Pojechany Instagram: Kambodża

POJECHANA

Pojechany Instagram: Kambodża

Kambodża jest niezwykle fotogeniczna, przez cały pobyt więc szalałam z aparatem, czego niektóre efekty możecie zobaczyć w relacjach z poszczególnych miejsc. A gdy aparatu pod ręką akurat nie było, albo leżał zbyt daleko od hamaka, w którym się akurat relaksowałam, w ruch szedł telefon. Na zaostrzenie podróżniczych apetytów, zamieszczam poniżej, co tym sposobem udało mi się uchwycić. Zapraszam na instagramową podróż do Siem Reap, Battambang, Sihanoukville, Kampot i Phnom Penh.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pojechany Instagram: Kambodża pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Mały człowiek made in China

POJECHANA

Mały człowiek made in China

Idą jeden za drugim, prawą ręką trzymają brzeg uniformu idącego przed nim, w lewej blaszany kubek. Za chwilę na komendę usiądą do stołów by napić się wody. Mieszkańcy obozu pracy? Nie, przedszkolaki. Maszerują jeden za drugim, „raz, dwa, raz, dwa” powtarzają równym rytmem. Żołnierze? Nie, przedszkolaki w drodze z klasy na podwórko. Za chwilę staną, w równych odstępach, każdy na namalowanej na placu zabaw kropce, by zacząć rozgrzewkę. Dopiero potem będą mogły się bawić. Ale tylko czworo z nich. Reszta będzie stać w rządku i z zazdrością się przyglądać. Po kilku minutach rozbawiona czwórka wróci na koniec kolejki, a bawić się będzie mogło kolejnych kilku szczęśliwców. Jeśli któryś z nich za bardzo się spoci biegając, za karę będzie musiał stanąć pod ścianą. Nigdy nie byłam pewna tak na 100% czy chcę mieć dziecko, kto by pomyślał, że będę mieć ich 41! I to skośnookich. Po moich doświadczeniach w totalnie zdezorganizowanej szkole językowej (możecie o nich przeczytać TU), które zapewne nie raz powrócą do mnie w sennych koszmarach, długo broniłam się przed pracą z dziećmi w Chinach. Jednak perspektywa szybszego osiągnięcia tzw. możliwości spełnienia marzeń (czyli odłożenia funduszy na kolejną podróż) skłoniła mnie, by spróbować jeszcze raz. Tak oto 1 września 2014 roku zostałam, sama w to nie do końca wierząc, nauczycielką języka angielskiego w chińskim prywatnym przedszkolu zarządzanym twardą ręką Pani Lu. Przedszkole,  do którego trafiłam to prawdziwy moloch. 5000 m2 pomieszczeń, 9000 m2 podwórka, 22 klasy od 20 do 45 dzieci każda, około 100 chińskich przedszkolanek, 11 nauczycieli angielskiego, pracownicy biura, kuchni, ochroniarze, złote rączki i sprzątaczki. Każdego ranka my, nauczyciele angielskiego, stoimy przy bramie przedszkola w mniej lub bardziej równym rzędzie, by przywitać naszych uczniów. Niektórzy (ci najmniejsi) płaczą, niektórzy radośnie krzyczą „dzień dobry”, inni przybijają z nami „piątki” (nasi ulubieńcy), jeszcze inni kłaniają się w pas (ulubieńcy chińskich wychowawców). Dzieci zostawiają w klasach tornistry i maszerują na główny plac („raz, dwa, raz, dwa!”) na poranne ćwiczenia. Wyjątkiem są poniedziałki, w które to świętowany jest Dzień Flagi. 3 i 4 latki w fikuśnych mundurach i jeszcze bardziej fikuśnych żołnierskich czapkach wciągają wtedy chińską flagę na maszt przy dźwiękach hymnu narodowego, a ponad 100 pracowniczych gardeł podnosi prawą rękę do czoła, zaciska pięść i powtarza, że jest dumnym obywatelem Chińskiej Republiki Ludowej. I teraz poranne ćwiczenia. To niezwykły widok- przeszło 600 maluchów (i ja!) wykonujących te same ruchy, w tym samym rytmie, do tej samej melodii. Rodzice stoją za żelazną bramą i przez kraty robią telefonami zdjęcia. Po ćwiczeniach dzieci udają się do klas (jedno za drugim, „raz, dwa, raz, dwa!”) i ustawiają się w dwóch rzędach przed toaletą, w jednym chłopcy, w drugim dziewczynki. Chińska wychowawczyni krzyczy „uwaga!”, dzieci odpowiadają „raz, dwa!” i na komendę, czwórkami, idą zrobić siusiu i umyć ręce. Po wyjściu z toalety ponownie ustawiają się w dwa wężyki i maszerują pobrać kubeczki. Wężykiem idą do stołów, siadają na miniaturowych krzesełkach, stawiają kubki i na komendę chowają swoje małe rączki za plecami, by nie przeszkadzać wychowawczyniom nalewającym im wodę. Gdy opróżnią kubki, podane im zostaje śniadanie. Gdy je skończą, do klasy wkraczam ja. Na komendę wychowawczyni (a jak!) dzieci odnoszą kubki (maszerując jeden za drugim oczywiście), wracają po krzesełka i ustawiają je na środku klasy, równiutko, na dwóch namalowanych liniach. Dzieciaki mnie uwielbiają tak samo jak ja uwielbiam je. Staram się im dać tyle ciepła i zainteresowania, ile tylko jestem w stanie (a okazuje się, że mam tych dobroci dość pokaźne pokłady). Szanuję ich kiełkujące charakterki i potrzebę poznawania świata, szanuję ich indywidualizm. Niektóre wolą siedzieć z tyłu, mówią cichutko albo wcale. Do tych staram się podejść sama, zagadać, rozładować atmosferę, nagrodzić za każdy wypowiedziany głośniej niż szeptem dźwięk, ale do niczego ich nie zmuszam. Jak nie chcą- trudno. Wychodzę z założenia, że przyjdzie na nie pora (i przychodzi!). Inne chcą biegać, skakać, śmiać się, krzyczeć- proszę bardzo! Wdrapują mi się na kolana, uwieszają na nogach (szczególnie uparcie, gdy próbuję wyjść z klasy). A przecież mają siedzieć równo w rzędach, trzymając ręce na kolanach! Odpowiadać tylko, gdy są pytane. I odpowiadać wszystkie! Każde ma robić to samo, w tym samym momencie, wszystkie mają być takie same. Dyscyplina, dyscyplina na pierwszym miejscu. Gdy dyscyplina szwankuje, dziecko straszone jest wyrzuceniem z klasy, na co (z reguły) wybucha płaczem. Czasem dostanie się po łapkach, czasem po tyłku. Po mojej bezwarunkowej reakcji nie ma kar cielesnych na moich lekcjach, ale współpracujące ze mną wychowawczynie patrzą na mnie jak na przybysza z innej planety. Indywidualizm, spontaniczne reakcje są tu duszone w zarodku. Oczywiście dużo zależy od nauczycielek. Wiele z nich bezrefleksyjnie wykonuje polecenia, a gdy przychodzi (jakakolwiek) refleksja, swoje frustracje przelewa na… dzieci. Ale jest tu też (na szczęście) dużo pełnych ciepła i zrozumienia kobiet, które traktują dzieciaki jak własne i z którymi udało mi się nawet trochę zaprzyjaźnić. Lody przełamałam swoim nieudolnym chińskim i odwagą w próbowaniu charakterystycznych dla regionów pochodzenia nauczycielek przysmaków, którymi mnie regularnie częstują, wyczekując moich reakcji i wybuchając gromkim śmiechem niezależnie od tego czy się skrzywię, czy powiem, że pyszne i poproszę o więcej. Jednak niezależnie od tego jak fajne są tu niektóre dziewczyny, system robi swoje, a one nie mają za bardzo możliwości by mu się jawnie przeciwstawić. Jawnie, bo po kryjomu niektóre z nich narzekają na zarządzenia dyrektorki i dają dzieciom więcej swobody. Większość z nich pochodzi z odległych prowincji, wszystkie mieszkają na terenie przedszkola, a za swoje niewielkie pensje (1/6 pensji nauczyciela angielskiego przy nieporównywalnie większej liczbie przepracowanych godzin), niejednokrotnie utrzymują rodziny (te które nie mają takiego obowiązku, oszczędzają na iPhona…). Tu nie ma miejsca na bunt i łamanie zasad. Staram się te dziewczyny zrozumieć, ale mimo wszelkich wysiłków wciąż patrzę z niedowierzaniem jak przez 40 minut (naprawdę, 40!) każą 4 latkom nosić krzesła w tą i z powrotem, trenując z której strony mają je stawiać, z której siadać, a z której obchodzić stół. A z jakimi problemami, poza wynikającymi z różnic kulturowych i poglądowych zmagam się ja? Największy problem mam z utrzymaniem pedagogicznej postawy. Uwierzcie mi, naprawdę ciężko zachować kamienną twarz i nie wybuchnąć śmiechem, gdy 4 latek zamiast „thank you teacher” mówi, niczego nie świadomy, szczerząc swoje szczerbate ząbki: „fuck you teacher”, zamiast „Thanksgiving” wykrzykuje: „sex giving”, albo gdy 2 latki stukają się kubeczkami z wodą krzycząc gan bei (do dna). I jak tych dzieci nie kochać? Choć czasem przyznam, należało by się raczej bać… Na przykład w sytuacji, gdy 5 latka mówi ściszonym głosem: – Przyjdę do ciebie w nocy i obetnę ci włosy.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Mały człowiek made in China pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Pytanie czy odpowiedź? – Pojechana

