POJECHANA

Rozumiem czemu się boicie

Słyszałam w domu historie o tym jak mój ojciec jeździł na handel do Rosji. Przy ubijaniu targu wódka lała się strumieniami, jak już popili to grali w pokera- na pieniądze rzecz jasna, jak prawdziwi mężczyźni. Ktoś oszukiwał, ktoś się wkurwił, ktoś komuś dał w ryj, ktoś sięgnął po broń. Rosjan uważałam za bandytów. Wszak czy to nie oni stali i z drugiego brzegu Wisły oglądali jak Niemcy obracają Warszawę w pył? Ci sami Niemcy co to pradziadkowie się przed nimi w stodole chowali, ci przez których prababcia w jedną noc osiwiała. Moja niechęć do niemieckiego narodu znalazła ujście w niechęci do języka (nic innego na podorędziu nie miałam, jako że wtedy jeszcze w życiu żadnego Niemca nie spotkałam)- tak ogromnej, że mimo obowiązkowych 7 lat nauki umiem po niemiecku powiedzieć jedynie, że gram na gitarze, co w rzeczywistości nie jest nawet prawdą. Cyganie ukradli siostrzenicy dziecięcy rowerek (nikt ich na gorąco nie przyłapał, wystarczyło że mieszkali na osiedlu) więc cyganie kradną. Chłopakowi z Afryki, z którym znajomy znajomego dzielił pokój w akademiku śmierdziały stopy więc czarnoskórzy są brudasami. A Chińczycy, to wszyscy przecież wiedzą, mają małe fiutki. Tyle widziałam o innych nacjach i rasach i wiedza (czy też niewiedza) na ich temat nie spędzała mi snu z powiek, ale że słuchałam co mówili znajomi i sąsiedzi, oglądałam telewizję, czytałam gazety, chodziłam do szkoły, szybko zrozumiałam, że inni są zwykle od nas gorsi. Dlatego rozumiem czemu się boicie. Tymczasem musiałam się mierzyć z innością z tej drugiej, gorszej właśnie strony. Gdy miałam 9 lat przeprowadziliśmy się z rodzicami i siostrą z Warszawy na wieś, a warszawiaków, wiadomo, nigdzie poza Warszawą się nie lubi. Nawet jak się żadnego nie zna i w Warszawie nigdy nie było (wiem, bo zaczęłam o te dwa fakty pytać). Gdy wchodziłam do miejscowego sklepu czy baru nagle zapadała cisza- wszyscy się na mnie patrzyli, pokazywali palacami, miejscowe dzieci nie chciały się ze mną bawić. Czym jako 9 latka zawiniłam? No jakże czym, pochodzeniem! Wszak to grzech, którego żaden szanujący się Polak nie odpuści. Kilka lat później czułam się już na tyle inna, że zebrałam się na odwagę by przestać uczęszczać na lekcje religii i zapisać się na etykę. W szkole podstawowej, mimo obowiązujących przepisów, nie dano mi takiej możliwości. W liceum byłam długo jedynym chodzącym na lekcje etyki dzieckiem w szkole. Pogodziłam się z przylepioną mi etykietką odmieńca i coraz odważniej podejmowałam życiowe wybory. Czy dzięki temu otworzyłam się na inność innych? A skąd! Ksenofobia siedziała we mnie głęboko, podlewana przez jednolite środowisko, białą Polskę dla Polaków. Choć budził się we mnie sprzeciw wobec nacjonalizmu, a nawet dalej- dumy narodowej, nie rozumiałam bowiem (i do dziś nie rozumiem) jak można być dumnym z czegoś, na co wpływu się nie miało, czyli z pochodzenia. Choć znajdywałam odpowiedzi na wewnętrze rozterki w liberalnych hasłach, choć uważałam się za osobę tolerancyjną, wciąż w mojej głowie siedziały krzywdzące stereotypy na temat innych ras i nacji. Czy wyzbyłam się ich gdy zaczęłam podróżować? A skąd! Sam fakt przekroczenia granic administracyjnych nie oznacza przekraczania granic w naszej głowie. Wyjeżdzałam z Polski i podświadomie szukałam potwierdzenia przygarniętych jako swoje opinii. Tak działa nasz umysł, tak budujemy swój obraz świata- na stereotypach. Pojechałam więc do Egiptu i naśladując sąsiadki Rosjanki zdjęłam nad hotelowym basenem stanik (sic!). A potem opowiadałam znajomym jak to się na mnie ten paskudny muzułmanin patrzył. Czy gdybym zdjęła stanik nad polskim basenem nie znalazłby się żaden prawy Polak katolik co by się na moje słońcem nietknięte piersi gapił? Biorąc pod uwagę niewybredne komentarze umieszczane pod moim zdjęciem na Facebooku w bikini (przytoczę tu jeden dla naświetlenia stylu narracji: „zapakowałby lufę w te buforki”- polszczyzna jak się patrzy, a ujęcie z plaży), a nawet pod fotką z dużym dekoltem (sic!) i to pisane również przez kobiety, śmiem podejrzewać, że mogłabym zostać posłana na stos. A już na pewno jakbym padła ofiarą gwałtu, to tylko na własne życzenie, bo przecież sama się prosiłam. Ale Egipcjaninowi nie wolno było bo on nie nasz. Gdy zamieszkałam na chwilę w Londynie, skarżyłam się na czarnoskórych mężczyzn którzy mnie zaczepiali, gwizdali, krzyczeli „I love you!”. Na Włochów krzyczących za mną „Ti amo” we Włoszech jakoś się nie skarżyłam. A choć Polaków pod budką z  piwem zapobiegawczo omijałam szerokim łukiem, a gdy zdarzyło mi się ubranej w spódnicę mijać plac budowy, budynek technikum czy też inne skupisko polskich mężczyzn, przyspieszałam kroku, nigdy nie pomyślałam żeby cały Polski naród lub nawet białą rasę uznać za niebezpieczną i agresywną jak tych „innych” w Londynie. Dlatego rozumiem czemu się boicie. Na szczęście mój sposób postrzegania świata dojrzewa razem ze mną. Obcując z ludźmi o innym kolorze skóry, z innej kultury, mówiących innym językiem, mających inny system wartości zrozumiałam, że wszędzie na świecie, niezależnie od pochodzenia, religii, kształtu oczu ludzie bywają tak samo jak my- Polacy, dobrzy i źli, mądrzy i głupi. Na szczęście dobrzy „inni” ludzie sprawili, że otworzyłam się na świat z całą paletą odcieni człowieczeństwa- bo czy nie warto zrobić krok na przód, podać rękę, uśmiechnąć się, uwierzyć, gdy ma się szansę spotkać na swojej drodze kogoś o dobrym sercu? Ja w tym celu mogę podjąć ryzyko, że mój ciepły gest nie spotka się z należną mu odpowiedzią. I wiecie co? To się prawie nie zdarza! Na szczęście już się nie boję inności, choć wyraźnie dostrzegam różnice. Różnice z których mogę czerpać, uczyć się, których mam prawo też nie rozumieć, co nie znaczy podważać ich sens. Na szczęście, bo od kiedy lęk znikł, świat jest ciekawszy, pełniejszy, piękniejszy! Dziś muzułmanie na Jawie nie patrzą na mnie z pogardą, gdy odsłonię kolana, o czym byłam przekonana odwiedzając tą wyspę po raz pierwszy na początku mojej przygody z Azją i z innością. Dziś uśmiechają się do mnie serdecznie, częstują posiłkiem, nadkładają drogi by podwieźć mnie do celu podróży. Dziś „inni” dobrzy ludzie, zupełnie różni niż ja na wielu płaszczyznach, są moimi przyjaciółmi. A co z tymi zarozumiałymi Francuzami? Dziś dzielę z jednym z nim życie. Lecz wciąż rozumiem czemu się boicie- ze strachu. Ze strachu przed nieznanym, ze strachu przed zmianą, ze strachu przed zburzeniem porządku, do którego przywykliście. Rozumiem czemu się boicie, bo też się bałam i dlatego życzę Wam wyzwolenia od lęku przed innością, od stereotypowego, podsycanego medialną nagonką dzielenia ludzi na dobrych i złych wedle koloru skóry, religii czy narodowości (tego Wam życzę, bo Was lubię, a sama doświadczyłam o ile fajniej się żyje bez tego lęku). Rozumiem czemu się boicie, nie mogę jednak pojąć skąd w niektórych z Was tyle nienawiści- z tej nie wytłumaczę nigdy i nikogo. Nie mogę pojąć, że hasło „wojna”, będące jedynym obiektywnym faktem, nie zamyka dyskusji o tym „czy”. Nie mogę pojąć, że nie skupiamy się na tym „jak”, co bez wątpienia nie jest łatwym zagadnieniem. Zagadnieniem, rozwiązaniem którego zwyczajnie po ludzku się martwię. Moje obawy nie pozwalają mi jednak zapomnieć, że ci ludzie uciekają przed wojną, przed śmiercią, przed głodem. Część z nich ma dobre serca, część zapewne nosi w sobie nienawiść- jak niektórzy z Was. Część jest pracowita i odwdzięczy się po stokroć za każdą kromkę chleba. Część jest leniwa i wyciągnie rękę po więcej (a my to wszyscy tacy pracowici i sumienni- aha…). Część ucieka przed czymś, część  dąży do czegoś. Czy to znaczy, że mamy my-ludzie im-ludziom odmówić pomocy? Czy mamy odmówić im prawa do godnego życia lub życia w ogóle dlatego, że urodzili się gdzie indziej? Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Rozumiem czemu się boicie pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Pocztówki z Ekas

Ekas- urocze miejsce na południowo-wschodnim krańcu wyspy Lombok, w którym można się zaszyć i odciać od problemów tego świata dużo skuteczniej niż w Bieszczadach. Nie wierzycie? To przeczytajcie wpis Ekas- w rytmie rybackiej wioski a potem rzućcie okiem na poniższą galerię zdjęć.   Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pocztówki z Ekas pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Ekas na Lombok – w rytmie rybackiej wioski

POJECHANA

Ekas na Lombok – w rytmie rybackiej wioski

Do Ekas przyjechaliśmy z Kuty Lombok na pace pickupa. Jeszcze nie zdążyliśmy się z niej zgramolić gdy zaczepił nas miejscowy oferując wskazanie homestayu. Cena jaką zaproponował odpowiadała naszemu budżetowi więc łaskawie zgodziliśmy się sprawdzić- jeszcze nie wiedzieliśmy, że miejscowi z Kuty nie przesadzali mówiąc, że jedziemy na koniec świata i że Ekas Beach Homestay to jedyne miejsce w wiosce, gdzie można przenocować i zjeść coś ciepłego, przy czym „coś” oznacza naleśnika z bananem rano, mie goreng na lunch i rybę z ryżem wieczorem (miejsce jedyne w naszym budżecie- kilka kilometrów od Ekas, po środku malowniczego niczego znajdują się jeszcze dwa małe resorty z bambusowymi bungalowami w cenie 300 000 IDR, ale my przeznaczyliśmy na noclegi na Lombok nie więcej niż połowę tej kwoty). W homestayu poza nami mieszkali turyści z Francji (codziennie inni, ale zawsze z Francji), po podwórku biegały bose, mówiące po francusku indonezyjskie dzieci (czy tylko mnie to dziwi?). Rytm naszego dnia wyznaczała wędrówka słońca: o piątej po południu, chwilę przed jego zachodem wypływaliśmy z naszym gospodarzem zarzucić sieci. Rano, jeszcze zanim słońce wychyliło się zza horyzontu, płynęliśmy je zebrać, a następnie na wodną farmę kołyszącą się na spokojnych wodach Zatoki Ekas, połowem nakarmić hodowane tam homary. Popołudnia spędzaliśmy penetrując okolicę na skuterze, co i raz wskakując w orzeźwiające fale oceanu. Przed kołami przebiegały nam beztroskie dzieci wykrzykujące wesoło pozdrowienia i ogromne jaszczury, które na szczęście nie krzyczały nic (to by mogło odrobinę zaszkodzić mojemu poczuciu „jej, ale fajnie”). Przyglądaliśmy się pracy rybaków i poławiaczy pereł, smakowaliśmy świeżo zebranej z pola soli. Najpiękniejszą plażę z białym piaskiem, malowniczymi klifami, idealnym do kąpieli miękkim dnem i wiatrem pachnącym świeżością, przyjemnie chłodzącym ciało i seksownie rozwiewającym włosy znaleźliśmy na południowym krańcu półwyspu (dla orientacji dodam, że mieliśmy z niej widok na maluteńką wysepkę Gili Tenge). Nie wiem czemu, ale kojarzyła mi się ona z południowym wybrzeżem Australii. Towarzyszącej nam parze Franzuzów też, więc chyba coś w tym jest. Słynną w okolicy Pink Beach, która zgodnie z nazwą miała być różowa, zgodnie uznaliśmy za przereklamowaną- potrzeba było bowiem dużej porcji wyobraźni żeby dopatrzeć się jej rzekomego koloru (którego miała nabrać dzięki drobinkom koralowca wymieszanym z piaskiem). Dodatkowo tyłek mało mi nie odpadł na wybojach, które do niej prowadzą (z wioski Ekas to spory kawałek) i spotkaliśmy na niej innych ludzi, a my już tacy rozpieszczeni jesteśmy, że tylko dzikie plaże całe dla nas wchodzą na listę „naj” (a kto podróżującemu zabroni). W ogólnym rozrachunku jednak jechać tam nam się opłaciło, gdyż po drodze trafiliśmy na lokalny festyn z okazji Dnia Niepodległości Indonezji, którego staliśmy się niekwestionową atrakcją. Fotka z nami była towarem tak porządanym, że zaproszono nas na scenę na sesję zdjęciową. Świateł reflektorów nie było bo słońce za mocno świeciło, ale był czerwony dywan i sztuczne kwiaty jak na przyjęcie międzynarodowych gwiazd przystało. Takich honorów nie doczekaliśmy się na regionalnym konkursie maszerującej młodzieży, na który pojechaliśmy za namową naszego gospodarza, ale chociaż odetchnęliśmy z ulgą, że te wszystkie marszowe ćwiczenia, które obserwowaliśmy w ostatnich dniach w każdej najmniejszej wiosce, to nie żadna mobilizacja zbrojna. – Miałem kiedyś gościa z Polski. Śmiesznie, bo miał na imię Adam, a to imię pierwszego człowieka z Koranu- naszej Biblii – zagadał raz do mnie gospodarz rozplątując rybacką sieć. – W Biblii też Adam jest pierwszym człowiekiem. To także katolickie imię – wyjaśniłam. – Naprawdę? – zdziwił się, trochę rozczarowany tym, że anegdotka o imieniu Adam nie była dla mnie tak śmieszna, jak zakładał. Po chwili namysłu dodał – No tak, w końcu wszyscy ludzie na Ziemi jesteśmy braćmi, nie ważne jak nazywamy swojego boga. Wszyscy ludzie z jednej rodziny, wyobrażacie sobie? – zaśmiał się głośno i serdecznie. Więcej zdjęć z Ekas już jutro w galerii: Pocztówki z Ekas. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Ekas na Lombok – w rytmie rybackiej wioski pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Pocztówki z Rinjani

Nogi już nie bolą, a duma wciąż pierś rozpiera: zdobyłam wulkan Rinjani w jeden dzień! Weszłam na 3726 metrów (startując z poziomu 1100 m) bez przewodnika, bez tragarza, ciepłych posiłków i snu. I zeszłam o własnych siłach! Był kurz, pot i łzy, jest przeogromna satysfakcja. Relację z trekkingu będziecie mogli przeczytać już jutro, a poniżej, na zaostrzenie apetytu, galeria wulkanicznych zdjęć. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pocztówki z Rinjani pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Lombok: plaże południa

POJECHANA

Lombok: plaże południa

Swoją przygodę z Indonezją zaczęliśmy na wyspie Lombok, w miejscowości Kuta pełnej kramów, sklepów i barów z zawyżonymi cenami, bezpańskich psów i  turystycznych biur. Tutejsza plaża zrobiła na mnie tak samo nieciekawe wrażenie jak ta w siostrzanej Kucie na Bali kilka lat temu, z tą różnicą, że tym razem nie czułam rozczarowania- teraz wiedziałam, że jak najszybciej trzeba zrzucić plecak w jakimś tanim pokoiku, wypożyczyć skuter i jechać przed siebie. Co najlepsze, wiedziałam nawet w jakim kierunku: moim ulubionym, czyli na wschód! (W poszukiwaniu pięknych plaż w okolicach Kuty Lombok możecie też udać się na zachód- na plażę Mawun). Chociaż nie ma drogowskazów, nie sposób przeoczyć zjazdu na szeroką, nieutwardzoną drogę, potem jeszcze kilkaset metrów po wybojach, które kiedyś prawdopodobnie były asfaltową ulicą i wjeżdżamy do zatoki Tanjung Aan, krajobrazu której nie powstydziłby się najbardziej ekskluzywny resort: biały, miękki, piasek o ziarenkach w ksztalcie idealnych kuleczek, do tego turkus wody, oceaniczna piana na grzbietach fal w oddali i malownicze wzgórza zamykające brązami i zielenią zatokę. Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że żadnego resortu tam nie ma! Jest kilka (naliczyłam trzy) małych barów z lokalnym jedzeniem i zimnymi napojami (nawet piwem, co dla muzułmańskiej Indonezji oczywistością nie jest), bambusowymi leżakami i plażowymi parasolami z palmowych liści. Jest też kilku sympatycznych sprzedawców świeżych kokosów i ananasów. Poza tym tylko ten piasek, woda, fale, przestrzenie i wzgórza, z  których rozciąga się malowniczy widok na okolicę. Na Aan Beach wracaliśmy kilka razy- wylegiwać się w palącym słońcu i orzeźwiać w błękitnych falach (to razem), bawić się kołysząc na wietrze kilkadziesiąt metrów ponad ziemią (to Adrien) oraz biegać z aparatem uwieczniając te powietrzne zabawy i bajeczne krajobrazy (to ja). Rozpanoszyliśmy się w Tanjung Aan tak bardzo, że przegonić nas z nikomu nieodwiedzanych wzgórz musiały dzikie małpy. Szczęśliwie obyło się bez obrażeń na ciele, jedynie na duchu (nogi się pode mną mocno zatrzęsły na widok wyszczerzonych kłów), ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, nauczyłam się bowiem że mój „ryk dzikiego zwierzęcia”, którym próbowałam przestraszyć napastników, nie robi na małpach najmniejszego wrażenia i w  tego typu sytuacjach muszę czym prędzej szukać czegoś (kamienia, patyka) czym mogę się zamachnąć symulując atak. Małpom wcale sie nie dziwię- przyszły na wzgórze przywitać „wielkiego ptaka”, a tu tacy zwykli my- ludzie. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zboczyli z głównych plażowych tras w poszukiwaniu naszego własnego, prywatnego raju. Oczywiście w kierunku „na wschód”. Droga, którą wybraliśmy, była tak wyboista (zaraz, zaraz, czy ja „to” właśnie nazwałam drogą?), że co i rusz schodziłam ze skutera by maszerując obok uchronić swoje pośladki przed stłuczeniem na kwaśne jabłko. Nawet skuter zbuntował się awarią (spadł nam jakiś przewód i maszyna stanęła i za nic ruszyć nie chciała) więc nie dziwcie się mi. Jeszcze kilkanaście marszu przez wysuszone pustkowie, jeszcze kręta ścieżka pod górę i… stanęliśmy na krawędzi klifu na południuowym krańcu przylądka Ebuak, granat przed nami rozlał się aż po horyzont, a w dole białym pasem miękkiego tak, że zapadaliśmy się w nim po łydki piasku, kusiła dzika, zupełnie pusta plaża. Sami chyba rozumiecie, że nie mogliśmy się oprzeć. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Lombok: plaże południa pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Lingshan – góry dobrych ludzi

