak i z niej są absolutnie przefantastyczne widoki), a po kilku chwilach skierowaliśmy nasze kroki w kierunku Alkazaby, będącej najstarszą częścią całego kompleksu pałacowego Alhambry.mury Alkazaby.z widokiem na Granadę.w oddali widać wejście do Pałacu Nasrydów.         Nie da się ukryć, że w stronę Alkazaby ciągnęło nas również dlatego, że jej największymi atrakcjami obecnie są wieże. Dużo fajnych wież przy murach, po których można spacerować i podziwiać okolicę. A przecież dla nas to największa frajda, gdy można się gdzieś powspinać, dlatego ochoczo ruszyliśmy na jej podbój. Tutaj panował zdecydowanie mniejszy ruch, więc można było w miarę spokojnie spacerować bez narażenia się na ciągle wpadanie na kogoś.          Po środku znajduje się Plaza de Armas będąca oryginalnym wejściem do Alkazaby. Z daleka wygląda to jak wielki labirynt, jednakże z bliska okazuje się iż są to fundamenty domów i różnych konstrukcji służących mieszkańcom twierdzy.        Największą (dosłownie i w przenośni) atrakcją Alkazaby jest Torre de la Vela z ogromnym dzwonem. Wieża zbudowana jest na planie kwadratu o boku 16 metrów, zaś wznosi się na wysokość niemalże 27 metrów. Znajdujący się na niej dzwon pełnił bardzo ważną rolę w historii miasta, bowiem ostrzegał przed niebezpieczeństwem, obecnie używany jest tylko raz w roku - 2 stycznia na pamiątkę zdobycia miasta przez Królów Katolickich. Wiąże się też z nim tradycja mówiąca, że każda samotna kobieta, jeśli uderzy w dzwon, wyjdzie za mąż do końca roku. Niestety o tej tradycji dowiedziałam się dopiero pisząc tą notkę posiłkując się informacjami z oficjalnej strony Alhambry i nie stukałam w niego. Pewnie dlatego jest jak jest. ;p          Sama wieża położona jest absolutnie fantastycznie, jeśli chodzi o możliwości widokowe. Widać z niej całą okolicę - zarówno Granadę, samą Alhambrę jak i szczyty Sierra Nevada. Sama byłam całkowicie zauroczona pięknem okolicy, szczególnie te wszystkie białe domy aż kuły po oczach swoją intensywnością. Nie mogłam się po prostu oderwać od aparatu, powtarzając niektóre ujęcia po kilka/kilkanaście razy, a każde kolejne było coraz piękniejsze. Naprawdę - przecudne miejsce. :)Mirador de San Nicolas jak zawsze zatłoczony. :)        Obok wejścia znajduje się piękny Jardines de los Adarves (czyli po prostu ogród na wałach), będący dla nas drogą wyjścia z całej Alkazaby. Zaskakująco niewielu turystów tutaj trafiało, więc byliśmy praktycznie sami. Z racji faktu, iż był to mimo wszystko listopad niewiele rzeczy już kwitło, ale i tak było to niezwykle przyjemne i urokliwe miejsce. Takie na idealne zakończenie wędrówki po Alkazabie i na złapanie chwili oddechu przed kolejną wyprawą - do Pałacu Nasrydów.       Jednak o największej perle Alhambry będzie dopiero w następnej notce, bowiem stamtąd mamy naprawdę mnóstwo zdjęć, bo i niesamowicie dużą liczbę cudnych rzeczy można tam zobaczyć. Niech Alkazaba będzie takim wprowadzeniem i zapowiedzią tego, że im dalej tym piękniej. :)~~Madusia.

Mój własny Kraków: Targi Książki. :)

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: Targi Książki. :)

     Nie za bardzo wiem jak zacząć, co zdarza mi się po raz pierwszy odkąd piszę tego blogaska. Teraz jestem jednak w takim momencie swojego życia, że też nie bardzo wiem co dalej - egzamin mi nie poszedł, więc pozostaje wymyślenie planu B. Zawsze byłam w tym dobra, a zmiana przeróżnych założeń przychodziła mi stosunkowo łatwo, ale teraz mam kryzys. I tak od kilku dni snuję się nieco bez sensu. Staram się jednak trzymać i nie załamywać, w końcu świat się nie skończył, a życie toczy się dalej. I będzie dobrze, jeszcze nie wiem jak, ale na pewno dobrze. ;) W ramach pocieszenia wybrałam się w piątek na Targi Książki odbywające się w Krakowie. Udało mi się wygrać zaproszenie od jednej z księgarni internetowych, więc mimo kiepskiego nastroju, postanowiłam z niego skorzystać. Zdecydowałam się na piątek, żeby jeszcze przed weekendowym tłumem zobaczyć co i jak, bo aż wstyd się przyznać, ale nigdy wcześniej na targach książki nie byłam. W tym roku udało mi się za to wziąć udział w targach kosmetycznych w Bolonii, ale jak się okazało - nie ma porównania. ;) Zapraszam na moją wyjątkowo subiektywną relację (przy czytaniu należy wziąć pod uwagę, że gdy tam byłam, miałam naprawdę wielkiego doła, co bardzo oddziaływało na moje postrzeganie rzeczywistości ;p).          Piątek był dniem wyjątkowo pięknym w perspektywie ostatniego tygodnia - nie padał deszcz, nie wiało za bardzo, temperatura oscylowała w okolicach dziesięciu kresek powyżej zera. Były to też powody, dla których w ogóle zdecydowałam się wyjść z domu - zarzuciłam szary płaszczyk, idealnie pasujący do czarnego ubrania i czerwone trampki, żeby nie wyglądać tak żałobnie jak się czułam. ;) Szybki dojazd autobusem w pobliże targów i kierowanie się na azymut za tłumem było najlepszym sposobem dotarcia na miejsce. Już wiedziałam, gdzie znalazły się wszystkie samochody z miasta, bo korek na wjeździe i wyjeździe był naprawdę spory. I te autokary i wycieczki szkolne, co nasuwało mi jednoznaczny wniosek, że będzie dużo dzieci. Brrrr, ale nic, byłam prawie pod wejściem, głupio rezygnować w tym momencie. Wyciągnęłam zaproszenie z mojej przepastnej torby i ruszyłam przed siebie. Weszłam i zrobiło się głośno. I tłoczno. I tłumnie. Bardzo. z daleka Targi nie prezentują się zachęcająco. ;pot koreczek. ;p       Stwierdziłam, że do szatni się nie pcham, płaszczyk równie dobrze może robić za sweterek, a poza tym od kilku tygodni (chyba odkąd wróciliśmy z Chorwacji) jest mi permanentnie zimno. Planu na zwiedzanie czy oglądanie nie miałam żadnego, ba nawet nie za bardzo wiedziałam co gdzie jak, więc początkowo snułam się bez większego sensu. Później znalazłam pięknie przygotowaną mapę targów, ale w sumie wzięłam ją na pamiątkę, bo z nią też chodziłam bez celu. Uznałam, że tak będzie najlepiej, bo i tak nikogo nie szukałam (nie spodziewałam się, że w piątek o 13 ktokolwiek z moich znajomych tutaj będzie i nie pomyliłam się), nie polowałam na żadne autografy i nie miałam sprecyzowanych planów zakupowych. Poza tym, taki sposób zwiedzania też ma swój urok. Tak więc chodziłam od stoiska do stoiska i oglądałam wszystkie te cudowne książki, z których dużą część chętnie przytuliłabym do serduszka. ;)jedyna znana postać jaką zobaczyłam. ;pkawusia w Matrasie i Mróz w telewizorze.te lustra były świetne.        Zaskoczył mnie zdecydowanie fakt, że naprawdę było sporo ludzi, spodziewałam się o wiele mniejszych tłumów. Aż bałam się nawet myśleć, co tu się dziać mogło w sobotę. Trochę mnie natomiast smuciło, że większość z tych ludzi strasznie się przepychała i już nawet nie wiem ile razy ktoś mnie zdeptał, przepchał czy potrącił, zupełnie nie zwracając na ten fakt żadnej uwagi. Nawet we Włoszech jak ktoś we mnie wpadał to jednak zawsze padało chociażby szybkie "sorry". Później przestałam już na to zwracać uwagę, skupiając się wyłącznie na stoiskach. Niektóre były naprawdę piękne, chociaż mogłyby to być wyłącznie stoły pokryte książkami, a i tak by mi się podobały. ;) Fajnie zaprezentował się Znak (stolik z książek bardzo mi się podobał), gdzie zresztą zatrzymałam się na dłuższą chwilę i nawet skusiłam się na jedną książkę - "Damy ze skazą" Kamila Janickiego. Cała seria tych książek (którą bodajże rozpoczęły "Kobiety dyktatorów" Diany Ducret) jest jedną z moich absolutnie ulubionych, bo historia i kobiety to dwa tematy, które uwielbiam i mogę czytać o nich bez przerwy. Podobnie ma się sprawa z dynastią Tudorów, o których też mogę czytać i czytać i dlatego moją drugą książką z tych targów była właśnie "Ostatnia żona Tudora" Philippy Gregory. Obie na razie grzecznie leżą na półce i czekają na swoją kolej, bo przez ten przeklęty egzamin nie za bardzo miałam czas na lekturę i nagromadził mi się pokaźny stosik książek do przeczytania. ;) Wiele razy powtarzałam sobie, że następną książkę kupię dopiero jak przeczytam te, które leżą i czekają, ale na pewno doskonale wiecie, że tak się nie da. ;)Wydawnictwo Literackie też się ładnie prezentowało.Znak.duuużo Harrego. <3Empik.              Generalnie spędziłam na targach ponad dwie godziny, ze dwa razy obskoczyłam wszystkie stoiska w obu halach, zobaczyłam mnóstwo świetnych książek, których tytuły skrupulatnie notowałam, żeby mieć na tegoroczną listę prezentów. Oprócz książek było też sporo fajnych gadżetów, w tym moje ulubione bawełniane torby, do których mam ogromną słabość i oczywiście na jedną się skusiłam, bo obrazek tak mnie na niej urzekł, że nie mogłam wyjść bez niej. ;)a tak się prezentują moje małe zdobycze.       Podejrzewam, że gdybym miała lepszy nastrój, to zdecydowanie więcej pozytywnych emocji wyniosłabym z tego miejsca. Mam nadzieję, że w przyszłym roku okoliczności będą bardziej sprzyjające (podobnie jak fundusze ;p), bo chętnie mimo wszystko bym tutaj wróciła. I może nawet zaryzykowała wybranie się w sobotę i małe polowanie na autografy. Kto wie - wszystko przede mną. I to dosłownie. ;)~~Madusia.

Mój własny Kraków: Restaurant Week Polska w Restauracji Qualita.

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: Restaurant Week Polska w Restauracji Qualita.

         Mam wrażenie, że każdy kolejny dzień jest coraz krótszy i coraz mniej w jego trakcie robię. Pewnie wiąże się to z faktem, że za trzy dni mam egzamin i mam coraz bardziej mieszane uczucia w stosunku do mojego rezultatu. O dziwo, jednak nie stresuję się tak, jak zwykłam to czynić przed każdym cięższym egzaminem, co nieco mnie zastanawia. Nie wyciągam jednak pochopnych wniosków i po prostu czekam na środę, bo wtedy to właśnie ma mieć miejsce to zacne wydarzenie, na które czekam i zakuwam od tylu miesięcy. I powiem Wam, że nie mogę się doczekać aż będzie już po. Tak po prostu po, żebym mogła z czystym sumieniem odgruzować nasze mieszkanie, przeczytać książkę bez wyrzutów sumienia czy też obejrzeć seriale, które leżą i czekają na mnie. I to bez względu na wynik, bo przecież świat się nie zawali jak mi nie wyjdzie, a przynajmniej tak sobie uparcie powtarzam od pewnego czasu. ;) A wczoraj w ramach odpoczynku i chęci zjedzenia czegoś dobrego (no bo bądźmy szczerzy, ostatnio głównie jemy kasze w różnych konfiguracjach, zaś zrobienie sałatki to już maksimum tego na co mnie obecnie stać ;p), postanowiliśmy wziąć po raz pierwszy udział w evencie Restaurant Week Polska.      Już kilka razy gdzieś o nim czytałam, ale skusiliśmy się na niego dopiero teraz. Cały event trwa od 21 do 30 października, więc jeszcze też możecie spokojnie wziąć w nim udział. Generalnie pomysł jest taki, że za 39 zł. od osoby dostaje się trzydaniowy obiadek. Wybór restauracji jest naprawdę spory, zaś serwowane menu (zwykle jedno bądź dwa) sprawia, że ślinka zaczyna cieknąć od samych opisów. Sami mieliśmy dość ciężki wybór, ale w końcu padło na restaurację Qualita nieopodal centrum kongresowego ICE w Krakowie. Poza świetnie zapowiadającym się posiłkiem, dużym plusem był fakt, że dojechaliśmy do niej tramwajem w kwadrans, dzięki czemu pierwszy raz od dawna spokojnie mogliśmy wypić razem po kieliszku wina. I od razu też zamówiliśmy je od przesympatycznego pana kelnera. Co prawda, był drobny problem, gdyż wielbicielką win wytrawnych nie jestem, a takowe były tu wyłącznie serwowane, ale pan kelner wybrał mi takie delikatne. I faktycznie takie było. ;p       Restauracja mieści się w hotelu, a że był to sobotni wieczór, to najprawdopodobniej w dalszej części pomieszczenia odbywało się wesele albo jakiś inny rodzinny spęd, bowiem było dość głośno i przede wszystkim baaaardzo hałasowały dzieciaki, biegające w tą i z powrotem. Na szczęście, w miarę szybko ktoś się nimi zajął i było zdecydowanie ciszej. Osobiście nie przepadam za gwarem i dziećmi, szczególnie w takich romantycznych miejscach i przy dobrej kolacji/obiedzie. ;p Ale czasem mówi się trudno. ;p Poza nami były jeszcze trzy inne pary i co rozbawiło mnie - w każdej z tych par kobieta zawsze jadła to samo. ;)      Przechodząc do menu (omnomnomnom, zaczęła mi właśnie cieknąć ślinka ;p), to w ramach przystawki jako pierwsze wjechały na nasz stół zupy. Oczywiście, pięknie podane, na wielkich białych talerzach. Najpierw obowiązkowa fotka (co również uskuteczniały pozostałe pary ;p) i można rozpocząć konsumpcję. Tomasz miał żurek na zakwasie z kiełbasą z gęsi i wędzonym twarogiem, zaś ja rozkoszowałam się zupą (a właściwie kremem tak patrząc po konsystencji) dyniową z wędzoną krewetką, bundzem i jarmużem. Obie były absolutnie przepyszne, a każda z innej bajki - żurek był cudownie kwaśny, a krem dyniowy aż słodki, przełamywany smakiem wędzonej krewetki (a ja osobiście krewetek nie lubię, ale ta była naprawdę zacna ;p). żurekkremik z dyni.               Na drugie (główne) danie Tomasz dostał policzek wieprzowy z kaszą orkiszową z grzybami i palonym porem, u mnie natomiast zagościł dorsz w popiele wraz z kremem z ciecierzycy i salsą z warzyw. Tomasz się ze mnie śmiał, że wreszcie dostałam danie na miarę swoich możliwości, bo bardzo często zdarza mi się coś przypalić, a tutaj mam całą rybę w popiele. ;p Przyznam szczerze, że smakowało to dość nietypowo, dziwny posmak zostawał po nim, ale za to ryba była doskonała. Idealnie delikatna, soczysta, mnie nigdy taka dobra nie wyszła. ;p Krem z ciecierzycy smakował obłędnie i zupełnie nie czułam, że to ciecierzyca, za którą generalnie nie przepadam, a salsa z warzyw świetnie dodawała smaku całości, gdyż była wyjątkowo lekka i świeża. Naprawdę fantastyczne danie. Co do policzka, to nie próbowałam, bo jakoś mnie do niego nie ciągnęło, ale Tomasz twierdzi, że był idealny - mięciutki aż rozpływał się w ustach. A z kaszy się śmiał, że go prześladuje nawet tutaj. ;p         policzek i kasza.dorsz w popiele - czarny c'nie? ;p         Jednak tak naprawdę najbardziej czekałam na deser, bo sam jego opis sprawiał, że robiłam się głodna i przebierałam nóżkami jak dziecko, żeby go dostać. No bo czyż nie brzmi to jak obietnica prawdziwej rozkoszy: chrust, czekolada z kardamonem, karmel słony i lody z rokitnika, sami powiedzcie. ;p Tomasza zaś czekało czarne brulee z dzikim bzem. Kiedy tylko talerz pojawił się na stole (tym razem przyniesiony przez równie miłą panią kelnerkę) mą twarz rozjaśnił uśmiech - wyglądał dokładnie tak jak powinien. Nie mogłam się doczekać jak smakuje, a z drugiej strony obawiałam się, że zbyt szybko się skończy. Lody rokitnikowe były pyszne, ale to jak smakowała ta czekolada z kardamonem, to jak rozpływała się w ustach - ciężko to tak naprawdę opisać. Poezja smaków. Po prostu. Chyba nigdy wcześniej tak dokładnie nie wyczyściłam talerza łyżeczką. ;) Bajka, prawdziwa symfonia, doskonałe przeżycie. Tak powinien smakować idealny deser. ;) Co do deseru Tomasza to też miał przyjemny smak, jednak mnie taka kremowa konsystencja nie bardzo pasuje, a dodatkowo barwił usta, zęby i język na czarno, co pod koniec wyglądało zabawnie. ;) moje pyszne cudo. <3 <3 <3które Tomasz mi podkradał. ;pi deser Tomaszowy. ;)       Kiedy myśleliśmy, że to już koniec, wszakże menu było trzydaniowe, pani kelnerka przyniosła nam po kieliszku z sorbetem porzeczkowym i małym kieliszku z miodem pitnym (dwójniakiem) w ramach prezentu od firmy. Sorbet był przepyszny, Tomasz się nim zachwycał baaaardzo, więc zjadł też prawie cały mój, zaś miód wypiłam sama. I też był dobry. Wszystko było dobre. Zdecydowanie polecam! :))Ps. Trzymajcie kciuki w środę od godziny 10.00. ;*~~Madusia.

Chorwackie opowieści: jak zachód słońca to tylko nad Adriatykiem. :)

PO PROSTU MADUSIA

Chorwackie opowieści: jak zachód słońca to tylko nad Adriatykiem. :)

         Aż ciężko mi uwierzyć, że zaledwie tydzień temu wróciliśmy z Chorwacji. Ostatnie dni zleciały niezwykle szybko, mimo iż przepełnione były jednostajną nauką. Pogoda w Krakowie nas nie rozpieszczała, jakby chciała dać do zrozumienia, że teraz jest jesień i nie ma żadnych pięknych dni, jedynie deszcz, zimno i jeszcze raz deszcz. Po czterech dniach siedzenia na poddaszu, gdy jedynym niezmiennym dźwiękiem były krople deszczu uderzające o dach, miałam dość. Na szczęście, ostatnio się uspokoiło, nie pada i nie marudzę. ;p Ale stwierdziłam, że i tak potrzeba jakiejś większej motywacji i pięknych widoczków i stąd też wczoraj w mojej głowie narodził się pomysł na taką właśnie notkę. I dzisiaj będzie pięknie i cudownie, bo jak głosi tytuł, motywem przewodnim będą zachody słońca nad Adriatykiem. A ostatni rejs pod tym względem nas rozpieszczał, szczególnie dwa ostatnie były olśniewające. :) I tymi widokami chcę się dzisiaj z Wami podzielić, żeby ta jesień nie była tak koszmarna na jaką się zapowiada. Zapraszam zatem! :))       Zawsze uważałam, że najwięcej uroku mają właśnie zachody słońca nad morzem i moją pierwszą miłością były dziecinne wyprawy z rodzicami na obowiązkowy zachód podczas wakacji nad morzem. Wtedy szalałam za nimi i ta miłość została mi do dzisiaj, dlatego zawsze korzystam z okazji, żeby móc go podziwiać. Na jachcie jest to zdecydowanie ułatwione, szczególnie jeśli nie cumuje się w żadnej marinie, tylko na kotwicy bądź boi w jakiejś zatoczce. I ten wyjazd obfitował właśnie w takie stanie na dziko, co ma swoje wady jak i zalety, o czym kiedyś może napiszę, jak będziecie chcieli. ;) Pierwszą noc spędziliśmy w małej zatoczce tuż obok wyspy Mały Drvenik, gdzie dopływaliśmy już po zmierzchu, stąd też zachód słońca złapał nas na morzu. Podobały mi się kontrastujące ze sobą elementy - ląd, woda, niebo. I ta lekko różowawa poświata. :)        Nie będę tutaj pisała o każdym odwiedzonym przez nas miejscu ani też o trasie, bo to nie ten czas i nie to miejsce, ale zanim przejdę do dwóch najpiękniejszych wieczorów i zachodów, to najpierw jeszcze krótki mix zachodów w miejscach, gdzie nie były aż tak widoczne czy spektakularne. Niestety, nie wszędzie zawsze da się tak ustawić, żeby akurat znaleźć się w dobrym miejscu o odpowiedniej porze. Ale z drugiej strony też nie można przecież oglądać ich codziennie, bo wtedy mogą się przypadkiem znudzić i ciężko wówczas docenić piękno niektórych spektaklów. :)zachód słońca nad wyspą Zirje.jachty tuż po zachodzie słońca i moja ulubiona różowa poświata.zachód słońca na Murterze w Betiniena wyspie Solta. :)          Podczas naszej ostatniej nocy na dziko mieliśmy pewne dylematy, gdzie się zatrzymać. Pierwsza zatoka nie wywarła na nas pozytywnego wrażenia, dlatego szybciutko popłynęliśmy ciut dalej, żeby zakotwiczyć w zatoce Stari Trogir. To miejsce zachwyciło wszystkich, nawet najbardziej wybrednych. ;) A to co rozgrywało się wówczas na niebie - zapierało dech w piersiach. Dawno nie widziałam tak cudownego przedstawienia natury, tylu barw na niebie i tak niesamowitych odcieni. Przez kilkadziesiąt minut żeńska część załogi nie mogła się oderwać od aparatów, a męska dołączyła do nas od razu po bezpiecznym zaparkowaniu jachtu. ;)  (uwaga! teraz będzie ten moment, gdy pojawia się naprawdę dużo zdjęć, ale później będzie jeszcze tekst, także nie przerywajcie teraz ;p)fot. D.T.fot. M.T.          Cudne c'nie? To zdecydowanie był najpiękniejszy zachód słońca na morzu jaki widziałam w życiu. Zresztą, to zupełnie inne przeżycie widzieć zachód z lądu, a co innego z wody. Mam wrażenie, że na wodzie wszystko przeżywa się dwa razy intensywniej niż na stałym lądzie. Chociaż nie umniejszam nic zachodom słońca widzianym z lądu, bo ten który mieliśmy okazję oglądać w ostatni wieczór w Chorwacji w Trogirze też był absolutnie przecudowny. Gdyby nie fakt, że akurat wtedy kiepsko się czułam i jak najszybciej chciałam znaleźć się w marinie, to jeszcze wróciłabym na słynną trogirską promenadę, żeby popatrzeć dłużej. Ale i tak było przepięknie! :)          Eh, eh, muszę przyznać, że się rozmarzyłam sama oglądając te fotografie i zdecydowanie w moim serduszku pojawiła się ogromna tęsknota za tymi krajobrazami. Ale też z tej tęsknoty rodzi się ogromna motywacja, bo jeśli wszystko pójdzie dobrze, to jest ogromna szansa, że w przyszłym roku też się tam pojawimy i znowu będziemy mieli okazję podziwiać równie piękne (a może i piękniejsze, kto wie) widoki. A na razie - udanego tygodnia! :)fot. M.T.~~Madusia.

Chorwacja pod żaglami: wrześniowy instagram mix.

PO PROSTU MADUSIA

Chorwacja pod żaglami: wrześniowy instagram mix.

Jak dobrze nam zdobywać góry: magiczna Ślęża.

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: magiczna Ślęża.