POJECHANA

Pytanie czy odpowiedź? – Pojechana

Dziś kończę 32 lata. A moje życie znów zrobiło fikołka, tym razem z radości! I tak sobie pomyślałam, że może z tej okazji opowiem Wam trochę o sobie w ramach Pojechanego cyklu „Pytanie czy odpowiedź”? Ciekawi? To zaczynamy! Każdy wywiad serii zaczynam od krótkiego wstępu „kto to taki”- no to żeby było sprawiedliwie… Aleksandra Świstow, od prawie trzech lat znana w sieci jako Pojechana, od ponad dwóch lat mieszkanka Chin. Odkąd pamięta wysiedzieć w miejscu nie mogła. Ani przestać pisać. I gadać. Marzycielka, wulkan pozytywnej energii, o głowie pełnej pomysłów i determinacji by je realizować. Już niedługo zdradzi Wam swój nowy szalony plan i okoliczności jego powstania, a dziś odpowie na pytania w ramach cyklu „Pytanie czy odpowiedź”. Zapraszam! Ola Świstow – Pojechana Jeśli nie w podróży to…? Życie jest podróżą! A od kiedy wytatułowałam sobie to na przedramieniu, mam wrażenie, że zaczęło pędzić jeszcze bardziej nieznanymi mi wcześniej ścieżkami. Niezwykle ekscytująca jest to wędrówka. A chwilowo, jeśli mnie nigdzie akurat nie poniosła moja podróżnicza dusza, uczę angielskiego w chińskim przedszkolu i zażywam uciech wielkomiejskiego życia w Shenzhen. Solo czy w grupie? W grupie. A jeśli solo to tylko po to, żeby łatwiej poznawać nowych ludzi. Jestem typowym zwierzęciem stadnym. A właściwie nietypowym, bo tworzę ogromne stada. Mieszkanie dzielę z 5 współlokatorami, urodzinową kolację zjem dziś z 14 koleżankami, by potem bawić się na imprezie z kilkudziesięcioma  znajomymi. W moim przypadku więcej znaczy znacznie lepiej. Ja po prostu bardzo lubię ludzi. W nocy czy w dzień? Wolę w nocy, ale mam wyrzuty sumienia, gdy tracę dzień. Szczególnie piękny, ciepły, słoneczny- a w miejscach, gdzie takich dni jest najwięcej, staram się przebywać. W rezultacie wychodzi na to, że wciąż brakuje mi czasu na sen.  Zimno czy ciepło? Dla mnie mogło by być tylko ciepło… Brak sympatii do zimy charakteryzuje mnie tak bardzo, że uważałam za słuszne wspominać o tym w krótkich notkach „o autorze”, gdy zaczynałam swoją przygodę z pisaniem. Powoli czy szybko? Decyzje, nawet te wyjątkowo ważne, odwracające moje życie do góry nogami, zmieniające całkowicie jego bieg, podejmuję w kilka sekund. Uwielbiam zmiany i ruch. Ale podróżować lubię powoli i im więcej ścieżek wydeptałam, tym wolniej dreptać bym chciała. Spontanicznie czy według planu? Decyduję spontanicznie i szybko, a potem jeszcze szybciej kreślę plany, które jeszcze szybciej i bardziej spontaniczniej zmieniam. Miasto czy wieś? Do życia zdecydowanie miasto. Im większe, tym lepiej. Lubię ten szalony rytm, możliwości, rozrywki. Ale tak jak w mieście lubię mieszkać, tak i lubię z niego uciekać. W podróży najchętniej trzymałabym się jak najdalej od wielkich miast. Doceniam (i potrzebuję!) ciszę i spokój prowincji, proste radości prostego życia. I tak chodzi po mojej blond głowie żeby może uciec gdzieś daleko, na tropikalne pustkowie, gdzie do pracy będę chodzić boso… Kto wie? A i koza (o tym za chwilę) zdecydowanie lepiej sprawdziła by się w takich okolicznościach przyrody. Ale jeśli uciekać z miasta, to tylko w wyjątkowym towarzystwie. Kot czy pies? Pies, dwa koty i… koza. Taki jest plan na to osiadłe kiedyś, które nie wiadomo kiedy i gdzie nastąpi. Kino czy teatr? Zdecydowanie częściej kino, zdecydowanie mocniej teatr. Fotografia czy film? Do jednego i drugiego brakuje mi cierpliwości, ale… uwielbiam robić zdjęcia i pstrykam (no właśnie… „pstrykam” wciąż niestety) ich miliony. Z filmem też próbuję się mierzyć, ale wciąż z mizernym skutkiem. Jeśli oglądać dzieła profesjonalistów, to chyba bardziej lubię ruchome obrazy. W zdjęciach bardziej doceniam ich wartość sentymentalną, wspomnienia, które utrwalają niż wartość artystyczną. Papier czy ekran? Ja z tych dinozaurów co wolą papier. Dotykać, wąchać… cóż ze dźwigać. Z powodów praktycznych, próbuję przerzucić się na ekran, ale… od czasu do czasu podotykać sobie muszę. No cóż, takie zboczenie. Fakty czy fikcja? Fakty, zdecydowanie. Fakty są ciekawsze, fakty uczą, inspirują, pomagają lepiej zrozumieć otaczający nas świat i samych siebie. To nie znaczy oczywiście, że pogardzę dobrą fikcją. Muzyka czy cisza? Cisza, gdy pracuję. Muzyka, gdy odpoczywam. Muzyka jest ważną częścią mojego życia, elementem budowania nastrojów, przeżywania chwili. Słodki czy słony? Słony. Ja zawsze wolałam korniszony od czekolady. Słony, a jeszcze lepiej kwaśny. Choć sernikiem od czasu do czasu też nie pogardzę. Gotowane czy smażone? Kurde smażone niestety! Ale i pieczone, i duszone, i na parze gotowane… Ja po prostu uwielbiam jeść! Piwo czy wino? Jeśli piwo to z limonką, jeśli wino to białe z lodem. Jabłka czy pomarańcze? Mango… A potem długo długo nic… A potem cała gama tropikalnych owoców, których spróbowałam całkiem niedawno i… zakochałam się! Jabłka to tylko w szarlotce, albo… jak mi ktoś pokroi i ze skórki obierze. Ładnie czy wygodnie? Ładnie i wygodnie. Ile ja się czasem namęczę, nakombinuję żeby tak było! Tylko na wysokich obcasach mi się jakoś z reguły (choć wiem, że ładniej) męczyć nie chce… Wolę ładnie w klapkach lub trampkach. Pytanie czy odpowiedź? Przyjaciółka powiedziała mi kiedyś, że mam tyle historii do opowiedzenia jakbym miała sto lat. Więc odpowiadam. Ale i pytać lubię. Ja po prostu nie mogę przestać gadać.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pytanie czy odpowiedź? – Pojechana pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Ach co to był za ślub!

POJECHANA

Ach co to był za ślub!