POJECHANA

Lingshan – góry dobrych ludzi

Kobieta w podróży ma lepiej

POJECHANA

Kobieta w podróży ma lepiej

POJECHANA

Jak się przygotować do podróży dookoła świata

Jak się należy przygotować do podróży dookoła świata? Nie mam zielonego pojęcia! Ale skoro od kilku dni jesteśmy już w drodze, opowiem jak przygotowaliśmy się (bądź nie) my. Nasza podróż jest dość specyficzna: nie ma daty końcowej ani chronologicznego planu. To wbrew pozorom bardziej przeszkadzało niż pomagało w przygotowaniach, nie wiedzieliśmy bowiem co i kiedy będziemy potrzebować, ale w końcu udało się zarzucić na plecy plecaki i ruszyć przed siebie. Czy o niczym nie zapomnieliśmy, to się dopiero okaże ale… przecież nie wyjechaliśmy na inną planetę, więc nie ma się czym stresować, prawda? Kolejne etapy naszych przygotowań do podróży dookoła świata Tworzenie pierwszych założeń podróży: spisaliśmy listę marzeń (znajdziecie ją TU), czyli miejsc do odwiedzenia, zwierzaków do zobaczenia, gór do zdobycia, sportów do spróbowania, świąt do celebrowania i najróżniejszych doświadczeń, których chcemy być częścią, a następnie przypisaliśmy do poszczególnych marzeń kraje/regiony, w których mamy szansę je spełnić. Planowanie trasy: sprawdziliśmy niuanse wizowe, prawidłowości pogodowe, starając się ułożyć naszą układankę krajów i regionów tak, by uczestniczyć w interesujących nas świętach i festiwalach, trafić na okresy, gdy najłatwiej spotkać zwierzaki z listy naszych marzeń, ominąć wielkie zimno i wielkie tajfuny- tak miało być w założeniu, a tymczasem my już w drodze, a trasa nawet na najbliższe miesiące jest wciąż w rozsypce i coś czuję, że tak już pozostanie. Jednak dzięki próbom ułożenia kolejnych etapów podróży, wiemy wystarczająco dużo o warunkach panujących w poszczególnych krajach, by móc spontanicznie zdecydować się na ich odwiedziny w najlepszym dla naszych oczekiwań momencie. Poszerzanie wiedzy: czytaliśmy, słuchaliśmy, pytaliśmy o miejsca, które odwiedzimy w pierwszej kolejności (a które w rezultacie przewracania wszystkiego do góry nogami odwiedzimy prawdopodobnie za rok, ale czymże jest rok wobec wieczności). I w dalszym ciągu czytamy, słuchamy i pytamy. Sprzedaż: mieszkania, mebli, sprzętu sportowego, sprzętu elektronicznego i wszystkiego innego, co da się spieniężyć, a czego nie będziemy potrzebowali w drodze. Pakowanie w kartony: wszystkiego, co ma dla nas zbyt dużą wartość sentymentalną by bezpowrotnie się z tym pożegnać, a także kilku strojów wizytowych oraz zimowych na wypadek wizyty w Europie. Sprawdzanie: ważności kart płatniczych, wysokości opłat za wypłaty w bankomatach, ważności dokumentów i starych szczepień. Dbanie o zdrowie: skontrolowaliśmy stan naszego zdrowia, zaszczepiliśmy się na tropikalne choroby i zdobyliśmy dziwaczne leki, których nazwy nie potrafimy wymówić. Zakupy: powiększyliśmy swój stan posiadania o ubezpieczenie i odzież techniczną, biorąc pod uwagę miejsca, w których będziemy (nie wiemy dokładnie gdzie kiedy, ale przeciez lista marzeń jest) i sporty, które będziemy uprawiać na pewno w ciągu najbliższego pół roku (czyli takie, które najbardziej lubimy) oraz sprzęt (czołówki, scyzoryk, adapter do wtyczek), którego nie posiadaliśmym bądź którego stan wskazywał, że nie przetrwają pierwszego pół roku podróży. Pakowanie plecaków: poza ciuchami (których ilość staraliśmy się bardzo ograniczyć), sprzętem sportowym i elektronicznym, dokumentami, lekami i kosmetykami spakowaliśmy: mocny sznurek, legendarną szarą taśmą klejącą (którą da się zreperować wszystko), zdjęcia paszportowe w dużej ilości (do wiz), a także czytnik książek i turystyczne Scrabble na długie godziny w autobusach, pociągach i na łodziach. Jako że nasza podróż to nie żadna ekspedycja, a życie w drodze, pozwoliliśmy sobie również zabrać kilka rzeczy, które z punktu „prawdziwego podróżnika” nie są niezbędne, ale które lubimy i… tylko to się dla nas liczy. Dokładniej o zawartości naszych plecaków napiszę już wkrótce. Szykowanie „na wszelki wypadek”: zostawiliśmy rodzicom sprzęt sportowy i odzież techniczną, która być może przyda nam się w podróży, ale prawdopodobnie nie wcześniej niż za pół roku (a bez sensu nosić coś 6 miesięcy na plecach bez… sensu) z wyjaśnieniem, że możemy ich poprosić o dosłanie nam kiedyś/czegoś/gdzieś. Zostawiliśmy im również upoważnienia do urzędowych spraw i ważne dokumenty w łatwym do namierzenia miejscu (wrzuciliśmy też ich scany na nasze skrzynki mailowe). Szach- mat: kupiliśmy bilet w jedną stronę! Pożegnanie: z jednej strony najmilsza, z drugiej najtrudniejsza część przygotowań (na pewno bardzo wyczerpująca i obciążająca wątroby) to pożegnanie z przyjaciółmi i rodziną. Szczęśliwie mamy to już za sobą, teraz pozostało już tylko tęsknić. Start: nie do końca wierząc, że TO SIĘ DZIEJĘ NAPRAWDĘ ruszyliśmy w drogę! Jak myślicie, dobrze się przygotowaliśmy? Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Jak się przygotować do podróży dookoła świata pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Zapiski z Kijowa

POJECHANA

Zapiski z Kijowa

POJECHANA

A&A dookoła świata

30 lipca 2015 wsiedliśmy w samolot w jedną stronę i ruszyliśmy spełniać marzenia i szukać swojego nowego miejsca na Ziemi. Na razie wiemy tylko, że nie będzie to „moja” Polska, ani „jego” Francja. Prowizorycznym planem naszej podróży jest lista marzeń (którą znajdziecie TU), szczegółowego grafika brak. Nie wiemy ile potrwa nasza wędrówka, wiemy że chcemy przeżywać, chcemy poznawać, obserwować, zaprzyjaźniać się, próbować i smakować. A potem dzielić się z Wami naszymi doświadczeniami (zdjęciami i filmami też!). Chcemy również zrealizować po drodze kilka projektów (bo choć jesteśmy szaleni, to nam fantazji zabrakło żeby na jakiś bank napaść przed wyjazdem), co oznaczać będzie dłuższe przystanki w podróży, ale i inną, głębszą perspektywę spojrzenia na miejsca, w których założymy swój tymczasowy dom. Mam nadzieję, że będziecie nam towarzyszyć. Aleksandra – rocznik ’82, blogerka, dziennikarka i włóczęga, która już kilka lat temu porzuciła swój dom w Warszawie dla egzotycznego świata, a całkiem niedawno ten w Shenzhen dla… Adriena. Pasjonatka Azji, gaduła i wulkan energii. Autorka książki „Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin”. Poza nowym domem, podczas podróży będzie szukać pomysłów na kolejną książkę. Adrien – rocznik ’83, speedflyier i wspinacz, który po górskich szlakach skacze jak kozica tylko… szybciej. Właśnie porzucił swój dom w Lyonie dla… Aleksandry. Pasjonat sportów ekstremalnych, czerpiący energię z nikomu niewiadomego źródła (które opatentowane z pewnością zarobi miliony). Poza nowym domem, podczas podróży będzie szukać kolejnych „speedflying lines”. Tu możecie sprawdzić jaką drogę już przebyliśmy i gdzie aktualnie jesteśmy (może macie ochotę spotkać się z nami gdzieś na trasie?), a także szybko dotrzeć do wszystkich wpisów dotyczących podróży A&A dookoła świata. 30- 31 lipca 2015 Kijów (Ukraina) 1-9 sierpnia 2015  Pekin (Chiny) 9 sierpnia- 8 września (?) Lombok (Indonezja)   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.   Post A&A dookoła świata pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Pojechana lista marzeń

Pamiętacie moją polsko-francuską love story, dla której rzuciłam Chiny? Jeśli nie, zajrzyjcie do wpisu Jak z filmu. Ja tylko przypomnę, że w pewną październikową noc, wpatrzeni w siebie i iskrzącą światłami panoramę Hong Kongu, rozmawialiśmy z Adrienem o naszych marzeniach- ja, jako nałogowy marzyciel, bez żadnego namysłu potrafiłam wymienić ich ponad setkę. Wtedy też postanowiliśmy ruszyć w podróż, której planem miała być lista marzeń właśnie. I wiecie co? Ruszamy! Już 30 lipca! O naszych przygotowaniach i planach opowiem Wam już wkrótce, dziś postanowiłam podzielić się swoją aktualną listą przeżyć, których chcę doświadczyć w naszej podróży roboczo nazwanej A&A dookoła świata. Uwaga, lista nie jest zamknięta (plus moja druga szalona połówka spisała jej rozwinięcie). Pojechana lista marzeń: napisać kolejną książkę mieszkać kilka tygodniu w małej chatce na plaży pływać z rekinami zobaczyć terrasiery spróbować kitesurfingu zrobić sobie tatuaż- talizman nauczyć się wakebordingu mieszkać kilka tygodniu w małej chatce w górach snorkelować na Flores mieszkać na kempingu w Tasmanii zobaczyć Cameron Highlands spróbować nowego sportu w Nowej Zelandii wspiąć się na wulkan Yasur żeglować po Pacyfiku skoczyć ze spadochronem pływać z ogromnym żółwiem zobaczyć pingwiny na wolności mieszkać na farmie w Nowej Zelandii nauczyć się jeździć konno zobaczyć foki na wolności spróbować surfingu na Bali mieszkać w małej wiosce w Azji razem z lokalną rodziną spróbować wspinaczki – zrobione! obejrzeć walkę Muay Thai spotkać gejszę świętować Song Kran imprezować na festivalu Sunburn na Goa świętować Holi w Indiach prowadzić samochód na Road 66 imprezować w Vang Vieng podróżować łodzią w Laosie zrobić sobie śmieszne zdjęcia na Salar de Uyuni zobaczyć zorzę polarną prowadzić samochód na drodze Transfagarasan jechać konno na Dzikim Zachodzie zrobić roadtrip w USA mieszkać na kempingu w Nowej Zelandii zagrać w kasynie w Las Vegas jechać na wielbłądzie na pustynii zapalić cygaro na Kubie zatańczyć sambę podczas Karnawału w Rio zobaczyć Machu Picchu podróżować koleją transyberyjską zobaczyć Bajkał napić się tequili w Meksyku zobaczyć wieloryba zobaczyć renifera na wolności obejrzeć zachód słońca na Wielkim Kanionie iść na trekking w Himalajach podróżować pociągiem w Indiach spróbować paralotniarstwa wędrować po Patagonii pływać w morzu z delfinami żeglować w Grecji wspiąć się na Kinablu zobaczyć orangutany na wolności na Borneo żeglować w Azji obejrzeć taniec Kebyar Duduk spać w lesie deszczowym w Amazonii zobaczyć smoka Komodo pływać w wodospadach Iguazu zobaczyć dziką lamę zobaczyć palenie zwłok w ghacie nad Gangesem prowadzić samochód na Red Rock Scenic Road w Arizonie zobaczyć wodospady Victorii obejrzeć broadway’owski musical w Nowym Jorku zobaczyć pola ryżowe w Sapa wspiąć się na Erta Ale mieszkać w domku na plaży z widokiem na wulkan spróbować kavy pływać w świecącym planktonie na Malediwach płynąć łódką w Halong Bay spróbować surfingu w Kaliforni popijać drinka i gapić się w gwiazdy siedząc na dachu któregoś z wielkich miast w USA imprezować w Miami spać na dachu samochodu na pustyni zrelaksować się na Andamanach zobaczyć wombata na wolności zobaczyć pelikany na wolności lecieć malutkim samolotem iść na trekking w nepalskiej dżungli zobaczyć tygrysa na wolności zrobić trekking dookoła krateru Keli Mutu wspiąć się na Bromo odwiedzić Kawah Jjen iść na trekking w Yading wziąć udział w hinduskim weselu zobaczyć wschód słońca w Bagan znaleźć nasze (A&A) wymarzone miejsce na Ziemi A Wy jakie macie podróżnicze (i nie tylko) marzenia? Spisaliście kiedyś podobną listę? Wierzycie w siłę marzeń? Stawiacie sobie cele, snujecie plany? Rozkoszujecie się czekającymi Was przyjemnościami zanim jeszcze nadejdą? Dążycie uparcie do celu? Spełniacie marzenia? Zapraszam do dyskusji!   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pojechana lista marzeń pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Trip shots: Apt – weekendowa Prowansja

POJECHANA

Trip shots: Apt – weekendowa Prowansja

Zielono, żółto, fioletowo, zielono- kolorowe krajobrazy migały za oknem w drodze do Prowansji wiosna rozkwitała, promieniała, pachniała. Zatrzymaliśmy się na weekendowym bazarku w centrum uroczego Apt kupić świeże sery i croissanty, by popijając aromatyczną kawą, pałaszować je w barowym ogródku. Po śniadaniu, lokalnym zwyczajem, wypiliśmy po kieliszku różowego wina z lodem. Nasza weekendowa baza znajdowała się na wzgórzu, nieopodal miasta. Oliwkowe gaje ciągnęły się po horyzont. Wykładane kamieniami domy zdawały się stać tu od setek lat. Czas snuł się rozkosznie leniwie, z pompy przy ulicy rozbryzgiwała świeża źródlana woda. Popołudniu pojechaliśmy do Buoux, gdzie stawiałam swoje pierwsze wspinaczkowe kroki (TU do poczytania). Rozpieszczani ostatnimi promieniami słońca siedzieliśmy na zboczu ponad 100 metrowego klifu. Jej, jak tu pięknie! Więcej fotek pstrykanych telefonem w podróży szukaj na Pojechanym Instagramie.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Trip shots: Apt – weekendowa Prowansja pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin

POJECHANA

Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin

Niektórzy marzą żeby polecieć w kosmos, ja mam marzenia bardziej przyziemne (dosłownie) i zawsze marzyłam o tym, żeby napisać książkę. Przymierzałam się do tego kilka razy, bez efektu aż… aż do Chin! W Państwie Środka tematy same wpadały mi pod nogi, odczepić się ode mnie nie chciały jak gumoleum chińskich barów od podeszwy moich klapek. Pomysły kolejnych wersów, kolejnych rozdziałów spać nie dawały, napotkane szczerbate uśmiechy same prosiły się o zdjęcia, a Wasz międzykontynentalny doping wyrażany w pozytywnych komentarzach na blogu, a czasem wprost, w pytaniach o to kiedy będzie książka, pchały do przodu. I udało się! Jest! Jest piękna (tu wielkie podziękowania dla wszystkich, którzy pracowali nad ostatecznym wyglądem mojego „Laowaia”), jeszcze pachnąca farbą drukarską, moja! A od 17 czerwca może też być Wasza. Zapraszam do księgarni, na przykład TU. O książce Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin. to zbiór zabawnych historii z mojego życia w jednym z największych miast Chin i reportaży z podróży po Państwie Środka. Opisuję chińską codzienność, która czasem nosi znamiona sportu wyczynowego, komedie komunikacyjnych omyłek, kulturowe zawirowania i próby oswajania zupełnie innej, niż znana z rodzinnego kraju, wielkomiejskiej rzeczywistości współczesnych Chin. Książka Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin. to swoisty dziennik zdziwień. Przeczytacie w nim o obutych psach, podrabianym ryżu, układaniu się z duchami, przemycie mleka w proszku, targach matrymonialnych, słodyczach nadziewanych pastą z czerwonej fasoli i o tym, co powinien zrobić każdy chiński prawdziwy mężczyzna. Opowiadam o swoich potyczkach i niuansach chińskiej kultury z humorem i dystansem (staram się!), zapraszając do wspólnej podróży po „kraju na końcu świata i nie z tego świata”. Podróży lokalnym zwyczajem bez trzymanki i czasem pod prąd. Myśl przewodnia „Laowaia” (moja własna, a jak!) brzmi: „Szukamy innych cywilizacji we wszechświecie a o sobie nawzajem na Ziemi wiemy tak mało. Nie trzeba wcale lecieć w kosmos, wystarczy pojechać do Chin, żeby poczuć się jak w innej galaktyce”. Ale ja Chinami w niej nie straszę, ja je odczarowuję i przybliżam, nie ujmując im nic z ich egzotyki, nie upiększając i nie pudrując im nosa. Starając się jednocześnie przekonać, że nie ma potrzeby bać się tego, czego nie rozumiemy, że trudności mogą bawić i że wszędzie możemy nauczyć się czegoś niezwykłego. Nie tylko w Chinach. Zapraszam do księgarni! Aleksandra Świstow Wasza Pojechana   Kalendarz spotkań Zapraszam również na spotkania, podczas których będziecie mogli posłuchać historii, które były dla mnie natchnieniem podczas pisania „Laowaia”: 21 czerwca godz. 18:00 Kraków, Klub Podróżników Atlantyda, ul. Dajwór 3 (kliknij i zapisz się na FB) 22 czerwca godz. 19:00 Katowice, Klub Podróżników Namaste, ul. Jana III Sobieskiego 27 (kliknij i zapisz się na FB) 24 czerwca godz. 19:00 Warszawa, Kawiarnia 8 stóp, ul. Ratuszowa 2 (kliknij i zapisz się na FB) 30 czerwca godz. 18:30 Gdańsk, Kawiarnia Południk 18, ul. Garncarska 7-9 (kliknij i zapisz się na FB) Do zobaczenia! Post Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Trip shots: Alpy wiosną

POJECHANA

Trip shots: Alpy wiosną

Mówi się, że Francja to wspaniały kraj, który ma jednak ogromną wadę- mieszkają w nim Francuzi. Myślę, że moim najlepszym komentarzem do tego powiedzenia jest moje życie osobiste (przez które kroczę z Francuzem właśnie). Znalazłabym kilka innych wad Francji, ale że ja zawsze bardziej lubię skupiać się na plusach niż minusach, więc tak właśnie zrobię. Otóż jednym z niekwestionowanych plusów tego kraju jest fakt, że są tu Alpy. A jak jeszcze mieszka się w Lyonie, to ma się też w całkiem przyzwoitej odległości Alpy włoskie. I można je oglądać i eksplorować przez cały rok. I o ile zimowe góry są zdecydowanie magiczne (koniecznie obejrzyj moje zdjęcia z zaśnieżonego Aiguille du Midi), to alpejska wiosna napawa radością i energią obudzonego właśnie piękna. Zresztą zobaczcie sami Trip shoty z Lanslebourg Mont Cenis, Avrieux, Venaus i uroczego włoskiego miasteczka Susa. Więcej fotek pstrykanych telefonem w podróży szukaj na Pojechanym Instagramie.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Trip shots: Alpy wiosną pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Wspinaczkowy pierwszy raz – Buoux

Na ściankę wspinaczkową wybierałam się regularnie od jakiś 5 lat, tylko że… nigdy nie dotarłam. Marudziłam sama sobie, że przecież ręce mam za słabe i butów specjalnych nie mam (wypożyczyć nie chciałam, tak jak nie wypożyczam szczoteczki do zębów) i przecież co się odwlecze to nie uciecze, pójdę za tydzień. Albo za dwa. A tak naprawdę z dala od lin i karabinków trzymało mnie lenistwo i strach, że sobie nie poradzę. Kiedy swoją życiową ścieżką zaczęłam kroczyć za rękę z góralem (i to alpejskim!), który latami uprawiał przeróżne formy wspinaczki (najdłużej i najbardziej zawzięcie wspinaczkę lodową- brrr…) stwierdziłam, że teraz to normalnie wstyd, żeby takich okoliczności sprzyjających nie wykorzystać i nie spróbować swoich sił. Zakomunikowałam Adrienowi, że chcę na ściankę, a on spakował sprzęt, wsadził mnie w samochód i wywiózł do Prowansji. Buoux, położony kilka kilometrów od Apt, to jedno z najsłynniejszych wspinaczkowych miejsc we Francji, usiane wpinkami (to te oczka wystające ze skał, do których przypina się za pomocą karabinków linę) układającymi się w drogi wspinaczkowe różnej trudności. Jednak zarówno Adrien, jak i przeróżne opracowania na temat Buoux mówią, że nie jest to najlepsze miejsce dla początkujących- ze względu na ukształtowanie powierzchni skały (naturalne zagłębienia służące za uchwyty są bardzo płytkie) trzeba już tu co nieco umieć. Oczywiście gdy stałam tam, na skalnej półce położonej na wysokości 60 metrów, z której miałam zacząć swoją pierwszą lekcję, pierwszy raz w życiu ubrana w uprząż i te cholernie ciasne wspinaczkowe buty (podobno takie muszą być), nie miałam o skali trudności w Buoux, jak i zresztą o całej reszcie, najmniejszego pojęcia. Adrien wyjaśnił mi jak działa bloczek asekuracyjny, kazał zademonstrować popuszczanie i ściąganie liny, opowiedział o prawidłowym ułożeniu ciała, metodzie małych kroków, wykorzystaniu siły nóg i raz, dwa, przy mojej asekuracji (jej, jaka ja byłam przejęta!) wspiął się na szczyt klifu, mocując po drodze linę, która będzie mnie (sposobem „na wędkę”) zabezpieczać. Zszedł na dół, upewnił się jeszcze raz, że wiem jak działa bloczek, ustaliliśmy krótkie hasła, które mam krzyczeć na wypadek, gdyby coś poszło nie tak i gdybym potrzebowała pomocy i byliśmy gotowi. Pierwsze metry pokonywałam w żółwim tempie, bezskutecznie macając skałę w poszukiwaniu zagłębień i, w tym samym celu, obstukując ją czubkiem buta. Mój osobisty nauczyciel widząc moją bezradność wspiął się kawałeczek by stanąć koło mnie i pomóc mi stawiać pierwsze kroki, wskazując gdzie powinnam jego zdaniem wsunąć czubki palców rąk, a gdzie postawić czubki palców stóp. Tak, nie pomyliłam się: czubki palców! Nie mogłam uwierzyć, gdy pokazywał mi półcentymetrowe zagłębienia i nazywał je uchwytami… Serio? Wiedziałam jednak, że jeśli szybko nie zacznę się posuwać do przodu, nie będę miała szans dotrzeć do szczytu, bowiem trzymanie się klifu podczas stania w jednym miejscu, wcale nie było mniej męczące niż wspinaczka (tam naprawdę było bardzo trudno stać, bo… nie było na czym). Po kilku udanych chwytach i wypięciu się z pierwszych dwóch wpinek, udało mi się złapać rytm. Palce coraz sprawniej wyszukiwały odpowiednie (choć wciąż maleńkie) zagłębienia, nogi sprawnie wypychały ciało do góry. Zza popołudniowych chmur wyszło słońce, zaczął wiać orzeźwiający wiatr, a ja poczułam przyjemność. Z tego skupienia, z tego wyłączenia z innych spraw, z tej adrenaliny, która buzowała w moich żyłach i z radości. Z radości, że się nie boję! Wiecie przecież, że ja straszny cykor jestem (pamiętacie mój nurkowy pierwszy raz?). „Może to dlatego, że nie patrzę w dół” – pomyślałam zatrwożona, szybko spojrzałam i uśmiechnęłam się w duchu: „Nie, ja naprawdę się nie boję”. Jeszcze skalny występ, kłujące krzaki na jedynej, jaką udało mi się znaleźć, drodze i stanęłam na szczycie klifu, spocona, z walącym sercem, szczęśliwa i dumna z siebie. Stanęłam na krawędzi, spojrzałam w dół ze 105 metrów: „Jej, jak ten świat jest daleko w dole! Jej, jakie wszystko jest tam maleńkie!”. Euforia przygasła na chwilę, gdy zdałam sobie sprawę, że zostałam poinstruowana jak się wspinać, ale o schodzeniu w dół nie było rozmowy. Ale zaraz, zaraz, przecież widziałam jak Adrien to robił. Szarpnęłam liną i krzyknęłam – Gotowa! – odwróciłam się tyłem do przepaści i czekałam co się stanie. Po chwili lina poluzowała się, a ja, małymi kroczkami zaczęłam schodzić w dół. Nagle zaczęłam spadać – Za szybko! – krzyknęłam przytomnie, wiedząc że skalna półka położona zaraz pod szczytem jeszcze zasłania mnie Adrienowi. Dalej już poszło gładko i w kilka minut byłam na dole. Teraz było nas- dumnych ze mnie już dwoje – ale fajnie!   Weszliśmy trekkingową ścieżką na szczyt, a jako, że wspinanie poszło mi tak dobrze, Adrien zaproponował mi, że mogę zejść w dół na linie sama. Kiedy już stanę na półce 45 metrów niżej, on odczepi linię, zrzuci ją i pieszo, tą samą drogą, którą tu dotarliśmy tym razem, do mnie dołączy. Jako, że wciąż byłam podekscytowana swoim udanym pierwszym razem, zgodziłam się bez mrugnięcia okiem. Już za chwilę, po umocowaniu i sprawdzeniu liny, objaśnieniu na co mam uważać i jak się zachowywać, znów stałam tyłem do urwiska. Tym razem jednak sama operowałam bloczkiem asekuracyjnym i regulowałam tempo zejścia. Jak się można domyśleć, nie było wcale łatwiej… Kilka metrów po tym, jak zniknęłam pod skalnym ustępem, usłyszałam krzyk Adriena: „Gdzie masz linę?!”. Od razu wiedziałam, że skoro pyta, to znaczy mam ją nie tam, gdzie trzeba. Okazało się, że porwana przez silny wiatr, końcówka liny po której schodziłam, zaczepiła się w krzakach, kilkanaście metrów w prawo, od miejsca, w którym aktualnie wisiałam. Gdybym schodziła dalej i znalazła się niżej niż jej końcówka, utknęłabym w miejscu, bez możliwości pójścia w żadną stronę, a uratować by mnie mógł tylko inny wspinacz. Kurde no, a miało być tak pięknie! Wkurzona na linę, a jeszcze bardziej na krzaki, że mi mój idealny debiut psują, przesunęłam się kilkanaście metrów w prawo i zapierając się nogami o pionowy skalny występ, wyszarpnęłam linę z uwięzi (lekko nie było), wróciłam do miejsca, z którego lina biegnąca w górę z mojej uprzęży, układała się pionowo i zrzuciłam drugi koniec liny w przepaść pod sobą krzycząc: „Ok, lina jest już ok!”. Odblokowałam zapadkę bloczka asekuracyjnego, zsunęłam się odrobinę w dół, poczułam mocny powiew wiatru i… przeszywający ból. Grube pasmo włosów wkręciło się w bloczek (ale mi się dostało od siebie samej od kretynek za to, że zapomniałam gumki do włosów), skórą głowy szarpał ból, pot ze stresu oblewał czoło. Co ja teraz zrobię?! „Spokojnie, oddychaj, nie panikuj” – powtarzałam jak mantrę, wisząc na skalnej ścianie zgięta w pół. „Jak to dokładnie działa? Może jak stanę na moment i cofnę linę to uwolnię włosy?” – jak pomyślałam, tak zrobiłam, a moim ciałem wzdrygnął jeszcze większy ból, moje skronie niemal dotykały uprzęży. Chciałam krzyczeć, płakać, ale w sekundę przyszło otrzeźwienie – trzeba działać. W przestraszonym umyśle przewijały się obrazy z filmu, w którym uwięziony w skalnej szczelinie chłopak odcina sobie rękę, a ja, rozrywając kolejne kępki włosów, powoli uwalniałam się z zastawionej na siebie samodzielnie pułapki. „Wisisz mi fryzjera!” – krzyknęłam do Adriena i bezpiecznie zeszłam w dół. Gdy do mnie dołączył, powiedziałam szczęśliwa: „Chcę się wspinać!”. Szczęśliwa, bo dało mi to ogromną frajdę, bo się nie bałam, bo mimo awaryjnej sytuacji umiałam zachować zimną krew. Czyżbym znalazła w końcu nowy sport dla siebie? I wytłumaczenie czemu zawsze mam krótkie i niepomalowane paznokcie?   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Wspinaczkowy pierwszy raz – Buoux pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Kilka rzeczy, których nie wiesz o Francji