     Wtorek rano to dobra pora na notkę - pomyślałam wstając dzisiaj z łóżka i po wyprawieniu mojego mężczyzny do pracy szybciutko przystąpiłam do pisania. Co prawda, jako pierwsza czekała mnie przeprawa ze zdjęciami, gdyż z powodu nagłej śmierci mojego laptoka dostęp do nich stał się dość utrudniony. I tak wyszło, że dzisiaj do pracy z Tomaszem powędrował dysk, na którym wszystkie je składuję. Ale nie załamujmy się, szybko sobie przypomniałam, że przecież zdjęcia z ostatnich wypraw górskich ciągle są na aparacie, więc wystarczy znaleźć kabelek i podłączyć go do komputera (na szczęście, Tomasz jako wiano do wspólnego mieszkania wniósł stacjonarny komputer, więc przynajmniej mam z czego korzystać w tych smutnych samotnych chwilach). Oczywiście wcale nie było to takie proste, ponieważ jestem w połowie zmiany aranżacji dolnego poziomu mieszkania, więc szukanie kabla trochę mi zajęło w panującym tam bałaganie. Wreszcie szczęśliwa przybiegłam z aparatem do komputera na górę, podłączyłam go i już chcę radośnie zgrywać odpowiednie zdjęcia, gdy nagle pokazuje mi, że wszystko fajnie spoko, tylko brakuje karty pamięci. I zdjęć nie ma. Chwila paniki, zastanowienia i odkrycie, że karta (jak praktycznie zawsze) została w laptoku. Kolejna runda po schodach, pod którymi między stertami różnych dziwnych rzeczy mieszka obecnie mój niedziałający sprzęt i wreszcie okrzyk radości, bo mam kartę. I są zdjęcia. I tak oto powstała właśnie ta notka. Zapraszam serdecznie, doceńcie poświęcenie. ;p       Wyjątkowo w tym roku sezon górski nam nie dopisuje, dlatego wymyśliłam, że po powrocie z Hiszpanii możemy jeszcze skoczyć w Sudety na trzy dni. Do Krakowa przylecieliśmy w czwartek wieczorem, przepakowaliśmy się, przespaliśmy we własnym łóżku i w piątek rano wyruszyliśmy w drogę. Nocleg mieliśmy w Pisarzowicach nieopodal Kamiennej Góry, ale przed przyjazdem tam chcieliśmy jeszcze radośnie wtuptać na Ślężę. Miało to być nasze drugiej starcie z nią, bowiem w zeszłym roku sztuka ta nam się nie udała. Wielka Sowa trochę nas zmęczyła, pogoda była niepewna i koniec końców w Sobótce wylądowaliśmy dość późno, a wejście na Wieżycę okazało się zbyt strome, żebyśmy mieli siłę iść dalej. W drodze powrotnej okazało się, że rezygnacja była naprawdę dobrym wyjściem, gdyż rozpętała się tak szalona burza, że niechybnie byśmy tam na górze mieli niezwykle wesoło. Zwłaszcza że przecież Ślęża to góra czarownic, a ja głosi legenda podczas burz diabły próbują dostać się do piekła. ;)tutaj tekst legendy, który wita nas na wejściu.        Tym razem postanowiliśmy wejść od łatwiejszej strony, bo jednak zmęczenie po Hiszpanii gdzieś tam w nas tkwiło i woleliśmy nie ryzykować dzikich wędrówek, zwłaszcza w perspektywie tego, że w następnym dniu mieliśmy w planach królową Sudetów, czyli Śnieżkę.        Podróż przez nas piękny kraj niestety nie należy do przyjemnych, bowiem jazda po autostradzie to chyba najbardziej stresująca rzecz na świecie. W Hiszpanii i generalnie za granicą ludzie jeżdżą zdecydowanie spokojniej i bezpieczniej (nawet szaleni Włosi), zaś u nas drżę niemal na każdym kilometrze. Paradoksalnie najbezpieczniej czułam się pod koniec drogi, gdy GPS wysłał nas w podróż po malutkich wioseczkach dolnośląskich. Tam zdecydowanie spokojniej było, a i widoki dopisywały i był czas je podziwiać. Szczególnie, że na horyzoncie pojawiła się bohaterka dnia, która z każdym kolejnym kilometrem wyglądała coraz dostojniej.          Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy na Przełęczy Tąpadła, gdzie znajduje się wielki bezpłatny parking, więc nie było problemu z zostawienie samochodu ani z przebraniem się w strój roboczy. ;) Dochodziła godzina szesnasta, słońce pięknie świeciło, był piątek i przed nami była góra do zdobycia - czego można więcej chcieć. ;) Szlak żółty od samego początku nie należał do wyjątkowo wymagających, prowadził prosto na górę w godzinkę. Trochę nas irytował fakt, że była to również droga wjazdowa na szczyt i do tego dość mocno użytkowana przez przeróżne środki transportu. Dodatkowo jeszcze odbywał się w kościółku na górze ślub, bowiem mijała nas para młoda w dżipie, zaś na dole przy ośrodku czekał tłum gości. Naprawdę fajnie wyglądaliśmy w krótkich spodenkach, górskich butach, z plecakami na plecach przechodząc obok grupy wystrojonych w kiecki, szpilki bądź garnitury i lśniące lakierki ludzi. ;) Swoją drogą ciekawe miejsce na ślub. ;)       Jak się okazało w trakcie drogi na Ślężę wiodą także szlaki archeologiczne oznaczone symbolem niedźwiedzicy, które mnie osobiście zafascynowały. Nie mieliśmy jednak na tyle czasu, żeby zgłębić go w całości, jedynie troszku widzieliśmy. Mniej więcej w połowie drogi odbiliśmy kawałek w bok, na skałki należące do zespołu "Skalna". Tablica informowała, że łatwo się wśród nich zgubić, dlatego też nie zapuszczaliśmy się w nie głębiej.        Droga na szczyt nie była zbyt wymagająca, zajęła nam niecałą godzinę. Widoczków praktycznie żadnych w trakcie nie było, jedynie wzrok przykuwały formacje skalne. I coraz większe tłumy ludzi, których tutaj naprawdę nie brakowało, mimo faktu, iż był piątek. ;)         Na szczycie naszą uwagę przykuł kościółek, spodziewaliśmy się, że będzie można wejść na jego wieżę i rozejrzeć się dookoła. Niestety, wszystko było pozamykane na cztery spusty. Świetnym punktem widokowym byłaby także wieża radiowo-telewizyjna, tam jednak też nie można było wejść. Schronisko zaś żadną wieżą nie dysponowało, więc jedynie zakupiliśmy w nim pocztówkę i przybiliśmy na niej pamiątkową pieczątkę. Usiedliśmy w jednym miejscu skąd roztaczał się widok na okolicę (gdzie można było dojrzeć Wrocław) i zjedliśmy kanapki. Trochę nas ten szczyt rozczarował, dlatego bardzo ucieszył nas szlakowskaz przy schronisku pokazujący, że generalnie na szczyt Ślęży to jeszcze pięć minut stąd jest. Znaczy się - może coś jeszcze ciekawego będzie. Bo tutaj poza słynną niedźwiedzicą, niewiele mi się podobało. ;)słynna niedźwiedzica, piękna nieprawdaż?        Po kilkunastu krokach szlakiem za kościółkiem okazało się, że jednak jeszcze będzie przepięknie. Naszym oczom bowiem ukazała się wieża. I do tego otwarta, wystarczyło tylko wspiąć się po wąskich stopniach na samą górę. Ogromnym plusem był także fakt, że zaskakująco mało osób o niej wie, bo spędziliśmy na niej w samotności kilka ładnych minut. Nie, żebym jakoś szczególnie rozpaczała na tym faktem. ;) Jedyne co mnie smuciło to fakt, że nigdy (ale to absolutnie nigdzie) nie spotkaliśmy żadnej tabliczki z nazwą i wysokością góry. Trochę smuteczek, ale i tak było pięknie, a widoki w pełni nas usatysfakcjonowały. ;)obowiązkowe selfie na szczycie. :)na szczycie Ślęży - 718 m.n.p.m.                W drodze powrotnej planowaliśmy zrobić jakąś pętelkę, ale skończyło się na powrocie tą samą trasą, bo mimo wszystko zmęczenie trochę nas (a głównie mnie ;p) już łapało. Cała trasa naprawdę nie była wymagająca, praktycznie żadnego podejścia (mimo iż różnica wysokości to mniej więcej czterysta metrów). Łącznie kilometrów wyszło nam koło 7-8 (ciężko niestety dokładnie powiedzieć, bo w pewnym momencie GPS przerwał nam naliczanie trasy i nie do końca wiemy ile w końcu było ;p). Była to taka idealna przebieżka przed następnym dniem i Śnieżką, która miała być zdecydowanie bardziej wymagająca. I taka też była, ale o tym w kolejnych opowieściach. ;*wszędzie wlezę ;p~~Madusia.Ps. Szczyt nr 11 w naszej wspólnej Koronie Gór Polski. Jeszcze 17 do końca. ;p

Hiszpańskie opowieści: najpiękniejsza plaża w Galicji.

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: najpiękniejsza plaża w Galicji.

       Zaczął się wrzesień, egzamin zbliża się wielkimi krokami, z każdym kolejnym dniem stresuję się coraz bardziej, ale staram się jakoś trzymać i nie wpadać w panikę częściej niż co kilka dni. ;) Cieszy mnie też niezmiernie fakt, że jeszcze pod koniec tego miesiąca pojedziemy na tydzień do Chorwacji pożeglować sobie beztrosko po Adriatyku. Co prawda, znaczną część mojego bagażu będą zajmowały książki i notatki, ale zdecydowanie przyjemniej będzie się uczyć leżąc na dziobie jachtu niż w domu przy biurku (albo prędzej na łóżku, bo generalnie biurka to nie mamy ;p). Pozostając zaś w temacie mórz i oceanów, dzisiaj na blogasku będzie wyjątkowo. Przeniesiemy się bowiem na niezwykłą plażę w Galicji, chyba najpopularniejszą w tym regionie. Generalnie do Galicji raczej nie jeździ się po to, żeby plażować, bowiem pogoda nawet w wakacje jest tam dość niepewna, a morze/ocean zimniejsze niż nasz Bałtyk. Ale, ale... jest tu dużo pięknych miejsc, a jednym z nich jest właśnie plaża As Catedrais (Playa de las Catedrales), czyli po prostu Plaża Katedr. To miejsce koniecznie trzeba zobaczyć chociaż raz w życiu. A kto nie widział go jeszcze na żywo, to serdecznie zapraszam do dalszej części, gdzie zdjęć będzie pod dostatkiem. ;)       Plaża znajduje się w prowincji Lugo między miasteczkami Ribadeo i Foz. Dojazd do niej jest pięknie oznaczony i nie ma z nim żadnego problemu, zaś otoczone jest kilkoma wielkimi (i do tego bezpłatnymi!!!) parkingami, więc nawet przy dużym tłoku, nie ma problemu z zatrzymaniem się. Popularność tego miejsca w Galicji jest ogromna i ludzie specjalnie tutaj przyjeżdżają, nawet niekoniecznie mając je po drodze. Myśmy przykładowo mieli tutaj od miejsca gdzie mieszkaliśmy ponad 120 km, które pokonuje się średnio w nieco ponad godzinę. Ale zdecydowanie warto nadłożyć tyle kilometrów, żeby ujrzeć to miejsce na własne oczy.       Jest to naprawdę wyjątkowe miejsce w Galicji, gdzie swoje piętno odcisnęła dzikość fal, wiatr i powtarzalność pływów Morza Kantabryjskiego. To własnie te pływy sprawiają, że miejsce jest tak absolutnie przecudowne, a chwilami nawet niedostępne, bowiem w trakcie przypływów zejście na plażę staje się niemożliwe, gdyż cała jest zalana morską wodą. Dlatego koniecznie przed przyjazdem tutaj trzeba się zapoznać z informacjami w internecie, kiedy są największe pływy i kiedy plaża jest zamknięta dla zwiedzających. Obecnie powinno się właśnie w internecie pobrać bezpłatną wejściówkę na konkretny dzień (co też zrobiliśmy), ale na miejscu okazało się, że nikt tego nie sprawdzał. ;) Bo mimo iż z wysokich klifów otaczających plażę widoki również są bajeczne, to jednak największą frajdą jest spacer po niej i zobaczenie z bliska olbrzymich ponad trzydziestometrowych łupkowych łuków przypominających architekturę wnętrza katedr, od których plaża wzięła swoją nazwę.        Równie niesamowite wrażenie robią wydrążone na skutek erozji wodno-wietrznej głębokie groty i jaskinie wydrążone w skałach. Myśmy akurat byli tutaj już w momencie, gdy przypływ się rozpoczął, dlatego część z nich była już zalana wodą i aby przez nie przejść, należało brodzić w niej po kolana. Ale co to dla nas, przecież wiadomym było, że ja to muszę wejść w każdą dziurę. ;p Tak też było i tym razem, a moim zachwytom nie było końca. Trochę żałowałam, że nie nakręciliśmy żadnego filmiku, bowiem panuje tutaj naprawdę niesamowita akustyka i odgłos rozbijających się o skały fal robił mocne wrażenie. ;)         Wspomniane groty i jaskinie służyły mi osobiście jako fantastyczne ramki do zdjęć z widokiem na morze. Jak powszechnie wiadomo, wszelkie rameczki uwielbiam i tutaj też nie mogłam oprzeć się okazji, żeby nie skorzystać z tego, co sama natura podsuwa mi pod nosek. I to zdecydowanie są jedne z moich ulubionych zdjęć. :)          Niestety przypływ na nikogo nie czeka i przebywając na plaży ciągle miałam wrażenie, że jest to walka z upływającym czasem, walka o każdą kolejną minutę pobytu tutaj. Oczywiście, do samego momentu zamknięcia plaży, gdy poziom wody nie będzie pozwalał już na zejście, jeszcze było daleko, ale takie uczucie cały czas we mnie było. Szczególnie, gdy zaciągałam Tomasza w takie miejsca, gdzie wody było naprawdę sporo i nie spieszyłam się z wyjściem, bo jeszcze przecież trzeba się napatrzeć. ;) A jest to miejsce, gdzie ciągle ma się uczucie, że widział się go za mało i za krótko i wcale nie chce się stąd wychodzić. ;)         Zdecydowanym też plusem naszej wyprawy był fakt, że naprawdę dopisała nam pogoda, co jak już wspomniałam na wstępie, w Galicji nie zdarza się zbyt często. Zaś piękna pogoda na plaży As Catedrais sprawia, że można ją podziwiać w spokoju, bowiem żaden wiatr nie chce urwać ci głowy. ;) Naprawdę, aż wychodzić stąd nie chciałam i przeciągałam tą chwilę długo, aż część naszej wycieczki zaczęła się niecierpliwić. ;) Ale jak tu można tak szybko tylko przelecieć takie cudne miejsce i nie poświęcić mu chociaż dłużej chwili. W końcu nazwa "plaża katedr" sama w sobie zmusza do kontemplacji, c'nie? ;p         I teraz zadanie bojowe: spójrzcie na powyższe zdjęcie, a następnie przewińcie notkę do góry i skupcie się na drugim zdjęciu. Można na nich zobaczyć jak szybko w ciągu kilkunastu minut przybliżyło się morze do lądu. Tak mocne są właśnie pływy na As Catedrais. ;) Akurat jak wchodziliśmy po schodach na górę, minęliśmy się z ratownikiem, który szedł już ustawiać znaki zakazujące wejścia. Można powiedzieć, że w ostatnim momencie zdążyliśmy, chociaż ludzi dopiero schodzących na plażę nie brakowało, nawet z wózkami. ;)        Podsumowując, zdjęcia chyba mówią same za siebie - jest to naprawdę niesamowite miejsce, jedno z tych magicznych, które na zawsze zostają w naszym serduszku i które koniecznie trzeba zobaczyć na własne oczy. I zdecydowanie jest to powód (obok przepysznej ośmiornicy), żeby przyjechać chociaż na kilka chwil do Galicji. A najlepiej zostać dłużej i zakochać się w niej od pierwszego wejrzenia tak, jak ja to zrobiłam. :)~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: w chmurach.

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: w chmurach.

          Ostatni dzień sierpnia. Strasznie szybko zleciały te wakacje i z każdym kolejnym dniem denerwuję się coraz bardziej zbliżającym się egzaminem. Dodatkowo ciągle ciężko jest mi się przestawić po wyjazdach na tryb naukowy i nieco to wszystko kuleje. Generalnie kryzys mam, ale liczę, że szybko się z nim uporam, w przeciwnym razie będzie kiepsko. Nie ma jednak co marudzić i zapeszać, co ma być to będzie, a będzie dobrze! ;p Dzisiaj przygotowałam notkę podniebną, przeniesiemy się bowiem kilka kilometrów w górę. Nasza podróż do Hiszpanii składała się łącznie z trzech lotów i każdy z nich obfitował w piękne widoki, szczególnie poranny lot z Santiago do Madrytu, gdy mogliśmy podziwiać wschód słońca. ;) W zeszłym roku takowy widzieliśmy w Bieszczadach, w tym gdzieś nad Madrytem. I oba mnie oczarowały. I reszta widoków też. Sami zobaczcie! :)       Do Madrytu wylecieliśmy z Krakowa tuż przed jedenastą. Pogoda była kiepska, padał deszcz, więc żadnych cudów się nie spodziewałam i faktycznie, na początku niewiele było widać. Dopiero po jakiejś godzinie zrobiło się zdecydowanie piękniej i nie mogłam oderwać się od szyby. Na szczęście praktycznie zawsze siedzę przy oknie, więc możliwość obserwowania chmur i ziemi mam niemalże nieograniczoną. ;) Podczas tego lotu szczególne wrażenie wywarł na mnie moment, gdy lecieliśmy nad górami, zaś kilka sekund później było już totalnie płasko, co nawet udało mi się uchwycić na jednym zdjęciu. ;)gdzieś nad Polską. ;)takie fajne baranki. ;)po lewej góry, po prawej równina. ;)        Zdecydowanie największe wrażenie, jak wspominałam na początku, wywarł na mnie wschód słońca. Zdarzało mi się już widzieć z okien samolotu zachody, zaś wschodu sobie nie przypominam. Pewnie dlatego też tak bardzo mi się podobał. Sam lot do stolicy z Santiago trwał niecałą godzinę, przez co miało się wrażenie, że ledwo się wystartuje, już trzeba lądować. Nie to co podczas lotu do Krakowa, gdy siedzi się w samolocie ponad trzy godziny. Wiem, że to i tak nic w porównaniu z lotami oceanicznymi, ale takowy jeszcze przede mną. Na razie najdalej leciałam na Teneryfę, gdzie w samolocie z Krakowa spędziłam pięć godzin. I było ciężko, zwłaszcza że był to mój pierwszy lot w życiu i dodatkowo wypadł w rocznicę największego wypadku lotniczego właśnie na Teneryfie. Nam na szczęście udało się dolecieć bez problemów. ;)madryckie wieżowce.na lotnisku Barajas.            Powrót do Krakowa nie dostarczył w sumie zbyt wielu pięknych widoków, za to emocji było co nie miara. Chyba nigdy wcześniej tak mnie nie wytrzęsło jak podczas tego lotu. A że i tak się kiepsko czułam, to bardzo źle te turbulencje znosiłam i nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie postawię nogę na stałym lądzie. ;) Za to w nagrodę, jak już uspokoiły się wszelkie wstrząsy, mogliśmy podziwiać po raz pierwszy Kraków z lotu ptaka w całej rozciągłości. Nigdy wcześniej powietrze nad Krakowem nie umożliwiło takiego pokazu, dlatego zachwytom nie było końca. ;) Niestety, słońce wtedy zachodziło i zdjęcia kiepsko wyszły, przez co musicie mi wierzyć na słowo. ;)lśniąca Wisła. :)Kraków - po prawej stronie na dole Arena Kraków. ;)      Zostawiam Was dzisiaj z głową w chmurach (albo raczej ponad nimi ;p) i zmykam, bo w moje łapki wpadła dzisiaj nowa premierowa książka Remigiusza Mroza i już na mnie zerka niecierpliwie. A i ja się do niej palę. ;) Znaczy się, uczę się. ;ppp~~ Madusia. ;*

Hiszpańskie opowieści: sierpniowe migawki z Instagrama Madryt & Galicja.

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: sierpniowe migawki z Instagrama Madryt & Galicja.

Hiszpańskie opowieści: Sierra Nevada objazdowo. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: Sierra Nevada objazdowo. ;)

          Walizki spakowane, bilety przygotowane, pozostaje jedynie rano nie zaspać na samolot i za kilkanaście godzin znów będziemy w Hiszpanii. Jeżeli prognozy pogody się sprawdzą to Kraków pożegna nas deszczem i temperaturą zaledwie kilkunastu stopni powyżej zera, zaś Madryt ma nas przywitać zgoła odmiennie - ponad trzydzieści stopni i ani śladu chmur. I generalnie przez cały wyjazd ma być pięknie i cudownie i w ogóle ach i och. ;) A przynajmniej taką mam nadzieję, bo zawsze się śmieję, że załatwiam pogodę. W końcu niebezpodstawnie jestem małą czarownicą. Zobaczymy czy i tym razem mi się uda. ;) A dzisiaj, tak na szybciutko, mam dla Was drugą część wyprawy w góry Sierra Nevada. Po noclegu w cudownej Pampaneirze, spakowaliśmy się raniutko do samochodu i ruszyliśmy niezwykle krętą drogą do Trevelez i dalej na przełaj przez góry. To dopiero była podróż. A jaka przygoda!         Z wielkim trudem pożegnaliśmy uroczą Pampaneirę, bowiem wyjazd z niej coraz bardziej zbliżał nas do powrotu do domu. Przejazd przez góry Sierra Nevada tak naprawdę był ostatnią atrakcją naszych andaluzyjskich wakacji, po nim wracaliśmy na dwa dni do Alicante nieco poleniuchować na plaży, a później już do Krakowa. Tak jak już pisałam we wcześniejszej notce, krajobraz nas otaczający zmienił się na nieco bardziej księżycowy i jesienny. Nie było już tak intensywnie jak na wybrzeżu, tutaj czuć było, że jednak bądź co bądź mamy listopad. W niczym nam to nie przeszkadzało, a nawet wprost przeciwnie - dzięki jesiennym barwom okolica była jeszcze bardziej urokliwa. ;)ostatni rzut oka na Pampaneirę i jedziemy dalej. ;)          Z Pampaneiry ruszyliśmy raźnie do Trevelez - miasteczka uważanego za jedno z najwyżej położonych w Hiszpanii. Droga do niego wiodąca była szalenie kręta, o czym świadczyć może fakt, że przejechanie trzydziestu dwóch kilometrów (bo tyle właśnie dzieli te dwie wioseczki) zajmuje ponad godzinę. Nam oczywiście zajęła jeszcze więcej, bo praktycznie co kilka kilometrów się zatrzymywaliśmy, głównie na moje okrzyki "o jeju, jak tu pięknie/cudnie/wspaniale/Tomasz koniecznie musisz się tutaj zatrzymać, zobacz jaki rewelacyjny krzak/drzewo/widok/skała". I Tomasz dzielnie się zatrzymywał. Było to też chwilami konieczne, ponieważ od tego kręcenia się po drodze kręciło się nam też w głowach. I czasem też w brzuchach. Jak nigdy nie mam choroby lokomocyjnej w samochodzie, tak tutaj po dwóch godzinach takiego kręcenia, czuliśmy się dość kiepsko. Ale i tak widoki wszystko nam wynagradzały. :)        Spore wrażenie wywarło na nas miasteczko Portugos, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dłuższych chwil. Nie dość, że było bardzo fajnie położone (chociaż nie będę ukrywać, że praktycznie wszystkie mijane przez nas miasteczka i wioski miały tak malownicze lokalizacje), to nasze serduszko zdobyło siłownią na świeżym powietrzu z absolutnie cudnym widoczkiem. Ćwiczenie w tym miejscu było prawdziwą przyjemnością i spędziliśmy na tych maszynach dobrych kilkanaście minut. Co ciekawe, to w niemalże każdym następnym miasteczku też były takie siłownie - mniejsze czy większe, ale już ich nie sprawdzaliśmy na własnej skórze. Jedna wystarczyła. ;)          Po ponad godzinie, kręceniu i wspinaniu się o kolejne metry w górę, dojechaliśmy do Trevelez. Jak już pisałam, miasteczko jest uważane za jedno z najwyżej położonych w Hiszpanii, znajduje się bowiem na wysokości 1486 metrów nad poziomem morza. Ulokowane jest podobnie jak Pampaneira, też na zboczu i robi jeszcze większe wrażenie. Tutaj też szukaliśmy noclegu, ale nic ciekawego znaleźć nam się nie udało. ;)         Dalsza droga wiodła wzdłuż parku narodowego gór Sierra Nevada. Dalej było mnóstwo zakrętów, trochę zjazdów, trochę wjazdów, generalnie chwilami aż kręciło się w głowie. Momentami trzeba było szczególnie uważać, bowiem w pewnym momencie zza zakrętu wyszło prosto na nas stado owiec. ;) Podobało mi się w tej podróży to, że sporo było miejsc widokowych, gdzie specjalnie można było się zatrzymać i podziwiać okolicę. Niektóre same w sobie robiły wrażenie i zachęcały do spędzenia tam kilku dodatkowych chwil. Mnie szczególnie do gustu przypadło to które, teraz Wam pokażę. ;)         Wyraźnie obrazuje to jak wyglądała cała droga - mnóstwo pętelek. ;) I dalej ten surowy księżycowy krajobraz. Zwykle za takim nie przepadam, ale tutaj naprawdę urzekł mnie szalenie. I z każdym kolejnym kilometrem podobał mi się coraz bardziej, ale też coraz bardziej byliśmy zmęczeni tą podróżą.            Po kilkudziesięciu kilometrach wreszcie wjechaliśmy do parku narodowego. Tutaj ruch był zdecydowanie mniejszy, minęliśmy raptem kilka samochodów. Droga już tak nie kręciła, bowiem to był ten fragment, w którym przejeżdżaliśmy góry Sierra Nevada na wprost. Tutaj także mieliśmy się wznieść na wysokość dwóch kilometrów nad poziomem morza, na które bardzo czekałam. Jednak zanim tam dojechaliśmy, znów na naszej drodze stanęły zwierzęta. Bardzo fajne zwierzęta. ;)       Wreszcie jednak dotarliśmy do tych dwóch tysięcy metrów, które nieco nas rozczarowały. Poza jedną tabliczką nie było tutaj właściwie nic. Podejrzewam, że zimą zapewne to miejsce wygląda zupełnie inaczej, bo od razu wyczuć tutaj można było ośrodek narciarski. W ogóle to przez całą podróż czekałam i wyglądałam z utęsknieniem, żeby wreszcie zobaczyć ośnieżone szczyty Sierra Nevada. I przez całą drogę nawet pół grama śniegu nie widziałam. Nawet tutaj, co bardzo mnie rozczarowało. ;<            Po wizycie na dwóch tysiącach metrów rozpoczął się jeden wielki zjazd. Nie spodziewałam się, że będziemy się jeszcze zatrzymywać, ale szybko wyszłam z tego błędu. Mieliśmy jeszcze dwa postoje - jeden praktycznie od razu, bo "ojejku zobacz jak fajnie" i drugi, bo tam naprawdę było nieźle. To najpierw ten pierwszy:          A ten drugi w ogóle przejechaliśmy i zawracaliśmy na tej szerokiej drodze, po której i tak praktycznie nikt nie jeździł. Bardzo bym żałowała, jakbyśmy akurat to miejsce pominęli, bo widoki z niego były naprawdę niepowtarzalne. Z jednej strony góry i uwaga uwaga - wreszcie dojrzałam ośnieżone szczyty, a z drugiej płaska jak stół równina i w oddali kolejne wzniesienia. Tutaj dopiero było magicznie i niesamowicie i w pełni wynagradzało to nasze zmęczenie. I trochę nas też obudziło, bo mieliśmy przed sobą jeszcze drogę powrotną do Alicante. ;)ośnieżone szczyty!!!! <3tyyyyle radości. \o/             I tak zakończyła się nasza przygoda z górami Sierra Nevada. Absolutnie cudna była to wyprawa, która na długo zostanie w moim serduszku. Szalenie męcząca, ale zdecydowanie warto ją przeżyć. Mam ogromną nadzieję, że w te okolice jeszcze wrócimy, bo jest tutaj sporo świetnych szlaków do przejścia, chociażby na najwyższy szczyt kontynentalnej Hiszpanii - Mulhacén. A na razie całuję Was wszystkich serdecznie i zmykam. A jak wrócę, to będę starsza o rok. ;<~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: Pampaneira u stóp Sierra Nevada.