Maggie i Michaela poznałam w maju, na pikniku w parku organizowanym przez naszych wspólnych znajomych. Oni poznali się kilka lat temu w Guangzhou- ona studiowała na tej samej uczelni, na którą on przyjechał na pół roczną wymianę. Michael, gdy tylko dokończył studia w Niemczech, wrócił do Chin żeby być z Maggie. Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy i kilka miesięcy później zaprosili mnie na swój ślub w Yulin- rodzinnym mieście panny młodej. 10 godzin drogi z Shenzhen do Yulin spędziliśmy imprezując w autobusie pełnym weselnych gości z Niemiec, Polski, Hiszpanii, Francji, Stanów Zjednoczonych, Tajlandii, Rosji, Holandii i oczywiście Chin. Na miejscu przywitała nas rodzina i sąsiedzi, na kolację podano miejscowe smakołyki, w tym… potrawkę z psa. W sumie można się było tego spodziewać jadąc do miasta okrytego złą sławą corocznego Festiwalu Psiego Mięsa. Na szczęście nikt od nas nie wymagał choćby spróbowania tej specyficznej potrawy (są to sytuacje, w których nie wypada odmówić), podejrzewam nawet, że „osiedlowa społeczność”, która nam towarzyszyła, była zadowolona, że tyle „dobrego” zostało dla nich. Po kolacji męska załoga dołączyła do rozgrywki ulicznej siatkówki (mało brakowało a leciwi, drobni Chińczycy ograliby naszych młodych, wysokich chłopców), a kobieca część przyjmowała komplementy lokalnych podrywaczy. W drodze powrotnej do hotelu zatrzymaliśmy się jeszcze przekąsić coś z grilla, oprócz szaszłyków na naszym stole pojawiła się pyszna ryżowa zupa, na (jak przypuszczałam) drobiowym mięsie. Takim to sposobem, nieświadomie, zjadłam gołębia… No cóż, nie będę kłamać, smaczny był. Ranek przyszedł szybko (za szybko jak na nasze uraczone chińskim piwem głowy). Stawiliśmy się jednak dzielnie w pokoju hotelowym, pełniącego w ramach tradycyjnych rytuałów, które właśnie się zaczynały, rolę domu pana młodego. To stąd wyruszyliśmy barwnym i głośnym orszakiem przez miasto, do domu Maggie. Na czele maszerowała orkiestra przygrywająca wesoło na trąbkach, talerzach i gongach. Za nimi przystrojony w czerwienie (i przewiązany kokardą jak romantyczny prezent) Michael i 8 mężczyzn (szczęśliwa liczba) z „jego strony”, niosących na swoich barkach krzesło  z baldachimem dla panny młodej. Na tabliczkach niesionych przez gości widniały napisy „witamy nową żonę!”. W pochodzie maszerowali członkowie rodziny, przyjaciele, sąsiedzi i… przypadkowi gapie. Momentami miałam wrażenie, że całe miasto przystaje by przypatrzeć się temu niecodziennemu zjawisku- tradycyjnej chińskiej ceremonii „przeniesienia” panny młodej w wykonaniu obcokrajowców. Byliśmy nawet powodem małej stłuczki zagapionego kierowcy samochodu i motocyklisty. Nie zdziwiło mnie więc, że już na drugi dzień nasze zdjęcia pojawiły się w lokalnych mediach. Przyszła żona, zgodnie ze zwyczajem, czekała w domu swoich rodziców, zamknięta w pokoju, w którym dorastała, z głową okrytą szczelnie czerwoną chustą. Kobiety z jej strony (siostry, kuzynki, przyjaciółki) zadały przyszłemu mężowi zadania, wykonaniem których miał on zaświadczyć swoją miłość i zaangażowanie. Michael między innymi śpiewał, robił pompki i musiał zjeść jabłka i banana przymocowane na, nazwijmy to kluczowych, częściach ciała swojego świadka.  Potem musiał sforsować drzwi do pokoju i odnaleźć schowane w nim pantofle (jeden był za oknem). Dopiero, gdy założył je na stopy swojej narzeczonej, ślubując tym samym oddanie, mógł odsłonić jej twarz (pocałować rzecz jasna!) i na paradnym krześle przenieść do swojego domu, wzbudzając kolejny raz zainteresowanie całego miasta. Samo wesele, również zgodnie z chińską tradycją, odbyło się kilka godzin później i było to nic więcej jak po prostu uroczysta kolacja, na którą miałam okazję założyć pierwszy raz w życiu tradycyjną sukienkę Qipao (jak Wam się podoba?). W Chinach nikt nie tańczy z okazji ślubu do białego rana (a sama oficjalna część to trwające 5 minut podpisanie dokumentów w urzędzie). Starszeństwo po napełnieniu żołądków wraca do domów, młodzi weselni goście idą pośpiewać do klubu karaoke- poszliśmy i my, by zwijając się ze śmiechu zawodzić do mikrofonów i tańczyć boso na stołach. Bawiliśmy się wspaniale! I absolutnie każda z moich uczestniczących w uroczystościach koleżanek, oświadczyła, że też chce taki ślub. Problem w tym, że żadna z nich nie chce chińskiego męża. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Ach co to był za ślub! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Pojechana przyszłość – NAPISZ LIST!

POJECHANA

Pojechana przyszłość – NAPISZ LIST!

Lubicie planować? Ja wprost uwielbiam. A jeszcze bardziej lubię zmieniać swoje plany pod wpływem napotkanych możliwości i przeżywanych emocji. I tak zawsze, gdy staję krok od kolejnej zmiany, zastanawiam się, gdzie mnie ona skieruje, jakie przyniesie konsekwencje. Moje życie znów zaprowadziło mnie na rozstaj dróg. Właściwie to sama tu przyszłam, sama go szukałam, wiedziona ciekawością, świadomością, że aktualny stan rzeczy jest tymczasowy i chęcią, by znów odmienić swoje życie. Od dłuższego czasu konsekwentnie podążam tropem swoich marzeń, ostatnio po głowie zaczęła kołatać się myśl, żeby trochę podbiec w tym kierunku, rzucić wszystko i ruszyć przed siebie realizując swoje podróżnicze życzenia i szukając nowych możliwości i inspiracji na codzienne, ale niecodzienne życie. Jest ekscytacja i… strach. I tysiące znaków zapytania. Zamykam oczy i próbuję zobaczyć siebie za 10 lat jeśli ruszę w tą niezwykłą podróż. Mnóstwo obrazów przebiega mi przed oczami, a ja kompletnie nie wiem, które z nich traktować jako realne, które jako wybryk rozbuchanej  wyobraźni. Ciekawa jestem co ta Ola (a może Aleksandra albo Alex?) z 2024 roku mi powie, ja zapytam ją: Czy TO (wiesz o co pytam) się udało? Czy ON tam teraz z Tobą jest i czyta Ci przez ramię? Jesteś szczęśliwa czy przeszczęśliwa? Gdzie mieszkasz teraz dziewczyno? Czy w ogóle mieszkasz gdzieś na stałe?  Jest pies, kot i koza? Jakim językiem posługujesz się na co dzień? Czy zgodnie ze składanymi sobie (mi?) obietnicami, nie wróciłaś pracować za biurko? Czym się teraz zajmujesz? Ile książek opublikowałaś i czemu tak mało leniwcze! Masz dzieci? Własne czy adoptowane? Jakiego koloru mają skórę? Pamiętasz jak pod koniec 2014 roku zaczęłaś spisywać szaloną listę podróżniczych zachcianek? Udało Ci się ją zrealizować? Dopisałaś coś nowego? Które kraje odwiedziłaś, w których mieszkałaś? Jakich nowych sportów spróbowałaś? Podobało Ci się? Jak Cię znam, to na pewno coś kombinujesz… kiedy kolejna wielka zmiana? Odpowiedzi na te pytania udzielę za 10 lat, kiedy otrzymam ten list za pośrednictwem serwisu LIST W PRZYSŁOŚĆ. Chcecie zapytać siebie lub kogoś bliskiego z przyszłości o coś? O czymś powiedzieć, o czymś przypomnieć? Do dzieła! To z pewnością będzie piękna sentymentalna podróż (a przecież my wszyscy na Pojechanej kochamy podróże). Serwis umożliwia wysyłanie listów z datą dostarczenia nawet za 18 lat i… UWAGA, UWAGA! KONKURS jest! Jeśli do swojego LISTU W PRZYSZŁOŚĆ dopiszecie P.S., możecie wygrać 10 000 zł w formie vouchera od TUI ważnego rok. Dodatkowo co tydzień 10 najciekawszych dopisków P.S. (tylko one są oceniane), wygrywa nagrodę w postacie dostarczenia listu w przyszłość w formie drukowanej. Aby zwiększyć swoje szanse na wygraną, należy udostępnić informację o konkursie na Facebooku (każdy „share” to możliwość dodania kolejnego listu,  kolejnego P.S.). Aha, udział w konkursie biorą tylko listy z datą dostarczenia do trzech lat. Powodzenia i udanej zabawy! Wpis powstał w ramach współpracy z marką AVIVA.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pojechana przyszłość – NAPISZ LIST! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Zielony Hongkong: Sai Kung

POJECHANA

Zielony Hongkong: Sai Kung

O trekkingach w Sai Kung, jednej z dzielnic położonej na Nowych Terytoriach w Hongkongu, słyszałam wiele razy i to wyłącznie pełne entuzjazmu rekomendacje. Kiedy koleżanka pokazała mi zdjęcia, zaczęłam szukać miejsca w swoim grafiku. Udało mi się wygospodarować wolne dwa dni podczas Złotego Tygodnia, skrzyknęłam więc znajomych (uzbierała się nas 12-tka z Polski, Kanady, Izraela, Panamy, USA, Rosji, Hiszpanii, Filipin, Litwy i Francji) żeby przejść szlak Tai Long Wan, zatrzymując się na noc pod namiotami na jednej z plaż.   Wycieczka była bardzo rekreacyjna. Ciągle ktoś się spóźniał i gubił, a bo jeszcze siku, a bo jeszcze kanapka, a bo zapomniałem, że mi się 30 dni wizy kończy i teraz muszę karną godzinę na granicy przesiedzieć (serio taka kara!), a bo się komuś w metro w złym kierunku wsiadło…  Najważniejsze, że się udało i kombinacją pociągu, metra, autobusów i taksówek dotarliśmy do Pawilonu Sai Wan, gdzie zaczyna się wybrana przez nas trasa.  Stamtąd pieszo ruszyliśmy drogą biegnącą wzdłuż zielonych wzgórz, przez tropikalny las. Naszym oczom co chwilę ukazywały się przepiękne panoramy kolejnych turkusowych zatok i białych plaż.   Pierwszy przystanek zrobiliśmy na plaży Sai Wan- oczywiście żeby wykąpać się w morzu i przegryźć coś w jednym z lokalnych prostych barów. Nie było łatwo zmusić się do dalszej drogi, ale w końcu coraz dłuższe cienie zmobilizowały nad do marszu. Odbiliśmy odrobinę ze szlaku, by zrelaksować się (znowu!) nad brzegiem wodospadów. Potem ostry marsz pod górę- słońce piekło, pot lał się strumieniami, ale nagroda warta była o wiele większego wysiłku. Widok na otoczoną wzgórzami plażę Ham Tin Wan dosłownie zapiera dech w piersiach. To tam rozbiliśmy namioty, rozpaSai liliśmy ognisko. Przepyszne kalmary popijaliśmy białym winem. Morze szumiało kojąco, gwiazdy zdawały się wisieć tuż nad naszymi głowami. Wprost niewiarygodne, że takie miejsca można znaleźć w sąsiedztwie dwóch tętniących nowoczesnym życiem metropolii- Hongkongu i Shenzhen. Na drugi dzień ruszyliśmy ścieżką biegnącą przez rozlewiska, zaraz za małą wioską zaczęło się podejście na Ostry Szczyt- najbardziej wymagający (ale wciąż weekendowo prosty) odcinek trasy. Minęliśmy ponad 200 letnią wioskę Chek Keng i wdrapaliśmy się na kolejne wzgórze, na szczycie, którego przywitał nas kolejny zapierający dech w piersiach widok. Tak, taki Hongkong lubię najbardziej! Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Zielony Hongkong: Sai Kung pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Phnom Penh i pożegnanie z Siem Reap