Powoli dobiega końca mój pobyt we Francji, tylko patrzeć aż miną trzy miesiące- ale ten czas leci! Choć przyjechałam tu ze skrajnie egzotycznych Chin, choć wielu planów nie udało się zrealizować z uwagi na brak czasu lub kapryśną pogodę (jak wysokogórskich trekkingów niemożliwych ze względu na wciąż zalegający tam, stary, ciężki i mokry śnieg), to nudno nie było. Z ogromnym zaciekawieniem obserwowałam francuskie inności, czasem marszcząc ze złością skronie, czasem szeroko otwierając buzię ze zdziwienia (lecz ze stosunkiem całkowicie obojętnym w sercu), czasem zalewając się łzami… ze śmiechu, a czasem z błogim uśmiechem oddając się lokalnym zwyczajom. A teraz tymi swoimi zdziwieniami, zaskoczeniami (pozytywnymi i negatywnymi) i miłościami się z Wami podzielę. I, gwoli wyjaśnienia, domyślam się że część tych kwestii nie będzie dla Was niespodzianką dlatego przepraszam za to domniemanie niewiedzy w tytule, ale wiecie, chwytliwe hasełko musi być. Sery Nawet sekundy się nie wahałam jakie zdjęcie wrzucić w nagłówek tego artykułu- zdjęcie sera! Francuzi mają na ich punkcie totalnego fioła, mówią że mają inny gatunek sera na każdy dzień roku, ale to przejaw jakiejś zupełnie nietypowej dla tej nacji skromności (no musiałam, musiałam im to wytknąć) bo tak naprawdę mają ich około 500! Jedzą sery na zimno i na gorąco (np. raclette), z ziemniakami (np. tartiflette), w zupie z wina (fondue) i… na deser. Tak, w wielu restauracjach w ramach „menu dnia” na zakończenie posiłku jest podawany talerz serów. Nie ma się więc co dziwić, że średnio na francuską głowę (a dokładniej żołądek) przypada ponad 25 kg sera rocznie. Ja w tym zakresie jestem idealną Francuzką, szczególnie po serowej suszy w Chinach i mocno pracuję na wyrobienie średniej. Tak mocno, że pierwszy raz w życiu nabawiłam się serowej alergii! Wino Opowieści o tym ile to piją Polacy i jakie mają mocne głowy można usłyszeć chyba na każdym krańcu świata. A tymczasem Francuzi rocznie wypijają prawie 2 litry alkoholu więcej (na głowę) niż Polacy! We Francji oczywiście króluje wino. Butelka tego szlachetnego trunku do kolacji to absolutny standard, ale przecież nikt nie każe czekać do wieczora. Butelka wina do obiadu, a nawet kieliszek zaraz po śniadaniu to we Francji nic dziwnego. W słoneczne dni, na tarasach restauracji i barów schłodzone rosé sączone jest od rana. Podczas śniadania w Prowansji byłam świadkiem scenki, gdy sędziwa kobieta zapytała kelnera o godzinę: – Już 10:30? To w takim razie poproszę kieliszek rosé – i wiecie co? Też zamówiłam. Nie ma co walczyć z lokalną kulturą. Absolutnym hitem jest dla mnie fondue (danie popisowe taty mojego francuskiego chłopaka)- ser roztopiony w zupie z wina, w którym macza się chleb, a wszystko oczywiście popija winem- kwintesencja francuskiej kuchni. Powitania We Francji zwyczajowe powitanie uwieńczone jest cmoknięciami w policzek. Ich ilość zależy od regionu i tak na przykład w rejonie Alp, gdzie mieszkam, są to dwa buziaki, w Prowansji 3, a w Paryżu aż 4. Całują cię wszyscy, bez względu na poziom znajomości (również osoby dopiero sobie przedstawione), wiek i płeć. Tak, całują się również mężczyźni! Rubasznie się śmiejąc, że to bezpieczniejsze od podania ręki, bo kto wie, co facet tą ręką jeszcze chwilę temu robił. Czeki Wiem, że w handlu zagranicznym używa się czasem czeków, ale przyznam, że w użyciu osoby prywatnej ostatni raz widziałam je jako dziecko, dlatego jawią mi się jako jakiś archaiczny twór. Tymczasem we Francji są bardzo popularne. Wiele sklepów internetowych w ogóle nie posiada opcji płatności kartą? Jest Paypal, przelew i… czek, który trzeba wystawić i wysłać pocztą. Niewiarygodne! I jakie niewygodne! Ale zamknąć buzi ze zdziwienia nie mogłam, gdy zobaczyłam jak się czeki we Francji realizuje. Otóż idziemy z czekiem do specjalnego wpłatomatu, wkładamy naszą kartę, wybieramy opcję „czek”, wstukujemy kwotę z czeku a automat wypluwa z siebie potwierdzenie i… kopertę! Tak, papierową kopertę. Czek razem z potwierdzeniem wkładamy do koperty, zaklejamy i całość wsuwamy do wpłatomatu. Czy Wy też wyobrażacie sobie małego człowieczka zamkniętego w automacie, który otwiera te koperty? Adresy Wiecie, że we Francji (przynajmniej w regionie Rhône-Alpes) nie ma numerów mieszkań? Adres korespondencyjny zawiera jedynie numer budynku, mieszkanie jest lokalizowane po nazwisku, które zawsze jest umieszczone na skrzynce pocztowej, domofonie i drzwiach. Mieszkania socjalne Jak wszyscy wiedzą, Francja boryka się z problemem emigrantów, coraz większymi podziałami społecznymi i rosnącą przepaścią między bogatymi i biednymi. Podobno nie najlepiej sobie z tym radzi, ale za jeden z pomysłów należą się francuskiemu rządowi wielkie brawa. Otóż zgodnie z prawem, 20% lokali w nowych budynkach musi zostać przeznaczone przez dewelopera na wynajem socjalny. W ten sposób w nowoczesnym rejonie Lyonu w jednym bloku mieszkaliśmy my (w lokalu kupionym w ramach programu dla młodych osób- coś jak polskie „rodzina na swoim” tylko lepsze), żyjący na wysokim poziomie przedstawiciele klasy średniej i nasz ulubiony sąsiad muzułmanin, który utrzymuje rodzinę malując znaki poziome na ulicach. Dzięki takim rozwiązaniom unika się tworzenia gett dla emigrantów, najsłabiej opłacanych pracowników czy bezrobotnych. Gett w których z reguły szerzą się przemoc, pijaństwo i inne zarazy świata odbierające dzieciom wychowanym w takich warunkach szansę na równy start. Biurokracja Nie bez powodu słowo „biurokracja” używane w tak wielu językach, pochodzi właśnie z francuskiego. Francuska biurokracja to istny potwór, szaleństwo, pomieszanie zmysłów, państwo w państwie. Tu się NIC nie da załatwić! No chyba, że dysponujemy nadmiarem czasu i cierpliwości. I mówię to nie z perspektywy obcokrajowca, a z perspektywy Francuza, któremu w ostatnich tygodniach towarzyszyłam w załatwianiu różnych ważnych spraw i którego narzekań (i siarczystych przekleństw) wysłuchiwałam. Pierwsza sprawa to ogromne przywileje dla pracowników administracji państwowej, banków itp. Godziny otwarcia wszelkich placówek użyteczności publicznej to łamigłówka bez rozwiązania. Wszędzie obowiązuje przerwa na lunch (2 godziny), niestety w każdym miejscu o innej porze. Niektóre banki nie pracują w poniedziałki (bo mają „pracującą” sobotę- całe 3 godziny!), urzędy mają wyznaczone dni na przyjmowanie petentów i na każdą wizytę trzeba się wcześniej umówić- nawet żeby złożyć wniosek o paszport. Nie można sobie ot tak przyjść i przeszkadzać urzędnikom! By zapewnić im spokój, w wielu przypadkach numery telefonów zostały całkowicie utajone. Masz wątpliwości? Chcesz zadać pytanie? Umów się, poczekaj i przyjdź zapytać. A potem (jak się okaże, że nie przyniosłeś jakiegoś dokumentu bo nie wiedziałeś, a nie mogłeś zapytać) znów umów się, poczekaj i przyjdź. Druga kwestia to czas oczekiwania na… wszystko! Wydanie głupiego zaświadczenia, które wymaga spojrzenia w bazę danych, by zobaczyć, że naszego nazwiska nie ma i napisanie na dokumencie „nie ma” zajmuje 5 tygodni! Wysyłka dokumentu od momentu otrzymania adresu korespondencyjnego to… 2 tygodnie! A poczta też najszybsza na świecie nie jest. Ale największym absurdem są przepisy chroniące obywateli przed ich własnymi decyzjami. Jak bardzo mogą one zatruć życie przekonałam się asystując przy sprzedaży mieszkania, które od momentu podpisania umowy przedwstępnej do podpisania właściwego aktu notarialnego trwało… 3 miesiące! Dodam, że ja swoje, w Warszawie, na nieszczęsny kredyt we frankach kupiłam w niecałe 3 tygodnie. Dlaczego to tyle trwało? Między innymi dlatego, że po podpisaniu umowy przedwstępnej kupujący (którzy ją podpisali jako zdrowi na umyśle i ciele) mają 11 dni żeby… rozmyślić się bez podania przyczyny. Przez te 11 dni nie można wykonywać żadnych czynności związanych z finalizacją sprzedaży. To oczywiście nie wszystko. Otóż po otrzymaniu decyzji o przyznaniu kredytu, o który sami wnioskowali (i na który czekali tygodniami, bo przecież banki nie pracują w poniedziałki, mają codziennie dwie godziny przerwy na lunch, a w soboty pracują tylko rano) mają 8 dni na ewentualne „nie, my jednak tego kredytu nie chcemy” (co jest o tyle absurdem iż już sama decyzja banku o przyznaniu kredytu, bez względu na decyzję kupujących, uprawomocnia postanowienia umowy przedwstępnej, takie kręcenie nosem w tym momencie oznacza więc konieczność zapłacenia sprzedającemu nawet 30% wartości mieszkania). Przez te 8 dni oczywiście ani notariusz, ani bank, ani sprzedający, ani kupujący nie może zrobić nic, tylko czekać. Czekam i ja, już od 4 tygodni na pewien ważny dokument, tęskniąc za polskimi urzędami, ale na jaki, to opowiem Wam przy innej okazji. Bonne journée!   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Kilka rzeczy, których nie wiesz o Francji pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Chiny malują trawę na zielono

Od ponad dwóch lat uważnie śledzę doniesienia prasowe na temat Chin, zarówno w mediach polskich jak i zagranicznych. Szczerze mówiąc, trudno mi jednoznacznie określić czy robię to bardziej ze względu na zainteresowanie losami Państwa Środka czy poziom abstrakcji jakimi doniesienia się te charakteryzują, dorównujący często grotesce filmów Bareji. Doczytałam się historii o kobiecie, która rozebrała się do naga i położyła pod kołami karetki próbując zapobiec przewiezieniu do szpitala rannej kochanki swojego męża i o dziewczynie, która uciekając przed policjantem próbującym wlepić jej mandat za przechodzenie przez ulicę na czerwonym świetle (już sam fakt, że chiński policjant próbował to zrobić, nadaje się na nagłówek) schowała się w miejskiej toalecie, by po kilku minutach opuścić ją w diademie na głowie. Podobno później zeznawała, że myślała, że dzięki temu „przebraniu” policjant jej nie pozna. Od jakiegoś czasu zbierałam ulubione, najbardziej absurdalne i/lub zaskakujące newsy z myślą o wykorzystaniu ich w mojej książce (premiera już 16 czerwca!)). Jako że tego nie zrobiłam, przytoczę je tu, dedykując szczególnie wszystkim narzekaczom na niedorzeczność rzeczywistości w jakiej przyszło im żyć. Smacznego! Chiny zakazują podróży w czasie (New York Times) Nastał taki dzień, gdy chiński odpowiednik polskiej Krajowej Rady Telefonii i Telewizji, zajmujący się między innymi cenzurą, poinstruował wytwórnie filmowe i stacje telewizyjne, że powinny one unikać podróży w czasie w swoich programach. Jakich niebezpieczeństw w takowych dopatrzyli się chińscy cenzorzy? Między innymi promowania feudalizmu, wrogich porządkowi przesądów i… poglądów na temat reinkarnacji. Chiny na straży racjonalizmu! Trawa w Chengdu podejrzana o bycie pomalowaną farbą w sprayu (China Daily) W Polsce malujemy trawę na zielono w przenośni, Chiny poszły o krok dalej i robią to naprawdę. I nikt nie stoi ponad prawem, nikt nie jest wykluczony z kręgu podejrzanych, nawet trawa (wiem, że to kwestia tłumaczenia, ale czy to nie śmieszne?). Mieszkańcom Qingdao mącą w głowach fałszywe okna (Business Insider) Po malowaniu trawy, przyszła kolej na malowanie okien na elewacjach tanich, finansowanych przez rząd budynków mieszkalnych. Nie zdziwi mnie wcale jak przedstawicielom chińskiej administracji takie namalowane na ścianie okno uda się kiedyś otworzyć, zapewne specjalnym dekretem. Chiny walczą z zanieczyszczeniem powietrza demontując grille (The Guardian) Przecież fabryk nie zamkną, zamykają więc publiczne miejsca do grillowania i konfiskują grille. Chiny nie zgadzają się na koniec świata (Wprost) I słusznie, ja też się nie zgodziłam (pamiętacie? według Majów wszystko miało się skończyć w grudniu 2012 roku), ale Chiny (jak zawsze) poszły o krok dalej i wykorzystały apokaliptyczną plotkę do politycznych rozgrywek i aresztowały członków sekt i ugrupowań „siejących popłoch” wśród ludności.   Czekam na Wasze typy najbardziej absurdalnych newsów. Mogą być polskie, wszak ułańskiej fantazji nam nie brakuje.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.     Post Chiny malują trawę na zielono pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Aiguille du Midi – na dachu Europy

Moja niechęć do zimy w mieście tak bardzo mnie charakteryzuje, że często zamieszczam tą informację w krótkich notkach o autorze wieńczących moje publikacje. Zimę w górach próbowałam oswoić na snowboardzie- szło mi opornie (do poczytania TU), ale w końcu się udało i polubiłam śnieg- ten wysoko, wysoko, daleko od miast. Jednak takiego zachwytu nad bielą jakiego zaznałam na szczycie Aiguille du Midi (3 842 m n.p.m.), oddalonego zaledwie 8 km od szczytu Mont Blanc, nigdy się nie spodziewałam. Rzadko mi brakuje słów. Tu zabrakło. I jeszcze większą miłość do gór poczułam, chyba zacznę je kochać również zimą. Z Aiguille du Midi prowadzi 20 km trasa narciarska Vallee Blanche- jak twierdzą Francuzi- najpiękniejsza w Europie (ci odważniejsi twierdzą nawet, że na świecie). Niestety warunki atmosferyczne nie pozwoliły mi na zjazd- bezchmurne niebo było tylko w wysokich górach, większość trasy otulona była gęstą jak mleko, ograniczającą widoczność do kilku metrów mgłą. Te kilka metrów to przy moich umiejętnościach snowbordowych zdecydowanie za mało. No cóż, trzeba będzie kiedyś wrócić do Charmonix. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!  Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Aiguille du Midi – na dachu Europy pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Ferie w Tajlandii: Khao Sok

POJECHANA

Ferie w Tajlandii: Khao Sok

Po chillowo- sportowym Ton Sai Bay (to jak dotąd moje ulubione połączenie) i wyspiarskich klimatach Koh Tao, wybraliśmy stały ląd i odludzie deszczowego lasu: Khao Sok (w zasięgu na tyle krótkiej, że jeszcze niemęczącej jazdy autobusem z Krabi lub Surat Thani). Ze względu na tą małą odległość od portowo- lotniskowych miast, nie do końca wierzyłam, że będzie naprawdę odludnie, tymczasem może i nie wylądowaliśmy na pustkowiu na skalę australijskiego Outbacku, ale było zupełnie inaczej niż w standardowej turystycznej Tajlandii- bardziej pusto, spokojnie i cicho. Zatrzymaliśmy się w  oddalonym o jakieś 2 km od wioski Our Jungle House. Wszystko się zgadzało: był piękny bambusowy domek (naprawdę piękny! z ogromnym łóżkiem, mnóstwem okien, wielkimi drzwiami otwieranymi na przytulny taras, dużą i czystą, tylko częściowo zabudowaną, a więc dającą poczuć klimat lasu łazienką), był nasz (nikt nam w niczym nie przeszkadzał) i był w dżungli. Obsługa ostrzegła nas przed niezapowiedzianymi wizytami małp, ale tylko gekony wpadały nas odwiedzić. Co noc cykady grały nam do snu. Przyjechaliśmy tu ze względu na hasło „najstarszy las deszczowy na świecie” i zdjęcia skalnych ostańców wyłaniających się z niebieskich wód ogromnego jeziora. Swój czas postanowiliśmy podzielić między trekking po Parku Narodowym Khao Sok i rejs po jeziorze Cheow Lan. Szczęśliwie mieliśmy go trochę na zapas i fakt, że pierwszego dnia okropnie się zatrułam i niemal cały kolejny przeleżałam w łóżku (ale tym dużym, wygodnym, z baldachimem, w naszym pięknym bambusowym domku) nie pokrzyżował nam planów. Z prozaicznego powodu jakim jest brak własnej łodzi, wykupiliśmy całodniową wycieczkę po jeziorze. I tak, jak z reguły nie lubię atrakcji zorganizowanych i gdy tylko mogę omijam je szerokim łukiem, tym razem był to strzał w dziesiątkę. Rano, na pace pickupa, wraz z pozostałymi uczestnikami rejsu, z małym przystankiem na targu warzyw i owoców, pojechaliśmy do portu Rajjaparabah, gdzie przywitały nas billboardy z hasłem „Khao Sok- tajskie Guilin”. Jeśli już, to bardziej Yangshuo (o obydwu chińskich miejscowościach możecie przeczytać na blogu: TU o Guilin, a TU o Yangshuo) i czy tylko ja mam wrażenie, że Chiny mnie prześladują? W porcie przesiedliśmy się na długą i wąską łódkę ze sterczącym ku niebu dziobem, charakterystyczną dla tych rejonów Azji i wypłynęliśmy na jezioro. Cheow Lan, jak za chwilę wyjaśnił nam sympatyczny przewodnik, powstało po wybudowaniu (w 1982 roku) tamy i zalania lasów i terenów rolniczych. Stąd te rozliczne wysepki i samotne, przegrane w walce o przetrwanie drzewa, wystające nieporadnie martwymi konarami nad taflę wody. Podobno przez pierwsze 10 lat jezioro odstraszająco śmierdziało zgnilizną, ale z uwagi na czyszczące właściwości minerałów, z których zbudowane są sterczące groźnie z jeziora wzgórza, dziś woda jest turkusowo- przejrzysta a miejsce to stało się turystyczną atrakcją. Nie dziwię się wcale, jest tu naprawdę pięknie. Po około godzinie podziwiania z łódki okolicznej przyrody, przybiliśmy do brzegu i ruszyliśmy na krótki trekking. Do celu- miejsca postoju bambusowych tratw i maleńkiej wioski na wodzie- dotarliśmy jako pierwsi (pozostała część wycieczki mocno się ociągała). Żar lał się z nieba, z nas lał się pot, woda migotała zachęcająco- bez słów spojrzeliśmy na siebie, na wodę, jeszcze raz na siebie, zrzuciliśmy ubrania i wskoczyliśmy do jeziora. I jeszcze raz i jeszcze jeden. Ach jak przyjemnie! Gdy na miejsce dotarła cała ekipa, przewodnik poczęstował nas słodyczami ze słodkiego lepkiego ryżu wędzonego w liściach palmowych i wsiedliśmy na bambusową tratwę. Już po kilku minutach byliśmy na drugim brzegu małej zatoki, gdzie znajduje się Coral Cave- nazwana tak ze względu na nietypowe formy skalne przypominające koralowiec. Zdecydowanie nie jest to nazwa na wyrost. Gdy po raz kolejny wsiedliśmy do łódki, było już popołudnie, a nasze żołądki dawały o sobie znać. Na szczęście kolejnym punktem programu był obiad w pływającym resorcie. Jak to bywa w Tajlandii- było pysznie: smażona ryba i zielone curry z ryżem, świeże owoce na deser. Po skończonym posiłku był tak zwany czas wolny- dwie godziny na relaks. I wiecie co? Popływaliśmy, poskakaliśmy do wody (po raz pierwszy od kilkunastu lat odważyłam się skoczyć na główkę- efekt może nie był powalający, ale z każdą kolejną próbą zdecydowanie lepszy), spróbowaliśmy wdrapać się na najbliższą wyspę (do czego finalnie zniechęciły nas zalegające tam śmieci) i… zaczęliśmy się nudzić. Jej, jak dobrze, że (głównie ze względu na wysoką cenę) nie zdecydowaliśmy się zatrzymać na te kilka dni w jednym z pływających resortów. Pięknie tu, to prawda, ale na chwilę. Lubię „niewolę” na wodzie, ale gdy żegluję, płynę, a nie siedzę w miejscu. I jeszcze te tabuny turystów (takich jak my) przewalających się tuż pod nosem- nie podobało by mi się, gdybym została tu dłużej. Na drugi dzień, wybraliśmy się na trekking do Parku Narodowego Khao Sok, będącego podobno najstarszym lasem deszczowym na świecie (jakoś nie mogę całkowicie zaufać tej informacji) i mającego być największą atrakcją okolicy. W kasie przy bramie głównej zapłaciliśmy 300 THB od osoby i zapytaliśmy o szczegółową mapę (niekoniecznie darmową), ale niestety nie było. Jedyne co otrzymaliśmy to bardzo prowizoryczny, pozbawiony skali szkic z mniej więcej zaznaczonymi dwoma szlakami, kilkoma wodospadami i jaskiniami. No cóż, jak nie ma, to nie ma, ruszamy. Wybraliśmy dłuższą trasę, jej pierwszy odcinek prowadził wzdłuż rzeki, szeroką, nieutwardzoną drogą, przy której przycupnęły makaki. Upał był tu odczuwalny dużo bardziej niż nad jeziorem więc z ogromną przyjemnością daliśmy orzeźwiającego nura do rzeki gdy tylko znaleźliśmy zatoczkę z wodą głębszą niż po kolana. Kolejny przystanek zrobiliśmy już kilkaset metrów dalej. Miał być wodospad, była rzeka przepływająca po dużych głazach, czasem spadająca z zawrotnej wysokości pół metra. Trochę nam się wierzyć nie chciało, że jest to jedna z zaznaczonych na mapie atrakcji, ale cóż, my już takie niedowiarki jesteśmy. Wyglądaliśmy gibonów w koronach drzew, ale jedyne co było nam doświadczyć to ich śpiew. Nagle, wysoko, wysoko wypatrzyłam „okularową” twarz- myślałam, że to właśnie gibon, obecność ogona (który zauważyłam dopiero na zdjęciach) wskazuje, że był to langur szary. Wpatrywałam się zafascynowana w tą małpią gromadkę, gdy nagle poczułam na twarzy bryzę, usłyszałam głos Adriena: „uważaj!” i poczułam szarpnięcie za ramię. Ułamek sekundy później, na głaz, na którym przed chwilą stałam, spadła… kupa. Tak, tak, a ta bryza na twarzy była złota. No cóż, hej przygoda! Przeszliśmy od bramy głównej może 3 km, cały czas szeroką drogą, krajobraz spieczonych w słońcu drzew i płytkiej rzeki nie powalał na kolana, a tymczasem przed nami widniała tabliczka „zamknięte” z opisem, że dalsza część szlaku (który dopiero zaczęliśmy przecież!), wymaga przewodnika, a za tego trzeba dodatkowo zapłacić. Ale przecież dopiero co zostawiliśmy w kasie w sumie 600 THB? Za co? Poczuliśmy się trochę oszukani, Adrien, który od dziecka chodzi, wspina się (a od kilku lat lata) samodzielnie po wysokich górach wręcz obrażony, że mu się niesamodzielność w tak łatwym terenie wciska. Minęliśmy tabliczkę bez wyrzutów sumienia. Kolejne 7 km, to była prawdziwa (wreszcie!) dżungla. Dużo (właściwie wszystko) byśmy stracili, gdybyśmy zawrócili. Ścieżka była wąska, kręta, wijąca się między lianami, czasem wiodąca stromym (ale do przejścia bez lin) brzegiem wyrastającego tu z rzeki klifu. Wspinaliśmy się po gigantycznych rozmiarów korzeniach, nieświadomie pełniących rolę schodów na zboczach pagórków, bezskutecznie próbowaliśmy wzrokiem uchwycić szalejące w ściółce gryzonie, by dopatrzeć się ich gatunku. Nareszcie poczuliśmy magiczny nastrój deszczowego lasu. Szlak absolutnie nie wymagał przewodnika, ścieżka była wydeptana i do przejścia przy nawet bardzo słabej kondycji fizycznej (po prostu wolniej). Kilkakrotnie dróżka rozwidlała się i tam była potrzebna wskazówka (lub mapa lepsza niż rozdawany przy wejściu prowizoryczny szkic). Znajdywaliśmy w takich miejscach połamane tabliczki informacyjne w trawie i ślady po ich istnieniu na drzewach. Po złożeniu znalezisk w całość, udawało nam się ustalić w którą stronę iść, ale przykro jakoś tak było, że ktoś celowo je zniszczył by wymusić wynajem przewodnika. Przykro też przyznać, że wodospady, mające być jedną z głównych atrakcji Parku Narodowego Khao Sok, okazywały się, za każdym razem, strumykiem ściekającym z małej sterty kamieni. Nawet w porze deszczowej, przy wysokim poziomie wody, nie ma szans by w tych miejscach tworzył się prawdziwy wodospad- jest tam po prostu zbyt płasko. Dopatrzyłam się na zdjęciach w folderze reklamowym jednego prawdziwego wodospadu. I zgadnijcie co! Tabliczka wskazująca drogę do niego, a raczej jej szczątki, zostały tak ukryte w krzakach, że dopatrzyliśmy się ich dopiero w drodze powrotnej, gdy słońce było już nisko i nie mieliśmy czasu odbić w boczną dróżkę. Niby było fajnie, ale niesmak pozostał. Poczucie „coś tu jest nie w porządku” spotęgowała historia zamykająca nasze odwiedziny w Parku Narodowym Khao Sok. A było to tak: doszliśmy już do tej szerokiej drogi dostępnej bez przewodnika i szybkim marszem zmierzaliśmy ku wyjściu. Nagle zobaczyliśmy ptaka (nie mam pojęcia jaki to gatunek, rozpiętość skrzydeł miał na oko 40 cm), który próbował wystartować do lotu, ale zupełnie mu nie szło. Po kilku krokach rozbiegu przewracał się na dziób. Gdy bez najmniejszego problemu Adrienowi udało się go złapać, byliśmy pewni, że jest chory. Szybkie oględziny i obmacanie skrzydeł i kończyn wykazały, że nie ma on czucia w jednej nodze, palce zupełnie nie reagowały na dotyk. Nie wyobrażaliśmy sobie zostawić go tak na niechybne pożarcie przez nocne drapieżniki, w końcu jesteśmy w Parku Narodowym więc na pewno są tu ludzie dbający o zdrowie zwierząt, którzy będą mogli pomóc naszej znajdzie. Ostatni odcinek trasy maszerowaliśmy z ptakiem w rękach, ze wzruszeniem odkrywając, że głaskanie po szyi go uspokaja. Pytaliśmy w kasie, w domu strażników leśnych, w biurze zarządu. Nikt, absolutnie nikt nie chciał (nie umiał) pomóc! Nikt się nie zainteresował przygarnięciem małej kaleki. Kazano nam go wypuścić. Co innego mogliśmy zrobić? Uwolniliśmy go na szczycie górki, gdzie łapiąc wiatr w skrzydła, bez rozbiegu, mógł wzbić się w powietrze. Jestem jednak pewna, że nie przeżył tej nocy. Wystarczyło by wylądował na płaskim terenie by stał się łatwym celem. Ja rozumiem, że prawo dżungli, silniejszego, zdrowego, ale w Parku Narodowym? Łudziłam się, że choć część funduszy z biletów jest przeznaczana na opiekę nad zwierzętami. Na drugi dzień pożegnaliśmy się z Khao Sok i ruszyliśmy w stronę Bangkoku. Siedząc na pace pickupa powiedziałam, że choć odwiedziliśmy tu piękne miejsca i przeżyliśmy fajne i śmieszne chwile (raz, maszerując nocą przez tropikalny las w drodze do naszego domku, przestraszyliśmy się… kota, który stanął nam na drodze), ale jest to pierwsze miejsce na naszej tajskiej trasie, do którego nie chcę wrócić. Adrien potwierdził, że czuje to samo. Tymczasem został nam ostatni wspólny dzień, nazajutrz każde nas ruszało w inną stronę- ja do Chin pakować walizki na moją tymczasową przeprowadzkę do Francji (czytaliście tekst Żegnajcie Chiny?), on do Francji szykować mi miejsce w szafie.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Ferie w Tajlandii: Khao Sok pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog podróżniczy.