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: Pampaneira u stóp Sierra Nevada.

        Zaczął się sierpień, będący w moim prywatnym rankingu najgorszym miesiącem w roku. Dokładnie za tydzień mam urodziny i jakoś nigdy nie przepadałam szczególnie za tym dniem. W czasach szkolnych nigdy nie dało się zrobić żadnej imprezy urodzinowej, bo zawsze wszyscy byli w rozjazdach, zaś na studiach był to ostatni moment, żeby zacząć się uczyć do sesji wrześniowej. W tym roku też co prawda siedzę głównie nad nauką, ale przynajmniej tegoroczne urodziny może będą ciut lepsze, bo spędzę je w Hiszpanii. W planach jest Madryt, Salamanka i docelowo ogólnie Galicja. Mam nadzieję, że pogoda dopisze, bo tam akurat zwykle jest z nią średnio. Wczoraj przeglądaliśmy największe atrakcje tego rejonu i poczułam ogromną tęsknotę za tym krajem. A dzisiaj rano włączyłam sobie muzyczkę do sprzątania (żeby raźniej się działało) i poleciała akurat piosenka, która skojarzyła mi się z naszym zeszłorocznym wypadem do Andaluzji i górami Sierra Nevada. I tak stwierdziłam, że jeszcze o tym fragmencie podróży nie pisałam, a jest przecież wyjątkowo urodziwy i nie wolno go w żadnym wypadku pominąć. I dlatego właśnie dzisiaj wybierzemy się w podróż do malutkiej wioski Pampaneira, leżącej w regionie Alpujarras na wysokości ciut ponad tysiąca metrów nad poziomem morza. Zapraszam serdecznie! :)Pampaneira na dole, na górze Bubion.        Planując naszą podróż przez Andaluzję chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej najbardziej zróżnicowanych miejsc, dlatego na naszej liście obowiązkowo znalazły się góry Sierra Nevada. Stwierdziliśmy, że nocleg tutaj na pewno będzie należał do niezwykłych przeżyć i kilka naprawdę długich godzin spędziliśmy na sensownym ułożeniu trasy i znalezieniu noclegu, co wcale nie było takie proste. Chcieliśmy spać najwyżej jak się dało, więc szukaliśmy czegoś w Bubion (położonym nad Pampaneirą) czy też w Trevelez, położonym niemalże na wysokości półtora kilometra. Niestety, nic nie odpowiadało naszym wymaganiom, ale nie dlatego, że były jakoś szalenie wygórowane, tylko z prostego faktu, że w połowie listopada część miejsc noclegowych była pozamykana bądź też nie dysponowała działającą kuchnią (a na śniadaniu tutaj nam szczególnie zależało). Na szczęście wszystko udało się nam dopiąć na ostatni guzik i bardzo fajny hotel (o czym jeszcze będzie mowa) udało nam się znaleźć właśnie w Pampaneirze, do której zmierzaliśmy po wizycie na Balkonie Europy w miasteczku Nerja i Salobreña, gdzie chwilę połaziliśmy po plaży. Stamtąd do celu było zaledwie pięćdziesiąt kilometrów, chociaż tak od połowy droga robiła się baardzo kręta. ;)pożegnanie z morzem w Salobreñie.przełom rzeki Guadalfeo          Jadąc samochodem doskonale czuliśmy jak droga wspina się w górę z każdym kolejnym kilometrem. Szybko znikło za nami piękne morze i nieco dziwnie czuliśmy się tak głęboko na lądzie po kilku dniach przebywania głównie na wybrzeżu. Krajobraz zdecydowanie się zmienił, zrobiło się nieco surowiej i było wreszcie widać, że generalnie to środek jesieni jest. Niczemu to jednak nie ujmowało i widoki ciągle były zachwycające. A im dalej w ląd i bliżej góry - tym piękniej. :)już widać nasz dzisiejszy cel!         Udało nam się dojechać jeszcze przed zachodem słońca, chociaż góry skutecznie go zakrywały. W niczym nam to jednak nie przeszkadzało, bo i tak miejsce podbiło nasze serduszka swoim położeniem. Pampaneira jest najniżej położoną wioską z kompleksu trzech należących do Las Alpujarras, czyli maleńkich białych wioseczek położonych na zboczach gór Sierra Nevada. Powstały one głównie w okresie, gdy Maurowie uciekali przed chrześcijanami w góry, dlatego też wpływy mauretańskie są widoczne w zabudowie. Nad Pampaneirą znajduje się Bubion, ciut wyżej zaś Capileira. Wszystkie trzy leżą na zboczu wąwozu Barranco de Poqueira, widocznego na zdjęciu powyżej. I poniżej w sumie też. ;p            Pampaneira jest malutka, liczy zaledwie około 300 mieszkańców. Jak już pisałam wyżej, znaleźliśmy tutaj naprawdę fantastyczny hotel, zrealizowany ze środków unijnych, co głosi dumnie na wejściu. Z zewnątrz idealne się wpasowuje w architekturę miasteczka, zaś wewnątrz jest naprawdę pięknie, czysto, schludnie i w ogóle fantastycznie. Byliśmy zachwyceni, że udało nam się tutaj trafić. ;) Nie zachwycaliśmy się nim jednak zbyt długo, tylko szybko zostawiliśmy rzeczy w pokoju i ruszyliśmy na spacer, korzystając z faktu, że jeszcze nie było zbyt ciemno. taki widok mieliśmy z okien pokoju. :)          Z racji swojego położenia na zboczu wąwozu, architektura tego miejsca jest naprawdę niesamowita. Dominuje tutaj układ schodkowy, uliczki są niezwykle wąskie i kręte, a chwilami nawet spaceruje się po dachach domów. Popularne są też uliczki tunelowe, gdzie przechodzimy po prostu pod czyimś domem. Idzie się też tutaj wbrew pozorom bardzo łatwo zgubić, co oczywiście notorycznie czyniliśmy. I to było właśnie najfajniejsze. Do tego zapadający powoli zmierzch też robił swoje, ale robił taki nastrój, że długo chyba jeszcze nie przeżyjemy czegoś podobnego. Chyba że szybciutko tam wrócimy. :)          Spacerując uliczkami, rozkoszując się atmosferą miasteczka, natrafiliśmy przypadkiem na miejsce jak z bajki. Była to fabryka czekolady - Abuela ili chocolate, ale ponieważ byliśmy tutaj w niedzielny wieczór, kłębił się wewnątrz tłum turystów. Pozachwycaliśmy się tylko kilka chwil i wyszliśmy z mocnym postanowieniem, że wrócimy tam rano. Tak też się stało, oczywiście praktycznie nie było nikogo i mogliśmy w spokoju zapoznać się z asortymentem. Można kupić czekoladę w ciemno, ale także można było spróbować praktycznie każdego jej smaku. Samą degustacją najedliśmy się jak dzikie świnki, ale też skusiliśmy się na kilka różnych czekolad. Pamiętam, że jedna na bank była biała, kokosowa z mnóstwem wiórków i absolutnie cudna w smaku. Dodatkowym plusem tego miejsca jest też fakt, że każda etykieta była przepięknie wypisana i strasznie żałuję, że nie zrobiliśmy żadnej zdjęcia. Jakby ktoś z Was przypadkiem się tam wybrał i przy kasie zobaczył małą świnkę-skarbonkę na napiwki z napisami "dziękuję" w każdym języku świata i dojrzałby wśród nich polskie słowo, to niech wie, że to nasza zasługa! ;pniedzielni turyści. ;)         Rano hotel zaskoczył nas całkowicie. Byliśmy bowiem przyzwyczajeni, że śniadania w Hiszpanii nie należą do szalenie wykwintnych i zwykle kończyło się na kawie i czymś słodkim (bądź też sami je sobie robiliśmy w miejscach, gdzie po prostu go nie było i wtedy dominował chleb z szynką ;p), a tutaj spotkała nas przepyszna niespodzianka. Tyle jedzenia tak szczerze mówiąc to widziałam jedynie w hotelu w Pradze, gdzie wybraliśmy się na pierwszy wspólny wyjazd. A tutaj, tak wysoko w górach, zostały nam zaserwowane same pyszności i to w większości z rzeczy powstałych niedaleko. Nawet ja skusiłam się na wiele więcej niż zwykle przy śniadaniu, bo najczęściej ich praktycznie nie jadam, jedynie na wyjazdach czasem coś dziubnę. Tutaj dziubałam dużo. ;p          Najedzeni po same uszy ruszyliśmy wolniutko na spacer, co by trochę się rozruszać przed dłuższą jazdą. W planach bowiem było przejechanie wszerz gór Sierra Nevada i powrót z Andaluzji prosto do Alicante, łącznie ponad czterysta kilometrów, w tym sporo kręcenia się po górach. ;) Za dnia Pampaneira wyglądała równie cudnie co wieczorem. Plusem był fakt, że turystów już praktycznie wcale nie było i dookoła panowała przepiękna cisza. Kupiliśmy czekolady, zgubiliśmy się kilka razy, pokręciliśmy się po uliczkach i trzeba było pakować się do samochodu i ruszyć przed siebie. Opowieść o tym jak przebiegała podróż przez góry i jak bardzo zakręciła nam w głowie - już w następnej notce, obiecuję, że jeszcze przed wyjazdem do Hiszpanii. :) Iglesia de Santa Cruz       Wyjeżdżaliśmy stąd szczerze urzeczeni pięknem tego miejsca. Troszku tylko żałowaliśmy, że nie udało nam się pojechać do dwóch wyżej położonych wioseczek, ale po cichu liczę, że kiedyś tam wrócimy i to nadrobimy. Jest w tym miejscu pewna surowość, nie ma tutaj morza ani plaż, architektura też nie jest jakaś wybitnie oszałamiająca, a mimo to poruszyło mnie dogłębnie. Taka prostota, cisza, spokój - naprawdę idealne warunki, żeby po prostu odpocząć, przestać chociażby na kilka godzin spieszyć się i martwić problemami dnia codziennego. Tutaj ma się wrażenie, że czas się zatrzymał. Absolutnie polecam. :)ostatni rzut oka na wioseczkę i ruszamy dalej ku nowej przygodzie! ~~Madusia.

Mój własny Kraków: Zakrzówek i trzecie urodziny blogaska!

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: Zakrzówek i trzecie urodziny blogaska!

           Lato w pełni, połowa wakacji za nami, sezon urlopowy w pełni, wszyscy zwiedzają świat, a ja siedzę i się uczę kolejny miesiąc. Trochę mam wrażenie, że czas przecieka mi między palcami, ale innego wyjścia nie mam, trzeba się uczyć i koniec. Przez to lipiec praktycznie cały siedzieliśmy w domu i nic ciekawego się nie działo (no, poza ślubem mojej młodszej siostrzyczki, który celebrowaliśmy tydzień temu), czego wyrazem jest niezwykle zaniedbany blogasek. Mam z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia, ale z drugiej strony mam je też, gdy się nie uczę, więc koło się zamyka. Dzisiaj postanowiłam wreszcie wziąć się w garść (bo wczoraj pół nocy zakuwałam) i napisać coś nowego. Zwłaszcza że kilka dni temu strzeliła nam trzecia rocznica blogaskowa i głupio przerywać pisanie po takim czasie. I z tego powodu wrócimy dzisiaj do cyklu o moich ulubionych miejscach w Krakowie i wybierzemy się na Zakrzówek, którego zdjęcia na instagramie robiły ostatnio furorę. ;) Zapraszam! :)               Zakrzówek poznałam na pierwszym roku studiów moich pierwszych, czyli mniej więcej niecałą dekadę temu. Co kilkanaście dni robiliśmy tam tak zwane grille wydziałowe, na których chwilami zbierało się naprawdę sporo osób (szczególnie liczna była pierwsza edycja zwana Muminek Party Grill, gdzie było nas spokojnie kilka dziesiątek). Był to radosny i szalony czas, gdy wygłupialiśmy się tam przez długie wieczorne i nocne godziny, robiliśmy grille, paliliśmy ogniska i śpiewaliśmy przy gitarze. Dobrze się teraz wspomina te szaleństwa. ;)Roger - najlepszy przyjaciel każdego grilla! ;)           Po pierwszym roku jakoś duch w narodzie się rozwiał i grilli było coraz mniej, częściej chodziło się tam po prostu na spacery. I tak też zostało mi do tego, bo zdecydowanie bardziej lubię się tam przejść niż siedzieć. Zwłaszcza latem, gdy pół Krakowa okupuje zalew Zakrzówek, który powstał w 1990 po zalaniu starego kamieniołomu wapienia. Składa się on z dwóch zbiorników, połączonych przesmykiem, niestety obowiązuje tutaj zakaz kąpieli, którym tak naprawdę mało kto się przejmuje. I niestety biorą się z tego przeróżne smutne historie. Sama osobiście nigdy tutaj nie plażowałam ani też nie pływałam, ale nie jest wykluczone, że kiedy sytuacja nieco się ucywilizuje (a tak będzie, bo wreszcie miasto Kraków wykupiło te tereny i ma tutaj zrobić park - zobaczymy co z tego wyjdzie), to korzystać z niego będę. ;) Na razie zdecydowanie bardziej wolę go podziwiać. Bo i też robi wrażenie, zwłaszcza leżąc stosunkowo niedaleko centrum, bo od Mostu Grunwaldzkiego są tutaj raptem dwa przystanku i kilka minut spaceru. :)Wawel w oddali.w oddali widoczny Kopiec Kościuszki.         Obok Zakrzówka znajdują się Skałki Twardowskiego, które swoją nazwę czerpią od słynnego mistrza, który prowadził tutaj szkołę magii i czarodziejstwa (tak, mieliśmy w Krakowie swój własny Hogwart ;p). I pewnego razu ów mistrz Twardowski zrobił bum, eksplodowało mu laboratorium i tak właśnie powstały skałki, po których obecnie mnóstwo osób się wspina. Sama nie próbowałam, jedynie podziwiałam. I chwilami się tylko bałam, żeby z nich nie spaść, bo zabezpieczeń tutaj za bardzo nie ma, a wieczorami różne rzeczy się działy. Na szczęście wszystko zawsze dobrze się kończyło. ;)tam w dole zwykle robiliśmy nasze grille wydziałowe. ;)       Powracając jednak do Zakrzówka, to obecnie jest on otoczony z każdej strony siatką, jednakże zawsze znajdą się w niej jakieś dziury, przez które można dostać się do środka. Myśmy jednak przełazili przez nie jedynie na kilka chwil, żeby złapać dobrze ujęcie zalewu, który z góry naprawdę prezentuje się imponująco. Sami zobaczcie. :)       Przyznam szczerze, że bardzo cieszę się, że miasto wreszcie zajmie się tym terenem. Mam tylko nadzieję, że nie będą zbyt mocno w niego ingerować, bo tak naprawdę największym atutem tego miejsca jest jego dzikość i naturalność. Fajnie jest chwilami pobyć na łonie natury, nie słyszeć tego szumu miasta i tak po prostu od niego odpocząć. Temu właśnie służą Skałki Twardowskiego wraz z Zakrzówkiem, chociaż latem i wieczorami służą za idealne miejsca do spotkań ze znajomymi. I naprawdę dobrze byłoby, gdyby takim miejscem dalej pozostały. Bo jednak w Krakowie betonu mamy zdecydowanie za dużo i takie fajne enklawy są potrzebne. :)           Generalnie Zakrzówek najlepiej prezentuje się w ciepłe wiosenne i letnie dni, gdy wszystko dookoła jest przesycone zielenią. Nie znaczy to jednak, że zimą jest brzydko - zamarznięty zalew też ma swój urok. Chociaż ja osobiście jestem zwolenniczką tego pierwszego wcielenia. Zimą raczej się tam nie zapuszczam, preferując kocykowanie we własnym domu, jak już to doskonale wszyscy wiecie. ;)          Podsumowując, baaardzo polecam Zakrzówek i Skałki Twardowskiego na wiosenne i letnie spacery i na posiadówki ze znajomymi też. Fajnie jest się tutaj wspiąć i spojrzeć na Kraków z nieco innej perspektywy. Można sobie tutaj spokojnie wziąć kocyk i książkę i ułożyć się gdzieś w trawie z fajnym widoczkiem i odpoczywać, można też przyjść wieczorem ze znajomymi i robić sobie grilla. Takie miejsca zdecydowanie są potrzebne w miastach, żeby móc odpocząć chwilę od wszechobecnego betonu i hałasu. :)~~Madusia.

Czerwcowe migawki z Instagrama.

PO PROSTU MADUSIA

Czerwcowe migawki z Instagrama.

          Szalenie szybko płynie mi ten czas ostatnio, już kolejny miesiąc za nami. Powiem Wam szczerze, że coraz bardziej się stresuję egzaminem, co wpływa niezwykle motywująco. Dodatkowym bodźcem jest też fakt, że wreszcie szykują nam się małe wakacje i wtedy raczej na pewno uczyć się nie będę, więc teraz chcę przerobić jak najwięcej. Co do wakacji, to dokładnie za miesiąc mam urodziny i dokładnie za miesiąc będziemy w Hiszpanii. Tym razem jednak nie gorąca Andaluzja, lecz Madryt jako miejsce startowe i domyślnie Galicja. Będzie się działo. ;) Chociaż na pewno mniej niż wczorajszego wieczora, gdy moja kochana Portugalia wreszcie się doczekała i zdobyła mistrzostwo Europy. Pięknie się chłopcy cieszyli, a ja razem z nimi. Idealne zakończenie weekendu i całych pięknych mistrzostw, tak przecież pomyślnych i dla nas. A dzisiaj, na jeszcze lepsze rozpoczęcie tygodnia, czerwcowe podsumowanie moich instagramowych przygód, ponieważ to majowe baaardzo się Wam podobało. Mam nadzieję, że teraz będzie podobnie. Albo i lepiej. ;)       W czerwcu mocnym punktem dalej były zachody słońca, które chyba nigdy mi się nie znudzą. Nawet przyznam szczerze, że polowanie na nie stało się taką moją małą pasją i Tomasz się trochę ze mnie śmieje, jak się zrywam nagle od komputera, z obłędem w oczach szukam aparatu (bo nigdy nie pamiętam, gdzie go położyłam) i biegnę do okna, wychylając się chwilami dość mocno z niego, żeby złapać jak najlepsze ujęcie. Zastanawiam się też, co myślą o mnie sąsiedzi z bloku naprzeciwko, bo musi to czasem dość komicznie wyglądać. Nie bardzo się tym jednak przejmuję, bo efekty są całkiem niezłe. Naprawdę ten widok jest ogromnym plusem naszego mieszkania i baaaardzo je za to lubię. ;)             Niestety, z powodu mojej nauki i pracy Tomasza, mamy zdecydowanie mniej czasu (a i ochoty też ostatnio nam brakuje) na jakieś wielkie wyprawy. W czerwcu kilka razy chcieliśmy się wybrać w góry, ale zawsze coś stawało nam na drodze i nic z tego koniec końców nie wyszło, w lipcu może być podobnie. Strasznie słabo ten sezon nam idzie, a taaakie plany mieliśmy. Może jeszcze coś się ruszy. ;) Za to w jedno popołudnie wyruszyliśmy na krakowski Zakrzówek, gdzie spokojnie można odpocząć. I to dodatkowo z pięknym widokiem na Kraków. ;)         Z racji faktu, że siedzieliśmy w domu, przez pewien czas byliśmy opiekunami większej ilości zwierzątek niż nasze dwa świntuchy. Na ponad trzy tygodnie zamieszkał z nami cudny Franek, czyli świnka morska mojej mamy. Płci męskiej, więc przez cały ten czas odchodziły nam w mieszkaniu świniakowe amory, bo nasze to dwie dziewczynki. Było wesoło i po jego wyjeździe nieco pusto się zrobiło. A na pewno nudniej, bo moje świntuchy wróciły do bardziej stacjonarnego trybu życia - jedzenie i spanie, zero spacerów, bo samym im się nie chce. ;) A oprócz świntuchów wpadła nam też opieka nad Zarą, znaną już z Instagrama. W lipcu pewnie też się pojawi, bo kilka wspólnych dni znów nas czeka. ;)głaszcz mnie człowiek! ~~ Franek.smutny pies.           Standardowo nie mogło się obyć bez książek, które wieczorami umilają mi te ostatnie minuty przed snem. Jakoś tak ostatnio narodził się u mnie nowy zwyczaj i wieczorem po skończonej nauce, gdy przenosimy się do sypialni, nie zabieram ze sobą laptopa, tylko spokojnie zalegam z książką w dłoni. I zdecydowanie lepiej mi się śpi, gdy już nie patrzę na ekran. Wyjątkiem są te chwile, gdy książkę papierową zastępuje czytnik, co też czasem mi się zdarza, bo momentami nie mam już siły trzymać książki w ręce (bo głównie czytam same cegły, im grubsza tym lepsza) i wtedy ratuję się ebookami. ;) baaardzo dobra nowa książka Cherezińskiej. ;) i tak właśnie czytam sobie w łóżeczku wieczorami.do koreanek tylko zielony koktajl można pić. ;)nowy Mróz ciągle czeka na półce, bo tak na niego czekałam, że teraz nie mogę się zebrać. ;)książka świetna, ale ta okładka urzekła mnie od pierwszego wejrzenia. <3          W czerwcu też trochę zakupów kosmetycznych miałam, ale zdecydowanie mniej niż w poprzednich miesiącach. Wyszłam z założenia, że skoro już obkupiona praktycznie we wszystko jestem, to fajnie byłoby trochę tego zużyć, zamiast ciągle kupować nowe. ;) Ale i tak musiałam się skusić na jedną pomadkę, na którą polowałam od dłuższego czasu i nigdzie nie mogłam jej dostać, bo absolutnie wszędzie była wykupiona. I jak to zwykle bywa, kiedy już straciłam nadzieję, że ją dostanę i przestałam szukać, od razu się na nią natknęłam. I nie żałuję, bo naprawdę jest super. ;) super fantastyczna pomadka matowa od Wibo - zdjęcie aż dostało od nich reposta. ;)promocja w Biedronce. ;)czekoladka na dzień dziecka dla dużego dziecka. ;)         I jak zwykle na zakończenie, zdjęcia, których nie da się przyporządkować do żadnej z pozostałych kategorii. I uwaga - trafia się tu pierwsze selfie od stu lat. ;) Nawet ja się skusiłam i z okazji meczu naszej reprezentacji na euro strzeliłam fotę w pełnym kibicowskim rynsztunku. Co prawda, wygląda jakby była robiona tosterem względnie pralką, ale niestety na górze mam chwilami dość kiepskie światło. Ale za to jest takie cudowne wielkie lustro, które moja kochana druga połówka kupiła mi ze swojej pierwszej wypłaty po podwyżce i własnoręcznie je zmontowała. Taki kochany chłop mi się trafił! ;) selfie w sypialni. ;)misja Kamikadze w Sushi Kushi, czyli płacisz raz i jesz aż nie padniesz. my padliśmy. ;) Mogielica jako zdjęcie informujące o nowej notce. ;)         Drugie podsumowanie już za nami, mam nadzieję, że też się Wam podobało, dajcie koniecznie znać w komentarzach. ;) I tym razem obiecuję poprawę, że już regularniej zaczną się pojawiać notki, bo tyyyyyyle mam tematów, a tak mało czasu. Ale zorganizuję się w końcu lepiej, ogarnę się (euro się skończyło, więc wolne wieczory będą) i zacznę pisać więcej! ~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: Setenil pod wiszącą skałą.

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: Setenil pod wiszącą skałą.