POJECHANA

Phnom Penh i pożegnanie z Siem Reap

Rozciągałam te dwa tygodnie przeznaczone na Kambodżę do granic możliwości. Zostałam o jeden dzień dłużej (niż zakładał sklecony na kolanie w barze plan) w Siem Reap i Sihanoukvile i dwa dni więcej w Kampot. A to mogło oznaczać tylko jedno- że musiałam teraz przyspieszyć. Szczególnie, że bardzo chciałam ostatnią noc spędzić w Siem Reap- po pierwsze żeby zobaczyć popisy lokalnych akrobatów, po drugie by uniknąć stresu podróżowania rozklekotanym autobusem drogą, której praktycznie nie ma, na kilka godzin przed startem samolotu. Postanowiłam więc zatrzymać się w Phnom Penh tylko na jedno popołudnie i wieczór. Wyskoczyłam z autobusu, który przywiózł mnie tu z Kampot, wskoczyłam do tuk tuka, krzyknęłam adres hostelu poleconego przez jednego z podróżników spotkanego gdzieś na trasie, zameldowałam się niemal w biegu, zrzuciłam plecak i popędziłam na Pola Śmierci. Tu nagle zwolniłam… To jedno z takich miejsc, których bardzo się nie chce odwiedzać, a które zobaczyć, a raczej przeżyć trzeba, jak tysiące innych podróżników, którzy zostawili tu ku pamięci ofiar swoje kolorowe bransoletki. Zostawiłam jedną i ja. Historii zbrodni dokonanych przez Czerwonych Khmerów przytaczać tu nie będę- mam nadzieję, że ją choć ogólnie znacie, a jeśli nie, że wiedzę tą szybko uzupełnicie. Powiem tylko, że miejsce masowych mordów w Phnom Penh zrobiło na mnie ogromne, przygnębiające wrażenie. Gdybym miała Pola Śmierci nazwać własnymi słowami, użyłabym określenia „prymitywne Auschwitz”- myślę, że nie muszę dodawać nic więcej… W drodze powrotnej, pogrążona w zadumie, nie pospieszająca już kierowcy, odwiedziłam jeszcze komunistyczne więzienie S21. I to było dla mnie na tyle z Phnom Penh. Wróciłam do hostelu przygnębiona i smutna, z głową pełną pytań o bezsens wojny i okrucieństwo reżimu. Wewnętrzna walka mojej wrodzonej miłości do ludzi i nabywanej,  w drodze takich jak to doświadczeń, odrazy do tego samego gatunku, zmęczyła mnie strasznie. Nie miałam ochoty na nocne spacery, spotkania z innymi podróżnikami ani kolorowe drinki. Chciałam tylko zasnąć jak najszybciej żeby ten dzień już się skończył. A kolejnego ranka z ulgą wsiadłam w autobus jadący do Siem Reap. A w Siem Reap klimat beztroski i zabawy, pyszne jedzenie, imponujący występ akrobatyczny, relaks w basenie i nowi znajomi (sympatyczni Włosi, którzy ujęli mnie swoim poczuciem humoru, przedstawili się bowiem jako astronauci, którzy astronautami zostali, gdyż byli za głupi, by zostać dziennikarzami, tak jak ja). Ostatnia wycieczka po mieście, ostatnie uliczne bbq , ostatni naleśnik z bananem i czekoladą, ostatni drink i ostatnie zakupy. Jeszcze „tylko” 13 godzin na lotnisku w Hanoi i wracam do chińskiego domu. Kawałek serca (że ono się jeszcze ostało?!) zostawiam jednak w Kambodży.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Phnom Penh i pożegnanie z Siem Reap pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach. 

Kampot- po prostu relaks

POJECHANA

Kampot- po prostu relaks

Kierowca przyjechał do hostelu w Sihanoukvile 10 minut przed wyznaczoną godziną, niezwykle się niecierpliwił i nieustannie mnie pospieszał. Razem z poznanym kilka dni wcześniej Thijasem wsiedliśmy do busa punkt 8:30 i ruszyliśmy w kierunku Kampot, a przynajmniej tak nam się wydawało. Objechaliśmy jeszcze dwa inne hostele i… o 8:45 usłyszeliśmy, że jest za dużo ludzi i musimy wysiąść. W prowizorycznej poczekalni siedziało już dwóch backpackerów: Mateo z Włoch i Luke z Wielkiej Brytanii, którzy poznali się pracując na farmie w Australii i teraz razem podróżują. Nikt nie potrafił nam powiedzieć  kiedy przyjedzie bus z „odpowiednią” liczb wolnych miejsc. Zgodnie z teorią złośliwości losu, pojawił się dokładnie wtedy, gdy zdecydowaliśmy oddalić się odrobinę w poszukiwaniu śniadania. 2,5 godziny później wysiedliśmy w czwórkę gdzieś na rogu cichej uliczki w Kampot. Dziewczyny z Wielkiej Brytanii, które siedziały w busiku obok nas, rzuciły na pożegnanie, że jeśli nie mamy nic zarezerwowanego, to koniecznie musimy zatrzymać się w Arkadii- hostelu nad rzeką. Nie mieliśmy ani rezerwacji, ani bladego pojęcia, gdzie właściwie zmierzamy , decyzja była więc prosta- posłuchamy rady podróżniczek. Jechaliśmy tuk tukiem wzdłuż rzeki, wokół kipiały zielenią ryżowe pola, słońce piekło niemiłosiernie (a przecież to pora deszczowa) zdając sobie nawzajem krótkie relacje z dotychczasowego pobytu w Kambodży- polubiliśmy się od razu. Arkadia przywitała nas reggae sączącym się z głośników i rzędem hamaków rozwieszonych na drewnianym tarasie z kojącym widokiem na leniwie płynącą rzekę. Cała nasza czwórka zakochała się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Błogi nastrój przerwało złowrogie „nie mamy czterech wolnych miejsc”. O nie! „Jest wolny tylko jeden bungalow nad rzeką za 25$, są w nim dwa łóżka”. Chwila konsternacji i padło pytanie: „A możecie dorzucić tam jakieś materace?”. I w ten sposób czwórka przypadkowo spotkanych na trasie ludzi została współlokatorami. Arkadia to idealna nazwa dla tego miejsca- cisza, spokój, przepiękne okoliczności przyrody, pyszne jedzenie i fantastyczni ludzie. Z czwórki momentalnie zrobiła się dwudziestka podróżników z przeróżnych końców świata i w przeróżnym wieku. Bawiliśmy się jak dzieci na wodnym placu zabaw- wyrzucając w powietrze kolejnych śmiałków skacząc na olbrzymią, pływającą na tafli rzeki poduchę pełniącą rolę katapulty, penetrowaliśmy na skuterach okolicę: ryżowe pola, plantacje pieprzu i (puste ku naszemu rozczarowaniu) solne pola. Śmialiśmy się do łez przy wieczornych podróżniczych opowieściach i leniuchowaliśmy w hamakach w upalne przedpołudnia. Podziwialiśmy panoramę okolicy z pobliskiego wzgórza i relaksowaliśmy się przy wodospadach. Większość z nas została tu dłużej niż planowała (łącznie ze mną). Położone nad brzegiem rzeki przedmieścia tego prowincjalnego miasteczka, w którym poza kilkoma zapuszczonymi postkolonialnymi budynkami i kilkoma barami serwującymi kanapki z bagietki i pizzę z marihuaną nie ma zupełnie nic, to jedno z tych miejsc, z których niezwykle trudno wyjechać. Gdyby zegar nie odmierzał bezwzględnie czasu do mojego powrotnego samolotu, z przyjemnością zostałabym dłużej, ale gdy do godziny zero zostały 3 dni, chcąc/nie chcąc (zdecydowanie bardziej to drugie) pożegnałam Kampot i wsiadłam w autobus jadący do Phnom Penh.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Kampot- po prostu relaks pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach. 