Ferie w Tajlandii: Koh Tao

POJECHANA

Ferie w Tajlandii: Koh Tao

Droga z Ton Sai Bay na Koh Tao nie należała do najlżejszych: łódka, bus, następnie prom, który wbrew naszym oczekiwaniom nie był promem bezpośrednim tylko promem numer jeden, z którego wyrzucono nas na Koh Phangan (po poprzednim postoju na Koh Samui) i kazano czekać na prom numer 2. Ten oczywiście spóźnił się godzinę co, biorąc pod uwagę, że poprzedniej nocy spaliśmy za krótko i wypiliśmy za dużo, a dziś zdecydowanie za mało zjedliśmy, było nam bardzo nie w smak. Dotarcie do zarezerwowanego wcześniej gesthouse’u (z uwagi na trwające obchody Chińskiego Nowego Roku nie chciałam wyjątkowo ryzykować szukania kwater na miejscu) wiązało się z rozczarowaniem, gdyż (zupełnie nie wiem czemu, ale jednak) ubzdurałam sobie, że mamy tu bungalow na plaży. Tymczasem okazało się, że nasz pokój od plaży w zatoce Chalok Baan Kao dzieli uliczka i… kilkadziesiąt schodków. Do tego pomieszczenie jest bardzo nowoczesne (ładne i czyste przy okazji)- nam jednak zdecydowanie bardziej odpowiadał bambusowo- budżetowy klimat Ton Sai Bay. Wygłodniali rzuciliśmy się na pierwszą restaurację i… był to nasz jedyny nie zadawalający (zarówno smakiem jak i ceną) posiłek w Tajlandii. To zdecydowanie nie był nasz dzień postanowiliśmy więc zakończyć go zaraz po zachodzie słońca- jutro będzie nowy, lepszy. Oj był! Zaczęliśmy od pysznego śniadania we francuskiej kanapkarni- każdemu czasem należy się odrobina luksusu, a ten śniadaniowy szczególnie miło nastraja na cały dzień. Wypożyczyliśmy skuter i pojechaliśmy na południowy kraniec wyspy by wspiąć się na John Suwan Viewpoint. Soczyste błękitno- szafirowo-zielone widoki wynagrodziły ten kilkunastominutowy wysiłek w upale. Schodząc ze wzgórza zatrzymaliśmy się na Freedom Beach, zrelaksować się przy owocowym shake’u i schłodzić morską kąpielą. Leżąc na drewnianym tarasie zawieszonym nad taflą turkusowej wody odmierzyliśmy „na oko” odległości pomiędzy kolejnymi zatokami i postanowiliśmy pokonać je jutro kajakiem. Znowu kąpiel i zmiana plaży. Przenieśliśmy się do Shark Bay, by poleniuchować w hamaku i posilić ciało pysznym pad thaiem. Jej ale było pysznie! Ale było pięknie! Na zachód słońca pojechaliśmy na położoną na zachodnim wybrzeżu Sairee Beach słynącą z głośnych, całonocnych imprez, a że była sobota… postanowiliśmy wrócić tu wieczorem i dołączyć do plażowych szaleństw. Jeszcze tylko długi spacer, tropikalny koktajl i zielone curry, powrót skuterem do naszej zatoki, szybki prysznic, negocjacje z kierowcą trucka, który podrzuci nas na pace do imprezowego zagłębia i już słyszymy bit. Ordynarny disco bit. Lokalni chłopcy popisują się tańcem z ogniami, przyjezdni nastolatkowie wlewają w siebie kubełki taniego alkoholu i ryczą jak zarzynane zwierzęta, głośniki popiardują zużytymi membranami, fatalna muzyka wierci dziurę w żołądku- nie ma szans, nie damy rady tu się bawić. Zrobimy sobie lepszą, prywatną imprezę. Nowy dzień, nowy plan. Zastanawialiśmy się przez chwilę nad wykupieniem island hoppingu ze snorkelingiem na rafie, ale gdy dziewczyna z agencji pokazała nam na mapie miejsca, do których mielibyśmy popłynąć, zdecydowaliśmy dotrzeć tam samodzielnie dzięki kombinacji skutera i kajaka. Fajniej i taniej. Ambicje trochę przerosły możliwości naszych ramion i plastikowej łupinki- mieliśmy  w planie dopłynięcie do Shark Island, jednak gdy tylko wychyliliśmy czubek naszego kajaka zza Buddha Rock, uderzył w nas silny wiatr i fale. W pośpiechu ewakuowaliśmy się więc z powortem do zatoki Chalok Baan Kao Bay i eksplorowaliśmy kolejne miejsca snorklingowe i okoliczne plaże. Na obiad zatrzymaliśmy się w zatoce Junn Jeua Bay pełnej dorosłych Chińczyków ubranych od stóp do głów w chroniące przed słońcem odblaskowe wdzianka, z dmuchanymi niezatapialnymi rękawkami, próbujących zobaczyć coś na morskim dnie, trzy metry od brzegu, w wodzie po pas- nigdy nie przestanie mnie to bawić. Popołudniu odstawiliśmy kajak (choć wiosłować jest bosko!) i skuterem pojechaliśmy do punktu widokowego znanego wśród turystów jako Love@Koh Tao, z którego rozciąga się cudowny widok na okoliczne wzgórza i zatokę Tanote. Goniąc zachód słońca wróciliśmy na naszą stronę wyspy, do naszej zatoki, naszego ulubionego (już) reggae baru gdzie pożegnaliśmy miniony dzień. Choć po moich filipińskich przykrych doświadczeniach ze skuterem (możecie o nich przeczytać TU) wciąż nie mogę zaprzyjaźnić się z tymi dwoma kółkami, kolejny dzień postanowiliśmy spędzić dzieląc siodełko jednoślada (w sumie przewróciłam się jadąc w pojedynkę). Animuszu nie dodał mi przeczytany w przypadkowym przewodniku akapit: Chcesz się nauczyć jeździć skuterem? Świetnie! Ale nie rób tego na Koh Tao, oświadczenie Adriena, że w sumie to na skuterze siedział kilka razy, ani kondycja dróg. Jednak dopiero gdy zaczęliśmy się zbliżać do pierwszego celu naszej podróży, zaczęłam odczuwać lekki strach. Wiedziałam, że będzie stromo- nie myślałam, że aż tak. Wiedziałam, że drogi są w kiepskim stanie- nie spodziewałam się, że jest aż tak źle. Zatrzymaliśmy się w zatoce Hin Wong- cichej, jakby opuszczonej i zaniedbanej. Jednak tu atrakcje ukryte są pod wodą i jak tylko udało nam się do niej „doskakać” po olbrzymich głazach, korzystaliśmy, oglądaliśmy i krztusiliśmy się słoną wodą w ramach zachwytów. Chwila relaksu i dalej w drogę, coraz bardziej stromą, coraz bardziej piaszczystą, coraz mniej przejezdną (dodam, że już w drodze powrotnej do Bangkoku, na lotnisku, wpadła nam w ręce mapka z oznaczeniem stanu dróg i te, którymi jechaliśmy tego dnia zostały opisane jako not really a road). Co sekundę podejmowałam sprzeczne decyzje o zamykaniu i otwieraniu oczu, o zatrzymaniu się, o zawróceniu, o przebyciu ostatnich kilkuset metrów pieszo. Były prośby i groźby, był (ma się rozumieć) emocjonalny szantaż- na szczęście Adrien nie słuchał i skuter, choć ledwo zipiąc i ślizgając się niepewnie po dróżkach, dowiózł nas bez żadnej szkody na ciele do Mango Viewpoint- no dobra, warto było. Zimne piwo na ostudzenie nerwów, gra planszowa na zrelaksowanie umysłu. Skoro tu dotarliśmy to nie ma dla nas rzeczy niemożliwych, prawda? A drogi nie mogą być gorsze, zgadza się? Mieliśmy rację tylko połowicznie… Ścieżynka prowadząca do Mango Bay, którą wybraliśmy sobie za ostatni cel naszej wyspoznawczej wycieczki, składała się z dwóch nierównych rowów o głębokości do połowy łydki (w porywach do kolana)  oddalonych od siebie mniej więcej na odległość rozstawu kół terenowego samochodu. Wszystko przykryte cienką warstwą piasku, cholernie strome i kręte. Niestety nie było jak z rozpędzonego skutera zejść więc siedziałam, skupiając się na tłumieniu rozpaczliwych dźwięków jakie uporczywie próbowały opuścić moje gardło. Dojechaliśmy do końca tego czegoś co miało być drogą, pokonaliśmy jakieś (na oko) 100 kamiennych schodów w dół, a tam szlaban, dwie prześliczne Tajki na straży i informacja, że to teren prywatny i za wejście należy zapłacić 200 THB od osoby. Okazało się jednak, że zakupiony w ten sposób talon możemy wymienić w restauracji na jedzenie i picie- no dobra, nie czujemy się tak bardzo oszukani, wchodzimy. W sumie to przyda się wrzucić coś na ząb. W ten oto sposób trafiliśmy do eleganckiego resortu. Leżąc na rozległym tarasie, chwilę po sesji snorkelingu (w końcu żywa rafa! to dlatego tylu nurków pływa w tej zatoce) stwierdziliśmy, że umarlibyśmy tu z nudów najpóźniej drugiego dnia. Jemy co mamy do zjedzenia i spadamy stąd. W drodze powrotnej po stromej i dziurawej glinianej ścieżce zaklinałam się, że nigdy więcej, że chcę iść, potem płakać, w końcu że chcę się napić tequili. Moje pragnienie toastu w meksykańskim stylu wzmogło się, gdy dotarła do mnie świadomość, że przeżyliśmy i że już nigdzie więcej skuterem nie jedziemy. Zaprzyjaźniony barman co kilka minut pytał czy polać jeszcze. Wreszcie po kilku dniach pełnych wrażeń zwolniliśmy tempo i rozłożyliśmy kocyk w cieniu palmy na plaży. Rozgrywki w Scrabble (co jest nie lada wyzwaniem dla dwojga nie-nativów) przeplataliśmy kąpielami w morzu i popijaliśmy tropikalnymi shakeami. Spacerowaliśmy i objadaliśmy się- same przyjemności. W końcu po to są ferie, prawda? Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Ferie w Tajlandii: Koh Tao pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog podróżniczy.