         Dzieje się, oj dzieje. ;) Zaczęły się wakacje, Euro nabrało przyspieszenia i rozkręciło się dla nas wyjątkowo dobrze. Co prawda, w czwartek będę miała ciężki orzech do zgryzienia, bowiem moja ukochana Portugalia zmierzy się w meczu ćwierćfinałowym z naszą reprezentacją. Wiadomo, że zwycięzca może być tylko jeden, ale już mi żal Portugalii. ;) Dzisiaj za to czeka nas prawdziwy pojedynek pomiędzy Hiszpanią a Włochami. I tak się przypadkiem złożyło, że są to dwa kraje, w których najczęściej bywam w ostatnim czasie (plus Chorwacja jeszcze). I dzisiaj wrócimy do tego pierwszego kraju, gdzie w zeszłym roku zrobiliśmy sobie absolutnie fantastyczne listopadowe wakacje w Andaluzji. Wyjątkowo starannie przygotowywaliśmy się do tego wyjazdu, planując naszą trasę tak, abyśmy mogli zobaczyć jak najwięcej ciekawych miejsc. I w ten sposób na kilka godzin trafiliśmy do magicznego świata miasteczka Setenil de las Bodegas, którego urok kryje się głównie w skałach. Sami zobaczcie dlaczego akurat w nich. ;)          Andaluzja słynie z tzw. pueblos blancos, czyli białych miasteczek. Przed wyjazdem stwierdziliśmy, że kilka z nich koniecznie musimy zobaczyć na własne oczy, żeby przekonać się, czy faktycznie są takie urocze. Pomiędzy nimi przebiega szlak sRuta de los pueblos blancos, zaś samych miasteczek jest kilkanaście. Po dość długim przeglądaniu stron w internecie wiedzieliśmy, że koniecznie musimy zahaczyć o Setenil de Las Bodegas, które samym położeniem wygrywa w naszym prywatnym rankingu. O dziwo, w większości przewodników, które przeglądałam przez wyjazdem, nie było o nim praktycznie nic. Zdziwiło mnie to szalenie, bowiem miasteczko naprawdę nie ma sobie równych. Z pozoru wygląda zupełnie zwyczajnie, ale gdy się przyjrzeć dokładnie, można zauważyć, że część domów została wkomponowana w skały. Tak, właśnie w skały, które nad częścią domów po prostu wiszą. To zdecydowanie trzeba zobaczyć na żywo.;)         Dojazd do miasteczka jest stosunkowo łatwy, aczkolwiek dość kręty. Zaparkować można spokojnie wzdłuż ulicy na wyznaczonych miejscach. Z miejsca gdzie parkowaliśmy zostały zrobione zdjęcia zamieszczone powyżej, więc aby dotrzeć do centrum miasteczka trzeba się nachodzić. ;) Chociaż tak po prawdzie, to nie bardzo, bo wystarczyło pójść w prawo i bardzo szybko dochodziło się drogą w dół do mostu, prowadzącego prosto do głównej ulicy. My oczywiście poszliśmy w lewo, dlatego też spacer był zdecydowanie dłuższy. Nie przeszkadzało nam to zupełnie, bo przecież nie od dziś wiadomo, że aby najlepiej poznać jakieś miejsce, trzeba się w nim zgubić. A w Hiszpanii przychodziło nam to wyjątkowo łatwo. ;) Te wszystkie wąskie i kręte uliczki są niezwykle zdradzieckie i niezwykle łatwo jest się pogubić, nawet wiedząc mniej więcej w którą stronę ma się iść. ;)       Przyznam szczerze, że postanowiliśmy się po prostu pokręcić po miasteczku, bez żadnego konkretnego celu. Podczas spaceru podziwialiśmy oczywiście te wszystkie cudne domy, idealnie wkomponowane w skały. Naprawdę, robi to absolutnie powalające wrażenie, nigdzie wcześniej nie widziałam takiego miejsca. Nie da się ukryć, że to miejsce naprawdę fascynuje, bo osadzenie zabudowy pomiędzy ścianami stromego wąwozu, będącego skalistym kanionem rzeki Rio Trejo, jest wprost niewiarygodne. Osobiście nie wyobrażam sobie, że miałabym mieszkać pod tonami skał nad głową. ;)                Wykorzystanie skał do budowy domów chwilami wprost zaskakuje. Mnie osobiście najbardziej zaskoczył dom, który wydaje się być posadzony na kamieniu. Widać, że nie brakuje ludziom fantazji i żadne tam skały czy kamienie nie są problemem, gdy brakuje miejsca do wybudowania domu. Naprawdę pomysł założenia osady w tym miejscu musiał się narodzić w wyjątkowo pomysłowej i szalonej głowie. Za to obecnie miasteczko ma ogromny potencjał turystyczny, więc pewnie latem musi być tutaj szalony ruch. Na szczęście, w listopadzie było spokojnie, a w cieniu skał chwilami aż za zimno. ;) na kamieniu rośnie dom. ;p           Po kilkudziesięciu minutach kręcenia się chwilami w kółko po miasteczku, udało nam się wreszcie dotrzeć do głównej ulicy, widocznej na praktycznie wszystkich zdjęciach i pocztówkach z Setenil. Tutaj także mieszczą się chyba jedyne w miasteczku kawiarnie, gdzie można zasiąść przy stolikach, ze skałą nad głową i widokiem na rzeczkę. Cudne i absolutnie niepowtarzalne miejsce.            Z racji faktu, że byliśmy tutaj w okolicach południa stwierdziliśmy, że zasłużyliśmy na małą kawusię i coś dobrego do zjedzenia. Z tym pierwszym problemu nie było, drugie zaś przysporzyło nam wiele śmiechu. Otóż - na śniadanie było już za późno i już go nie wydawali, zaś na obiad bądź też lunch było zbyt wcześniej. Trafiliśmy akurat na moment zmiany menu i pan barman nie bardzo wiedział co z nami zrobić. ;) W końcu jednak jeść też dostaliśmy, ale o tym co to było będzie w osobnym poście o hiszpańskiej kuchni, który kiedyś wreszcie stworzę. Obiecuję! Z barem też była wesoła historia, bo kilka minut szukałam łazienki, gdyż nie wpadła na to, że kręte schodki wiodące na piętro prowadzą właśnie tam, a nie do kolejnej przytulnej salki. ;) Ale dzięki temu, mogłam zrobić zdjęcie z widokiem na miasteczko z wysokości pierwszego piętra. ;)focia z toalety - do skały niebezpiecznie blisko. ;)kawusia pod wiszącą skałą w szklankach!        Po kawusi nadszedł czas na pożegnanie z uroczym miasteczkiem, bowiem następnym punktem na naszej wycieczce, było dla odmiany jedno z najpopularniejszych miejsc Andaluzji - Ronda. Wracając do samochodu się właśnie zorientowaliśmy, że faktycznie obeszliśmy na początku praktycznie całe miasteczko naokoło, ale nie żałowaliśmy, bo zdecydowanie warto było się ciut zagubić. ;) Ciągle jeszcze podziwialiśmy sposób w jaki niektóre domy zostały sklejone ze skałą, bo to naprawdę robi wrażenie. Wiem, że stale to powtarzam, ale już brakuje mi słów zachwytu nad tym miejscem, które z całego serduszka polecam. Drugiego tak cudnego miejsca w Andaluzji nie widziałam, a naprawdę sporo ich zobaczyliśmy. Setenil de las Bodegas zdecydowanie podbił mnie na zawsze i z przyjemnością wrócę tutaj, gdy tylko będę miała okazję. :)~~Madusia.

Jak dobrze nam zdobywać góry: Mogielica po raz drugi.

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: Mogielica po raz drugi.

          Ależ niesamowite tempo ma ten czerwiec, już ponad połowa za nami. Obecnie skupiam się głównie na nauce, przerywanej meczami piłki nożnej, bo powoli Mistrzostwa Europy nabierają tempa. Powiem Wam szczerze, że wczoraj był pierwszy dzień, gdy nie było trzech meczy dziennie i czułam się wyjątkowo nieswojo. Nie ma to jak małe uzależnienie, ale cierpieć zacznę dopiero po finale dziesiątego lipca. ;) Z racji tych wszystkich faktów, a także tego, że ostatnio Tomasz ma szalenie zamotany okres w pracy, niewiele raczej podróżujemy. Na szczęście, sporo ciekawych miejsc odwiedziliśmy wcześniej, a że nie pisałam o tym na blogasku, to czas najwyższy sięgnąć do przepastnych zasobów mojego dysku i trochę powspominać. Na pierwszy ogień pójdą góry i zdobyta tuż przed moimi imieninami Mogielica, którą odwiedziliśmy po raz drugi. Za pierwszym razem byliśmy na niej dwa lata temu w sierpniu (relacja tutaj) i to właśnie od niej rozpoczęliśmy naszą przygodę z Koroną Gór Polski. Z racji swojego usytuowania można na nią wejść z czterech stron świata, więc tym razem postanowiliśmy sprawdzić zupełnie inną trasę. I poszło całkiem nieźle. ;)          W sobotni poranek pogoda dopisywała, świeciło słoneczko, wiał lekki wiaterek  - idealne warunki do wędrówki. Jak zawsze dojazd w Beskid Wyspowy był dość długą podróżą, bo najpierw Zakopianka, a później drogi lokalne, jeszcze bardziej niż ta pierwsza zwykle zakorkowane, zwłaszcza gdy pogoda dopisuje. Nie marudziliśmy za bardzo aż do chwili tuż przed parkowaniem, gdy sympatyczny kierowca stojący przed nami, postanowił nagle w nas wycofać. Na szczęście miał dobre hamulce i klakson Tomasza nieco go otrzeźwił, dzięki czemu zatrzymał się ze dwa centymetry przed nami. Na ostatnich dwustu metrach już takich przygód nie było i spokojnie stanęliśmy na nieco dzikim parkingu. Początek naszej trasy miał miejsce na Przełęczy Rydza Śmigłego. Znajduje się tutaj kamienny obelisk z 1938 r. i krzyż, które zostały postawione na pamiątkę walk Legionów Polskich (w 1914 r.), dowodzonych przez Edwarda Rydza-Śmigłego, nazywane obecnie Pomnikiem Spotkania Pokoleń. Z tą Przełęczą związana jest jedna z legend o Mogielicy, zgodnie z treścią której Mogielica była żoną wielkoluda Łopienia (będącego szczytem znajdującym się po drugiej stronie przełęczy), oddzieloną od małżonka właśnie tą przełęczą. Co ciekawe, żona jest od męża sporo większa. ;)        Z Przełęczy na Mogielicę prowadzi zielony szlak. Nieco nas zastanowiła informacja na szlakowskazie, że podejście na górę trwa aż dwie i pół godziny, jak sprawdzaliśmy w domu wychodziło, ze trasa ma jakieś dwie godziny maksymalnie. Nie przejęliśmy się tą prognozą, tylko raźno ruszyliśmy przed siebie. Ruchu zbyt wielkiego nie było, praktycznie większość trasy szliśmy sami. Początkowo szlak wiódł obok kilku zabudowań, później już porzuciliśmy ostatnie oznaki cywilizacji i wędrowaliśmy łąkami. Widoki były absolutnie cudne - Beskid Wyspowy pod tym względem jest niepowtarzalny.         Ogromnym plusem tego pasma górskiego jest fakt, że nie jest ono zbytnio uczęszczane. Można tutaj w ciszy i spokoju rozkoszować się pięknem natury. Przez większość czasu szlak nie nastręczał nam żadnych trudności, utrzymywaliśmy stosunkowo szybkie tempo, mimo iż zupełnie się nie spieszyliśmy. Na podziwianie okolicy też był czas.          Dopiero pod sam koniec droga zaczyna się piąć w górę, trochę wysokości trzeba jednak wreszcie nabrać. Wspinaczka po nieco śliskich kamieniach była już ciut trudniejsza, ale daleko było jej chociażby do wspinania się na Kozi Wierch w Tatrach. Nie te wysokości, nie ta ekspozycja. Kilkaset metrów takiego wchodzenia potrafi jednak dać w kość. Co prawda, spodziewałam się, że od razu już dotrzemy na szczyt, jednakże rozczarowałam się. Dotarliśmy bowiem na cudną polanę, z której widoki były po prostu niesamowite. Zarządziliśmy krótki postój na odpoczynek, nawodnienie się i oczywiście zrobienie zdjęć. Bo i też fotografować było co. ;)         Nasyceni widokami, zaczęliśmy atak szczytowy. ;) Za pierwszym razem ten fragment podejścia wykończył mnie totalnie, tym razem było zdecydowanie łatwiej, chociaż też podejście do najłatwiejszych nie należy. Tym razem jednak nie miałam ochoty umrzeć na pierwszym kamieniu z brzegu, tylko brałam głęboki wdech i tuptałam dzielnie za Tomaszem. Jakoś tak się składa, że przy podejściach to on zawsze znajduje się z przodu. Ja asekuruję tyły, tak przynajmniej brzmi oficjalna wersja. ;p Wszystko jednak poszło gładko, nie umarłam na żadnym kamieniu i po godzinie i dziesięciu minutach od wyjścia z przełęczy byliśmy na szczycie. Dumni i szczęśliwi. ;)         Nie da się nie zauważyć, że największą atrakcją szczytu jest wielka drewniana wieża. Wygląda naprawdę imponująco, a wejście na nią dostarcza niezapomnianych emocji. Podobnie jak widoki z samej góry, rozciągające się malowniczo aż po horyzont. Trochę mieliśmy problem ze złapaniem ostrości, bowiem akurat słońce dość mocno operowało na niebie, stąd zdjęcia pozostawiają nieco do życzenia i tylko w niewielkim stopniu pokazują jak tam cudnie jest. ;)           Po zejściu z wieży nadszedł czas na krótką przerwę i szybki posiłek. Byliśmy też ciągle pod wrażeniem czasu, w jakim udało nam się wejść na szczyt. Naprawdę zrobiło to na nas wrażenie, zwłaszcza że jakoś wyjątkowo szybko nie pruliśmy do przodu. Ten szlak zdecydowanie bardziej mi się podobał niż ten, którym wchodziliśmy za pierwszym razem (a był to szlak niebieski z Jurkowa). Po kilkunastu minutach przerwy ogarnęliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną. W planach była pętelka, którą mieliśmy osiągnąć dzięki zejściu najpierw żółtym szlakiem do Słopnic, a później czerwonym do Przełęczy.          Zejście już nie było takie fajne i przyjemne, jak wejście. Żółty szlak był bardzo zaniedbany, chwilami ciężko było w ogóle odgadnąć którędy prowadzi. Tutaj droga szła nam jeszcze szybciej, bo czym prędzej chcieliśmy wyjść z tego ponurego lasu. Panująca tutaj wilgoć powodowała, że sceneria chwilami wyglądała jak z horroru klasy B. ;) Zdecydowanie jeden z mniej przyjemnych szlaków, jakimi kiedykolwiek szłam.             Końcówka żółtego szlaku, już po wyjściu z lasu, biegła wzdłuż łąk i zabudowań, także ten fragment był zdecydowanie przyjemniejszy. Najgorsze niestety czekało nas na koniec. Urok robienia pętelek polega na tym, że dość często trzeba wędrować drogą. A nie ma nic gorszego po kilku kilometrach wędrówki niż rozgrzany asfalt, roztapiający się chwilami pod nogami, od którego odbijają się promienie słońca. Tutaj niby nie było aż tak źle, ale półtora kilometra takiej wędrówki dało nam na koniec najbardziej w kość. O wiele bardziej wolę się wspinać i wypluwać płuca co kilka metrów niż tuptać po takiej drodze. Na szczęście, szybko ten fragment zleciał i szczęśliwi dotarliśmy do samochodu. ;)        Podsumowując, ta trasa z Przełęczy Rydza Śmigłego podobała mi się o wiele bardziej. Jest zdecydowanie przyjemniejsza i łatwiejsza, co na początek sezonu górskiego jest istotne. Łącznie wyszło nam niecałe jedenaście kilometrów w nieco mniej niż trzy godziny, także tempo całkiem dobre mieliśmy. Zresztą, szło się nam niezwykle dobrze, o niebo lepiej niż tydzień wcześniej w Pieninach. Jeśli wszystko pójdzie dobrze i dopisze pogoda, to pod koniec tygodnia powinniśmy pojechać w Tatry i tam już mamy w planach znacznie dłuższą trasę. Oby wszystko się udało, bo powoli zaczynam czuć w sobie głód dalszej wędrówki. Góry jednak wciągają i uzależniają. Ale to takie dobre uzależnienie, c'nie?~~Madusia.

Majowe migawki z Instagrama.

PO PROSTU MADUSIA

Majowe migawki z Instagrama.

         Już za kilka godzin wreszcie się zacznie wielkie święto piłkarskie. Większość dziewcząt zapewne przez najbliższy miesiąc będzie bardzo narzekać i marudzić, u mnie natomiast zapewne będzie zupełnie odwrotnie - to ja jestem zdecydowanie większą fanką tego sportu niż Tomasz, który preferuje amerykańską wersję futbolu. ;) Przez czas trwania euro większość zajęć będzie dostosowana do rozkładu piłkarskich rozgrywek, więc zapewne nieco spokojniej będzie niż w maju, któremu to będzie poświęcona dzisiejsza notka. Z racji faktu, że ostatnio coraz więcej brykam po Instagramie, postanowiłam wrzucać tutaj miesięczne podsumowanie tego, co się tam działo przez ten czas. Myślę, że będzie to takie sympatyczne uzupełnienie dla tych, którzy nie bywają tam tak często bądź też jeszcze mnie nie obserwują. ;) Zapraszam. :)         W maju wreszcie wróciły moje ukochane zachody słońca, które namiętnie kontempluję z okien naszego mieszkania. W okresie wiosenno-letnim jest to stały temat pojawiający się na moim profilu, bo jestem nimi absolutnie zafascynowana. I pocieszam się faktem, że nie wybudują nam żadnego nowego bloku, który widok ten by nam zastawił. Chociaż nie mówię hop, bo ostatnio deweloperzy udowodnili nam, że przy nasze ulicy bloki zmieszczą się tam, gdzie wg normalnych ludzi nie ma na to szans. Ale to Kraków, tutaj zabetonować da się wszystko. Niestety.         Jedną z popularniejszych kategorii zdjęć na Instałce są oczywiście fotografie jedzenia. U mnie też ich kilka się pojawiło, bo ostatnio dokształcam się kulinarnie i czasem coś dobrego wyjdzie spod moich małych rączek. A pojawiające się tutaj sushi było moim prezentem imieninowym (29 maja- Magdaleny!) z najpyszniejszej knajpki niedaleko nas, która będzie tematem następnej notki o moim własnym Krakowie. Już teraz mogę ostrzec, że trzeba będzie ją czytać po zjedzeniu duuużego posiłku, bo w przeciwnym razie ślinotok gwarantowany! ;)nadziewany bakłażan. <3        Maj był niezwykle dobrym miesiącem pod względem czytelnictwa w moim przypadku (o tym też muszę coś więcej tutaj naskrobać). Nie mam odruchu robienia zdjęć wszystkiemu co czytam, stąd zdjęć książek jest stosunkowo niewiele. Jest to też spowodowane faktem, że sporo też czytam na czytniku, a jakoś głupi mi wrzucać jego zdjęcia. Chociaż z drugiej strony ładny jest i ładną fioletową oprawkę ma, więc może w czerwcu się pojawi. ;) A z tego co było w maju, to mogę serdecznie gorąco i szczerze polecić Remigiusza Mroza i jego książki. Tutaj akurat jest "Trawers", czyli trzecia część trylogii o komisarzu Forście (który zawsze dla mnie się Frostem), która miała premierę w połowie miesiąca. A za kilka dni premiera jego następnej książki. ;)        Z racji faktu zamieszkiwania w Krakowie, uroki miasta są nieodłączną częścią Instagrama mojego. Po już prawie dziesięciu latach przebywania tutaj, cały czas jestem zakochana i zachwycona jego urokami. I najbardziej pociąga mnie w nim to, że ciągle się tutaj coś dzieje, powstają nowe świetne miejsca i miasto naprawdę żyje (stąd też m.in. wziął się ten nowy cykl o moim Krakowie). ;)        Tematyką, pojawiającą się na razie jedynie na Instagramie, są kosmetyki. Nie umiem się na razie przemóc, żeby wyskrobać tutaj konkretną notkę na ten temat, która zalega w mojej pamięci od połowy marca. Może w czerwcu znajdę w sobie więcej mobilizacji i natchnienia, żeby ubrać to wszystko w słowa. A na razie tylko fotografie moich majowych łupów. ;)        W maju rozpoczęliśmy też wreszcie sezon górski, wyprawą na Trzy Korony. Takiej zacnej okazji i przepięknych widoków nie mogłam odpuścić i oczywiście kilka z nich pojawiło się też na moim profilu. Zawsze mam z wyborem zdjęć z wypraw największy problem, bo mnóstwo fajnych ujęć zwykle mam, a że nie chcę spamować setkami fotografii, to staram się wybrać kilka najlepszych. Podobnie zresztą zwykle jest z blogiem, ale tutaj (na szczęście) można wrzucić ich ciut więcej. ;)        I na zakończenie kategoria "inne", czyli tak zwany misz masz tego, czego nie da się podpiąć nigdzie indziej. Swoje miejsce znalazł tutaj najcudowniejszy pies na świecie, czyli przeurocza uśmiechnięta Zara, kadr z Eurowizji, którą jak zawsze oglądaliśmy z napięciem (przy głosowaniu oczywiście ;p) i zdjęcie z trójką naszych świntuchów (nasza jest dwójka po prawej, ten z lewej przyjechał do nas na wakacje) wraz z drugim (i niestety ostatnim) dodatkiem do trzeciej części przygód wiedźmina Geralta z Rivii. <3       I jak się Wam podoba takie podsumowanie miesiąca? Dajcie znać w komentarzach. ;) A i wiem, że nie ma tutaj żadnego selfie, ale należę do grona tych nielicznych osób, które wychodzą na nich w taki sposób, że wrzucenie tego w Sieć grozi nieprzespanymi nocami z powodu strachu, jaki napędzą. ;p~~Madusia.

FMF 2016: Video Game Show: Wiedźmin 3 Dziki Gon.

PO PROSTU MADUSIA

FMF 2016: Video Game Show: Wiedźmin 3 Dziki Gon.

         Tego jeszcze na blogu nie było, ale od wczoraj mam w sobie taką ilość endorfinek, że muszę się nią dzielić z całym światem, żeby nie eksplodować z nadmiaru pozytywnych emocji. Od kilku lat w Krakowie (dokładniej od dziewięciu, bowiem była to edycja z takim właśnie numerem) odbywa się Festiwal Muzyki Filmowej. Zawsze chciałam się na niego wybrać, ale zwykle o biletach dowiadywałam się w momencie, gdy były już dawno wykupione. W zeszłym roku jednak się z Tomaszem postaraliśmy i ogarnęliśmy temat ciut wcześniej i udało się nam wybrać na Międzynarodową Galę Seriali. Zachwyciła nas totalnie, zwłaszcza że większość seriali oglądamy (bądź też oglądaliśmy) na bieżąco, więc wysłuchanie na żywo z orkiestrą melodii tak doskonale nam znanych było absolutnie genialnym przeżyciem. Motywy z "Gry o tron", "Dextera" czy "Wikingów" na długo zostały w moim serduszku (polecam sprawdzenie w internecie nagrań jak to wyglądało). A skoro nam się tak bardzo spodobało, to z większą uwagą śledziliśmy informacje o tegorocznej edycji. I jak tylko się okazało, że będzie koncert z muzyką z "Wiedźmina 3", tak bilety zakupiliśmy jeszcze w grudniu, a wczoraj wieczorem wybraliśmy się radośnie do krakowskiej Tauron Areny. A co nas tam zastało, zobaczycie za chwilę. ;)         Generalnie trochę śmialiśmy się wczoraj z faktu, że jest to festiwal muzyki filmowej, a myśmy do tej pory wybrali się na jeden z serialami, a drugi z grą komputerową. ;) W przyszłym roku jest edycja dziesiąta jubileuszowa, więc wtedy już sobie obiecaliśmy, że koniecznie na jakiś film się wybierzemy. Musi zdecydowanie robić wrażenie oglądanie go wraz z całą orkiestrą. Chwilami aż ciężko jest uwierzyć, że te wszystkie utwory faktycznie grane są na żywo przez prawdziwych ludzi, a nie lecą z komputera. Właśnie takie wrażenie miałam podczas oglądania scenek z Wiedźmina, które nie tak dawno rozgrywałam i przeżywałam w zaciszu własnego domku. Niepowtarzalne doznanie, naprawdę.       Cały koncert trwał mniej więcej półtorej godziny, rozpoczął się zaś od przemówień. Twórcy i kompozytorzy muzyki dostali tak ogromne brawa na samym wstępie, że aż się zawstydzili. To było naprawdę niesamowite, aż ciężko wyrazić słowami, te wszystkie emocje, a to był przecież dopiero początek. Co prawda, nieco łezka się w oku zakręciła, gdy wspominali, że to tak naprawdę jest już pożegnanie z Wiedźminem, w co wszyscy fani nie chcą wierzyć. Bardzo miłym gestem były też podziękowania dla tego, bez którego to wszystko nie miałoby szans powstać, dla tego, w którego głowie się to wszystko narodziło i chwała mu, że przeniósł to na papier. Brawa dla Andrzeja Sapkowskiego były ogromne, aż szkoda, że nie mógł ich słyszeć na żywo, bo chyba go nie było. Albo był i się nie ujawnił. ;)         Kto grał w "Wiedźmina 3" doskonale wie jak wspaniała jest tam muzyka, jak wspaniale komponuje się z fabułą gry i jak zwartą całość stanowią. Gorzej, jeśli ktoś nie grał albo był gdzieś w połowie, bowiem fragmenty gry pokazywane na ekranie baaaaardzo spojlowały całą historię. Sama w pewnych momentach musiałam odwracać głowę, bo dopiero zbliżam się do końca pierwszego dodatku "Serce z kamienia" i nie chciałam niektórych rzeczy jeszcze wiedzieć. Tomasz mi tylko mówił, kiedy mogę spojrzeć znów na ekran. Nie przeszkadzało mi to jednak zupełnie, bowiem sama muzyka też jest magiczna. Szczególnie gdy prym zaczyna wieść zespół Percival i jego "słowiański folk metal" jak czytamy na Wikipedii. Sami posłuchajcie i pozachwycajcie się. ;)       Trochę rozczarował mnie (żeby nie było, że same ochy i achy, chociaż w 99% tak właśnie było) występ Moniki Brodki, śpiewającej na koniec kołysankę. Widać było, że średnio się czuła w tym temacie i nie zrobiła na mnie jakiegoś szalonego wrażenia. Spodziewałam się ciut więcej, ale i tak było nieźle.       Sporo czasu było poświęcone na drugi i ostatni dodatek "Krew i wino", który ma premierę właśnie dzisiaj. Lepszej reklamy nie mogli sobie zrobić przed nią. Ta część porywała jednak ciut mniej, bo nieco mocniejsze są wrażenia, gdy już samemu się to wszystko przeszło. Jak dla mnie (jako osoby, która zwykle nawet od trailerów trzyma się daleko) było też ciut za dużo wstawek z tego dodatku, przez co już wiem czego się spodziewać. I już nie mogę się doczekać. ;)         Powiem szczerze, że brawa na koniec koncertu trwały i trwały. Cała arena oklaskiwała wszystkich wykonawców na stojąco (poza parą siedzącą koło nas) przez kilka dobrych minut. I chociaż nie zagrali wszystkich najbardziej znanych motywów i chociaż fragmenty gry ukazywały ją w wyjątkowo smutnym świetle, był to zdecydowanie jeden z lepszych koncertów na jakich byłam. Absolutnie niesamowita atmosfera, mnóstwo emocji (no bo sorry, ale dalej uważam, że jeśli ktoś się nie wzruszył przy spotkaniu głównych bohaterów w Kaer Morhen to zdecydowanie ma serce z kamienia, bo ja tutaj też uroniłam kilka łez), ponowne przeżywanie tej całej genialnej fabuły - po prostu rewelacja. Aż w nocy zasnąć nie mogłam, tak mnie te pozytywne emocje długo trzymały.         Tak jak już wspomniałam, w przyszłym roku edycja jubileuszowa, więc na pewno będzie się działo dużo równie cudownych wydarzeń jak wczoraj. Termin mniej więcej w połowie maja, więc jeśli tylko się podoba Wam coś takiego, to koniecznie zarezerwujcie sobie wtedy czas wolny w kalendarzu. I wypatrujcie biletów, bo szybko znikają. ;)          A dzisiaj z samego rana ustawiłam się w kolejce pod Media Marktem, żeby nabyć drugi dodatek. Kilku innych takich zapaleńców też było, aczkolwiek wszyscy płci męskiej, więc moja obecność nieco ich zaskoczyła, aż jeden z nich zapytał się mnie, czy też gram. ;) Na razie jednak jeszcze nawet go nie rozpakowałam, bo czekam aż Tomasz wróci z pracy. A właściwie to czekamy. ;)~~Madusia.