Pojechana Kambodża: Sihanoukville

POJECHANA

Pojechana Kambodża: Sihanoukville

Trochę już zaczynałam wątpić, że to kiedykolwiek nastąpi, ale w końcu po 14,5 h podróży z Battambang, wysiadłam z autobusu w Sihanoukville- na kambodżańskim wybrzeżu. Morza jednak jeszcze widać nie było, stałam na klepisku po środku jakiegoś targowiska. Gdy negocjowałam cenę z kierowcą tuk-tuka, podeszła do mnie Azjatka z plecakiem- zauważyła mnie wcześniej w autobusie, ma na imię Suma, jest z Japonii i tak jak ja, podróżuje sama. To co? Teraz choć przez chwilę we dwie? W pierwszej kolejności kazałyśmy się zawieźć do polecanego przez napotkanych przez nas wcześniej podróżników, hostelu Monkey Republic, ale zgodnie stwierdziłyśmy, że pokój za 10USD to zbyt duża rozpusta. Szczególnie, że po drugiej stronie ulicy, z łóżkami za 2USD (wieloosobowe doormy) czekała hipisowska Utopia. Ledwie zdążyłyśmy zdjąć plecaki, a już miałyśmy nowych znajomych- towarzyszy na wieczorne imprezy i dzienne wycieczki skuterem- chłopaków z Nowej Zelandii, Wielkiej Brytanii i Holandii. Tak oto rozpoczęłyśmy pełny błogiego lenistwa, śmiechu, nocnych szaleństw i pysznego jedzenia pobyt w Sihanoukville. Krążyłyśmy między imprezową plażą Occheuteal (dokładnie jej częścią zwaną Serendipity) gdzie po zachodzie słońca objadałyśmy się grillowanymi owocami morza, by potem spalić nadmiar kalorii tańcząc w Dolphin Beach Club i backpackerskim JJ’s Playground, a uroczo spokojną (oddaloną około 5 km od miasta) Otres Beach, na której popijając owocowe koktajle czytałyśmy książki i dyskutowałyśmy o życiu, chłodząc co jakiś czas rozgrzane słońcem ciała morską kąpielą. Wyobraźcie sobie moją minę, gdy w pewnym momencie na leżaku obok zauważyłam znajomą twarz! To poznana w Siem Reap i spotkana później w Battambang Florence! Świat jest mały, a Kambodża jest ultra malutka. Po dwóch dniach Suma popłynęła na wyspę Koh Rong, a ja razem z nowo poznanym Kambodżaninem studiującym w czeskiej Pradze (kto by pomyślał!) na całodzienny island hopping ze snorklingiem i lenistwem na bezludnych plażach. Nie był to jednak szczerze mówiąc najgorętszy punkt mojego „programu”, być może odwiedzone wcześniej filipińskie i tajskie wyspy rozbisurmaniły mnie za bardzo. Ostatniego wieczoru zajadałam się grillowaną rybą i sączyłam piwo z lodem i limonką (takie moje zboczenie) razem z poznanym dwa dni wcześniej Holendrem Thijsem (on pił „normalne” piwo), a rozmowa toczyła się standardowym dla podróżników torem: - Gdzie jest twój kolejny przystanek? - Kampot. - Mój też! Kiedy chcesz tam jechać? - Jutro rano. - Ja też! To co, jedziemy razem? Pojechaliśmy.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pojechana Kambodża: Sihanoukville pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Pytanie czy odpowiedź? – Paczki w podróży

POJECHANA

Pytanie czy odpowiedź? – Paczki w podróży

Kasia i Marcin Paczek spakowali plecaki w czerwcu 2012 roku. Najpierw przez 15 miesięcy penetrowali Azję i Australię, następnie po 4 miesiącach odpoczynku w Polsce, przesiedli się na motor i ruszyli w trasę z Los Angeles do Ushuaia w Argentynie. Zdobywcy Bloga Roku 2012 w kategorii Lifestyle, podróżnicy o doskonałym fotograficznym zmyśle i… fajni ludzie. Marcin pisze o Kasi na blogu: „Lubi jazdę na rowerze, spacery, jedzenie na bazarach i zapachy Azji. Nie znosi biegać, leżeć przed telewizorem i zmarnowanego czasu.” Kasia pisze o Marcinie: „Lubi świstaki,  nalewki swojego teścia, zielone owoce (bo pomagają na trawienie), pad tai i dużo wolnej przestrzeni. Nie znosi przegrywać, życiowej rutyny, leżenia na plaży, stania w miejscu, ogórkowej z makaronem i kawy.” Co jeszcze powiedzą nam o sobie? Zapraszam do krótkiego wywiadu z autorami bloga Paczki w podróży w ramach cyklu  „Pytanie czy odpowiedź”. Kasia i Marcin - Paczki w podróży Jeśli nie w podróży to…? Kasia: Z rodziną i przyjaciółmi. Marcin: Mam nadzieję, że nie w pracy. Solo czy w grupie? Kasia: Zawsze w duecie, czasem w grupie. Marcin: W grupie zawsze więcej pomysłów. W nocy czy w dzień? Kasia: Zdecydowanie w dzień. W nocy śpię. Marcin: O wschodzie, choć najłatwiej ogląda mi się go na zdjęciach. Zimno czy ciepło? Kasia: Zimno. W tej kwestii jestem masochistką. Marcin: Ciepło przez 345 dni w roku. W pozostałe 20 zimno i to koniecznie w Boże Narodzenie. Powoli czy szybko? Kasia: Szybko! Chciałabym powoli, ale jestem zbyt niecierpliwa. Marcin: Powoli i czerpiąc ze wszystkiego garściami. Spontanicznie czy według planu? Kasia: Całe życie według planu. Ostatnio spontanicznie. Marcin: Spontanicznie. Tak rodzą się najlepsze historie. Miasto czy wieś? Kasia: Miasto do życia. Wieś do podróży. Marcin: Mała, malownicza wieś niedaleko miasta. Kot czy pies? Kasia: Kot – jest mały i poręczny. A pies się ślini. Marcin: Ani pies, ani kot. W plecaku zajmują za duzo miejsca, plus te wszystkie kontrole weterynaryjne na granicach. Kino czy teatr? Kasia: Kino. Najlepiej w piżamie i kapciach. Marcin: Z chęcią pójdę tu i tu. Fotografia czy film? Kasia: Fotografia to miłość. Film to marzenie. Marcin: Jeśli dobre, doceniam obydwa. Papier czy ekran? Kasia: Papier w domu. Ekran w podróży. Marcin: Zdecydowanie papier – ten zapach! Fakty czy fikcja? Kasia: Fakty przyprawione szczyptą fikcji. Marcin: A czym to się właściwie różni? Muzyka czy cisza? Kasia: Cisza. Muzykalność to jeden z talentów, których mi poskąpiono. Marcin: Pauza, czyli cisza w muzyce. Słodki czy słony? Kasia: Słodko-słony jak tajska kuchnia, albo czekoladki ze słonym karmelem. Marcin: Danie główne na słono, deser na słodko, a później drzemka. Gotowane czy smażone? Kasia: Smażone, chyba że się odchudzam. Marcin: Wielki, smażony stek wołowy. Piwo czy wino? Kasia: Wino do obiadu. A wieczorkiem mochito. Marcin: Zimne piwo do steku. Jabłka czy pomarańcze? Kasia: Truskawki w maju. Mandarynki w grudniu. Marcin: Mango popijane sokiem pomarańczowym. Ładnie czy wygodnie? Kasia: Ładnie i wygodnie. A jak! Marcin: W tym się zgadzamy. Pytanie czy odpowiedź? Kasia: Odpowiedź, o ile moja. W innym wypadku pytanie. Marcin: Odpowiedź, byle nie pisana, bo ta zajmuje mi wieki.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pytanie czy odpowiedź? – Paczki w podróży pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Pojechana Kambodża: Battambang