Ferie w Tajlandii: Ton Sai Bay

POJECHANA

Ferie w Tajlandii: Ton Sai Bay

To był nasz pierwszy wspólny wyjazd: mój i Adriena. To był też jego pierwszy raz w Tajlandii, dlatego bardzo chciałam pojechać jeszcze raz w miejsce, które pozostawiło po sobie najcieplejsze wspomnienia w mojej pamięci. Dlatego po dwóch dniach cieszenia się sobą, słońcem i najlepszą na świecie kuchnią w Bangkoku (każdy pobyt w Tajlandii tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu), wsiedliśmy w samolot do Krabi, autobus do portu i w końcu łódkę do Ton Sai Bay. O tym raju dla aktywnych za dnia i królestwie relaksu po zachodzie słońca pisałam już kilkakrotnie na blogu (na przykład TU). Usiane kamieniami morskie dno, wąska plaża, brak eleganckich resortów i drinków  z palemką odstrasza basenowych turystów, brak otwartych do rana klubów z prymitywną muzyką dance, z jakich słyną niektóre tajskie plaże, zniechęca imprezowiczów podróżujących od jednej butelki Sam Songa, przez pawia puszczonego gdzieś pod palmą, do drugiej. Tu przyjeżdżają wspinacze i base jumperzy, miłośnicy kajaków i jogi, ludzie których historie chcesz usłyszeć i których lubisz zanim jeszcze podadzą ci rękę, z którymi czujesz się jak z dobrymi znajomymi, gdy tylko usiądą przy stoliku obok. To oni tworzą klimat Ton Sai Bay. Dzień zaczyna się tu bardzo wcześnie, zanim palące słońce obróci w piekło każdą próbę aktywności. Wcześnie się też kończy, przy butelce piwa i dźwiękach muzyki reggae (chyba, że to my rozkręcamy imprezę, ale o tym za chwilę). Szybko wpadliśmy w ten jedyny słuszny tu rytm- wstawaliśmy rano, żeby zdążyć wyciągnąć z dnia jak najwięcej. Pierwszego dnia popłynęliśmy na island hopping w okolice Koh Phi Phi, wydawało mi się bowiem, że Adrien powinien „zaliczyć” słynną Maya Bay, którą ja odwiedziłam kilka lat wcześniej. Wierzyć mi się nie chciało, że może być bardziej zatłoczona niż pamiętam. A jednak… Na tym zakończyliśmy więc „pozycje obowiązkowe” i robiliśmy wyłącznie to, na co mieliśmy ochotę, po swojemu, rozkoszując się świadomością, że jeśli tylko będziemy chcieli to tu wrócimy, bo przecież te nasze ferie zimowe to taka mała próba generalna przed podróżą marzeń. W ogóle od kiedy przeprowadziłam się do Azji, czuję ten luksus, że nie muszę się spieszyć, że mogę czasem odpuścić, odpocząć, zrelaksować się, zatrzymać, jeśli mnie coś interesuje lub przeciwnie, nudzi. W mojej głowie nie zapala się już ta drażniąca sumienie czerwona żaróweczka alarmująca, że to jedyna szansa, że jestem tu tylko raz w życiu, że coś muszę, bo będę żałować. Ja w ogóle żałować przestałam. I oczekuję chyba też mniej. A może po prostu mniej się zastanawiam, więc nie mam możliwości tych oczekiwań nazwać? Jakby nie było, czasem mam wrażenie, że dostaję dzięki temu więcej. Zamiast więc płynąć wynajętą łodzią i zaliczać kolejne wysepki według programu, wypożyczyliśmy kajak i siłą własnych ramion popłynęliśmy na Poda Island. Byliśmy jedynymi bezsilnikowymi śmiałkami, którzy tu dotarli- była satysfakcja, endorfiny po wysiłku fizycznym, piękne widoki i świetna zabawa (fotki wrzucę jutro jak się dokopię do kamerki GoPro). Siłą nóg i rąk udało nam się też dotrzeć do sekretnej laguny na Railay. Dla mnie była to pierwsza wspinaczkowa zaprawa (a było stromo i ślisko) i nawet w pewnym momencie miałam napad dziecięcego buntu w stylu „daj nie idę” (gdzieś po środku pionowego klifu), ale na szczęście Adrien, który po skałach skacze jak górska kozica i żadne wysokości mu nie straszne (to trzeba mieć fuksa żeby się w takich Alpach urodzić) wiedział co zrobić i jak do mnie mówić, żebym jednak ruszyła z miejsca i to we właściwą stronę. A było warto. Laguna była bajeczna, a nasza prywatna walka w błocie przezabawna. No i poznaliśmy tam Erica, który… wychował się kilkanaście kilometrów od domu rodzinnego Adriena. I znowu wychodzi na moje, czyli że świat jest mikro! Wieczorem, we trójkę, przy piwie i podróżniczych opowieściach zaprzyjaźniliśmy się tak bardzo, że postanowiliśmy uczcić spotkanie przypisaną do szczególnych okazji tequilą. Potem nie było już istotne, że nikt nie tańczy i że niedługo zamykają bar. Nie zamknęli. I wszyscy tańczyli. Zrobiliśmy imprezę na Ton Sai Bay! Tym razem noc trwała zaledwie dwie godziny.  Jeszcze zanim wzeszło słońce, brodząc po kostki w wodzie, raniąc nogi ostrymi kamieniami, dreptaliśmy do łodzi. To był początek naszej przeprawy na Koh Tao. Jeśli chcecie odwiedzić Ton Sai Bay o jakim piszę- spieszcie się. Na ogromnym terenie sąsiadującym z plażą (a kto był, ten wie, że Ton Sai Bay na nadmiar przestrzeni nie cierpi) powstaje ogromny resort, ogrodzony ogromnym murem, zapewne z ogromnym basenem, ogromnymi pokojami i… rachunkami ogromnych rozmiarów. Na plaży pozostał tylko jeden bar i restauracja, wszystkie pozostałe zostały przeniesione w głąb lądu by umożliwić budowę. Mimo tego, Miejsce to nie straciło nic ze swojego uroku, bo Ton Sai Bay to przede wszystkim ludzie, którzy tworzą jego klimat. Co się z nim stanie, gdy luksusowy hotel otworzy swoje podwoje? Bardzo nie lubię być złym prorokiem, ale łezka się w oku kręci.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Ferie w Tajlandii: Ton Sai Bay pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog podróżniczy.

Francuskie początki

POJECHANA

Francuskie początki

Od tygodnia oddycham francuskim powietrzem, jem francuskie bagietki i piję francuskie wino. Gdy siedem dni temu wysiadłam z samolotu w Lyonie, zatrzymałam się na chwilę, rozejrzałam dookoła (na francuskiej płycie lotniska jednak, podobnie jak wszędzie indziej na świecie, nic ciekawego się nie znajduje) i pomyślałam „to się dzieje naprawdę”. Tak, moja przeprowadzka do Francji stała się faktem. Roztkliwiającego poczucia, że w moim życiu nastąpiła właśnie kolejna wielka zmiana, nie mogłam się pozbyć przez kolejnych kilka dni. Patrzę, słucham, pytam, oglądam, staram się zrozumieć świat, w który właśnie wprowadził mnie mój francuski chłopak, uporządkować tą paletę nowych doświadczeń, wniosków, naiwnych sądów. Jakie są moje pierwsze wrażenia? Jest ładnie. Tak ładnie, że jeszcze się z tym nie oswoiłam i myślę o tym za każdym razem, gdy wyjdę na ulicę, czy chociaż spojrzę przez okno. Lyon ma piękną zabytkową architekturę w centrum, nowoczesne osiedla w postindustrialnej części miasta, urocze wąskie uliczki i przytulne małe kawiarenki. Ma pięknie oświetlone deptaki i sklepowe wystawy, misternością wystroju przypominające dzieła sztuki. Ma schludnie ubranych mieszkańców i czyste chodniki. Wszystko idealnie spasowane i eleganckie, wszystko na swoim miejscu. Jest drogo i, co za tym idzie, w tym pięknym i czystym mieście jak na dłoni widać ogromne podziały klasowe. Mimo ogromnego kontrastu, bezdomni, żebracy, dealerzy narkotyków, prostytutki nie tworzą złudzenia jakby byli tu przez przypadek, są stałym elementem życia Lyonu. Jest mi trochę pod górkę, bo Francuzi naprawdę nie mówią po angielsku, ani w żadnym innym obcym języku (oczywiście nie wszyscy, ale zdecydowana większość). I jak dziwnie by to nie zabrzmiało, dużo trudniej mi się komunikować z mieszkańcami Lyonu niż… z mieszkańcami Shenzhen w Chinach! Po pierwsze, nie mogę się przyzwyczaić, że właściciel białej twarzy może nie zrozumieć, gdy zwrócę się do niego po angielsku, gdyż ekspaci z Shenzhen, niezależnie z którego końca świata pochodzili, przyzwyczaili mnie do braku językowej bariery. Po drugie, Chińczycy na pierwszy rzut oka wiedzieli (a przynajmniej zakładali z dużym prawdopodobieństwem), że nie mówię po chińsku, co oszczędzało kłopotliwego zaskoczenia, a także sprawiało, że obydwie strony, znając od początku swoje położenie, mogły włożyć wysiłek i zastosować odpowiednie techniki (od mówienia wolno, po rozmaite rysowanki). Gdy coś tam po chińsku wydukałam, niezależnie od tego jak paskudny i prosty był on w moim wykonaniu, spotykałam się z ogromną gratyfikacją mojego „trudu”. Tu, gdy już wyczerpię swój zasób słów w nowym języku, poddam się i powiem, że nie mówię po francusku (dla pewności sukcesu komunikacji, mówię to, o ironio, w języku francuskim właśnie), jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapada cisza. Nikt się nie chichocze, nie pokazuje na migi, nie czeka na komunikacyjne kalambury. Zaś używać francuskiego na poziomie jaki aktualnie jest na moim wyposażeniu, czyli rzucać w rozmówcę pojedynczymi wyrazami, w tej eleganckiej Francji najzwyczajniej w świecie się krępuję, mam bowiem wrażenie, że w przeciwieństwie do Chin gdzie sklecenie najbardziej prymitywnego komunikatu po chińsku było odbierane jako bohaterski wyczyn, tu zostanę posądzona o prostactwo. Pozostaję więc na razie przy tych kilkunastu zwrotach grzecznościowych, w których posiadanie zdążyłam już wejść i… uczę się kolejnych. Jest miło, bo Francuzi choć nie mówią w obcych językach, to uwielbiają rozmawiać. Wszyscy ze wszystkimi. Chwilowe oczekiwanie przy kasie w supermarkecie, kurs taksówką, sąsiedztwo stolików w barze, to dla nich doskonałe okazje do kilkuminutowej pogawędki. Tworzy to miłą atmosferę, są przy tym bowiem bardzo sympatyczni i… ciekawscy. Jest rozrywkowo. Mieszkańcy Lyonu bywają. W restauracjach, kawiarenkach i pubach. W kinie, teatrze i w muzeach. W galeriach sztuki, klubach z muzyką elektroniczną i na koncertach. U przyjaciół i sąsiadów na obiadach, kolacjach, piwie i kawie. Zdają się czerpać z możliwości, jakie daje im życie w mieście, pełnymi garściami, a na weekendy lubią uciec w Alpy. Kto by nie lubił! Jest inaczej. Piekarnia jest nieczynna w niedzielę rano, bo piekarz lubi pospać, mężczyźni całują się dwa razy w policzek na powitanie (kobiety również, ale to akurat dość powszechny zwyczaj), ubezpieczony obywatel nie płaci za lekarstwa, na które lekarz wystawił mu receptę. Różnice w zwyczajach i mentalności fascynują mnie najbardziej i to o nich będę chciała dla was pisać. A tymczasem zajadam się serami, które w Chinach skutecznie odstraszały cenami, marznę, mimo że do Lyonu zawitała już wiosna (spierając się z nowymi znajomymi, że 15°C to wcale nie jest ciepło), nerwowo rozglądam się we wszystkie strony przechodząc przez ulicę, nawet gdy idę po pasach i na zielonym świetle (to swego rodzaju poazjatycki tik nerwowy), uparcie dodaję imbiru i chili do wszystkich przygotowywanych posiłków, popijam ciepłą wodę, zużyty papier toaletowy odruchowo chcę wrzucać do kosza na śmieci zamiast do kibelka, jak to ma się w Azji w zwyczaju i… zastanawiam się kiedy nabiorę francuskich zwyczajów. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Francuskie początki pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Żegnajcie Chiny!

POJECHANA

Żegnajcie Chiny!

Kupiłam bilet w jedną stronę, większość mojego nagromadzonego przez 2,5 roku dobytku rozdałam już znajomym, a resztę próbuję upchnąć w jednej walizce. Wymówiłam umowę wynajmu mieszkania, pożegnałam się z pracodawcą i zaczęłam serię „ostatnich”. Ostatniego drinka z koleżanką, ostatniej imprezy z przyjaciółmi (no dobra, kilku „ostatnich”), ostatniej kolacji w ulubionej restauracji, ostatniej wspinaczki na pobliską górkę, ostatnich zakupów przy dźwiękach drewnianych kołatek mających zachęcić (jak oni na to wpadli?) do odwiedzenia stoiska, ostatniej pizzy zjedzonej na śniadanie ze współlokatorami, ostatniego wieczoru przy gitarze, ostatniego sushi na wynos za bezcen, ostatniego świeżego soku z mango ze stoiska, którego pracownicy pamiętają już, że chcę bez cukru. Podaję bez słowa telefon panu ze straganu pod blokiem, a on wie, że ma doładować moje konto o 100 kłajów. Ja wiem, że robi to ostatni raz. Dzwonię do najbliższego baru z noodlami, mówię po chińsku „to ja, obcokrajowiec” i „jedna sztuka”, a mężczyzna po drugiej stronie słuchawki wie jakie danie i gdzie ma przynieść. Ja wiem, że zjem mój ulubiony ręcznie robiony makaron z ziemniakami (przecież ziemniak to warzywo, to co się dziwicie?) ostatni raz. Niedługo ostatni raz zapalę światło w kuchni i poczekam 15 sekund zanim do niej wejdę, żeby dać karaluchom szansę uciec i móc udawać, że wcale ich tam nie było. Myśl ta, że robię coś po raz ostatni, towarzyszy mi od kilku dni. A wraz z nią refleksyjny nastrój. Myślę o tym, jaki wpływ na mnie i na moje życie miał pobyt w Chinach. Myślę o tym, za czym będę tęsknić, gdy wyjadę, a także o tym, za czym nie będę tęsknić wcale. A jak was znam, to jesteście tego ciekawi (post z moimi przemyśleniami Pół roku w Chinach mądrzejsza należy do jednych z bardziej popularnych na blogu). To były szalone 2,5 roku, pełne nowych doświadczeń, wielkich zmian, fantastycznej zabawy, ale i ciężkiej pracy. Zakochałam się, poznałam wspaniałych ludzi, którzy zostaną moimi przyjaciółmi nawet, gdy będzie nas dzielił międzykontynentalny dystans- wiem już, że jest to możliwe. Spełniłam tu jedno ze swoich największych marzeń- napisałam książkę! I dziś, już oficjalnie mogę Wam ogłosić, że zostanie ona opublikowana przez National Geographic Polska! Cieszę się bardzo, bo to dla mnie znak, że wybrałam właściwą drogę zawodową i ogromna motywacja by dalej robić to co umiem i lubię najbardziej- pisać. Zaczęłam myśleć w obcym języku, przeliczać automatycznie ceny na kilka walut, celebrować święta obcych dotąd kultur (co zawdzięczam mojemu międzynarodowemu koktajlowi znajomych), jadać inaczej, ubierać się inaczej, inaczej patrzeć na świat. Z większą tolerancją, z większym dystansem, z większym zrozumieniem i jeszcze większą niż wcześniej ciekawością. Przestałam się wszystkim tak bardzo przejmować i stresować, namacalna świadomość ogromu i złożoności świata ukazała mi błahość moich rozterek i problemów. Przestałam się zarzekać, że nigdy czegoś nie zrobię, że coś jest na zawsze- dziś rozumiem, że wszystko jest płynne i względne. „Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia” zwykło się mówić. Wyobraźcie sobie jak musi się zmienić, gdy się „siedzi” na innym kontynencie. Zrozumiałam też, że mój dom już nigdy nie będzie w jednym miejscu i że to jest droga, którą chcę iść, ciesząc się wszystkimi jej blaskami, ale i akceptując cienie. Największym jest tęsknota… Gdy wyjadę z Chin, będę tęsknić za: …moją chińską rodziną. To z nimi dzieliłam chwile ważne, radosne i smutne. To im się zwierzałam, im podawałam pomocną dłoń, gdy jej potrzebowali, w ich ramię płakałam gdy było mi źle, z nimi szalałam na imprezach, z nimi dyskutowałam o życiu, to oni kibicowali mi, gdy stawiałam przed sobą kolejne cele. To z nimi jadłam swoje pierwsze brigadeiros i hummus domowej roboty, pierwszy raz świętowałam Święto Dziękczynienia, Dzień Australii, Święto Narodowe Francji i Żydowski Nowy Rok. To od nich nauczyłam się mnóstwo o innych kulturach, to od nich otrzymałam niezwykle dużo ciepłych uczuć. Będę tęsknić za moimi przyjaciółmi, bo to oni byli tu dla mnie rodziną. …moim zwariowanym mieszkaniem. Polka, która z dnia na dzień potrafi spakować plecak i ruszyć w samotną podróż po Azji (i nie o mnie tu mowa), Brytyjczyk, który w sypialni obok nagrał hip hopowy album, Chinka, która organizuje nielegalne imprezy techno, Tajwanka, która w kilka miesięcy nauczyła się języka niemieckiego i lada chwila jedzie szukać szczęścia do Berlina i Amerykanin, który oświadczył się swojej dziewczynie ze sceny na rockowym festiwalu- z tymi ludźmi nie można się nudzić. Mieszkanie w tyle osób to również dobra lekcja tolerancji, empatii, cierpliwości i wyrozumiałości- wszyscy zdaliśmy ten egzamin. To jest dopiero coś! …9 miesięcznym latem. „Życie w japonkach jest lepsze” głosi popularny podróżniczy slogan i ja się z tym całkowicie zgadzam. Kocham upały, słońce, soczystą zieleń, opaloną skórę, wymuszony lepkim powietrzem luźny styl ubioru. Kocham życie, które toczy się na dworzu, w parku, na plaży, w restauracyjnym ogródku. Kocham cię lato! …bliskością plaży. Za tym, że wystarczyła godzina w samochodzie, by mimo bliskości kilkunastomilionowego miasta czuć się jak na wakacjach. Za szumem morza, deską surfingową, świeżymi owocami morza i plażowymi imprezami. …kuchnią. O tym co lubię w chińskiej kuchni to kolejną książkę mogłabym napisać. O zapachach, przyprawach, konsystencjach, smakowych połączeniach. O smażeniu, grillowaniu, gotowaniu, przyrządzaniu na parze. O duszeniu i marynowaniu. A tu jeszcze cały wachlarz innych kuchni azjatyckich na wyciągnięcie ręki. I te owoce! Przez cały rok! Pachnące! Soczyste! Najlepsze! I tanie! …ekspackim trybem życia. Myślę, że to kombinacja kilku czynników: bycia daleko od bliskich i wynikającej z tego potrzeby nawiązywania nowych znajomości, typu ludzi, którzy decydują się na przeprowadzkę na drugi koniec świata (do domatorów to oni raczej nie należą), ciepłego klimatu (to oczywiste, że bardziej się wszystko chce jak jest ciepło) i przyjemnego stosunku zarobków do cen. Ekspaci w Chinach się bawią! Jedzą, piją, tańczą, słuchają muzyki. Razem. A ja wszelkie „razem” bardzo lubię. Takie szczególnie. …niesfornością i lekkością obycia. Oni się nie przejmują, to ty się będziesz przejmować? Może na początku, ale jak wsiąkniesz, nawet nie zauważysz kiedy do sklepu poszedłeś w pidżamie, śpiewałeś na głos na ulicy, w biurze zacząłeś chodzić w pluszowych kapciach w kształcie nowego ulubionego zwierzaka (założę się, że będzie to… panda!), zaczepiłeś kogoś obcego w autobusie, bo miałeś ochotę pogadać i pstryknąłeś zdjęcie przechodniowi, bo twoim zdaniem dziwnie wyglądał. Będę tęsknić za tym luzem. …egzotyką. Wszystkiego! Za egzotyką jednak tak bardzo tęsknić nie będę, bo długo od niej stronić nie zamierzam. Ale żeby nie było, że życie w Chinach tylko w różowych barwach widzę (choć taki sposób patrzenia zdecydowanie wolę i z zamiłowaniem praktykuję). Odetchnę z ulgą bowiem, gdy będą z dala od… karaluchów, zanieczyszczenia środowiska (smog i paskudna woda naprawdę potrafią uprzykrzyć życie), ultra wolnego Internetu i cenzury, tłoku w metrze, hałasu (tego wszechobecnego hałasu, miejskiego gwaru, szumu ulic, kiepskiej jakości głośników popiardujących w parkach i zawodzących przenośnych radyjek w lesie), chińskich kierowców (nie trzeba być wierzącym by w każdej taksówce, każdym autobusie modlić się o życie), braku ogrzewania w zimie (krótka i lekka jest- to prawda, ale jednak zima!), strachu przed podrabianym jedzeniem (mocz kozy i olej ze studzienek ściekowych- po prostu pycha!), tutejszych manier przy jedzeniu (nie, nie przywykłam do siorbania, jedzenia z otwartymi ustami i plucia pod lub nawet na stół), konieczności targowania się (nigdy się nie nauczę i muszę to przyjąć jako swoją osobistą porażkę) i chińskiego sposobu rozwiązywania problemów, czyli udawania, że ich nie ma (dziury w ścianie też nie ma, a dzwonek nie dzwoni, bo po co miałby dzwonić). Trochę się nazbierało tych minusów, jednak nigdy nie miały one szansy przysłonić plusów. Mimo tego dodatniego bilansu… na mnie już pora. To było dobre miejsce, ale jego czas już minął. A, że nie po raz pierwszy dobre miejsce pozostawiam za sobą, wiem, że to właściwa dla mnie droga i jestem pełna ekscytacji na nadchodzące nowe. A nowe życie już na mnie czeka! Trzymajcie za mnie kciuki! A jakbyście chcieli mi sprawić prezent na nową drogę życia, to zagłosujcie na Pojechaną w konkursie Blog Roku wysyłając SMS o treści: F11266 pod numer: 7122. Z jednego numeru może zostać wysłany tylko 1 SMS na dany blog, koszt wynosi 1,23 zł, a zyski z SMS zostaną przekazane na konto Fundacji Dzieci Niczyje. Z góry dziękuję!Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Żegnajcie Chiny! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Pytanie czy odpowiedź? – Hit the road