Mój własny Kraków: Bezogródek.

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: Bezogródek.

       Końcówka maja obfituje w piękne i wolne dni. Wczorajszy Dzień Matki spędziłam z moją rodziną, która wpadła nas odwiedzić w Krakowie i przy okazji podrzucić nam trzecią świnkę do kompletu. Teraz mamy prawdziwe stado i radosne kwiki i tupot małych nóżek rozlega się co kilka chwil na podłodze. Wolne dni to także czas, który zwykle staramy się wykorzystać jak najlepiej i dlatego wczoraj wieczorem wybraliśmy się z Tomaszem na krakowskie Błonia. I wówczas narodził się w głowie mej pomysł na nowy cykl na blogasku, który zatytułowałam "mój własny Kraków". Będę w nim przedstawiała swoje ulubione miejsca, gdzie lubię bywać, gdzie można dobrze i fajnie zjeść, gdzie po prostu czuję się dobrze. Czasem prosicie mnie o polecenie jakiegoś miejsca, więc teraz wszystko będzie zebrane w jednym miejscu na blogasku. Na pierwszy ogień pójdzie nasze wczorajsze odkrycie - Bezogródek.          Miejsce na mapie Krakowa pojawiło się na początku marca. Znajduje się nieopodal Błoń, tuż przy pętli Cichy Kącik, pod adresem Piastowska 20. Już kilka razy wcześniej zbieraliśmy się, żeby tutaj dotrzeć, jednak zawsze coś stawało nam na drodze. Wczoraj też trochę się wahałam, ale w końcu Tomasz postanowił, że się zbieramy. Zaparkowaliśmy po drugiej stronie Błoń, niedaleko stadionu Cracovii i spacerkiem ruszyliśmy w interesującym nas kierunku. Przejście przez środek Błoń zawsze jest ciekawą wyprawą, ale przynajmniej tutaj jest zdecydowanie mniej ludzi niż na chodnikach je okalających. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że o tej porze generalnie praktycznie nie ma ludzi spacerujących - wszyscy biegają, jeżdżą na rolkach bądź rowerze albo chodzą z kijkami. Normalnie spacerujących naprawdę dało się policzyć na palcach jednej ręki. No, góra dwóch. ;)        Do Bezogródka można trafić po zapachu, bo smakowite wonie dotarły do nas już spory kawałek przed wejściem. I tylko jeszcze bardziej zachęciły nas do szybszego tam dotarcia. Zaraz przy wejściu po lewej stronie przywitał nas jeden z naszych ulubionych food trucków, serwujących frytki belgijskie - Frytki Belgijskie w Krakowie. Zakochaliśmy się w nich już na św. Wawrzyńca, gdzie też stoją, także nie mogliśmy sobie odmówić kolejnej okazji ich spróbowania. Ich tajemnicą są przede wszystkim rewelacyjne sosy i tak jak ja nie wyobrażałam sobie wcześniej jedzenia frytek z sosami, tak teraz nie wyobrażam sobie jedzenia bez nich. Za każdym razem jest coś nowego i za każdym razem też czegoś nowego próbujemy. Tym razem jednak poszliśmy już za znanymi nam smakami i wzięliśmy obowiązkową dużą porcję (no bo serio, kto bierze małą takich pyszności) z sosem o smaku curry mango. <3       Fantastyczną rzeczą w Bezogródku jest mnogość przeróżnych leżaków, krzeseł i innych siedzisk, na których można spokojnie sobie klapnąć i skonsumować zakupione pyszności. Sama zajęłam jeden z takich leżaczków przy stoliku, a Tomasz wyruszył na dalsze polowania, bo jego wzrok przyciągnęła Calavera Mexican Grill. Polowanie udało się jednak połowicznie, bowiem quesadillii już nie mieli i musiał zadowolić się burrito z mega ostrym sosem. Ten ostatni dodatek spowodował, że jadł ją sam, bo ja w tak mocnych smakach się nie odnajduję. Ale patrząc po jego minie - baaardzo smakowała. ;)      Najedzeni ruszyliśmy na spacer po całym Bezogródku, żeby zobaczyć co ma jeszcze pysznego do zaoferowania. Niestety, byliśmy tutaj ciut przed 20, więc większość miejsc powoli się już zamykała i nie serwowała potraw. Przez to ominęły nas zapiekanki i tajskie lody, na które mieliśmy ogromną ochotę, ale dzięki temu mamy tutaj po co wracać. ;) Zresztą, nawet gdybyśmy i to skonsumowali wczoraj i tak byśmy wrócili, bo miejsce jest naprawdę urocze. Mimo iż znajduje się blisko dość ruchliwej w ostatnich czasach ulicy Piastowskiej, to zupełnie tego nie słychać. Panujący tutaj gwar skutecznie zagłusza wszelkie odgłosy okolicy, przyjemnie też sączy się muzyczka z głośników. Dookoła nas śmiały się dzieci, które mają tutaj mały plac zabaw, nie brakowało też przeuroczych psów różnych ras, mnóstwa cyklistów i innych sportowców. Widać, że to miejsce żyje i że naprawdę brakowało takiej miejscówki w tych okolicach. Sami zobaczcie jak to fajnie się prezentuje. :)       Świetne miejsce, nieprawdaż? Idealne na letnie posiadówy ze znajomymi, bo czego można chcieć więcej. ;) Na zakończenie jeszcze wciągnęliśmy po gałce lodów BEn VEGE, chociaż zauważyliśmy, że w ofercie mają też dużo innych pyszności. My jednak mieliśmy smaka na lody i każde zjadło naprawdę zacny smak - solony karmel i mięta z czekoladą. Uzbrojeni w rożki z nimi ruszyliśmy w drogę powrotną, spacerując już nieco zamglonymi chodnikami. ;)            I jak się Wam podoba nowy cykl? Chcecie więcej takich postów z miejscami w Krakowie? Dajcie znać w komentarzach! ;*~~Madusia.

Jak dobrze nam zdobywać góry: Trzy Korony.

PO PROSTU MADUSIA

Jak dobrze nam zdobywać góry: Trzy Korony.

           Niezwykle zmienny i niepewny jest tegoroczny maj. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie i zwykle, gdy tylko planowaliśmy jakiś wypad, to się psuła. Na szczęście ostatni weekend był pod tym względem niezwykle łaskawy i wreszcie mogliśmy powrócić na górskie szlaki, na których notabene nie było nas od końca sierpnia zeszłego roku. Tęsknota więc była ogromna i chęci też, ale musieliśmy wziąć pod uwagę stan naszej kondycji i na początek wybrać jakąś lekką trasę. Padło na Pieniny i ich najpopularniejszy szczyt, czyli Trzy Korony. Każde z nas już tam kiedyś było, ale razem jeszcze nie, więc nie zastanawialiśmy się długo. W sobotę się wyspaliśmy i wyruszyliśmy w kierunku miasteczka Sromowce Niżne, gdzie rozpoczynał się nasz szlak. :)tam właśnie się wybieramy! ;)          W sobotnie przedpołudnie przejazd Zakopianką i później dalej przez Nowy Targ do Sromowiec był prawdziwym wyzwaniem i po nieco dwóch godzinach dopiero dotarliśmy na miejsce. Po drodze już można było zachwycać się pięknem okolicy, ale zdecydowanie najlepsze było przed nami. W Sromowcach zaparkowaliśmy pod kościołem, przebraliśmy buty, zapakowaliśmy plecaki i raźnym krokiem ruszyliśmy przed siebie. Cel naszej wyprawy dumnie wznosił się przed nami. Nieco tylko martwiły nas wiszące nad nim chmury, ale pogoda miała być ładna. I tej wersji się trzymałam. ;)         W Sromowcach swój początek ma spływ Dunajcem razem z flisakami, stąd też co kilka chwil można było zobaczyć na wodzie ich łodzie (ależ rym mi wyszedł ;p). Można powiedzieć, że było tutaj wszystko, co jest mi potrzebne do szczęścia - woda i góry. Tym razem jednak zdecydowanie mocniej ciągnęło mnie w stronę tych drugich. Początkowy fragment żółtego szlaku wiedzie asfaltem, więc niewiele ciekawego się tutaj działo. Prawdziwa część wyprawy zaczynała się dopiero od schroniska, gdzie asfalt ów się kończył. :)komunikat bardzo prawdziwy - było i zabłocone miejscami i ślisko też było, ale bez upadku się obyło. ;)         Od schroniska żółty szlak biegł już głównie ścieżką po kamieniach. Na samym początku mijało się jeszcze pola, na których radośnie pasły się owce. Jedna się nawet do nas uśmiechnęła.;)             Kawałek dalej pola się kończyły i wchodziliśmy do wąwozu, gdzie cicho plumkał strumyczek, a zdecydowanie głośniej zachowywali się turyści. Nieco zaskoczył nas fakt, że wszyscy już schodzili, ale dzięki temu przez większość czasu szliśmy tylko we dwoje. I dobrze, bo ja (jak zawsze) dość głośno zachwycałam się miejscami, które właśnie mijaliśmy. Na początku ten wąwóz zrobił na mnie naprawdę spore wrażenie, bo wcześniej tą trasą nie szłam. A szkoda, bo naprawdę niezwykle malowniczo tutaj było. :)          Z momentem wejścia do lasu rozpoczęła się wspinaczka. Na znacznym fragmencie tego szlaku znajdowały się schody, co chwilami nieco wybijało mnie z rytmu. Tutaj dopiero wyszedł nasz (a głównie mój) brak kondycji, bo zipałam jak hipopotam, któremu ktoś kazał przebiec maraton. To był ten drugi moment, w którym cieszyłam się, że byliśmy sami na szlaku. Jeszcze by ktoś pomyślał, że jakieś zwierze zdycha gdzieś w krzakach. ;)       Po kilkudziesięciu minutach dotarliśmy na Przełęcz Szopka, gdzie żółty szlak krzyżuje się z niebieskim - prowadzącym na Trzy Korony. Można tutaj sobie spokojnie posiedzieć na drewnianych ławeczkach, napić się wody i odpocząć. Jest to też rewelacyjny punkt widokowy, bowiem roztacza się stąd absolutnie przepiękny widok na Tatry. Tak przynajmniej sądzę, patrząc po zdjęciach z tego miejsca, bowiem nam akurat pogoda pod tym względem nie dopisała i Tatry tonęły w chmurach. Można się było owszem dopatrzeć ich zarysu, który nieco widać też na moich zdjęciach, ale zdecydowanie liczyliśmy na coś więcej. To już drugi raz, gdy Pieniny płatają nam takiego psikusa, ale mam nadzieję, że do trzech razy sztuka, jeszcze na Sokolicę chcemy wejść. ;)       Z przełęczy na Trzy Korony jest już prawie rzut beretem, więc szybciutko przelecieliśmy ten fragment szlaku. Mieliśmy cichą nadzieję, że skoro na szlaku nikogo praktycznie nie było, bo wszyscy schodzili, to i na szczycie będzie spokój. Oczywiście wiadomo jak się kończą takie nadzieje - wielkim rozczarowaniem, zwłaszcza w polskich górach. Po skasowaniu na bramce biletów wejściowych (normalny 5 zł, ulgowy 2,5 zł, w ciągu tego samego dnia jest ważny i na Trzy Korony i na Sokolicę), zaczęliśmy iść metalowymi podestami na taras widokowy. Niestety, nasze szczęście pod tym względem nie zna granic, więc przed nami była radosna wycieczka emerytów z donośną panią przewodnik. Jak już wbili na ten taras, tak zejść z niego nie chcieli. Mieliśmy wrażenie, że przewodniczka niedługo zacznie opowiadać, co widać kilkaset kilometrów dalej, bo tak się rozpędzała w opisywaniu majaczących na horyzoncie szczytów. Z dobre pół godziny spędziliśmy na tych schodach, na szczęście tutaj też widoków nie brakowało. Tomasz nawet kozicę wypatrzył. ;)przełom Dunajca, po lewej stronie Słowacja i Czerwony Klasztor.        Niestety, nawet fakt, że wreszcie wycieczka sobie poszła (pani przewodnik koniecznie chciała jeszcze podyskutować o roślinkach otaczających nas, ale doszła do wniosku, że w sumie może zrobić to na schodach) nie zmienił tego, że widoki z tarasu też nie należały do najwspanialszych. Ładnie prezentował się płynący w dole Dunajec, nieźle widoczny był Czerwony Klasztor na Słowacji, ale generalnie widoki nas zawiodły. test na dobry wzrok - jak się dobrze przyjrzysz - zobaczysz Tatry. ;pobowiązkowe selfie na pierwszym tegorocznym szczycie.w oddali widać jezioro Czorsztyńskie.        Zbyt długo na tarasie nie pobyliśmy, zarządziliśmy szybki odwrót i tuż przy kasach zasiedliśmy na drugie śniadanie. W międzyczasie dotarła szkolna wycieczka, zrobił się gwar i hałas, aż panowie z parku narodowego stojący na kasie chcieli zacząć wręczać mandaty niespokojnym dzieciom wchodzącym na skałki. Na szczęście, obyło się bez tego. Generalnie całkiem interesującym doświadczeniem jest takie przyglądanie się ludziom z boku. Tutaj jednak z każdą chwilą było to coraz bardziej męczące, więc szybko zakończyliśmy nasz popas i ruszyliśmy w drogę powrotną. Dla urozmaicenia sobie wędrówki wybraliśmy inny szlak. Idąc dalej niebieskim dotarliśmy na Polanę Korsarzyska, gdzie odbiliśmy na zielony prowadzący niemalże już do samego schroniska Trzy Korony. Schodzenie zawsze przychodziło nam zdecydowanie szybciej, więc ten fragment drogi nie zajął nam zbyt wiele czasu.          W schronisku chwilkę odpoczęliśmy, kupiliśmy pocztówki, na których przybiliśmy pieczątki i skierowaliśmy się z powrotem do miasteczka. Kilka lat temu zbudowano tutaj kładkę nad Dunajcem, łączącą Sromowce ze słowacką wioską Czerwony Klasztor, więc nie mogliśmy się oprzeć takiej okazji i wybraliśmy się za granicę. ;) Ciężko powiedzieć, czy trawa jest tutaj zieleńsza, ale na pewno widok na Trzy Korony z kładki najbardziej mi się spodobał. ;) A wracając do samochodu, zobaczyliśmy jeszcze dwa bociany siedzące w gnieździe. Tak na szczęście. ;)wieża Czerwonego Klasztoru widoczna w oddali. :)widok ze słowackiej strony.Trzy Korony i Dunajec z kładki granicznej między Polską a Słowacją.          Zawsze chodząc po górach korzystaliśmy z aplikacji Google "Moje trasy", więc bardzo rozczarował nas fakt, że już nie istnieje. Dzień przed wyjazdem szukaliśmy czegoś co pomogłoby nam rejestrować trasę wędrówki i padło na Endomondo, używane najczęściej przez biegaczy. W górach też się całkiem nieźle sprawdziło, tylko brakuje nam możliwości sprawdzenia wysokości w trakcie wchodzenia, dopiero po zakończeniu taka opcja się pojawia. Może ktoś używa jakiś podobnych aplikacji i coś fajnego by nam polecił? Chociaż mapkę poglądową po przejściu całej trasy Endomondo robi całkiem niezłą. ;)      Jak widać po mapce, trasa wyszła nam w kształcie serduszka z ogonkiem. ;) Nie była jakaś najcięższa, taka w sam raz na przypomnienie sobie czym jest wędrówka po górach. W tym roku planujemy nieco więcej łazić, celujemy głównie w słowackie Tatry, więc taki rozruch jest niezbędny przed wyruszeniem na dłuższe trasy. Ale powiem Wam szczerze - to absolutnie przecudowne uczucie znów wrócić na szlak. Te endorfinki po wysiłku są naprawdę niepowtarzalnym odczuciem i mimo bolących mięśni przez kilka dni, warto się tak przejść. :)~~Madusia.PS. W najbliższym czasie na blogu zacznie się dziać więcej, bo planuję nieco rozszerzyć zakres swoich zainteresowań. Zobaczmy czy się Wam spodoba, bo na pewno dzięki temu zdecydowanie częściej będzie się tu pojawiać coś nowego. :)A na razie zapraszam też na mój Instagram, gdzie ostatnio coraz więcej się udzielam. :)

5 moich ulubionych miejsc w Polsce.

PO PROSTU MADUSIA

5 moich ulubionych miejsc w Polsce.

        I wreszcie przyszedł maj i wiosna rozgościła się na dobre. Powoli zbieramy się, żeby rozpocząć tegoroczny sezon podróżniczy, bo do tej pory szło nam to średnio. Było nieco komplikacji natury organizacyjnej, ale niedługo wreszcie wyjdziemy z tego dołka i wszystko wróci do normy. Także i moje pisanie, w którym ostatnio opuściłam się dość mocno. Ale już wracam i to z tematem takim idealnym na maj i różne majówkowe wyprawy, bowiem dzisiaj chciałabym przedstawić pięć moich ulubionych miejsc w naszym przepięknym kraju. Jest to lista dość okrojona, bo jak już sobie narzuciłam z góry, że ma być pięć miejscówek, to chciałam się tego trzymać. Przyznam szczerze, że wybór był bardzo ciężki, bo w Polsce można znaleźć naprawdę mnóstwo absolutnie przecudownych miejsc, stąd też zaznaczam, że lista jest wybitnie subiektywna. I alfabetyczna, bo ciężko było mi wybrać te najbardziej naj z naj. ;)          1) MAZURY - reklamujące się jako cud natury z czym zgadzam się w stu procentach. Pisałam już o nich kilka razy i mimo upływu lat, ciągle znajdują się na mojej liście faworytów. Jest to naprawdę magiczna kraina, gdzie zwykle zapomina się o całym świecie. Ukochana przeze mnie z powodu studenckich wyjazdów pod koniec kwietnia, gdy pogoda jest niepewna i nie ma jeszcze dzikich tłumów, co pozwala na docenienie absolutnego piękna tej krainy. Tutaj czas płynie zupełnie inaczej, człowiek jest szczęśliwy i beztroski. A dodatkowym plusem jest fakt, że jest to naprawdę spora kraina i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Są tutaj turystyczne Mikołajki ze słynnym Gołębiewskim, gdzie aqua park ratuje chwilami życie (gdy przez cały wyjazd jest tak zimno, że wizyta w saunie jest zbawieniem), jest przyjazne Węgorzewo z uroczą knajpą w porcie i przyjazną Biedronką niedaleko, jest Giżycko, są Wilkasy, a także mnóstwo innych miejsc, gdzie można się zatrzymać "na dziko". Zdecydowanie polecam, zwłaszcza przed sezonem. ;)wschód słońca na Mamerkach.       2) MIERZEJA WIŚLANA - moja miłość z okresu dzieciństwa, odnowiona kilka miesięcy temu. Sporo o niej ostatnio było na blogasku, ale zdecydowanie zasłużenie. Też jeden z rejonów naszego kraju, gdzie stosunkowo mało turystów bywa, a gdzie jest absolutnie przecudownie. Tutaj z jednej strony ląd oblany jest Morzem Bałtyckim, a z drugiej wodami Zalewu Wiślanego, co w najwęższych miejscach robi naprawdę niesamowite wrażenie. Poza tym, można tutaj znaleźć szerokie plaże pełne drobniutkiego piasku, chwilami przetykanego drobinkami bursztynu, którego poszukiwanie może być doskonałą zabawą. No i oczywiście te zachody słońca. Osobiście najbardziej mnie ciągnie na sam koniec, czyli do ostatniej miejscowości po polskiej stronie Mierzei - Piasków. ;)widok na Zalew Wiślany o poranku.        3) SZCZECIN - jest miejscem na liście wyjątkowo sentymentalnym. Tutaj trzy lata temu zakończyłam swój etap The Tall Ships Races, czyli regat wielkich żaglowców. Przypłynęliśmy do Szczecina z Rygi, przez niemalże całą długość Morza Bałtyckiego, które na przełomie lipca i sierpnia wydawało się być miejscem niezwykle spokojnym. Oczywiście wcale tak nie było i do tej pory żegnam się na samo wspomnienie sztormu, który nas wtedy dopadł niemalże na samym początku wyprawy. Zejście na ląd w Szczecinie było ogromnym szczęściem i każdą chwilę starałam się wykorzystać w pełni, co może tłumaczyć, że przez ponad dwa dni spałam raptem ze cztery godziny. Miasto nas wtedy przywitało niezwykle gościnnie, mieliśmy zaplanowanych sporo atrakcji, w tym zwiedzanie Szczecina, a także wielki bal w Zamku Książąt Pomorskich. I jest to zdecydowanie miasto, do którego chcę powrócić, chociaż podejrzewam, że już nigdy nie trafi mi się wschód słońca nad Wałami Chrobrego oglądany z perspektywy Mostu Łabudy. ;)Wały Chrobrego nad ranem.       4) TATRY - bo gór na liście nie mogło przecież zabraknąć. Tutaj wybór był ciężki, bo generalnie wszystkie góry w naszym kraju są świetne i po każdych lubię hasać. Zdecydowałam się jednak na Tatry, bo są najwyższe i dzięki temu roztaczają się z nich najbardziej spektakularne widoki. Dodatkowo też byłam w nich także zimą (no prawie, ale było dużo śniegu, więc to na to samo wychodzi), więc mogę spokojnie powiedzieć, że w każdych warunkach prezentują się równie pięknie. Szkoda tylko, że w sezonie zwykle są tak szalenie zatłoczone, że przyjemność z wędrówki zmniejsza się znacznie. Ale i tak zawsze jest tutaj pięknie. :)widok na góry z Białki Tatrzańskiej.widok na Dolinę Pięciu Stawów ze Świstówki Roztockiejna Kozim Wierchu.Hala Gąsienicowa w śniegu.widok na Dolinę Roztoki.na przełęczy Krzyżne.        5) WROCŁAW - czyli miasto, do którego też mam ogromną słabość. Jest to miejsce, gdzie zdarzało mi się jeździć na dwugodzinną kawę pociągiem z Krakowa po pięć godzin w jedną stronę, gdzie na spontanie potrafiłam się wybrać na trzydniowy wypad z małą torebeczką. Miasto wielu mostów, rewelacyjnej Wyspy Słodowej, kilkudziesięciu przesłodkich krasnali i absolutnie fantastycznego ZOO, w którym kiedyś z Tomaszem spędziliśmy pół dnia. A jeszcze wtedy afrykanarium nie było. ;) I tak jak kocham Kraków miłością ogromną i uwielbiam tutaj mieszkać, tak do Wrocławia uwielbiam przyjeżdżać z wizytą, bo też można tu znaleźć świetną atmosferę i przyjaznych ludzi. :)widok na Wrocław z wieży.Wyspa Słodowa.Rynek we Wrocławiu.z Krasnalem na Rynku.w drodze na Ostrów Tumski.słonik w ZOO - akurat pora karmienia.              A Wy gdzie lubicie bywać w naszym kraju? Podzielcie się w komentarzach miejscami, które królują w Waszych serduszkach, może akurat zainspirujecie nas do kolejnej wyprawy. ;)~~Madusia.