POJECHANA

Pojechana Kambodża: Battambang

Pobudka wczesnym rankiem, tuk-tuk ma przyjechać po mnie w przedziale 7-8, o 8:30 odpływa łódź- takie informacje otrzymałam kupując dzień wcześniej bilet z Siem Reap do Battambang. O 8:15 kierowcy dalej nie ma… Podjeżdża o 8:20, wsiadam razem z poznanymi wczoraj Francuzami, jedziemy jakieś… 500 metrów. Naprawdę! Przesiadamy się w zatłoczonego mini busa. Po 5 minutach jazdy zatrzymujemy się by zabrać kolejne kilka osób. Teraz na siedzeniach dla czwórki siedzi szóstka ludzi, wszyscy z bagażami na kolanach… Na szczęście do portu tylko 13 km. Zajmuję jedno z ostatnich miejsc siedzących na łodzi, a ludzie wciąż wsiadają i wsiadają… Przez głowę przebiega mi myśl „całe szczęście, że to nie morze, większe szanse, że nikt nie zginie gdy łajba zatonie”. Silnik ryczy jak szalony, zagłusza nawet muzykę w słuchawkach, za pomocą której próbuję oszukać hałas. Cześć pasażerów siedzi na podłodze, oczami wyobraźni widzę siebie awanturującą się z załogą gdyby to mi przypadł ten „zaszczyt”. Rejs ma potrwać 8 godzin… Po 15 minutach podpływamy do zacumowanej na środku jeziora łodzi. Z prawej strony, z lewej strony, znowu z prawej… Odnoszę wrażenie jakby kapitan pierwszy raz w życiu siedział za sterem. Część załogi przeskakuje na bliźniaczą łódź, montują nowy silnik, my czekamy. Próbują odpalić… raz, drugi, trzeci… nic z tego. Musimy (a jakże!) wziąć ją na hol. Znowu próbujemy z prawej, znowu z lewej… Jedno szarpnięcie, drugie… ok, jest! Silnik zaskoczył. Odpływamy kilkaset metrów, silnik drugiej łodzi gaśnie… Zaczynamy wszystko od nowa: lewa strona, prawa strona… Wchodzę na dach, buduję sobie cień za pomocą bagaży, gumek do włosów i ręcznika i znudzona permanentnym zamieszaniem  zasypiam. Budzi mnie ostre szarpnięcie i jeszcze potężniejszy ryk silnika. Okazuje się, że nie tylko ja ucięłam sobie drzemkę, zasnął też… kapitan i łódź utknęła w zaroślach. Po raz kolejny mam wrażenie, że  to debiut na wodzie tej załogi. Szamotanina nie trwa na szczęście długo, już za chwilę płyniemy dalej, a wokół nas rozciągają się kojące widoki na rozlewiska poprzeplatane skleconymi niedbale z kawałków blachy, drewna i wszystkiego co było pod ręką pływających wiosek. Co raz mija nas wioząca całą rodzinę chybotliwa łódeczka, nagie dzieci krzyczą radośnie na nasz widok i machają do nas. Widoki umilają, twardość drewnianych siedzisk i podłogi uprzykrzają kolejne godziny rejsu. Choć trasę tą z czystym sumieniem zarekomenduję każdemu, przyznam, że gdy dopływamy do celu odczuwam ulgę. Battambang to miasteczko, którego urok polega na tym, że… nie ma tam właściwie nic ciekawego. Doskonałe miejsce żeby po prostu się zrelaksować z dala od typowo turystycznych destynacji. Ganesha Hostel, do którego trafiam śladami poznanych w Siem Reap dziewczyn, to wprost wymarzone miejsce do tego. Jednak, że ja za długo w miejscu wysiedzieć nie mogę, razem ze współlokatorką z Nowej Zelandii sprawdzam atrakcje wymienione w przewodnikach. I tak… Miejski market to po prostu miejski market, który może (choć nie jestem pewna czy oby na pewno) zainteresowałby kogoś kto tu nagle wpadł przypadkiem nigdy wcześniej nie będąc w żadnym innym miejscu w Azji. Przejażdżka bambusowym pociągiem jest zabawna (właściwie to platforma na kołach pędząca po torach przez pola- łatwo rozbieralna gdyż tory są tylko jedne,  a „pociągi” jeżdżą w obydwu kierunkach i ten z mniejszą ilością pasażerów na pokładzie na obowiązek usunąć się z torów, by przepuścić drugi), ale gdybym przyjechała tu autobusem tylko dla tej atrakcji, to byłabym bardzo rozczarowana. Oprócz tego wspinamy się ze Stephanie do świątyni Wat Banan, znajdującej się na szczycie wzgórza, z którego rozpościera się widok na całą okolicę, a chwilę po zmierzchu obserwujemy miliony nietoperzy opuszczających jaskinię w drodze na kolację. I ta atrakcja, muszę przyznać, robi na mnie ogromne wrażenie. Jednak zdecydowanie najbardziej spektakularną częścią tego etapu podróży były widoki towarzyszące rejsowi z Siem Reap. Na drugi dzień po przyjeździe do Battamgan, umawiam się z kierowcą tuk tuka, że przyjedzie po mnie kilka minut przez 22 żeby zawieźć mnie na dworzec autobusowy, skąd o 22:30 mam wyruszyć w drugą drogę na wybrzeże. Kilka minut po 22 dalej go nie ma, więc zaczynam nerwowo maszerować w stronę dworca. Miasteczko wydaje się kompletnie wymarłe, ulice opustoszale i ciemne. Szybko orientuję się, że nie uda mi się złapać żadnego tuk tuka marsz więc zamieniam w trucht, a w myślach dziękuję samej sobie, że nie dołożyłam do plecaka tych kilku dodatkowych ciuchów, które rzekomo :nic nie ważą”. Po ciemku wszystkie ulice wyglądają tak samo, mapa w telefonie oczywiście odmawia posłuszeństwa, w końcu trafia się jakiś zabłąkany przechodzień, który wskazuje mi drogę. Wskakuję do autobusu w ostatnim momencie. Przede mną 6,5 godziny w sypialnym autobusie, 2,5 godziny na dworcu w Phnom Penh i 5,5 godziny  kolejnym autobusie żeby w końcu postawić stopę na kambodżańskiej plaży. Kolejny przystanek to Sihanoukville.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pojechana Kambodża: Battambang pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Datong na skróty – subiektywny przewodnik

POJECHANA

Datong na skróty – subiektywny przewodnik

  „Datong na skróty” to kolejna, po Hongkongu na skróty i Pekinie na skróty, odsłona serii subiektywnych przewodników po Chinach. Takich ściągawek, które można wziąć w łapkę i od razu zwiedzać, pomijając etap czytania „całego Internetu”. Dowiecie się z nich gdzie szukać noclegu, jak się przemieszczać, co zobaczyć i czego za nic w świecie nie przegapić. Wszystko okraszone praktycznymi radami, obrazowym komentarzem, licznymi linkami i oczywiście zdjęciami. Lekko, łatwo, przyjemnie i… szybko. Zwiedzanie z Pojechaną jeszcze nigdy nie było tak proste! Zapraszam do Datong! Noclegi W Datong bez problemu znajdziemy nocleg w różnych standardzie.  W przypadku podróży w czasie chińskich świąt koniecznie jednak należy dokonać wcześniejszej rezerwacji. Budżetowym podróżnikom polecam Datong Youth Hostel, w którym gościłam,  położony w zabytkowej części miasta (Fang Gu Street). Obsługa nie mówi po angielsku, ale jest bardzo serdeczna i międzynarodowym migowym da się załatwić wszystko. Transport Do Datong możemy przylecieć samolotem (Datong Yuangang Airport) lub przyjechać pociągiem (rozkłady jazdy, ceny i czas podróży polecam sprawdzić TU). Dla orientacji podam, że podróż pociągiem z Pekinu do Datong trwa około 6 godzin. Do hostelu z dworca najłatwiej dostać się taksówką (bardzo tanio), przygotujmy sobie wcześniej adres po chińsku do pokazania kierowcy. Najciekawszy rejon samego miasta, czyli zabytkową ulicę Fang Gu zwiedzamy pieszo. Do innych atrakcji, położonych na obrzeżach lub za miastem, możemy dojechać transportem miejskim (ultra tanio, ale potrzebujemy towarzysza, który mówi i czyta po chińsku), albo mini busem, który (do spółki z innymi turystami) możemy wynająć w każdym hostelu- z reguły dysponują one folderami z fotografiami obrazującymi trasę wycieczki więc nie musimy się martwić o barierę językową. Atrakcje Powszechnie wiadomo, że w kwestii podróżowania obowiązuje zasada „im wolniej tym lepiej”, ale nie każdy może sobie na ten luksus pozwolić. Na Datong i jego okoliczne atrakcje powinniśmy jednak poświęcić minimum 2 dni (moim zdaniem optymalnie jest zatrzymać się tu na 3 dni). W samym mieście warto odwiedzić jego oddzieloną warownym murem zabytkową część (najlepiej i najprzyjemniej po prostu zatrzymać się w jednym z tutejszych hosteli) z Fang Gu Street. Przykładni zwiedzający powinni też zobaczyć Ścianę Dziewięciu Smoków (Jiulongbi) z czasów dynastii Ming,  Huayan Temple (Huayansi) z czasów dynastii Liao, Drewnianą Pagodę Ying Xian i Shanshua Temple (Shanhuasi) z czasów dynastii Tang. Jednak to nie dla spacerów po zabytkach miasta przyjeżdża się do Datong, najważniejsze atrakcje okolicy to: Groty Yuangang – to położony w południowej części góry Wuzhou Shan,  zespół kilkuset jaskiń (dokładnie dwustu pięćdziesięciu dwóch), w których mieszczą się buddyjskie świątynie z V i VI wieku, zdobione setkami rzeźb. Największy wykuty w skale Budda Vairocana, którego rysy twarzy naśladują wizerunek cesarzowej Wu Zetian- patronki budowy, mierzy aż siedemnaście metrów. Spektakularne miejsce. Wisząca Świątynia Xuan Kong Si – wyrzeźbiona ponad 1500 lat temu w naturalnych zagłębieniach klifu, zdająca unosić się w powietrzu na wysokości siedemdziesięciu metrów, świątynia trzech religii: buddyzmu, konfucjanizmu i taoizmu. Z pięknie rzeźbioną drewnianą fasadą w kolorze brązowym z elementami granatu i zieleni i charakterystycznymi dla tradycyjnej chińskiej architektury dachami o spiczastych, zakręconych do góry grzbietach w radosnej żółci i zieleni. Gdy patrząc z dalszej perspektywy przymrużymy odrobinę oczy, zauważymy, że całość konstrukcji, z północy na południe, przypomina kształtem smoka. Dodam, że to zdecydowanie jedno z najwspanialszych i najdziwniejszych zarazem dzieł ludzkich rąk, jakie dane mi było do tej pory zobaczyć. Heng Shan – zwana też Górą Północną (2014 m.n.p.m.), jedna z Pięciu Wielkich Gór Taoizmu, po zboczach której rozsiane są klasztory, pagody i świątynie, w których medytowali i swoje nauki głosili wielcy buddyjscy i taoistyczni mędrcy, tacy jak Huirang, Shiuou Xigian będący autorem Sandokai (poematu, który po dziś dzień jest recytowany w buddyjskich świątyniach na całym świecie) i Huisi. To tu, zgodnie z legendą, spotykali się nieśmiertelni z niebios i ziemi. To tu medytowała  Wei Huacun, której objawiono prawdy spisane przez nią w trzydziestu jeden tomach pism, stanowiących podstawę mistycznego Taoizmu Shangqing. Pojechana radzi Datong to popularna podróżnicza destynacja, ale głównie dla chińskich turystów. W ciągu swojego 3 dniowego pobytu odwiedziłam wszystkie najważniejsze (a co za tym idzie dość zatłoczone) atrakcje turystyczne, a obcokrajowców, których spotkałam mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Co za tym idzie, mało kto mówi tu po angielsku, dotyczy to również obsługi hoteli, restauracji, kas biletowych, itd. Przydadzą się tu porządne rozmówki, telefon z lokalną kartą umożliwiający korzystanie z tłumacza i… duże pokłady cierpliwości i pogody ducha. Koniecznie spróbujcie zawijanych w formę kwiatów pierogów (z różnym nadzieniem do wyboru, od warzywnego, przez wieprzowinę do krewetek), które są lokalną specjalnością. Wygospodarujcie chociaż jeden wieczór na kolację w słynnej Feeling Restaurant (No.8 Fang Gu Street)- klimatyczne wnętrze, przepyszne jedzenie, doskonała (mówiąca po angielsku) obsługa i bardzo (aż zaskakująco) przystępne ceny. Nie zapomnijcie o przejściówkach! Chińskie wtyczki są inne od europejskich. Więcej o Datong na Pojechanej znajdziecie TU. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Datong na skróty – subiektywny przewodnik pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Wielki Mur i prawdziwi mężczyźni