POJECHANA

Pytanie czy odpowiedź? – Hit the road

Marta i Andrzej pewnego zimowego wieczoru wysłali swoje zgłoszenie na wolontariat na Filipinach i… niedługo potem, przez kilkanaście miesięcy mieszkali w dżungli opiekując się terrasierami- najbardziej zdziwionymi zwierzętami na świecie (jeśli chcecie wiedzieć skąd ten opis, wygooglajcie fotkę tego małego futrzaka), przy okazji (nie mogło być inaczej!) penetrując azjatyckie okolice i opisując swoje przygody na blogu Na Filipinach. Jak to bloger na blogerów, wpadliśmy na siebie w „podróżniczym Internecie” i mało brakowało, a bym u nich w tej dżungli wylądowała (naprawdę mało zabrakło, właściwie tylko dwa tygodnie). Jestem jednak przekonana, że jeszcze gdzieś, na jakimś niezwykłym końcu świata się spotkamy. Na razie, pogadamy sobie tu, na Pojechanej.  Zapraszam do krótkiego wywiadu z autorami bloga Hit the Road (dawniej Na Filipinach) w ramach cyklu  „Pytanie czy odpowiedź”. Marta i Andrzej – Hit the road Jeśli nie w podróży to…? Marta i Andrzej: Na studiach!!! One się nie kończą! A w między czasie w firmie, z przyjaciółmi, pisząc przewodniki.  Solo czy w grupie? Marta i Andrzej:  Zdecydowanie solo czyli  tak naprawdę w.. duecie. A za 10 lat z co najmniej 6 dzieci W nocy czy w dzień? Marta i Andrzej: W piękny słoneczny dzień. Zimno czy ciepło? Marta i Andrzej: Ciepło, ale umiarkowanie. 32 stopnie przez cały rok to już trochę przesada. Polska latem, tropiki zimą  Powoli czy szybko? Marta i Andrzej: Zdecydowanie powoli, dogłębnie, mając czas poznać, zrozumieć, wejść wgłąb społeczeństwa i delektować się wszystkim dookoła.  Spontanicznie czy według planu? Marta i Andrzej: Zazwyczaj według planu, który zmienia się w ciągu podróży tysiąc razy. Najważniejsze jest wczuć się w rytm miejsca. Miasto czy wieś? Marta i Andrzej: Mieszkanie w mieście, ale rodzinny uroczy domek pełen gości na wsi Kot czy pies? Marta i Andrzej: Całe stado gekonów w pokoju.  Kino czy teatr? Marta i Andrzej: Dobre kino. Świetny teatr.  Fotografia czy film? Marta i Andrzej: Reportaż i fotografia pełna emocji. Papier czy ekran? Marta i Andrzej: Piszemy na papierze, patrzymy zbyt często w ekran.  Fakty czy fikcja? Marta i Andrzej: Fakty! Muzyka czy cisza? Marta i Andrzej: Dobra lokalna muzyka, jeśli nie, to tylko cisza.  Słodki czy słony? Marta i Andrzej: Pikantny!  Gotowane czy smażone? Marta i Andrzej: Gotowane, smaczne, zdrowe, naturalne, ekologiczne! Piwo czy wino? Marta i Andrzej: Wieczorem piwo, w nocy wino! Jabłka czy pomarańcze? Marta i Andrzej: No co Ty! Tylko papaja, melony i słodkie filipińskie mango.  Ładnie czy wygodnie? Marta i Andrzej:  Jasne, że jedno i drugie na raz! Pytanie czy odpowiedź? Marta i Andrzej: Czy naprawdę musimy wybierać?   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pytanie czy odpowiedź? – Hit the road pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Zielony Hongkong: Szlak Smoczego Grzbietu

POJECHANA

Zielony Hongkong: Szlak Smoczego Grzbietu

Zachwycona malowniczym szlakiem Tai Long Wan, o którym pisałam TU, postanowiłam bardziej intensywnie eksplorować zielony Hongkong. Kolejna trasa trekkingowa, którą wybrałam, to Szlak Smoczego Grzbietu na wyspie Hongkong. Pewnego pochmurnego (niestety) dnia wysiadłam więc z metra na stacji Shau Kei Wan i wprost spod wyjścia A3 złapałam autobus nr 9. Po około 15 minutach wysiadłam na przystanku Tei Wan, Shek O Road, gdzie zaczyna się szlak (nie sposób przegapić dużej tablicy informacyjnej). Nie ociągając się, ruszyłam energicznym krokiem w górę, gdyż na jednej ze stron internetowych wyczytałam, że przejście całego dystansu zajmuje około 6 godzin. Serio?! Chyba o kulach! Szlak bowiem, poza jednym podejściem na samym początku, aby zdobyć Shek O Peak, jest raczej szlakiem spacerowym. Przejście całego zajęło mi niecałe 2 godziny. I to z przerwą na drugie śniadanie. Trekkingowy może on nie jest za bardzo (albo dla tych leniwych trekkingowców), ale za to widokowy. To jedno z tych miejsc, w których człowiek czuje się tak po prostu szczęśliwy. Bo stoi na szczycie (nie duża ta górka, ale co tam, nie czepiajmy się), w dole bezkres wody, nad głową bezkres nieba, wiatr bryzę morską niesie, ptaki śpiewają- po prostu pięknie, po prostu przyjemnie. Pod koniec tego ultra krótkiego Szlaku Smoczego Grzbietu (Dragon’s Back Trail), odbiłam w dróżkę na plażę w Zatoce Wielkiej Fali (Big Wave Bay Beach). Usiadłam na skale na brzegu morza wpatrzona w czarne punkciki (surferskie głowy) falujące na horyzoncie. Znowu tak przyjemnie… Hongkong zdecydowanie da się lubić!   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Zielony Hongkong: Szlak Smoczego Grzbietu pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Najciekawsze świątynie Hongkongu

POJECHANA

Najciekawsze świątynie Hongkongu

Co widzimy gdy pomyślimy „Hongkong”? Las wieżowców ze stali i szkła, kolejkę kontenerowców w porcie, neony luksusowych butików i nieprzebrany tłum. To prawidłowe skojarzenia, Hongkong jest bowiem najwyższym miastem świata-  znajduje się tu 112 budynków o wysokości przekraczającej 180 m, a najwyższy Sky100 ze swoimi 484 metrami jest obecnie piątym pod względem wysokości budynkiem na świecie, port w Hongkongu należy do jednych z najruchliwszych na świecie- obsługuje co roku około pół miliona statków, a średnia gęstość zaludnienia wynosi tu ponad 6 tysięcy osób na km kwadratowy, a miejscami dochodzi nawet do 43 tysięcy! Hongkong to 70-piętrowe bloki mieszkalne wciśnięte w każdy wolny fragment przestrzeni, oko w oko, okno w okno, drzwi, w drzwi, to futurystyczne biurowce, zatłoczone metro i sklepy najdroższych marek. Miasto przepychu, wielkich karier i emigranckiej biedy, która świętuje niedzielnym piknikiem dzień wolny od sprzątania cudzych mieszkań. Hongkong to również barwny koktajl tradycji i wierzeń. Mieszkańcy, zwykli płynąć ulicami w pośpiechu nowoczesnego życia, czasem zwalniają, przystają i pogrążają się w zadumie okraszonej zapachem drzewa sandałowego, zaklinają szczęście, proszą o radę wróżbitę. Zapraszam do Hongkongu innego niż ten z pierwszych stron gazet, zapraszam do jego 4 najciekawszych świątyń. Świątynia Dziesięciu Tysięcy Buddów- właściwie nie świątynia, a cały kompleks zajmujący 8 hektarów zbocza bambusowego lasu. Znajdziemy tu klasztor, świątynie, pawilony, pagodę i budynki gospodarcze (w tym wegańską stołówkę, w której warto skusić się na obiad), a wszystko w tropikalnych okolicznościach przyrody. Do klasztoru prowadzi 431 schodów, wzdłuż których stoi 500 rzeźb Arhantów naturalnej wielkości, w różnych, czasem zabawnych pozach. Ściany głównej świątyni wyłożone są na całej powierzchni prawie 13 tysiącami złoconych figurek Buddy- każda o wielkości około 12 cali, innym wyrazie twarzy i opatrzona tabliczką z imieniem ofiarodawcy. Misterność, przepych i piękno. Z kompleksu rozciąga się niesamowity widok na centrum Hongkongu.   Sik Sik Yuen Wong Tai Sin- świątynia taoistyczna poświęcona bogu Wong. Kamienne lwy, smoki i wizerunki wszystkich chińskich znaków zodiaku, czerwone lampiony i legenda, zgodnie z którą spełni się każde wypowiedziane w tej świątyni życzenie. Legenda, która sprawia, iż jest to najczęściej odwiedzana świątynia Hongkongu. Na jej popularność niewątpliwie wpływa również fakt, że jest to miejsce kultu dla wyznawców zarówno taoizmu, buddyzmu jak i konfucjanizmu. Kompleks świątynny składa się z pięciu obiektów, symbolizujących (zgodnie z główną zasadą Feng Shui) pięć żywiołów: ogień, wodę, metal, drewno i ziemię. Na głównym dziedzińcu panuje nastrój zadumy, kobiety i mężczyźni trzymając w dłoniach zapalone kadzidła szepcą modlitwy. Niektórzy próbując odkryć swoją przyszłość potrząsają bambusowym naczyniem, aż wypadnie z niego jeden z wróżebnych patyczków-  numer, którym jest oznaczony to numer wróżby w Księdze Przepowiedni.  O przychylność losu można również zadbać spacerując po uroczym przyświątynnym Ogrodzie Dobrych Życzeń, w którego stawach wylegują się (zapewne szczęśliwe) żółwie. W podziemnym przejściu tuż koło świątyni znajduje się pasaż wróżbitów. Tu mieszkańcy Hongkongu przychodzą poznać przyszłość i przechytrzyć los.   Świątynia Man Mo- wciśnięta w nowoczesny krajobraz Hollywood Road, pochodząca z czasów kolonialnych, mała, klimatyczna świątynia wzniesiona na cześć bogom: literatury- Man i wojny- Mo. Pod jej sufitem zawieszono dziesiątki kręconych, stożkowatych kadzideł, zapalanych w modlitewnych intencjach. Złote dzwonki, czerwone kartoniki z wykaligrafowanymi starannie prośbami, promienie światła przedzierające się przez szczeliny w dachu, ciężki zapach kadzideł, gęsty dym i popiół na podłodze tworzą niepowtarzalny, wręcz mistyczny nastrój.   Wielki Budda- największy Budda pod gołym niebem na świecie (ma aż 34 metry wysokości i waży ponad 250 ton) siedzi dumnie na szczycie wzgórza na wyżynie Ngong Ping (wyspa Lantau). Niezależnie od tego jaką wybierzemy drogę- kolejkę linową (są dostępne wagony z przeszklonym, przezroczystym dnem) czy autobus, nie ominie nas wspinaczka po 286 schodach. Warto jednak podjąć ten wysiłek by stanąć u stóp tej majestatycznej rzeźby. W Klasztorze Po Lin będziemy mogli się posilić, a w Herbacianym Domu wziąć udział w tradycyjnej ceremonii picia herbaty.   Spacerując ulicami Hongkongu warto też zwrócić uwagę na przydrożne kapliczki i modlitewne ołtarzyki z zatkniętymi kadzidłami i ofiarami z kwiatów, owoców i napojów- jeśli tylko zaczniemy ich szukać, okaże się, że napotykamy je co krok. Naszym oczom ukażą się posążki Buddy wciśnięte w wielkomiejski krajobraz, symbole Feng Shui, drzewa życzeń i talizmany schowane w zakamarkach miasta, które mimo, że żyje w europejskim stylu, wciąż ma azjatycką duszę.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Najciekawsze świątynie Hongkongu pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Jak z filmu