Zachód słońca w Piaskach. :)

PO PROSTU MADUSIA

Zachód słońca w Piaskach. :)

        Przyszła wiosna. Kraków pachnie oszałamiająco i wyjątkowo nie jest to smog, tylko kwitnące drzewa. Aż chce się żyć, a nie tylko siedzieć w pracy. ;) Niestety, dorosłość ma swoje wady i nie można cały czas beztrosko się bawić. Pozwala to jednak zdecydowanie mocniej docenić te piękne chwile odpoczynku i niesamowitych przeżyć. I ostatnio takim właśnie przepięknym momentem w moim życiu był sentymentalny powrót na Mierzeję Wiślaną, a dokładniej do Piasków, o czym już pisałam ostatnio. A dzisiaj kolejna część zachwytów nad tym fantastycznym miejscem, bo przecież największą frajdą z pobytu nad morzem jest wyprawa na zachód słońca. A że do zachodów słońca mam ogromną słabość (o czym doskonale wiecie), to nie mogło zabraknąć tego punktu w programie wyjazdu. I było pięknie. :)         Na zachód wybraliśmy się też poniekąd w ramach pożegnania z morzem, bo następnego dnia z samego rana wracaliśmy już do Krakowa. Pogoda cały czas dopisywała i co najważniejsze, niemalże praktycznie nie wiało, więc wieczorny spacer był prawdziwą przyjemnością. Trochę żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą żadnego kocyka, bo zdecydowanie lepiej podziwiałoby się ten uroczy spektakl natury siedząc na czymś mięciutkim i cieplutkim. ;)            Jakoś jednak sobie poradziliśmy i jako ławkę i zarazem stolik wykorzystaliśmy jedną z kłód wyrzuconych na brzeg zapewne podczas sztormu. Sprawdziła się doskonale w swojej roli, bo postanowiliśmy zagrać sobie w Dobble, które jednak potrzebują jakiejś płaskiej powierzchni, żeby kłaść na niej karty. Śmiechu, jak zawsze przy tej grze, było mnóstwo i trochę nam czas przeleciał, bo wybraliśmy się na ten zachód stosunkowo wcześnie. ;)           Mierzeja Wiślana, a zwłaszcza okolice Krynicy Morskiej i Piasków słyną z tego, że można tutaj na plażach znaleźć całkiem sporo bursztynów. W dzieciństwie mi się to nie udawało, dlatego też byłam szczerze zdziwiona, że tym razem szło mi zdecydowanie łatwiej. Nie były to jakieś wielkie bryły, tylko malutkie kawałeczki, ale satysfakcja z ich odnalezienia była tym większa. ;) W pewnym momencie wszyscy szliśmy brzegiem morza i oglądaliśmy z bliska wszystkie drobinki wyrzucone na brzeg. I coś tam nawet znaleźliśmy. ;)w obiektywie M.T.       Niestety, zachód nie należał do wybitnie spektakularnych, bowiem tuż nad linią horyzontu zebrały się chmury, które skutecznie zakrywały słońce. I nie było nam dane zobaczyć tego momentu, gdy kula słońca chowa się w morzu i z każdą kolejną sekundą jest jej coraz mniej. Ale i tak było bardzo przyjemnie. W końcu morze to morze i zawsze mi się podoba (no dobra, prawie zawsze, bo jednak do tej pory wzdrygam na samo wspomnienie pewnego sztormu na Bałtyku, gdy żeglowaliśmy podczas Tall Ships Races).          Oczywiście nie mogło na spacerze nad morze zabraknąć psów, które cieszyły się z każdej możliwości obcowania z wodą i piaskiem. A już zabawa z patykiem na piasku to był szczyt szczęścia, w którym chętnie uczestniczyłam. I w ten sposób wszyscy byliśmy baaardzo zadowoleni. ;)w obiektywie M.T.         Naprawdę, kolejny raz utwierdziłam się w przekonaniu, że zachody słońca nad Bałtykiem są absolutnie niesamowite i przepiękne. I będę bardzo za nimi tęsknić, bo raczej w wakacje się nie wybierzemy w te okolice, bo wiadomo jak to wtedy wszystko wygląda. Ale na długo na pewno te widoki zostaną w moim serduszku. :) I serdecznie polecam wszystkim wybrać się właśnie do Piasków, żeby zobaczyć  to wszystko na własne oczy. :)~~Madusia.

Zakochaj się w Mierzei Wiślanej.

PO PROSTU MADUSIA

Zakochaj się w Mierzei Wiślanej.

       Zdecydowanie to, co pokochaliśmy w dzieciństwie, zostaje na długo w naszych serduszkach. W moim przypadku tak jest z Mierzeją Wiślaną, na którą rodzice zabrali mnie na wakacje mniej więcej dwadzieścia lat temu. Wylądowaliśmy w ostatniej mieścinie tuż przed granicą rosyjską - w Piaskach. Jej piękno polega na tym, że panuje tutaj cisza i spokój, nie ma zbyt wielkiego tłoku, a okolica jest urodziwa ponad miarę. Zapadło mi w pamięć na długie lata i gdy nadarzyła się okazja, by tam powrócić, nie wahałam się zbyt długo. I w ten sposób w Wielką Sobotę po pracy zapakowałam się w nasze piękne Pendolino i raptem w pięć godzin z Krakowa znalazłam się w zamglonym Malborku, skąd odebrał mnie Tomasz i zawiózł na Mierzeję. Z racji faktu, że dojechaliśmy tam przed dwudziestą drugą, to dopiero następnego dnia, w Wielką Niedzielę, ruszyliśmy z samego rana na pierwszy spacer po plaży będący zarazem niezwykle sentymentalną wycieczką. I do tego absolutnie przepiękną. :)         Pierwszą część spaceru odbyliśmy tylko we dwoje, żeby przypadkiem nikt nie zaobserwował mojej spontanicznej i szalenie dziecinnej radości na widok morza. Nic nie poradzę, że tak właśnie działa na mnie Bałtyk i zawsze wzbudza we mnie pokłady niepohamowanej euforii, co zwykle objawia się podskokami i głośnymi okrzykami. Stąd też lepiej, żeby jak najmniej osób to widziało. ;) Tomasz już jest przyzwyczajony do takich moich reakcji, aczkolwiek zawsze i tak ma ze mnie ubaw. Teraz z rozbawieniem obserwował jak usiłowałam w jednym momencie cieszyć się, przekazywać tą radość przez telefon mamie, zbierać muszelki i przypadkiem nie wpaść do morza. jeszcze trzymam pozory, że niby taka dorosła i poważna jestem. ;)tutaj właśnie usiłuję rozmawiać przez telefon i zbierać muszelki. ;)         Jak już wspominałam na początku, Piaski są naprawdę malutką mieściną, dlatego też rano nie było zbyt wielkiego tłoku. Właściwie cała plaża była tylko dla nas, co przecież w sezonie nad Bałtykiem się nie zdarza. A niewiele jest piękniejszych widoków niż taka cudowna, długa i pusta plaża, lekko szumiące morze i przygrzewające słoneczko. Naprawdę, Wielkanoc w tym roku udała się koncertowo.         Jedną z największych atrakcji plaży był stojący na niej kuter i stanowisko do jego wyciągania z wody (tak przynajmniej mi się wydaje). Trzeba przyznać, że pomalowany był niezwykle wymyślnie i w niczym nie przypominał tych, które pamiętam z ostatniego wyjazdu. Zresztą, po zbadaniu stanowiska do wyciągania od razu można było zauważyć, że właściciel ma specyficzne poczucie humoru. ;)         Oprócz mnie, ogromną radość na widok morza przejawiały trzy psy, które były z nami. Oglądanie ich było prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza że jednym z nim był zaledwie pięciomiesięczny szczeniak (chociaż na zdjęciach może być ciężko go odróżnić, bo i tak już kawał psa z niego jest). Kopanie dołków, zabawy z patykiem, a także wbieganie do morza - wszystko to miały w swoim repertuarze. I oczywiście ciągłe gonitwy, w których czasem też uczestniczyłam. ;)        Około trzech kilometrów za Piaskami znajduje się granica państwa. Nie pamiętałam już jak wyglądała te kilkanaście lat temu, więc koniecznie musieliśmy dojść aż do niej. I zgodnie stwierdziliśmy, że chyba czegoś innego się spodziewaliśmy. ;) Szczególnego wrażenia nie robiła, niemniej fajnie było się do niej przejść. Trochę tylko żałowałam, że mimo grzejącego słoneczka i braku wiatru, nie było na tyle ciepło, żeby wędrować boso po piasku. Spacer w trampkach nie ma jednak takiego uroku. ;)        Jednakże nie tylko plaże są tutaj urokliwe. Równie przyjemnie wędruje się lasem sosnowym. Można tutaj spokojnie oddychać pełną piersią i chłonąć czyste nasycone jodem powietrze. Dla osób z Krakowa ma to szczególne znacznie, można nieco odpocząć od smogu. A i tutaj widoki są całkiem urokliwe, zwłaszcza gdy soczysta zieleń aż kłuje w oczy i nasuwa skojarzenia z Shire z Władcy Pierścieni. Aż chwilami miałam wrażenie, że za chwilę wyskoczy jakiś hobbit zza drzewa. Zwykle jednak był to któryś z naszych psów. ;)        Osobiście bardzo też lubię w tej okolicy niezwykle malownicze zejścia na plaże, gdy powoli zza wydm wynurza się błękit morza, chwilami skontrastowany, a chwilami zlewający się z kolorem nieba. Nie ma chyba piękniejszych okoliczności do tego, aby zakochać się w tym miejscu. Jest tu dosłownie wszystko czego potrzeba - cisza, spokój, morze, błękit nieba, złocisty piasek. Idylliczne chwilami obrazki tworzy tutaj natura.         Czasami miejsca z naszego dzieciństwa, pielęgnowane czule w pamięci, okazują się po latach tracić wiele ze swojego uroku przy ponownym spotkaniu. W tym przypadku było zupełnie odwrotnie. Rzeczywistość była jeszcze piękniejsza od wspomnień. Może też dlatego, że wtedy byliśmy tutaj w środku lata, gdy jednak trwały wakacje, a teraz w okresie zdecydowanie spokojniejszym. Nie zmienia to faktu, że dalej uważam okolice Piasków na Mierzei Wiślanej za jedno z piękniejszych miejsc w naszym kraju, a na pewno nad Bałtykiem. Tutaj naprawdę można odpocząć. I zakochać się na zawsze w tych widokach. :)~~Madusia.

5 ulubionych destynacji podróżniczych.

PO PROSTU MADUSIA

5 ulubionych destynacji podróżniczych.

        29 lutego to szczególna data, która zdarza się raz na cztery lata. I z tej szczególnej okazji, zamiast paść na pysia po kolejnym długim i ciężkim dniu pracy, postanowiłam przezwyciężyć zmęczenie i napisać kilka słów na blogasku. Zaniedbywanym dość haniebnie w ostatnich czasach, co uczciwie stwierdzam i kajam się, obiecując zarazem poprawę. A okazji do niej w marcu nie zabraknie, bo wreszcie uda się rozpocząć sezon wyjazdowy. I to dość nietypowo jak na mnie, ale szczegółów na razie zdradzać nie będę, niech będzie niespodzianka. A dzisiaj, żeby trochę przełamać schematy, postanowiłam zrobić notkę tematyczną. Na wielu blogach można spotkać przeróżne wyliczenia i klasyfikacje i inspirowana właśnie nimi stworzyłam swoją własną listę pięciu ulubionych destynacji podróżniczych. Szczerze mówiąc myślałam, że będę miała problem z wymyśleniem aż pięciu miejsc, ale koniec końców nie było to wcale takie trudne. A nawet wprost przeciwnie - ciężko było wybrać tylko pięć i dlatego ograniczyłam się wyłącznie do tych nieco dalszych kierunków, leżących poza granicami naszego pięknego kraju. Stało się tak bynajmniej nie dlatego, że tutaj nigdzie mnie nie ciągnie, po prostu będzie o tym osobna opowieść. Dzisiaj skupimy się na europejskiej zagranicy i nie przedłużając zatem zapraszam Was na moją subiektywną listę pięciu ulubionych destynacji podróżniczych.         1) ANDALUZJA - postanowiłam zachować kolejną alfabetyczną, stąd taki, a nie inny numer jeden. Odkrycie zeszłego roku, absolutnie fantastyczna kraina, w której świętowaliśmy ukończenie studiów wyższych. Zaledwie dziesięć dni wystarczyło nam jedynie na zachłyśnięcie się jej klimatem i zrozumienie, jak bardzo prawdziwe jest wyrażenie, że kto przyjedzie raz do Andaluzji, będzie chciał tam wracać stale. Ja już się nie mogę doczekać powrotu, tyle jeszcze miejsc pozostało do zwiedzenia, tyle przeuroczych zakątków do odkrycia, a przecież od dwóch miesięcy o niczym innym nie piszę na blogasku. Tak zdecydowanie przejawia się miłość od pierwszego wejrzenia. Można znaleźć tutaj wszystko, o czym tylko się zamarzy - są i góry i ocean i morze i miliony cudnych widoków i pyszne jedzenie i przede wszystkim - duuuużo słońca. Nawet w listopadzie. Polecam z całego serduszka.Kadyks.Granada.        2) DALMACJA - chorwackie wybrzeże zdecydowanie jest jednym z moich wakacyjnych faworytów. Oczywiście przed bądź po sezonie, czyli w maju albo we wrześniu, gdy nie ma już takich szalonych tłumów turystów. Tutaj także można znaleźć wiele przepięknych miejsc, począwszy od niesamowitej architektury przez cudne widoki po przepyszne jedzenie. Czasem po nocach śnią mi się najpyszniejsze kalmary z giricami, jakie można zjeść w pewnej knajpce na Murterze. ;) Dodatkowo też Dalmacja ma niezwykle przyjemną linię brzegową i setki wysp, które sprzyjają żeglowaniu, co stwierdziliśmy na własnej skórze w maju zeszłego roku. I co, być może, potwierdzimy znów we wrześniu. ;) z widokiem na Split.w obiektywie P.N.                3) SIENA - żeby się nie skupiać wyłącznie na samych krainach. Podczas wyjazdu do Toskanii (która sama w sobie jest też kapitalnym miejscem) moją ogromną sympatię zyskała Siena. W przeciwieństwie do Florencji urzekła mnie swoją bezpretensjonalnością i takim totalnym luzem. Nie zauważało się tutaj dzikich tłumów, wszystko było zdecydowanie spokojniejsze i wydawało się, że czas płynie tutaj wolniejszym tempem. Szczególnie w momencie, gdy można było się rozsiąść na płycie rynku i chwytać promienie słońca, zajadając się przepyszną kanapką. To takie właśnie w moim stylu - siąść sobie tam, gdzie akurat ma się ochotę i niczym się nie przejmować. I pewnie dlatego właśnie w Sienie czułam się jak w domu. ;)        4) SŁOWACKI RAJ - któremu zawdzięczamy zarażenie pasją chodzenia po górach. Od niego bowiem zaczęło się nasze wspólne tuptanie szlakami i zdobywanie kolejnych szczytów. Słowacki Raj oferuje nam naprawdę sporo - są i piękne widoki, ale też i wspinaczka, trochę łańcuchów, drabin, mostków i kładek, czyli wszystko to, co Madzia lubi najbardziej. I nawet upadek nie sprawił, że przestało mi się tam podobać. Po prostu wstałam, otrzepałam zadek i ruszyłam dalej przed siebie. Zupełnie jak w życiu. ;) z widokiem na Tatry.           5) TENERYFA - będąca miejscem mojej pierwszej podróży studenckiej za granicę. Generalnie wypad był robiony na szalonym spontanie, dwanaście niemalże nieznających się osób, jeden samolot, dwa samochody i trzy domki. I tydzień niesamowitych przygód, cudownych widoków i niezapomnianych wspomnień. Zdecydowanie największą atrakcją Teneryfy jest Teide, czyli szczyt wulkanicznych wznoszący się na wysokość 3718 m.n.p.m., na który można wjechać kolejką, w której można przykładowo śpiewać na całe gardło "hiszpańskie dziewczyny" ku uciesze pozostałych pasażerów. ;) Polecam spróbować. ;)Madusia - rok 2008.Masca.Teide - widziany z drogi.prawie na szczycie wulkanu.fotografia kolegi M.W.~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: Tarifa z widokiem na Afrykę.

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: Tarifa z widokiem na Afrykę.

       Dzień ucieka za dniem, czasu na wszystko coraz mniej, generalnie życie człowieka pracującego i to w dość nieregularnych porach nie jest sielanką. Ostatnio jedyne na co mam siłę po powrocie do domu, to zjedzenie obiadu i zaszycie się pod kołdrą ze stosikiem książek. O większej aktywności nie ma mowy, na szczęście pogoda nie zachęca do niczego, więc przynajmniej nie mam wyrzutów sumienia. Może w marcu będzie lepiej, taki generalnie jest plan. A co z niego wyjdzie, okaże się. Dzisiaj doszłam jednak do wniosku, że po prostu nie wypada już robić tak długiej przerwy od pisania i trzeba sięgnąć do przepastnej skarbnicy mojego dysku i wyciągnąć na światło dzienne kolejną opowieść z absolutnie cudownej Hiszpanii. Nic nie poprawia lepiej humoru w deszczowy i szary dzień w Krakowie jak solidna dawka pozytywnej energii ze słonecznej Andaluzji. Zapraszam zatem dziś do Tarify - najbardziej wysuniętego na południa miasta kontynentalnej Hiszpanii, gdzie do Afryki jest dosłownie rzut kamieniem. ;)z marokańskim wybrzeżem w tle. :)         Tarifa początkowo nie znajdowała się w planach naszej podróży. Było to miejsce, do którego chcieliśmy zajrzeć, o ile czas pozwoli. Początkowo wydawało się, że po prostu olejemy jakiekolwiek zwiedzanie tego wieczoru, bo oboje czuliśmy się fatalnie i jedyne na co mieliśmy ochotę, to zaszyć się w łóżku pod kocem i odpoczywać. Pogoda jednak była przepiękna, widoki rewelacyjne i trochę głupio było nam tracić okazję do zobaczenia czegoś interesującego z powodu złego samopoczucia. Zdecydowaliśmy więc, że zatrzymamy się w tym małym hiszpańskim miasteczku. Niewiele jednak zabrakło, żebyśmy tam nie dojechali, bo po drodze mijaliśmy fantastyczne zatoczki z mnóstwem kitesurferów, których kolorowe latawce wyglądały jak ogromne wielobarwne motyle. Przejechaliśmy niestety odpowiedni zjazd i nie chciało nam się już zawracać, toteż pojechaliśmy już prosto do Tarify.        Wjechaliśmy do centrum, zaparkowaliśmy między blokami i ruszyliśmy przed siebie. Po pierwszych kilkunastu krokach miałam dość i chciałam już wracać. Jakoś tak w pierwszym odruchu nie skojarzyłam, że skoro te okolice są mekką kitesurferów, to musi być ku temu powód. I był - wiatr. Potężne podmuchy od razu usiłowały mnie zwalić z nóg, co przy mojej posturze chwilami nawet się zdarza. Nawet nie był szczególnie zimny, ale kilka minut obcowania z nim skutecznie odbierało wszelkie chęci. I tak jak wcześniej Tomasz czuł się kiepsko, tak teraz wszystkie złe emocje przeszły na mnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W tym przypadku miała postać tego przeklętego wiatru. Już dawno nie zdarzyło mi się tak marudzić jak wtedy. A tak naprawdę to był dopiero sam początek, gdyż przed nami rozpościerała się otwarta przestrzeń plaży i morza. róża wiatrów.          Widoki chwilowo mnie zachwyciły. Tutaj także było kilku zapaleńców z latawcami, śmigających na deskach. Nie dało się nie zauważyć, że warunki mieli naprawdę rewelacyjne - z każdą chwilą dmuchało coraz mocniej. Moje marudzenie zostało przerwane, gdy dotarliśmy na Punta de Tarifa. Jest to najbardziej wysunięty na południe punkt kontynentalnej Europy i przy dobrej widoczności jak na dłoni można zobaczyć afrykańskie wybrzeże, oddalone zaledwie o dwadzieścia kilometrów. Aż tak dokładnie go nie widzieliśmy, ale takie mgliste zarysy zdecydowanie robiły większe wrażenie. Przyznam szczerze, iż w pierwszym odruchu nie za bardzo doceniłam ten fakt, ale z każdą kolejną chwilą czułam, że jesteśmy w naprawdę wyjątkowym miejscu. I że warto jednak było tutaj dotrzeć. :)          Widok po drugiej stronie nie był aż tak niezwykły, aczkolwiek muszę powiedzieć, że to co wyczyniali ci faceci na deskach, budziło mój szczery podziw. Chociaż jeszcze większy był chyba u Tomasza, bo nie mógł się oderwać od aparatu i co chwilę strzelał im foty i kręcił filmiki. Zresztą, nie tylko on, bo obok niego siedziała jakaś babeczka i też pstrykała zdjęcia. A panowie bardzo się z tego powodu cieszyli i podpływali jak najbliżej, żeby ładnie zapozować na fotografiach. I chwilami naprawdę im to wychodziło. Sami zobaczcie. przylądek fotografów. ;)         Gdyby nie fakt, że pizgało tutaj wiatrem naprawdę mocno, miejsce byłoby absolutnie doskonałe. Z drugiej strony, bez niego nie było tak cudnych pokazów w powietrzu. Trochę żałowałam, że nie ubrałam się cieplej, bo może wtedy wytrzymałabym dłużej. Po kilkunastu jednak minutach stania niemalże w miejscu (bo przejście kilku kroków w jedną i drugą stronę niewiele dawało), musieliśmy się ewakuować do samochodu, bo po prostu nie dawałam już rady. I nawet przecudowne widoki już nie były mi w stanie zrekompensować tego, że zamarzałam. Ciężko zachwycać się okolicą, gdy kostnieją Ci ręce z zimna. trochę wieje...         Przede wszystkim żałowaliśmy, że nie udało nam się doczekać do zachodu słońca, ale wtedy na pewno odnaleźliby następnego dnia nasze zamarznięte ciała nad brzegiem morza. Opcja z pójściem do samochodu i przebraniem się w coś ciepłego i ponowny powrót na plażę nie wchodziła w grę, bo przy aucie zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo nas ten wiatr wymęczył. A przed nami jeszcze było kilkadziesiąt kilometrów do miejsca noclegowego. Dlatego też porzuciliśmy pomysł powrotu i zajechaliśmy tylko do Lidla stojącego na wyjeździe z miasta. Okazało się, że był on naprawdę rewelacyjnie usytuowany, bo na niewielkim wzniesieniu, przez co fantastycznie był widoczny zachód słońca. Zrobiliśmy szybkie zakupy i stwierdziliśmy, że jednak poczekamy tutaj na ten niezwykły rytuał, który słońce wykonuje co wieczór. Na wzgórzu też wiało niemiłosiernie, więc głównie siedzieliśmy w samochodzie. Doszłam do wniosku, że coś mi się od życia należy i popijałam z wielkiej plastikowej butli pyszną sangrię, żeby się rozgrzać oczywiście. ;)  Z auta wychodziliśmy jedynie na kilka chwil, żeby złapać niezłe ujęcie i wrócić z powrotem do ciepłego wnętrza. Zachód nas nie zawiódł - wyglądał naprawdę uroczo, potwierdzając po raz kolejny, że jednak nad morzem są zdecydowanie najpiękniejsze. :)           Mimo mojego marudzenia (które jest doskonale widoczne w całej opowieści nawet teraz) uważam, że warto tutaj zajrzeć. O samym miasteczku nie mogę się wypowiedzieć, bo właściwie wcale po nim nie chodziliśmy, zdecydowanie bardziej interesowało nas same jego położenie. Trzeba przyznać, że naprawdę robi wrażenie. Ta bliskość Afryki sprawia, że czuje się w sobie zarazem chęć i pęd do dalszych podróży, ale także i lęk przed nieznanym lądem. Jest to też ogromna pokusa, żeby odkryć coś nowego. I zapewne odczuwałam ją nie tylko ja, ale także wielu przede mną i wielu po mnie. Tak się teraz zastanawiając mogę stwierdzić, że to miejsce ma w sobie niezwykły urok, bo mimo tak niesprzyjających okoliczności i warunków, dalej jestem nim oczarowana. Chociaż to oczarowanie przyszło z czasem. ;)przygotowana na zmierzenie się z wiatrem. ;)~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: Zagubieni w Granadzie.

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: Zagubieni w Granadzie.