POJECHANA

Wielki Mur i prawdziwi mężczyźni

Polski mężczyzna, aby zgodnie z tradycją dowieść swojej męskości, musi posadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić syna, a chiński? Chiński jest winien posłuszeństwo rodzicom (najważniejszą z cnót jest cnota synowska), ożenić się (co w dzisiejszych czasach bez punktu „zbudować dom” lub „kupić mieszkanie” jest, jak już niejednokrotnie wspominałam, dość trudne do osiągnięcia) i (a jakby inaczej!) spłodzić syna. Właściwie w dzisiejszych czasach może być też córka (może nie zgodnie z tradycją, ale zgodnie z pragmatycznym sposobem myślenia Chińczyków- wszak córce nie trzeba dziś zapewniać posagu, to syn potrafi doprowadzić rodzinę do bankructwa próbując przypodobać się wybrednej przyszłej żonie). Nic nie słyszałam o drzewie, za to w chińskiej wersji warunkowania męskości pojawia się Wielki Mur, który każdy prawdziwy (dobry) mężczyzna winien choć raz w swoim życiu odwiedzić. Jakby jednak panowie czytający ten wpis uparli się przy drzewie, zamieszczam kilka zdjęć z Wielkiego Muru w Miutanyu, żeby sobie mogli popatrzeć co tracą. Nie dość, że można oko w oko z historią stanąć, na piękne góry się napatrzeć, powspinać się i o kondycję przy okazji zadbać, to jeszcze na koniec przypomnieć sobie czasy i radość dziecięcą zjeżdżając z Wielkiego Muru gigantyczną zjeżdżalnią. O!   Do Miutanyu można dostać się z Pekinu publicznym autobusem numer 867, który odjeżdża z dworca przy stacji metra Dongzhimen (jednak nie z głównego dworca, a z platformy znajdującej się za nim- z głównego wyjścia należy pójść w lewo, przed światłami skręcić znowu w lewo i iść przed siebie około 5 minut, mała zajezdnia pod gołym niebem będzie po lewej stronie) o 7:00 i 8:30. Odjazd z Miutanyu (który jest ostatnim przystankiem autobusu) jest zaś o 14:00 i 16:00. Podróż zajmuje około 2,5 godziny i kosztuje 16 rmb w jedną stronę. Opcją dla wygodnych/leniwych jest wykupienie wycieczki „od drzwi do drzwi” dostępnej w każdym hostelu i hotelu. Trzeba się jednak liczyć z ceną powyżej 200 rmb. Na miejscu należy wykupić bilet wstępu w cenie 45 rmb, kolejka linowa kosztuje zaś 60 rmb w jedną lub 80 rmb w dwie strony, z czego drogę powrotną można pokonać zjeżdżalnią.  Zwiedzającym udostępniono tu niewiele ponad dwa kilometry odrestaurowanej budowli, która ma w tym miejscu do sześciu metrów szerokości i dziesięciu wysokości. Spacer po niej przypomina momentami wspinaczkę, choć nie górską a po schodach. Stopnie są bardzo wysokie, mur bowiem wije się wzdłuż górskich grzbietów. Pamiętajcie więc o wygodnych butach.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Wielki Mur i prawdziwi mężczyźni pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

POJECHANA

Pytanie czy odpowiedź? – Gdzie wyjechać

Gdzie wyjechać Wędrownych Motyli to jeden z najbardziej popularnych blogów podróżniczych w Polsce. Właściwie, z uwagi na profesjonalizm i zaangażowanie twórców, a także profil publikowanych treści (bardzo dużo praktycznych informacji) ja bym go raczej nazwała portalem niż blogiem, ale… ja się pewnie nie znam Wielokrotnie wyróżniany w rozmaitych konkursach, liczących się zestawianiach, rankingach i raportach. A tymczasem jego twórcy skromni i sympatyczni, pełni energii i zapału do realizacji wspólnych blogerskich przedsięwzięć, chętnie dzielący się z mniej zaawansowanymi kolegami swoją cenną wiedzą (tak, tak, my blogerzy podróżniczy tacy fajni jesteśmy, że sobie pomagamy). Nie mieliśmy jeszcze okazji spotkać się osobiście, ale… świat, gdy się podróżuje, nagle okazuje się dużo mniejszy niż wydawało się z z perspektywy kanapy, dlatego jestem pewna, że w końcu trafi się okazja. A na razie zdalnie, Ania i Marcin Nowak z Gdzie wyjechać udzielają na Pojechanej krótkiego wywiadu w ramach cyklu „Pytanie czy odpowiedź”. Zapraszam! Ania i Marcin - Gdziewyjechac.pl - Wędrowne Motyle  Jeśli nie w podróży to…?  Ania: W pracy, w domu swoim albo u kogoś z rodziny. Marcin: W pracy albo w pokoju balkonowym. Solo czy w grupie? Ania i Marcin:  Najlepiej solo w grupie 2-osobowej Ewentualnie od święta 4-osobowej. W nocy czy w dzień? Ania: W dzień, bo lubię spać jak człowiek. Marcin: W dzień. Noc jest od spania i ewentualnie gapienia się na gwiazdy. A na styku jednego i drugiego czas na fotografowanie. Zimno czy ciepło? Ania: Ani zimno ani ciepło, umiarkowanie.  Marcin: Ciepło, ale z przewagą późnej wiosny. Powoli czy szybko? Ania: Ani szybko ani powoli. Marcin: Niestety raczej szybko.  Spontanicznie czy według planu? Ania i Marcin: Oczywiście według planu. A plany są często spontaniczne. Miasto czy wieś? Ania i Marcin: Małe, zabytkowe miasteczka. Kot czy pies? Ania: 3 x kot. Marcin: Kot, ale tak epizodycznie. Kino czy teatr? Ania: Kino domowe. Znaczy się po prostu w domu. Marcin: Kino, i to hade, trzyde, ajmaks. Fotografia czy film? Ania: Fotografia. Marcin: To i tak w sumie to samo. Kadry. Papier czy ekran? Ania: Czasami papier, czasami ekran. Marcin: Papier. Fakty czy fikcja? Ania: Fakty. Marcin: Również fakty, bo inspirują. Fikcja nie ma siły przyciągania. Muzyka czy cisza? Ania: Cisza. Marcin: Cisza. Zwłaszcza wśród zwierząt. Słodki czy słony? Ania: Słodki, ale nie do przesady. Marcin: Słony. Gotowane czy smażone? Ania: Smażone przez siebie. Marcin: Smażone przez żonę.  Piwo czy wino? Ania: Wino. Czerwone, wytrawne. Marcin: Wciąż piwo, choć Ania skutecznie mnie wciąga w wino. Jabłka czy pomarańcze? Ania: Jabłka, moje ulubione owoce ogólnie. Marcin: Pomarańcze.  Ładnie czy wygodnie? Ania: I to i to jest ważne. Marcin: Ładnie. Patrzę na świat z perspektywy aparatu a nie 4 liter.  Pytanie czy odpowiedź? Ania i Marcin: Odpowiedź. Bo szkoda czasu na pytania i zastanawianie się. Trzeba szukać odpowiedzi a na pytania… odpowiadać. Dla siebie i dla czytelników.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.   Post Pytanie czy odpowiedź? – Gdzie wyjechać pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Miłość made in China