POJECHANA

Jak z filmu

Nigdy nie wierzyłam w miłość od pierwszego wejrzenia… Nie prawda! Usilnie próbowałam nie wierzyć, bo bałam się, że nigdy mnie nie spotka… Taki instynkt samozachowawczy broniący przed rozczarowaniem, że moje życie nie jest „jak z filmu”. Opowieści o szalonej miłości, która przychodzi jak grom z jasnego nieba, takiej dla której rzuca się wszystko, bo po prostu nie ma innego wyjścia, słuchałam z niedowierzaniem, lekkim pobłażaniem nawet… Nie prawda! Zazdrościłam okropnie i mocno zaciskałam kciuki za tych wszystkich marzycieli, którzy rzucili się w wir uczuć. Nigdy nie wierzyłam w związki na odległość… Nie prawda! Bałam się jak cholera! Tęsknoty, niepewności, swojej przerośniętej wyobraźni, która potrafi wynieść mnie na wyżyny marzeń, snując plany tak odważne, że zakrawające na szaleństwo, ale też potrafiącej snuć czarne scenariusze, których sam Hitchcock by się nie powstydził. Za to zawsze otwarcie przyznawałam, że chcę żeby życie zaskoczyło mnie czymś niezwykłym. Krzyczałam wręcz bezczelnie: „Zaskocz mnie życie!”- muszę przyznać, że się postarało… To była upalna sobotnia noc. Wracając z grilla, postanowiłyśmy z przyjaciółkami zatrzymać się jeszcze na drinka. Macie swój wyimaginowany ideał mężczyzny (czy kobiety)? Ja mam. Szłyśmy alejką pełną ogródków barowych, a ON tam stał przy jednym ze stolików. Spojrzał na mnie, a ja zawstydzona spuściłam głowę i przyspieszyłam kroku, tak samo jak przyspieszył rytm mojego serca. Weszłyśmy do sąsiadującego klubu, zamówiłam drinka i… siedziałam jak na szpilkach. Wiedziałam, że muszę tam iść, muszę go poznać, ale jak? Tak po prostu podejść? Ale co niby powiedzieć? Znacie to uczucie, gdy czujecie, że jeśli TEGO nie zrobicie, właśnie TERAZ, to do końca życia będziecie żałować? Zastanawiać się „co by było gdyby”? „Pluć sobie w brodę”? Ale żeby tak sama? Podejść? Zagadać? Nigdy w życiu! A jednak… Podeszłam, zobaczyłam na stoliku paczkę papierosów i… zapytałam czy mnie poczęstuje, mimo że już od wielu miesięcy nie paliłam. Nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Rozmawialiśmy chwilę- standardowy zestaw pytań i odpowiedzi ekspaty w Chinach. Skąd jesteś, jak długo jesteś w Chinach, czym się zajmujesz. Mój żołądek zaciskał się z każdym jego spojrzeniem, pociły mi się dłonie. – Mieszkam we Francji- powiedział. I czar prysł… Nie prawda! Bardzo chciałam żeby prysł. Rzuciłam, że muszę wracać do znajomych i odeszłam. Zamówiłam kolejnego drinka. Zapaliłam kolejnego papierosa, a przecież nie paliłam… i siedziałam jak na szpilkach. Wróciłam. Nie wiedziałam jak kolejny raz zacząć rozmowę więc po prostu zatrzymałam się gdzieś w roztańczonym tłumie. Znalazł mnie. Mówi się: „między nimi była chemia”. Między nami była chemia na miarę wybuchu bomby atomowej! Ale czas nie miał litości, musieliśmy się pożegnać, to była jego ostatnia noc w Shenzhen… – Dodaj mnie na Facebooku- rzucił na do widzenia. – Po co?- zapytałam, mój instynkt samozachowawczy przypomniał o sobie. – Będę w Shenzhen za 4 miesiące, bardzo chciałbym się z tobą zobaczyć- powiedział zalotnie, a może to ten francuski akcent? – Za 4 miesiące dawno zapomnimy, że kiedykolwiek się spotkaliśmy- odparłam, siląc się na sarkastyczny ton. Nie wierzyłam w to nawet przez chwilę. On wrócił do Francji, a ja do swojego chińskiego życia. A przynajmniej starałam się (głównie sama przed sobą) zachować pozory, że wróciłam. Pisałam, pracowałam, chodziłam na imprezy, spotykałam się z przyjaciółmi i potencjalnymi kandydatami na „tego jedynego”. Ze wszystkiego zdawałam relacje mojemu nowego francuskiemu znajomemu. Dziurę w sercu wypaloną przez „to uczucie nie ma szans” próbowałam załatać przyjaźnią. Nie miałam wtedy jeszcze pojęcia, że on robi to samo… Wysłaliśmy do siebie kilkanaście tysięcy wiadomości (teraz to już kilkadziesiąt) kiedy przyłapałam się na tym, że budzę się o 5 rano (sic!) żeby porozmawiać z nim zanim pójdzie spać, że jak akurat z nim nie rozmawiam (z reguły tylko wtedy kiedy śpi), to mówię o nim i że, choć jest tak daleko, na każdym kroku czuję jego troskę i sama myśl, że on gdzieś tam jest sprawia, że przyjemne ciepło rozlewa się po moim ciele. Miesiąc przed jego przylotem zaczęliśmy odliczać dni. W końcu padło pierwsze „kocham cię”. Fruwałam pod sufitem i… drżałam ze strachu, bo… a co jeśli to wszystko iluzja? Jeśli to będzie wielkie rozczarowanie? Przecież prawie się nie znamy! Przecież TAKIE rzeczy się nie zdarzają! A jeśli jednak… to co robić? Jak się pozbyć tej międzykontynentalnej odległości? Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden pocałunek, by wszelkie wątpliwości prysły. To jest miłość! Szalona! Jeszcze tego samego wieczoru byłam gotowa przeprowadzić się do Francji. A on zapytał o moje wymarzone życie… Ha! Zapytaj o to marzyciela! Buzia mi się nie zamykała przez godzinę, mówiłam o miejscach, które bym chciała zobaczyć, rzeczach, których chciałabym doświadczyć. – Ok, zróbmy to- powiedział z tym swoim seksownym akcentem, gdy w końcu na chwilę zamilkłam. I wiecie co? To naprawdę się dzieje! Planujemy, kombinujemy, żegnamy swoje dotychczasowe życia, skracamy okresy rozłąki jak tylko się da. Nasze wspólne życie zaczynamy w Tajlandii (już za trzy tygodnie!), potem kilka miesięcy we Francji, przystanek w Polsce i ruszamy w świat tropem listy naszych marzeń. Tak, mamy taką i to ona, nie lista miejsc, będzie planem naszej podróży. Podróży, której celem jest odnalezienie naszego wspólnego miejsca na ziemi. – Wy dwoje jesteście jak z filmu- usłyszałam ostatnio. Widzicie? A jednak! A jednak warto być szaleńcem, warto marzyć, warto wierzyć w niemożliwe, warto chwytać życie za rogi i brać czego się pragnie. Garściami! Próbować, nie żałować… całować! Jestem pewna, że na każdego gdzieś czeka jego Adrien.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.   Post Jak z filmu pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

6 Friends Theory – wygraj podróż dookoła świata!

POJECHANA

6 Friends Theory – wygraj podróż dookoła świata!

Słyszeliście o teorii sześciu stopni oddalenia? Według niej, każdy z nas, może dotrzeć do dowolnego człowieka na świecie w 6 krokach: nasz znajomy, znajomy znajomego, znajomy znajomego znajomego itd. Sieć hoteli Mercure postanowiła ją zweryfikować organizując konkurs 6 Friends Theory, w którym możecie wygrać podróż dookoła świata! Skoro światowa średnia wychodzi 6 stopni, to logicznie rzecz biorąc, osoby które podróżują i mają znajomych rozsianych po całym świecie powinny być jeszcze bliżej siebie, nie uważacie? Moje doświadczenia jak najbardziej na to wskazują- dlatego tak często mówię (i piszę), że świat nie jest mały, świat jest mikro! Moja ulubiona historia wskazująca na tą hipotezę jest iście międzykontynentalna. Otóż w grudniu 2013 roku (ależ ten czas leci!) zostawiłam na miesiąc swoje chińskie życie i poleciałam eksplorować Australię. Jako że poznawanie nowych ludzi i obcowanie z mieszkańcami odwiedzanych miejsc jest jedną z moich ulubionych przyjemności w podróży, pod pierwszą fotką Opery w Sydney wrzuconą na fanpejdż Pojechanej, dodałam komentarz, że jak ktoś mieszka w tym niezwykłym mieście, ma czas i ochotę, to bardzo chętnie się spotkam. Już po kilku minutach odezwał się Piotr, a kilka godzin później piliśmy razem piwo razem z jego dziewczyną Natalią. Rozmawialiśmy oczywiście o podróżach, o życiu w Chinach, Australii i Kanadzie, gdzie ta urocza para wcześniej mieszkała. Kiedy usłyszałam „Toronto” od razu pomyślałam „Kuba”. Kuba to mój znajomy podróżnik, a ja o Toronto wiem dokładnie tyle, że Kuba tam mieszka. Przez chwilę cisnęło mi się na język żeby o Kubę zapytać, ale zaraz pomyślałam, że się wygłupię, w końcu Toronto to największe miasto Kanady (o proszę, wiem jednak coś więcej) i jaka jest szansa żeby się znali? No jaka? Kilka dni później wrzuciłam na fanpejdż zdjęcie z Piotrem i Natalią. Niedługo potem napisał do mnie Kuba: „O proszę, spotkałaś Piotrka i Natalię! Ale ten świat mały, oni jak mieszkali w Kanadzie, byli naszymi sąsiadami”. Takie spotkania, zbiegi okoliczności i historie, to bardzo przyjemne i często bardzo zabawne elementy podróży. Dlatego też spodobał mi się pomysł marki Mercure na konkurs weryfikujący teorię „sześciu przyjaciół”. Jeszcze bardziej spodobało mi się, że… laureat konkursu 6 Friend Theory pojedzie w 30 dniową podróż dookoła świata! Podążając za łańcuchem „przyjaciół przyjaciół” odwiedzi 6 miejsc i spotka się z 6 osobami, które zabiorą go do krainy niesłychanych przeżyć opartych na lokalnej kulturze lub swoich pasjach oraz wskażą kolejny etap podróży, który zbliży go o kolejny krok do spotkania z Aborygenem z plemienia Bundjalung w Australii. Międzynarodowy casting rusza już dziś! Aby wziąć w nim udział zgłoś swoje video CV na stronie projektu 6 Friends Theory. httpv://www.youtube.com/watch?v=_vxoUpg0C-Q&feature=youtu.be Bierzcie się za kręcenie filmików, w których pokażecie dlaczego akurat Wy powinniście pojechać w tą podróż, a ja trzymam kciuki, aby to ktoś z Was wygrał udział w tej niezwykłej przygodzie! Powodzenia! Post 6 Friends Theory – wygraj podróż dookoła świata! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

10 rzeczy, które musisz zrobić w Szanghaju

POJECHANA

10 rzeczy, które musisz zrobić w Szanghaju

To był POJECHANY rok

POJECHANA

To był POJECHANY rok

Czas pędzi nieubłaganie, czasami mam wrażenie, że „mój czas” jeszcze szybciej niż ten „normalny” (mój normalny na pewno nie jest, nosi wszelkie znamiona szaleństwa) i żadne prośby ani groźby by zwolnił, nie działają. I prawdę mówiąc, dopiero gdy zaczęłam układać w głowie ten wpis, uświadomiłam sobie jak wiele wydarzyło się na przestrzeni minionych 365 dni. Bez wątpienia 2014 rok (drugi z rzędu spędzony w Chinach), był dla mnie rokiem przełomowym i to na wszelkich płaszczyznach życia. I wiecie co? Kolejny zapowiada się równie szalenie, ale… po kolei, najpierw szybkie podsumowanie 2014. Styczeń 2014 rok rozpoczęłam na plaży w Australii. Był wymarzony road trip z Brisbane, przez Sydney, Melbourne aż do zapierającej dech w piersiach Great Ocean Road. Było magiczne Uluru i drażniący oczy czerwony pył Outbacku, były spotkane na wolności koale, wielbłądy i śniadania dzielone z papugami. Było wspa-nia-le! Relacje z podróży po Australii znajdziecie TU. Luty Drugi rok z rzędu uciekłam przed tłumami świętującymi Chiński Nowy Rok na Filipiny. Wdrapałam się na niezwykle urokliwy wulkan Taal, aby potem leniuchować na Mindoro. Ja wypoczywałam, a Pojechana lansowała się Bankier.pl jako jeden z 6 polecanych vlogów o życiu za granicą. Marzec W marcu wpadłam na chwilę do Polski, żeby sprawdzić czy udało mi się wygrać jedną z najważniejszych jak dotąd bitew mojego życia. Bitwa ta była rzecz jasna o zdrowie, a o co chodziło możecie przeczytać TU (do lektury namawiam szczególnie wszystkie panie). Jako, że się podłe choróbsko przechytrzyć udało (hip hip huraaaaa!), mogłam się skupić na czerpaniu przyjemności z wizyty w ojczystym kraju i… na tęsknotach. Popełniłam wówczas tekst Zawsze po drugiej stronie oceanu, który przywołuję, bo jest ponadczasowy i bo… go lubię. Kwiecień Kwiecień był spokojny, stacjonarny, domowy. Czasami nawet ja potrzebuję zwolnić trochę i naładować baterie. Tym razem zapasy pozytywnej energii miały okazać się szczególnie przydatne, bo oto BUM! moje życie prywatne obróciło się do góry nogami i odtąd miałam kroczyć swoją drogą w pojedynkę. Swoje refleksje spisałam w tekście Zmiany zwane życiem. Maj Po spokoju i domowej atmosferze nie pozostał nawet ślad. 1 maja przeprowadziłam się do centrum Shenzhen i od teraz miałam swoje życie dzielić z piątką współlokatorów (aktualnie, bo to się zmieniało kilka razy, mamy pod naszym dachem reprezentację Polski, Wielkiej Brytanii, Chin, Tajwanu i USA) i nowymi przyjaciółmi z całego świata. Dałam sobie trochę „wolnego” od pracy, planowania, bycia pewną przyszłości i zorganizowaną. I to było zdecydowanie najlepsze, co mogłam dla siebie wtedy zrobić. Ja chwilowo zgubiłam swoją ścieżkę, ale blog parł do przodu wyznaczonym wcześniej torem i tak oto w maju Pojechana pojawiła się jako źródło informacji w artykule o Shenzhen Gazety Wyborczej. Czerwiec Sama w życiu, to i sama w podróży- tak mi się przynajmniej wydawało. Jakże się myliłam! W czerwcu wybrałam się w pojedynkę do Pekinu i Datong, gdzie poznałam świetnych ludzi i wspaniale spędziłam czas. Nabrałam też apetytu na taką podróżniczą „samotność”. Lipiec W lipcu shenzheńskie lato oferuje to co najlepsze: słońce, plaże, fale, muzyczne festiwale. Brałam więc pełnymi garściami, a w chwilach wolnych od uciech duszy i ciała pracowałam nad ostatnimi rozdziałami swojej książki. Poznałam cudownych, ciekawych ludzi, którym rezerwuję stałe miejsce w swoim sercu (choćby nawet naszych codzienności ścieżki się rozeszły) i zaobserwowałam u siebie poważne objawy schińszczenia. Sierpień Okres beztroski nie mógł trwać wiecznie, a ja przecież sobą bym nie była, gdybym sobie jakiegoś planu (choć teraz już tylko krótkoterminowego) w głowie nie naszkicowała. Chciałam podróżować (to chyba oczywiste) trochę dłużej i jeszcze wolniej niż zwykle, a że sama się już nie bałam, pozostało tylko zdobyć środki finansowe na kolejną życiową przygodę. Takim to sposobem, w połowie sierpnia podpisałam kontrakt z chińskim przedszkolem. Przerażona faktem, że od 1 września wrócę do trybu pracy od poniedziałku do piątku (po 2,5 roku freelancerki), co miało mocno ograniczyć moją podróżniczą swobodę, na totalnym spontanie kupiłam bilet do Kambodży, gdzie spędziłam przecudowne 2 tygodnie (które tylko mnie utwierdziły w przekonaniu, że chcę jechać w dłuższą podróż i że na pewno do tego uroczego kraju wrócę). Tymczasem w Wysokich Obcasach ukazał się wywiad ze mną, a Pojechana pojawiła się w rankingu najciekawszych blogów podróżniczych Gazety.pl w kategorii „zawodowcy”- cieszyłam się jak dziecko. Wrzesień 1 września, sama w to nie wierząc, zostałam nauczycielką angielskiego w chińskim przedszkolu. Nie było łatwo przestawić się na bardzo poranne wstawanie (właściwie to dalej mam z tym problemy), ale było ciekawie, a cel mobilizował, by nie marudzić i robić swoje, szczególnie, że grafik zajęć dosłownie mnie rozpieszcza i jest nawet czas na poobiednią drzemkę. Dzieci mnie pokochały (z wzajemnością), a współpracownicy dostarczyli wielu nowych doświadczeń kulturowych. Koniecznie przeczytajcie mój tekst Mały człowiek made in China. Październik Październikowe wolne dni z okazji Golden Weeku (jest to drugie najważniejsze, po Chińskim Nowym Roku, święto państwowe w Chinach) wycisnęłam do ostatniej kropelki przyjemności. Zaczęłam od trekingu po zielonych wzgórzach Hongkongu w Sai Kung i kempingu na plaży, by następnie pojechać do okrytego złą sławą festiwalu psiego mięsa Yulin, gdzie udało mi uniknąć skosztowania tego typu lokalnych specjałów, ale za to nieświadomie zjadłam gołębia (kurde, pyszny był), a przede wszystkim bawiłam się na tradycyjnym chińskim weselu przyjaciół i skrzętnie dokumentowałam barwne rytuały, czego efekty możecie zobaczyć TU. Listopad Listopad był miesiącem wytężonej pracy nad książką- tej najtrudniejszej, czyli wyszukiwania własnych błędów, wprowadzania ostatnich poprawek, doboru zdjęć i… decyzji, że skończyłam. Tak moi drodzy! Skończyłam! A łatwo nie było, bo moją głowę zaprzątały już nowe plany, będące wynikiem nowych decyzji, wynikających z kolei z faktu, że pewnien niezwykły KTOŚ zagościł na dobre w moim sercu. Nie dało rady już dłużej udawać, że „taka jestem wyluzowana”, „po prostu bardzo się lubimy” i „przecież tak sobie tylko gadamy”. Z daleka (bardzo daleka, jak z Chin do Francji) dało się bez problemu dostrzec, że jestem ZAKOCHANA! Ale to taka niesamowita historia, że zasługuje na oddzielny post (niedługo, obiecuję). Grudzień Ostatni miesiąc upłynął pod znakiem negocjacji z potencjalnymi wydawcami mojej książki (mam nadzieję już niebawem ogłosić efekty tych rozmów), świątecznymi przygotowaniami, zakupami, imprezami, kolacjami, prezentami i krótkim urlopem, podczas którego odwiedziłam Hongkong i Macau. Przede wszystkim jednak moja rozentuzjazmowana głowa zajęta była planowaniem ekscytującego nowego, do którego odliczam już dni. Na razie zdradzę Wam tylko, że… nie będzie już więcej wpisów o życiu codziennym w Chinach. To jest dopiero news, co? Kilka dni temu zaczął się nowy, 2015 rok, a ja wyraźnie widzę, że fortuna mi sprzyja na wszystkich frontach, co utwierdza mnie w przekonaniu, że wybrałam właściwą drogę. I takiego uczucia życzę Wam w Nowym Roku moi najlepsi na świecie czytelnicy. Życzę Wam  miłości, podróży i słońca. A teraz ruszcie szanowne pupy i dajcie z siebie wszystko żeby ten rok był dla Was wyjątkowy!   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post To był POJECHANY rok pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.