        Gdy za oknem radośnie pada śnieg i otula cały Kraków białą pierzynką, jedyne na co mam ochotę, to schować się pod kocyk i nie ruszać się nigdzie. Na szczęście, mam teraz kilka wolnych dni, więc oczywiście się rozchorowałam i leżę z gorączką pod wyżej wymienionym kocykiem. Nie przeszkadza mi to jednak we wspominkach, którymi zwykle zajmuję się zimą, gdy pogoda nie dopisuje. I dzisiaj mnie naszło, żeby powrócić do Granady, w której rozpoczęliśmy naszą wielką andaluzyjską przygodę. A początki te były szalenie wesołe i zamotane. ;)       Nie od dzisiaj wiadomo, że aby naprawdę poznać miasto najlepiej jest się w nim zgubić. Myśmy nigdy nie stosowali tej metody w życiu, takie mamy charaktery, że wolimy być przygotowani i raczej zwykle wiemy gdzie iść. Nie inaczej było w Granadzie, do której pojechaliśmy niemalże od razu po przylocie do Alicante. A że przylot mieliśmy kilkadziesiąt minut przed północą, to tylko szybciutko przespaliśmy się w Ibis Budget nieopodal lotniska i z samego rana wyruszyliśmy samochodem prosto do serca Andaluzji. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko w centrum handlowym, żeby zrobić zakupy  żywieniowe, bo jednak przed nami było pięć godzin jazdy. Po drodze zatrzymywaliśmy się dość często, bo mijany krajobraz podbijał z każdą kolejną minutą coraz bardziej nasze serduszka. centrum handlowe na świeżym powietrzu.zdecydowanie mój ulubiony znak na hiszpańskich drogach. ;)         W Granadzie zatrzymaliśmy się w cudownie przytulnym hoteliku, którego niewątpliwym atutem było naprawdę niezłe położenie i przede wszystkim - parking, bo woleliśmy nie ryzykować i zostawiać auta na wąskich uliczkach. Dodatkowym autem były także niezwykle mile panie recepcjonistki, które przez kilkanaście minut tłumaczyły nam i zaznaczały na mapie wszystkie miejsca, gdzie znajdują się rzeczy warte zobaczenia czy też zjedzenia, bo pytanie o knajpy było jednym z pierwszych jakie zadaliśmy. Po tej rozmowie mieliśmy przepięknie opisaną mapę i dokładnie wiedzieliśmy co gdzie i jak. I wszystko byłoby cudownie, gdybym po kilku minutach od wyjścia z hotelu nie zorientowała się, że mapa została w drugiej torebce, bo na wieczorne zwiedzanie wybrałam się z nieco mniejszą niż zwykle noszę. A że nie chciało nam się wracać, zdecydowaliśmy że idziemy prosto przed siebie i zobaczymy co nam z tego wyszło. Bo oczywiście zgubiliśmy się już na samym początku. ;)          Ledwo wyszliśmy z naszej uliczki i doszliśmy do ronda z flagą Hiszpanii, zamiast skręcić od razu w prawo, poszliśmy prosto. I tak sobie szliśmy i szliśmy ciągle pod górę. Początkowo nic nie budziło naszego niepokoju, bo wiedzieliśmy, że idziemy na punkt widokowy, więc zakładaliśmy, że pewnie ma być wysoko. Trochę pokręciliśmy się po wąskich uliczkach stykających się ze sobą pod naprawdę bardzo różnymi kątami, aż stwierdziliśmy, że trzeba się jednak zacząć posiłkować mapą w telefonie. Jej też nie do końca dowierzałam, szczególnie w momencie gdy Tomasz wskazał prawidłową drogę wiodącą wzdłuż jezdni, gdzie nawet chodnika nie było. Ale w sumie było nam już wszystko jedno, więc doszliśmy do wniosku, że byle do przodu. I poszliśmy. ;)        Po kilkudziesięciu krokach naszym oczom ukazała się przecudowna panorama miasta i okolicy. Okazało się, że kompletnym przypadkiem trafiliśmy na Mirador de San Cristobal, skąd właśnie rozciągały się absolutnie przepiękne widoki. I tutaj po raz pierwszy zobaczyliśmy potężną Alhambrę - nasz cel dnia kolejnego. W tym miejscu już Tomasz przestał wypominać mi zostawienie mapy w pokoju, bo dzięki temu udało nam się trafić do tego miejsca, którego zupełnie nie mieliśmy w planach. Nim bowiem był inny Mirador -San Nicolas, gdzie i tak zamierzaliśmy dotrzeć.        Na szczęście tutaj już mieliśmy ułatwione zadanie, gdyż zaczęły się pojawiać znaki prowadzącego do niego. Nieco też posiłkowaliśmy się mapą w telefonie, ale droga była w miarę prosta. Oczywiście dalej krążyło się po małych wąskich uliczkach, ale teraz już się nie stresowaliśmy niczym i mogliśmy się w pełni zachwycać pięknem okolicy. I chociaż chwilowo krajobrazów żadnych nie było, to sama architektura robiła wrażenie. Zresztą, mnie w Hiszpanii od pierwszego momentu podobało się wszystko i właściwie nic tego nie zmieniło. :)        Mirador San Nicolas jest najpopularniejszym miejscem widokowym w Granadzie, co wyjaśnia dlaczego praktycznie zawsze są tam tłumy ludzi. Nie tylko turystów, ale też i tubylców, którzy radośnie i baaaaardzo głośno grają i śpiewają. Ponoć flamenco, ale ciężko było rozróżnić. ;) Ale nawet nie przeszkadza to w podziwianiu naprawdę absolutnie przepięknej panoramy Alhambry, która w blasku zachodzącego słońca (bo wszystkie przewodniki radziły, żeby właśnie o tej porze wybrać się tutaj) wygląda olśniewająco. Zdjęcia nie są w stanie tego oddać, to trzeba koniecznie zobaczyć na własne oczy. Do pełni szczęścia brakowało jedynie ośnieżonych szczytów Sierra Nevada, które powinny być widoczne w tle, niestety jednak ciut pochmurno było. Ale i tak było cudownie. :))       Próbowaliśmy jeszcze wejść na wieżę kościoła stojącego tuż przy placu, ale niestety osoba odpowiedzialna za nią była nieobecna. Jak się dowiedzieliśmy od pani ze sklepiku, poszła gdzieś sobie i może kiedyś wróci. Poczekaliśmy kilka chwil, ale jednak nie wróciła, więc pani doradziła nam, żebyśmy wpadli rano. Stwierdziliśmy, że w sumie i tak nie udało nam się dzisiaj zobaczyć szczytów Sierra Nevada, to właściwie możemy przyjść jeszcze następnego dnia, bo zwiedzanie Alhambry mieliśmy dopiero od godziny czternastej. Zastanawialiśmy się jeszcze nad kawą z pięknym widokiem, ale szybko okazało się, że jest on wliczony w cenę i zrezygnowaliśmy.         W drodze powrotnej przeszliśmy przez dzielnicę San Pedro wzdłuż rzeki Darro i murów Alhambry. Powoli zaczynał dokuczać nam głód, ale żadne z mijanych miejsc nas nie zainteresowało, bo szukaliśmy typowych hiszpańskich tapas. Doszliśmy aż do pomnika królowej Izabeli Kastylijskiej i Krzysztofa Kolumba, po czym skręciliśmy w ulicę noszącą imię tego ostatniego. I nią prosto prościutko doszliśmy do naszego ronda, na którym źle poszliśmy na samym początku. W ten sposób zatoczyliśmy pętelkę i wróciliśmy do hotelu. :)        Poszukiwanie jedzenia było kolejną okazją do zgubienia się. Udało nam się w końcu znaleźć typowy hiszpański tapas bar, gdzie kłębił się tłum miejscowych, pijących głównie kawę. Dowiedzieliśmy się od pana za ladą, że karmić zaczynają dopiero od 19.30 i żebyśmy wtedy wrócili. Wychodząc z knajpy zamiast skręcić w prawo, poszliśmy w lewo i zrobiliśmy kolejną pętlę po uliczkach - tutaj naprawdę wąskich i kiepsko oświetlonych. Po kilkunastu minutach udało nam się dotrzeć do hotelu, ale zastanawialiśmy się, czy w ogóle trafimy z powrotem do tej knajpy, skoro powrót tak bardzo nam nie szedł. Stwierdziłam, że na pewno tam trafię i trafiłam, ale dzięki ogromnej dozie szczęścia. Okazało się bowiem, że knajpa znajduje się praktycznie tuż przy naszym pechowym rondzie i dotarcie do niej zajęło nam trzy minuty. A wiedzielibyśmy to, gdybyśmy wyszli tym wejściem, którym weszliśmy, a nie drugim, przez co totalnie się pogubiliśmy. ;) Generalnie, pierwszy dzień w Andaluzji obfitował w takie pomyłki, ale i tak szalenie nam się tam podobało. A o jedzeniu będzie osobna opowieść, bo sporo różnych specjałów przez tych kilka dni udało nam się spróbować. ;)~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: poszukiwania mostu w Rondzie. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: poszukiwania mostu w Rondzie. ;)

        Nowy rok przywitał nas trzaskającym mrozem, a później spadł śnieg. Zrobiła się zima pełną gębą i coraz bardziej zaczynam tęsknić za wiosną. I jak zwykle w takich chwilach pocieszam się wspomnieniami słonecznych dni spędzonych w przepięknej Andaluzji. Mimo iż był to listopad, to trafiło się nam kilka naprawdę wspaniałych dni, gdy pogoda była totalnie wakacyjna. I właśnie jednym z takich dni był ten, w którym zawitaliśmy do miasteczka z najbardziej chyba znanym mostem w całej Hiszpanii - Rondy. W przeciwieństwie do poprzednich miejsc, które opisałam na blogu, a których szukać można w przewodnikach ze świecą w ręku, Ronda występuje w nich zawsze. Obok Alhambry w Granadzie jest to chyba najpopularniejsze miejsce w Andaluzji. Trochę nas ta opinia przerażała, bowiem  na miejscu spodziewaliśmy się dzikich tłumów, ale  na szczęście, nie było tak źle. ;)       Jadąc do Rondy byliśmy przekonani, że wiemy o niej wszystko. A mimo to nas zaskoczyła. ;)  Wszystkie przeczytane przez nas przewodniki i artykuły wychwalały niesamowite położenie tego miasteczka, a przede wszystkim absolutnie fantastyczny most przerzucony nad głębokim wąwozem, więc spodziewaliśmy się, że będzie to wszystko widoczne z daleka. A akurat wjeżdżaliśmy z takiej strony, że zupełnie nic widać nie było. I nawet chwilami się zastanawiałam czy przypadkiem GPS nam się nie zepsuł, bo wydawało mi się to niemożliwe. Jednak mimo iż strona nie była najlepsza, to miasteczko było właściwe. Zaparkowaliśmy na podziemnym parkingu, których w Hiszpanii nie brakuje i ruszyliśmy przed siebie typową spacerowo-handlową ulicą, gdzie oczywiście kłębił się tłum ludzi. Szybko więc uciekliśmy w boczną uliczkę, kierując się nadal prosto przed siebie, mając nadzieję, że gdzieś tam znajduje się słynny most. ;)         W trakcie szukania mostu udało nam się dotrzeć do pięknego rynku, ze świetną fontanną i uroczym pomnikiem przesympatycznego pana w okularkach. Tutaj zdecydowanie kwitło życie miasta, bowiem wszystkie stoliki wokół rynku były okupowane przez turystów, pijących przedobiednią jeszcze kawkę. Nawet chwilę się zastanawialiśmy czy nie szukać jakiegoś miejsca, ale we wcześniejszym miasteczku wypiliśmy już jedną kawusię, a i nie za bardzo chcieliśmy marnować czas, zwłaszcza że jeszcze nie znaleźliśmy mostu. Pokręciliśmy się chwilę tutaj i ruszyliśmy dalej przed siebie. ;)       Miałam nadzieję, że na końcu niezwykle długiego spacerniaka będzie wreszcie most, ale nic bardziej mylnego. Natrafiliśmy za to na drugie miejsce, z którego słynie Ronda. Jest to Plaza de toros de Ronda, czyli arena walki z bykami. I to najstarsza arena, bowiem pochodząca z 1785 roku, a będąca ciągle w użyciu, chociaż obecnie tylko dwa razy w roku. Mieści się tutaj także muzeum corridy, ale nie wchodziliśmy do środka, bo nasze myśli ciągle były zaprzątnięte mostem. Przecież nie mógł się ot tak schować przed nami. ;)        Doszliśmy jednak do wniosku, że takie szukanie po omacku jest nieco bez sensu, więc zahaczyliśmy o centrum informacji turystycznej, szczęśliwie znajdujące się tuż obok areny walki. Dostaliśmy piękną mapę, a sympatyczna Hiszpanka wytłumaczyła nam, gdzie mamy się udać, żeby odnaleźć cel naszej wędrówki. Okazało się, że właściwie jesteśmy już całkiem blisko, wystarczyło skręcić w prawo, przejść kawałek i bylibyśmy na moście. Jednak pani z informacji doradziła nam, że o wiele ładniejsza jest droga naokoło. Zaraz obok centrum informacji i areny walk znajduje się Park Alameda del Tajo, który kończy się na skraju wysokiego i niezwykle malowniczego urwiska. Z tego miejsca po raz pierwszy zobaczyliśmy jak interesujące położenie ma Ronda.           Pierwsze wrażenie było niesamowite. Tak fantastycznego miejsca chyba jeszcze w swoim życiu nie widziałam i w pełni rozumiałam zachwyty, z jakimi spotykałam się w internecie. A ciągle nie zobaczyłam na żywo słynnego mostu. ;) Brzegiem wąwozu na skałach wytyczono ścieżkę, którą można było do niego dotrzeć. Aż tak wielu ludzi się na niej nie znajdowało, dzięki czemu można było podziwiać piękno okolicy. Szczególnie uderzyło mnie umiejscowienie tarasu widokowego, z którego kilka chwil wcześniej zachwycałam się okolicą. Gdybym najpierw zobaczyła go z tej strony, to zapewne nie weszłabym na niego. Stojąc tam zupełnie nie zdawałam sobie sprawy, jak wielka przepaść znajduje się pode mną. Nawet na zdjęciach wygląda to imponująco. andaluzyjskie kociaki. ;)gdzie ja tam wlazłam. ;)        I wreszcie dotarliśmy do mostu. I nie rozczarował mnie, oj wprost przeciwnie. Na żywo wygląda jeszcze piękniej i jeszcze bardziej monumentalnie niż na jakimkolwiek zdjęciu. I naprawdę jest położony absolutnie niesamowicie. Łączy ze sobą dwie części miasta - arabską i tą powstałą po rekonkwiście, ma sto metrów wysokości i góruje nad wąwozem El Tajo. A do tego po obu stronach wąwozu znajdują się casas colgadas, czyli kamienice przylegające bezpośrednio do jego krawędzi. Nie da się nie zachwycać tym miejscem. :)         Przechodząc przez most zauważyliśmy, że w dole wąwozu znajdują się ludzie. Od razu postanowiłam, że ja też tak chcę, bo głównie zdjęcia z takiej perspektywy można zobaczyć w sieci. Nie bardzo jednak wiedzieliśmy jak tam dotrzeć, więc znowu zdaliśmy się na czuja. Oczywiście wybraliśmy najgorszą z możliwych dróg, bo zamiast po prostu skręcić od razu w prawo i iść wzdłuż ścian wąwozu, poszliśmy prosto, a później w lewo. W rezultacie przeszliśmy na drugą stronę miasteczka, gdzie też nie brakowało niezłych widoków. ;)tu trzeba było skręcić.       Dzięki wybraniu takiego kierunku, trafiliśmy na Puerta de Almocábar, czyli bramę, na którą nawet można było się wdrapać. Zrobiliśmy sobie krótką przerwę przy placu Plaza de la Duquesa de Parcent, gdzie znajduje się kościół Santa María La Mayor, wybudowany na miejscu dawnego meczetu. Trzeba przyznać, że robi wrażenie. Nam spodobał się także sam plac, bowiem słońce zaczęło dość mocno przygrzewać i przyjemnie było się schronić na kilka chwil w cieniu drzew rosnących przy skwerze. Przy jednym z jego boku znajduje się niezwykle charakterystyczny budynek Ayuntamiento De Ronda. Jest to po prostu ratusz z przepiękną arkadową fasadą, który został przebudowany w XX wieku. Też prezentuje się całkiem nieźle. ;)       Przerwę na placu wykorzystaliśmy nie tylko na odpoczynek, ale także na bliższe zapoznanie się z mapą, żeby nie błądzić po raz kolejny. Ta część Rondy charakteryzuje się typową zabudową pueblos blancos, czyli uliczki są wąskie, kręte i nigdy nie wiadomo gdzie nas zaprowadzą, dlatego musieliśmy się wreszcie zacząć posiłkować mapką. Po kilku minutach udało nam się dotrzeć do miejsca, gdzie można było zejść w dół wąwozu. Od razu na początku znajdował się znak, że ścieżka tam wiodąca nie jest w najlepszym stanie, dlatego też należy zachować na niej szczególną ostrożność. upragniona droga w dół wąwozu. :)        Muszę przyznać, że dotarcie do tego miejsca było warte tylu chwil błądzenia. I gdyby nie udało nam się tutaj przyjść, byłabym bardzo rozczarowana i uważałabym wizytę w Rondzie za niekompletną. Dopiero z tej perspektywy widać dokładnie jak spektakularnie wygląda Puente Nuevo. Można było także dojrzeć mały wodospad, jaki tworzyły wody rzeki Guadalevín. Absolutnie przepiękne miejsce. I do tego jeszcze udało nam się trafić na świetną miejscówkę do robienia zdjęć, chociaż nieco się bałam, że rodzina je okupująca nie zejdzie z niego przez następną godzinę. Miejscem tym był bowiem kamień, na którym można było spokojnie pozować do fotografii z idealnym widokiem na most. Sami też spędziliśmy na nim kilka chwil. ;)kamień widokowy. :)        Nasyceni widokami ruszyliśmy w drogę powrotną. Akurat musiał zacząć się czas sjesty, bo ulice nieco opustoszały, część sklepów została zamknięta. Zastanawialiśmy się nad zjedzeniem czegoś w knajpach w widokiem na most, ale niestety piękno okolicy było wliczone w cenę posiłku, więc musieliśmy z niego zrezygnować. Rzuciliśmy jeszcze okiem co widać po drugiej stronie, ale ta nieco mniej widowiskowa jest, toteż nie zajęło nam to zbyt wiele czasu. Zahaczyliśmy jeszcze o Mc Donalda, żeby kupić coś zimnego do picia i poszliśmy prosto do samochodu. :)dzień bez alkoholu - 15 listopada. ;)       Wyjeżdżaliśmy z Rondy inną drogą niż ta, która nas tutaj przywiodła, więc przez dłuższy czas wypatrywałam, czy przypadkiem nie będziemy mijać jakiegoś miejsca, gdzie będzie ją widać z daleka. Tym razem nam się poszczęściło, bo po kilkunastu kilometrach udało się znaleźć takie miejsce. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, Tomasz szybko zjechał na pobocze, ja wypięłam się z pasów, wyskoczyłam z samochodu i zrobiłam szybko kilka zdjęć. Niestety, w Andaluzji nie spotkaliśmy zbyt wielu miejsc, gdzie można się spokojnie zatrzymać i porobić zdjęcia okolicy, co we Włoszech zdarzało się dość często. Nie mówię, że nie było takich miejsc, tylko nie do końca rozumiałam intencje, które kierowały tymi, którzy je budowali/wyznaczali. Ja bym zrobiła to zupełnie inaczej. Chociaż z drugiej strony, znając mnie, byłoby co kilkaset metrów, bo mniej więcej co tyle uważałam, że trzeba się zatrzymać, bo jest piękny widoczek. Dobrze, że Tomasz jest wyrozumiałych kierowcą i zwykle się zatrzymuje tam, gdzie poproszę. Nawet jeśli czasem jest to po prostu okrzyk: "zatrzymaj się, tutaj, teraz". Ale za to go kocham. ;)         Na zakończenie muszę stwierdzić, że warto poszukać mostu w Rondzie, warto pobłądzić po miasteczku, warto się nawet w nim zgubić. Jest to naprawdę absolutnie fantastyczne miejsce, położone niezwykle malowniczo. Całkowicie rozumiem jego popularność i chociaż zwykle nie przepadam za tak popularnymi i turystycznymi miejscami, to Ronda totalnie podbiła moje serduszko. Jest to jedno z tych miejsc, które chce się zobaczyć na własne oczy i chce się je zapamiętać na zawsze. I w moim przypadku na pewno tak będzie. :)))~~Madusia.

Żeby nadchodzący nie był gorszy. :))

PO PROSTU MADUSIA

Żeby nadchodzący nie był gorszy. :))

       Kolejny rok za nami. Było to kilkaset naprawdę niesamowitych dni, przeplatanych chwilami wzlotów i upadków, zaskakujących wydarzeń i realizacji tych naprawdę długo wyczekiwanych planów. I mimo iż nie wszystko poszło zgodnie z moimi wcześniejszymi założeniami i po mojej myśli, to jestem zadowolona, bo tak właściwie nie mam powodów do narzekań. Mogę spokojnie skończyć ten rok słowami, że jestem szczęśliwa i mam nadzieję, że podobnie będzie w tym nowym, zaczynającym się dzisiaj o północy. Powtarzając słowa sprzed trzystu sześćdziesięciu pięciu dni - oby ten nadchodzący rok nie był gorszy. I tak też życzę Wam wszystkim z całego serduszka. ;*         I w zgodzie z tradycją - małe podsumowanie minionego roku, bo czy jest lepszy czas na jego wykonanie niż ostatni dzień roku. :) spoglądanie w dal z nadzieją, że nadchodzący rok nie będzie zły. :)       Tegoroczny sezon wyjazdowy rozpoczęliśmy z przytupem i pod koniec stycznia wróciliśmy na kilka absolutnie przeuroczych dni do Włoch. Zakochani w Toskanii, postanowiliśmy poznać kolejną krainę i wylądowaliśmy w Lombardii. W planach było Bergamo i Mediolan, które przywitały nas przepiękną i ciepłą pogodą, aż żal było wracać do zaśnieżonego wtedy Krakowa. Podczas wyjazdu najbardziej zaskoczył mnie fakt, że zdecydowanie bardziej spodobało mi się Bergamo, traktowane nieco po macoszemu przez turystów, bo wszyscy tylko lądują na tutejszym lotnisku i od razu jadą prosto do stolicy Lombardii. A to błąd, bo Bergamo jest naprawdę fantastyczne, zarówno Górne jak i Dolne Miasto. Do tego niepowtarzalne widoki na góry i świetne jedzenie. Koniecznie musimy tam jeszcze kiedyś wrócić, bo urzekło mnie totalnie to miejsce. :)       Po powrocie z Włoch ciężko było wrócić do szarej rzeczywistości. Jednak zima zdecydowanie nie jest moją porą roku i o wiele gorzej mi się wtedy żyje. Z założenia siedzę wtedy w domu i staram się jak najmniej z niego wychodzić. W tym roku zrobiłam jednak mały wyjątek i w kwietniu wybrałam się na wyjazd naukowy z mojej uczelni w góry. Pierwszy raz miałam okazję pohasać po ośnieżonych Tatrach i chociaż nie zapuszczaliśmy się zbyt wysoko, to i tak zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Jest spora szansa, że gdy zatęsknię na wiosnę za górskimi szlakami, to śnieg nie będzie wielką przeszkodą, by się tam wybrać ponownie. Bo jednak dla takich widoków warto czasem trochę przemoknąć. ;)       Widok zaśnieżonych Tatr dość szybko zamieniliśmy na niemalże letnie już krajobrazy Chorwacji, gdzie na początku maja wybraliśmy się w tygodniowy rejs po Morzu Adriatyckim. Po ostatnich moich przeżyciach na Bałtyku trochę bałam się wejść ponownie na jacht, na szczęście nic strasznego się nie działo i pogoda dopisywała nam fantastycznie. Stwierdziłam też wtedy, że Chorwacja od strony morza wygląda jeszcze piękniej niż od strony lądu. A jeśli szczęście będzie mi sprzyjało (i łaskawy grafik w pracy), to znowu w maju powrócimy na znajome i przyjazne wody. Mam nadzieję, że się uda, chociaż tutaj nie do końca wszystko jest zależne ode mnie.       Miesiące wakacyjne, zgodnie z naszym zwyczajem, spędzaliśmy głównie w Krakowie, czasem tylko wyrywając się gdzieś na kilka dni. Najbardziej z tych wszystkich wypadów utkwił mi w pamięci (i to chyba na całe życie) ten w Bieszczady, gdy wpadłam na niezwykle inteligentny pomysł oglądania wschodu słońca na szczycie Połoniny Caryńskiej. W środku nocy, gdy jechaliśmy tam i gdy wchodziliśmy przez ciemny las, uważałam, że był to wyjątkowo beznadziejny pomysł i byłam zła na Tomasza, że nie okazał się być głosem rozsądku (którym zawsze jest) i bez żadnych wątpliwości przystał na mój pomysł. Wszystko oczywiście odmieniło się wraz z pojawieniem się słońca, które rozproszyło panujące wokół nas ciemności i ukazało piękno okolicy w czystej postaci, której nie zakłócało dosłownie nic. Przez dwie godziny upajaliśmy się w ciszy i spokoju niesamowitymi widokami, które wynagradzały z nawiązką wszystkie chwile strachu i zwątpienia. To zdecydowanie był jeden z najpiękniejszych momentów mijającego roku. :)        Poza Bieszczadami jeszcze dwa wyjazdy szczególnie zapadły mi w pamięć podczas wakacyjnych miesięcy. Pierwszym był dość spontaniczny wyjazd do Zagrzebia, gdzie Tomasz miał służbowe spotkanie, a ja zabrałam się z racji wolnego miejsca w samochodzie. Niestety poplątały się wtedy nieco plany i miałam samotne zwiedzanie stolicy Chorwacji w temperaturze sięgającej powyżej czterdziestu stopni. Takiego upału nigdy w życiu nie przeżyłam (a mieszkamy teraz na poddaszu ;p) i teraz każdy inny uważam za nieszkodliwy. Nawet w saunie się już prawie nie pocę. ;p A drugim wyjazdem, który ciepło wspominam (chociaż nie tak ciepło jak Zagrzeb), jest ten w Tatry, gdy z okazji urodzin Tomasza wdrapywaliśmy się na szczyt Koziego Wierchu. Dawno się tak nie zmęczyłam jak podczas wchodzenia i schodzenia tam, ale zdecydowanie warto dla takich widoków się powspinać. Absolutnie fantastyczne Tatry, które są jednym z piękniejszych miejsc w naszym kraju. Szkoda tylko, że zwykle tak niesamowicie oblężonym przez turystów. ;)                  Poza Tatrami i Bieszczadami, odwiedziliśmy też Sudety, by i tam nieco pohasać po górach i pozdobywać szczyty Korony Gór Polski. Udało nam się wejść na Wielką Sowę i Biskupią Kopę, dzięki czemu zbliżyliśmy się prawie do półmetka całego przedsięwzięcia. Muszę jednak przyznać, że nieco zaniedbaliśmy Koronę w tym roku, ale też nie bardzo mieliśmy czas jeździć, bo jednak trzeba było się przygotowywać do kolejnego wielkiego wydarzenia roku 2015, którym były nasze obrony prac magisterskich. Z moją oczywiście było mnóstwo przebojów, kilkukrotne przekładanie terminu, trzysta milionów poprawek, ale wreszcie w październiku wszystko zostało dopięte na ostatni guzik i pod koniec miesiąca oboje zostaliśmy w końcu absolwentami naszej pięknej Alma Mater.        W ramach nagrody po obronie wybraliśmy się w miejsce, które pokochałam miłością szczerą i bezwarunkową od pierwszego wejrzenia. Hiszpańska Andaluzja, bo to właśnie o niej mowa, przywitała nas na początku listopada z otwartymi ramionami. I prawdziwie letnią pogodą. I niewielką ilością ludzi. I niesamowitymi widokami. I pięknymi miejscami. Nasza marszruta była wyjątkowo napięta, bo za pierwszym razem chciałam zobaczyć jak najwięcej się dało, skupiając się jednak na mniejszych miasteczkach niż wielkich ośrodkach. Dlatego też z większych miast zajrzeliśmy jedynie do Granady, Alicante i Kadyksu. Zdecydowanie lepiej chłonie się atmosferę w tych mniej zatłoczonych miejscach i tak było tym razem. Te magiczne dziesięć dni dało mi prawdziwego kopa energetycznego i motywacyjnego i przyznam szczerze, że na samo wspomnienie tego wyjazdu uśmiecham się pod nosem i humor mi się poprawia. :)         Generalnie, tak jak napisałam na początku, nie mogę narzekać. Naprawdę wszystko powoli jakoś się układa i mam nadzieję, że będzie tak dalej. Nie zawsze jest łatwo, nie zawsze jest przyjemnie, ale dzięki tym gorszym momentom, można prawdziwie docenić to, co jest dobre i piękne w naszym życiu. I tego właśnie życzę Wam na nadchodzące trzysta sześćdziesiąt sześć dni - żebyście potrafili doceniać to, co już macie. A wtedy odkryjecie, że wszystko jest możliwe. ;*~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: Comares - białe miasteczko na wzgórzu.

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: Comares - białe miasteczko na wzgórzu.

         Ostatni miesiąc roku zaczął się jak u Hitchcoca - najpierw było trzęsienie ziemi, a napięcie tylko rosło. I rośnie dalej, bo chwilami ciężko jest mi się przystosować do nowej rzeczywistości, ale powtarzam sobie, że to tylko kilka miesięcy i mam szczerą nadzieję, że tak właśnie będzie. Aczkolwiek są pewne sprawy zupełnie niezależne ode mnie (a od pewnego uroczego pana w pewnym ministerstwie), więc pozostaje mi jedynie czekać na rozwój sytuacji. Z powodu jednak tego trzęsienia ziemi (którym jest w moim przypadku znalezienie pracy i to takiej dość mocno absorbującej czas), nieco opuściłam się w aktywności, ale dajcie mi trochę czasu i na pewno nauczę się rozsądniej zarządzać czasem i wyrabiać się ze wszystkim. Na razie głównie pracuję, śpię i czasem jem. ;p A że dzisiaj akurat mam dzień wolny, to szybciutko zabrałam się za nadrabianie zaległości i zabiorę Was na wycieczkę do jednego z andaluzyjskich białych miasteczek - niezwykle malowniczo położonego Comares, które znalazło się na naszej trasie kompletnym przypadkiem. Oczywiście, był to niesamowicie szczęśliwy przypadek, bo miasteczko przypadło nam do gustu szalenie. :)    Na Comares (nazywane przez nas bardziej swojsko - Komarami) natknęliśmy się podczas szukania jednego z noclegów. Planowaliśmy zatrzymać się gdzieś nieco dalej od morza i szukaliśmy na chybił trafił noclegów. Comares wpadło nam w oko, ale koniec końców zatrzymaliśmy się kilkanaście kilometrów od niego. Stwierdziliśmy jednak, że i tak koniecznie musimy tam zajechać, więc nadłożyliśmy trochę drogi (bo w planach była tego dnia Nerja, o której już pisałam) i wpadliśmy tam z wizytą. Już sam dojazd był prawdziwą przygodą, bowiem GPS wywiódł nas na niemalże polną drogę prowadzącą niesamowitymi serpentynami w górę i dół, bowiem teren w tej okolicy jest dość górzysty. I właśnie na jednej z takich gór, na wysokości ponad siedmiuset metrów nad poziomem morza wznosi się Comares.w tle na samym środku jest widoczny szczyt, na którym leżą Komary. ;)         Wjazd do miasta możliwy jest przez wielką bramę, przed którą jednakże znajduje się całkiem duży parking przeznaczony głównie dla turystów. Na nim to właśnie zostawiliśmy nasz dzielny samochód (który naprawdę dawał radę na drodze mimo iż do off-roadowego auta zdecydowanie było mu daleko) i na nóżkach ruszyliśmy pod górę na zwiedzanie miasteczka.         Turystów zbyt wielu nie było, zaskoczył nas za to tłok na rynku, gdzie stało zaparkowanych bardzo dużo miejscowych samochodów. Później się okazało, że zebrali się na nim z powodu pogrzebu, bowiem już wracając minęliśmy całkiem sporą kawalkadę z trumną na początku. Przy rynku wznosi się piękny taras widokowy, z którego przy dobrej pogodzie widać morze, odległe zaledwie o jakieś trzydzieści kilometrów. Myśmy przyjechali akurat koło południa i słońce operowało tak mocno, że skutecznie utrudniało dobrą widoczność plus i tak nieco pochmurno było. tam gdzieś w tle powinno być morze. ;)       Comares jest naprawdę nieźle przygotowane pod turystów. Znajduje się tutaj pieszy szlak oznakowany ceramicznymi śladami stóp, wiodący wśród wąskich uliczek miasteczka. Przyznam jednak szczerze, że nie za bardzo kierowaliśmy się nimi, tylko woleliśmy wyznaczać własne ścieżki. Ciekawym dodatkiem są także utrzymane w podobnym stylu tablice, z których można dowiedzieć się sporo o historii tego miejsca. Mimo iż zostało założone przez Greków i Fenicjan, to najbardziej widoczne są wpływy Maurów. To właśnie oni wznieśli tutaj fortecę, będącą jednym ze strategicznych punktów ich obrony. Została jednak zdobyta przez Królów Katolickich w 1487 roku. Jej pozostałością jest m.in. wieża stojąca nieopodal cmentarza, do której dotarliśmy bardzo szybko. Jednak nasz instynkt wyszukiwania punktów, na które można się wspiąć działa bezbłędnie. ;)         Zamek co prawda dość słabo przypomina budowle nasuwające się bezpośrednio na myśl, gdy słyszy się tą nazwę, ale ma coś w sobie. Trzeba przyznać, że jednak Maurowie potrafili tworzyć piękne rzeczy i cieszy fakt, że nie wszystko zostało zniszczone przez wieki. Przede wszystkim najbardziej podobało nam się usytuowanie zamku, bowiem fantastycznie widać było z niego całe miasteczko i okolicę. Nic dziwnego, że wybrali akurat takie miejsce.        Zachwyceni widokami postanowiliśmy wejść jeszcze wyżej, bo jednak ciągnęło nas na wieżę. Generalnie jest to absolutnie fantastyczne miejsce, bowiem kompletnie nie wygląda jak typowa wieża. Jednak nie jej wygląd był najlepszy, a sposób wchodzenia do niej. Do tej pory się zastanawiamy, czy w ogóle było to legalne, ale nikt na nas nie nakrzyczał (chociaż może to wynikać z faktu, że akurat nikogo w pobliżu nie było, poza jedną parą turystów, którzy wdrapali się tam po nas) ani też nie przegonił. Otóż sprawa wygląda tak: do wieży nie ma wejścia, nie ma też schodów. Jedyne co było to przystawiona do jednej ściany zwykła drabina, nie wyglądająca na dość pewną. Mimo to, tak szalenie nas kusiła, że nie mogliśmy się oprzeć i weszliśmy po niej. Aby dostać się do środka wieży, trzeba było się przecisnąć między dwoma kamieniami przez dość wąską szparę. Ciut problematyczne to było, ale kto by się przejmował drobiazgami, gdy jest się w trakcie takiej przygody. ;)przez ten czerwony prześwit trzeba było się przecisnąć, żeby wejść do środka. ;)          Zdecydowanie opłacało się wspinać i przeciskać, bo widoki z wieży były naprawdę fantastyczne. Szczególnie rewelacyjnie wyglądało miasteczko, jednak te kilka metrów więcej robi różnicę. W środku wieży dość ciężko było się poruszać, bo nie ma tam podłogi, tylko kamienie i trzeba było skakać po nich bądź też przesuwać się wolnym tempem, żeby przypadkiem nie ześlizgnęła się stopa. Ale przy zachowaniu odpowiedniej uwagi i czujności, spokojnie można było cieszyć się pięknem okolicy. :)        Po wizycie na wieży planowaliśmy wybrać się na cmentarz, jednak właśnie dotarła na niego kawalkada pogrzebowa, więc postanowiliśmy nie zakłócać spokoju, tylko poszliśmy dalej. Kluczenie pustymi uliczkami też ma swój urok, trzeba było tylko uważać na leżące na ulicy pozostałości po pieskach, których niestety nie brakowało. Myślę, że to właśnie była rzecz, która najbardziej mi przeszkadzała podczas zwiedzania, bo jednak ciężko zachwycać się widokami czy architekturą, gdy trzeba jednocześnie bardzo uważnie patrzeć na co się stąpa. Niemniej, po kilku dniach w Hiszpanii byliśmy już dość mocno wytrenowani i całkiem nieźle radziliśmy sobie z koniecznością zachowywania ciągłej ostrożności. ;)          Zauważyliśmy, że w wielu miejscach można spotkać siłownie urządzone na świeżym powietrzu, dodatkowo w punktach niezwykle atrakcyjnych widokowo. W Comares też jest taka siłownia, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka minut, aby połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli poćwiczyć i nasycić się widokami. A okolica naprawdę robi wrażenie - mnóstwo pagórków i różnobarwnych pól tworzących niesamowicie piękne połączenia. I oczywiście jeszcze mnóstwo białych miasteczek, usianych jak malutkie punkciki na tej cudnej mapie. Nie tylko morze w Andaluzji robi wrażenie, na lądzie też nie brakuje świetnych widoków. Plus jeszcze cienie chmur rysujące się na powierzchni. Nic, tylko się zakochać i zostać tutaj. :)          Druga strona miasteczka nie robi już takiego spektakularnego wrażenia, aczkolwiek też jest całkiem urocza. Wpadliśmy tutaj na kościółek, który idealnie wpasował się w okolicę i gdyby nie charakterystyczna kopuła, to pewnie byśmy go nawet nie zauważyli. Na sam koniec naszego zwiedzania dotarliśmy na Ulicę Przebaczenia (Calle del Perdon), będącą pamiątką po zbiorowym chrzcie Maurów, który miał właśnie na niej miejsce. Na pamiątkę tego wydarzenia (i trzydziestu rodzin, które wtedy przyjęły chrzest) od tamtej pory na zakończenie niedzielnej mszy dzwony kościelne biją trzydzieści razy. Ciekawe jak wyglądało naprawdę tamto wydarzenie, bo wydaje nam się, że mogło nie być aż tak różowo. ;)              Przyznam szczerze, że bardzo się cieszę, że nie ominęliśmy tego miasteczka, bowiem naprawdę jest warte odwiedzenia. Fakt, że nie spotkaliśmy go w żadnym z posiadanych przez nas przewodników, nieco dziwi, bo jest to bardzo urokliwe miejsce. Nie tylko jest świetnie położone, ale też posiada piękną historię i ciekawe miejsca. Z tego co zaobserwowaliśmy, to na pewno jest znane fanom turystyki pieszej, bowiem rozciąga się wokół niego pięć oznakowanych szlaków, o których można poczytać sporo na stronie miasteczka. Zdecydowanie polecamy wybrać się tam, bo na pewno można odpocząć od turystycznego zgiełku i odpocząć w przepięknych warunkach. I oczywiście wejść na wieżę po drabinie. ;)~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: Nerja i Balkon Europy. :)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: Nerja i Balkon Europy. :)

       Przyznam szczerze, że od kilku dni nie mogę się zabrać za napisanie notki o Granadzie. Dodatkowo do wszelkich aktywności zniechęca mnie skutecznie pogoda panująca w Krakowie, bo zrobiło się zimno i wrócił jakże znienawidzony smog, przez który wszyscy się dusimy. Pozostaje czekać na wiatr i deszcz, który ma szanse rozgonić go na kilka dni. W takich chwilach zaczynam żałować, że musieliśmy wrócić z Hiszpanii. Z drugiej strony cieszę się, że tam pojechaliśmy, bo kilka szarych i ponurych miesięcy z Krakowie zdecydowanie łatwiej przeżyć, gdy się człowiek napatrzy na takie piękne widoki i nasyci się słońcem, które tutaj świeci stanowczo za rzadko. Nie przedłużając zbytnio mojego marudzenia, dzisiaj zabiorę Was na Costa del Sol i jego absolutną perełkę - miasteczko Nerja z przepięknym Balkonem Europy. :)        Nerja jest kolejnym z uroczych andaluzyjskich miasteczek, położonym kilkadziesiąt kilometrów od Malagi. Dojazd do niej wiedzie piękną bezpłatną drogą wzdłuż morza, co zdecydowanie podnosi jej walory estetyczne. Największą atrakcją tego miejsca (oprócz leżących nieopodal jaskiń na zwiedzanie których zabrakło nam czasu) jest Balcon de Europa, będący niezwykłej urody tarasem widokowym. Łatwo do niego dotrzeć, bo wszędzie są odpowiednie oznaczenia. Z parkowaniem także nie ma żadnego problemu, bowiem niedaleko niego znajduje się duży podziemny parking, gdzie spokojnie można zostawić samochód. Stamtąd też rozpoczęliśmy nasze zwiedzanie - kierując się w stronę przepięknego Iglesia El Salvador. Pochodzi on z końca XVII wieku i stanowi niesamowite połączenie stylu barokowego i neoklasycystycznego. A tuż obok niego znajduje się cel naszej wycieczki - Balcon de Europa. :)       Jak to zwykle bywa z takimi popularnymi miejscami, obawiałam się dwóch rzeczy - tłoku i rozczarowania, że w rzeczywistości wcale nie jest tak pięknie jak na zdjęciach w internecie. I jakże wielkie było moje zaskoczenie, że obie moje obawy się nie sprawdziły. Ludzi trochę było, ale podejrzewam, że jakieś trzysta razy mniej niż w sezonie, także można było naprawdę spokojnie sobie posiedzieć, odpocząć i porobić zdjęcia bez obaw, że ktoś nam wejdzie w kadr. A widoki były oszałamiające i zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Szczególnie, że już na samym początku, zamiast iść na Balcon, zeszliśmy schodami w dół na malutką plażę pomiędzy skałami. Tutaj dopiero zachwytom nie było końca. :)       Od razu ściągnęłam buty i weszłam w morskie fale, sprawdzić ich temperaturę. Jak na połowę listopada, to była niemalże tak ciepła jak wody Bałtyku w lecie i trochę żałowałam, że rzeczy do kąpieli zostawiliśmy w samochodzie. Chociaż akurat tutaj dość ciężko byłoby się kąpać, bowiem mnóstwo fal było, a także przeróżnych kamieni. Ale to właśnie dzięki nim byliśmy świadkami naprawdę fantastycznych widowisk, gdy fale rozbijały się o skały. Trochę trudno było przez to pozować do zdjęć, ale dla fajnych zdjęć warto zaryzykować obryzganie słoną wodą. ;)       Po kilkunastu minutach takiej zabawy przenieśliśmy się kawałek dalej, na wielkie kamienie, na których siedziało kilka osób, ale akurat w momencie, gdy podeszliśmy, oni stamtąd schodzili i mogliśmy zająć tą niezwykle malowniczą miejscówkę. Tutaj dopiero chwilami trwała prawdziwa walka z falami. Dawno się tak nie ubawiłam, mimo kilkukrotnego oblania wodą. Ale że dzień był ciepły i słoneczny, to ubrania szybko wysychały. ;)        I tak właśnie zupełnie niespodziewanie (no dobra, dość spodziewanie ;p) trochę mi się dostało od morskich fal. Jak zresztą widać na zdjęciach, nawet dojście tutaj było dość trudne, bo na mokrych kamieniach ciężko było utrzymać chwilami równowagę. Nie zniechęciło to Tomasza i stwierdził, że on też koniecznie chce mieć takie fajne zdjęcia w tym miejscu. Jemu akurat nieco się upiekło i nie został ochlapany, chociaż musiał salwować się ucieczką w pewnym momencie. ;)         Jedyne co trochę nam przeszkadzało to fakt, że akurat widok na Balcon de Europa był całkowicie pod słońce i zdjęcia wychodziły nieco niewyraźne. Stąd też na pewno nie oddają tego co można w tym miejscu zobaczyć na własne oczy. Niemniej nawet tak prezentuje się okazale i zachęca do powrotu na niego. Taki też i był nasz plan, chociaż przyznam szczerze, że rozstanie z tą plażą przeciągało się, bo naprawdę dawno tak uroczej miejscówki nie spotkałam. Niestety, trochę też gonił nas czas, bo tego dnia mieliśmy wyjątkowo mocno napięty grafik.           Wracając na balkon, czytaliśmy na telefonie skąd też w ogóle wziął się pomysł na takie miejsce. Okazało się, że swoją nazwę zawdzięcza królowi Alfonsowi XII. Mówi się, że podczas kontroli uszkodzeń spowodowanych przez ogromne trzęsienie ziemi w 1885 roku tak bardzo zachwycił się widokiem, aż zawołał: “To jest balkon Europy!” Generalnie jest to taka powszechnie akceptowana legenda, bowiem wg niektórych dokumentów nazwa powstała znacznie wcześniej. Przyjęło się jednak, że to zasługa króla i nawet z tego powodu ma on tutaj swój pomnik, który jest bardzo chętnie fotografowany. ;)       Widok rozpościerający się przed naszymi oczami zapiera dech w piersiach. Costa del Sol prezentuje się niezwykle interesująco, chociaż zdecydowanie największe wrażenie na mnie zrobił kolor morza, a dokładniej jego przeróżne odcienie. Absolutnie fantastyczne, trudno było oderwać od niego wzrok. Dodatkową robotę robi także wyjątkowo skaliste tutaj wybrzeże(co było już widać na dole), bowiem dzięki niemu linia brzegowa jest naprawdę wyjątkowa. Generalnie - miejsce jest prześwietne i zdecydowanie polecam tutaj wpaść chociażby na kilkanaście minut, żeby się przez kilka chwil móc pozachwycać pięknem w czystej postaci. No bo sami zobaczcie. ;)                Aż żal było się stąd zbierać. Na wyjeździe chcieliśmy jeszcze zobaczyć słynny akwedukt, widoczny na wielu pocztówkach i mnóstwie fotografii w internecie. Tutaj sprawa nie była taka prosta, bowiem znaki na niego ciężko znaleźć i dość trudno się nimi kierować. Zresztą, takie właśnie mamy doświadczenie z Hiszpanii, że wszystko fajnie jest oznakowane, ale w pewnym momencie znaki się urywają albo wiodą zupełnie gdzie indziej, dlatego też w tym przypadku byliśmy już jednak dość ostrożni. Akwedukt najłatwiej odnaleźć kierując się drogą do jaskiń (bo ta akurat oznakowana jest bardzo dobrze). Problemem jest tylko fakt, że mija się go równoległym mostem i tyle. Za pierwszym razem go przejechaliśmy i musieliśmy zawracać. Za drugim razem zatrzymaliśmy się w zatoczce dla autobusów, która okazała się jednak być zatoczką dla tych, którzy chcą zobaczyć akwedukt. Ciekawostką jest natomiast to, że nie ma w tym miejscu pasów ani też żadnego przejścia, więc trzeba skakać przez barierki, żeby dostać się na drugą stronę ulicy. Sporo wysiłku, żeby zrobić kilka zdjęć. ;) Chociaż trzeba przyznać, że akwedukt prezentuje się naprawdę nieźle, co w sumie nie dziwi, gdy dowiadujemy się, że pochodzi z XIX wieku i jeszcze do połowy zeszłego wieku był użytkowany. ;) Niemniej, wygląda ładnie. ;)       Generalnie, patrząc po moich wcześniejszych zachwytach, pewnie już wiecie, że szczerze i z całego serduszka polecam wybrać się na Balcon de Europa. Jest to absolutnie przepiękne miejsce z niepowtarzalnymi widokami, które na długo zapadają w pamięć. Akwedukt można sobie odpuścić. ;p~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: Witajcie w Wiosce Smerfów. :)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: Witajcie w Wiosce Smerfów. :)

        Od rana w Krakowie pada deszcz (nie tylko na Brackiej), więc z wielką przyjemnością przenoszę się wspomnieniami do przepięknej Andaluzji, która słynie z uroczo położonych pueblos blancos, czyli białych miasteczek. Szukając przed wyjazdem w internecie informacji na ich temat, natknęłam się gdzieś przypadkiem na pewne wyjątkowe miasteczko - Juzcar. Nie znalazłam go w żadnym drukowanym przewodniku, jaki posiadałam, więc posiłkowałam się jedynie wiadomościami znalezionymi w sieci. Nie było ich zbyt wiele, ale to wystarczyło, żebym zachwyciła się nim i wpisała je na listę miejsc, które koniecznie musimy zobaczyć podczas naszego wyjazdu. Juzcar nie tylko jest wyjątkowo malowniczo położone, ale przede wszystkim kilka lat temu brało udział w promocji filmu o smerfach i zostało praktycznie całkowicie przemalowane na kolor błękitny. Po zakończeniu promocji mieszkańcy miasteczka sprzeciwili się planom powrotu do białych barw ścian i pozostali przy błękitnych, co było marketingowym strzałem w dziesiątkę. Obecnie miasteczko reklamuje się jako Wioska Smerfów (po hiszpańsku El Pueblo Pitufo) i odwiedza je znacznie większa liczba turystów niż w czasach, gdy ściany były śnieżnobiałe. I chociaż dojazd do niego nie jest najprostszy, to koniecznie musieliśmy się tam wybrać. I to był naprawdę niezły pomysł. :)        Wioska Smerfów leży na drodze z Malagi do Rondy, nieco na poboczu, ukryte wśród gór. Jedzie się tam niezwykle malowniczą i niezwykle też chwilami wąską drogą, gdzie mijanie się samochodami bywa prawdziwym wyzwaniem. Na szczęście, większego tłoku nie napotkaliśmy na niej, więc spodziewaliśmy się, że w wiosce będzie podobnie. Nic bardziej mylnego. Podczas wakacji zwykle zapominam się o poszczególnych dniach tygodnia i nie skojarzyłam, że nasza wizyta w tym miejscu wypadła akurat w sobotnie przedpołudnie. A że pogoda dopisywała nadspodziewanie (nawet w hiszpańskiej telewizji pojawiały się głosy zaskoczenia, że w listopadzie dawno tak ciepło i ładnie nie było), to miasteczko przeżywało oblężenie rodzin z dziećmi. Chociaż podejrzewam, że w sezonie stricte wakacyjnym musi tam być naprawdę tłoczno.         Juzcar jest naprawdę malutką miejscowością, wg Wikipedii zamieszkuje ją nieco ponad dwieście osób. Taka liczebność powoduje, że miasteczko jest nieco nieprzygotowane na najazdy turystów. Z racji położenia można tam raczej dojechać głównie samochodem, a niestety nie za bardzo jest go gdzie później zostawić. Myśmy zaparkowali przy drodze tuż przed wjazdem, bo kilkuminutowe krążenie po miasteczko, nie przyniosło żadnego rezultatu. Ale dzięki takiemu, a nie innemu parkowaniu, mogliśmy przejść całe miasteczko. Tuż przy wjeździe znajduje się mały punkt informacyjny, gdzie można otrzymać specjalną mapkę z zaznaczonymi na niej najważniejszymi miejscami. Obok zaś znajduje się grzybkowy plac zabaw, gdzie chwilę czasu spędziliśmy, korzystając z faktu, że akurat nikogo na nim nie było. Trwało to może jakieś trzy minuty, później ewakuowaliśmy się dalej. ;)      Nie sposób nie zauważyć, że kolor błękitny dominuje w całym miasteczku. Bardzo ciekawie i niezwykle ładnie wyglądają przeróżne malunki Smerfów na fasadach domów. Mnie szczególnie spodobała się Smerfetka reklamująca aptekę. ;) Nie mogło oczywiście zabraknąć Gargamela z nieodłącznym kotem Klakierem, ale tutaj nie wydają się tak straszni, jak w pierwowzorze. ;)        Zupełnie się nie dziwię, że mieszkańcy miasteczka nie chcieli powrotu do koloru białego, bo ten błękit stał się ich prawdziwym znakiem rozpoznawczym. I trzeba przyznać, że naprawdę robi piorunujące wrażenie. Zwłaszcza jeśli doda się do tego przepiękny błękit nieba, które w Andaluzji ma naprawdę niesamowitą barwę. Oczywiście także i tutaj, cały nurt turystyczny skupia się na głównych uliczkach (a szczególnie na tej, gdzie znajduje się kilka knajp, które przeżywały oblężenie i musieliśmy zrezygnować z wyczekiwanej południowej kawusi), więc wybraliśmy się na mały spacerek po tych bocznych. Tutaj panowała cisza i spokój, tylko koty wygrzewały się w słoneczku. :)         Ciekawym faktem jest to, że nie tylko domy zostały pomalowane na błękitny kolor. Miasteczko poszło na całość i niebieską barwę ma także urząd miejski, cmentarz czy też kościół. Z tym kościołem to było całkiem wesoło. Tuż przed nim obywał się jakiś targ, gdzie głównie okupowane były dwa stoiska - z jedzeniem i piciem. Mnie osobiście jednak najbardziej rozbawiła wielka figura Smerfetki ustawiona tuż obok wejścia do kościoła. Ciekawie to razem wyglądało, widać że Smerfy mają tutaj wysoką pozycję. ;)      Trzeba zauważyć, że położenie miasteczka pozwala na podziwianie go z wysokości, nie wychodząc z niego. Wystarczy tylko przejść kilkadziesiąt metrów w górę i można już podziwiać jego panoramę. A ta jest naprawdę piękna, bo ten błękit wygląda świetnie. Wiem, że się nim zachwycam w co trzecim zdaniu, ale zdecydowanie byłam i ciągle jestem pod wrażeniem tego miejsca. Wyglądało zupełnie tak jak je sobie wymarzyłam i wyobrażałam oglądając zdjęcia w internecie. Nie zawiodłam się na nim, co czasem się zdarza, gdy następuje zderzenie z rzeczywistością. ;)        Mam nadzieję, że udało mi się choć w niewielkim stopniu pokazać piękno tej uroczej wioski, która zdecydowanie podbiła moje serduszko. Spędzenie w nim kilku godzin pozwala na powrót w czasy dzieciństwa, gdy wieczorami punktualnie o dziewiętnastej siadało się przed telewizorem i oglądało wieczorynkę. A Smerfy (obok Gumisów) były moją ulubioną bajką, którą oglądałam z prawdziwą przyjemnością. I ta wycieczka przypomniała mi te beztroskie czasy. I mam nadzieję, że Wam troszkę też. ;) ~~Madusia.