POJECHANA

Miłość made in China

Wiecie jaki dziś dzień? Chińskie „walentynki”! Tradycyjne święto zakochanych w Chinach czyli Qixi, zwane również Dniem Podwójnej Siódemki i Świętem Siedmiu Umiejętności, które przypada siódmego dnia siódmego miesiąca kalendarza księżycowego. Według legendy, biedny pasterz Niu Lang zakochał się we wróżce Zhi Nu, która mieszkała w niebie. Pasterz wyruszył odszukać swoją ukochaną, ale zła królowa rzuciła między nich Drogę Mleczną. Kochankowie mają możliwość spotkać się tylko raz w roku, siódmego dnia siódmego miesiąca księżycowego, gdy srocze skrzydła tworzą nad Drogą Mleczną most. Dawniej w tym dniu panny na wydaniu demonstrowały swoje umiejętności: szycie, gotowanie, haftowanie, grę na instrumentach muzycznych. Dziś święto nabrało bardziej komercyjnego charakteru, będą kwiaty, prezenty i romantyczne kolacje, a na ślubnym kobiercu stanie rekordowa ilość par. A, że młodzi Chińczycy z dużych miast chętnie poddają się zachodnim trendom, święto zakochanych obchodzone jest tu dwa razy, również 14 lutego. W dzisiejszych Chinach dokonują się olbrzymie zmiany obyczajowe, jak duże niech zaświadczy fakt, że coraz częściej panny młode zakładają na ślub białe suknie w miejsce tradycyjnych czerwonych. Nic by w tym nie było zaskakującego, gdyby nie fakt, że biel w Chinach jest kolorem… żałoby. Podczas tradycyjnej uroczystości zaślubin dominuje kolor czerwony  symbolizujący szczęście i dobrobyt. Ważnym elementem przyjęcia, którego datę powinien wyznaczyć astrolog, jest ceremonia parzenia herbaty i, podobnie jak w Europie, krojenie weselnego tortu. Nowym zwyczajem jest robienie przez młode pary przedślubnych sesji zdjęciowych, przez co urokliwe części miast wypełniają się w weekendy strojnie ubranymi narzeczonymi i ekipami fotograficznymi. Efekt tych sesji goście mogą podziwiać podczas wesela. Mimo dużych zmian, tradycja wciąż ma wpływ na zachowanie młodych ludzi. Pamiętać należy, że przez tysiąclecia małżeństwo było w Chinach kontraktem zawieranym przez dwie rodziny, często nawet przed narodzinami przyszłych małżonków. Dziś wciąż to pozycja społeczna i majątek mają kluczowe znaczenie w wyborze życiowego partnera (ważnym elementem jest też dopasowanie dat urodzeń przyszłych współmałżonków), a zgoda rodziców jest wymogiem formalnym. Małżeństwo ma bowiem zapewnić nie tylko przedłużenie rodu mężczyźnie i godziwe warunki życia dla kobiety, ale jest również swoistym programem emerytalnym dla rodziców. Przywiązanie do rodziny jest jedną z kluczowych kwestii chińskiej kultury, cnota synowska (posłuszeństwo wobec rodziców) najwyższą cnotą, a potomek największym skarbem- na tych prawdach zbudowana jest instytucja małżeństwa, nie na romantycznej miłości. Wciąż w wielu miastach, z reguły w parkach odbywają się targi matrymonialne, na których spośród anonsów zawierających wiek, wzrost, zarobki, wykształcenie, etc. można wybrać kandydata na męża czy też żonę. Przestały mnie już dziwić skargi dobiegających 30-tki niezamężnych koleżanek, że rodzice stawiają ultimatum dotyczące małżeństwa i aranżują im randki z potencjalnymi narzeczonymi. Te wykształcone, na co dzień niezwykle nowoczesne dziewczyny, stają prze wielkim dylematem moralnym. Z jednej strony nie wyobrażają sobie spędzić życia z kimś kogo nie kochają i kogo same nie wybrały, z drugiej, nie chcą zawieść rodziców. A rodzice nie chcą ryzykować, że poprzez swoje staropanieństwo lub starokawalerstwo dzieci okryją rodzinę hańbą i narazi ich na samotną starość. Zapytałam niedawno mojej bliskiej znajomej czemu nie powie mamie, że te próby swatania tylko ją przygnębiają i smucą: - No coś Ty! Nie mogę jej tego powiedzieć, to byłby brak szacunku! – odpowiedziała wzburzona. W wyjątkowo trudnej sytuacji znaleźli się chińscy mężczyźni, bo znaleźć żonę w Chinach w dzisiejszych czasach nie jest łatwo. Wieloletnia polityka jednego dziecka doprowadziła do dysproporcji w populacji kobiet i mężczyzn. Dodatkowo w dużych nowoczesnych miastach kandydatki na żony podbierają im przybysze z zachodu. Młode Chinki mogą przebierać w kandydatach, młodzi Chińczycy muszą spełnić wymogi finansowe (w dzisiejszych czasach panny z miasta oczekują od mężczyzny, że wniesie do związku mieszkanie) i zaskarbić sobie sympatię przyszłych teściów. Te kwestie decydują o chińskich sposobach „na podryw”, których kluczowym elementem są prezenty. Im droższe tym lepsze, choć mile widziane są również drobne upominki (z uwagi na rosnącą w siłę kulturę lolitek są to często pluszowe maskotki), których jednak powinno być odpowiednio dużo. Nie będzie przesadą jeśli powiem, że w Chinach adorowane kobiety są dosłownie obsypywane prezentami. I to nie tylko kobiety, ale również ich rodzice. Wszak to o ich zgodę musi zabiegać kandydat. W dobrym tonie są też kwiaty, najlepiej czerwone. Młode Chinki twierdzą też, że mężczyzna powinien być szarmancki- według moich obserwacji pojęcie to oznacza dla nich tyle co „nosić swojej kobiecie torebkę”. Zmiany obyczajowe zaszły na tyle daleko, że dziś młode pary chodzą na randki bez przyzwoitki i  publicznie okazują sobie uczucia, co jeszcze kilkanaście lat temu było nie do pomyślenia. Chińczycy mają też coraz bardziej liberalne podejście do seksu przedmałżeńskiego, co jednak oznacza uprawianie go, a nie mówienie o nim. Seks w większości przypadków pozostaje tematem tabu. Pamiętajmy jednak, że przemiany te widoczne są głównie w wielkich miastach, na wsiach życie wciąż toczy się dawnym torem. A ja się właśnie zastanawiam, czy dla uczczenia tradycji nie powinnam dziś iść na randkę? Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Miłość made in China pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Pekin na skróty – subiektywny przewodnik

POJECHANA

Pekin na skróty – subiektywny przewodnik

„Pekin na skróty” to kolejna, po Hongkongu na skróty, odsłona serii subiektywnych przewodników po chińskich miastach. Takich ściągawek, które można wziąć w łapkę i od razu zwiedzać, pomijając etap czytania „całego Internetu”. Dowiecie się z nich gdzie szukać noclegu, jak się przemieszczać, co zobaczyć i czego za nic w świecie nie przegapić. Wszystko okraszone praktycznymi radami, obrazowym komentarzem, licznymi linkami i oczywiście zdjęciami. Lekko, łatwo, przyjemnie i… szybko. Zwiedzanie z Pojechaną jeszcze nigdy nie było tak proste! Zapraszam do Pekinu! Noclegi Pekin ma bardzo dobrze rozwiniętą infrastrukturę turystyczną, dlatego znalezienie noclegu w oczekiwanym standardzie nie stanowi problemu. Wcześniejszą rezerwację polecam w przypadku odwiedzin w czasie chińskich świąt państwowych (kalendarz dni wolnych znajdziecie TU). Moim skromnym zdaniem, najatrakcyjniejszą opcją noclegową jest zatrzymanie się w jednym z tradycyjnych hutongów zaadoptowanych na hostel. Z czystym sumieniem polecam Lucky Family Hostel, w którym gościłam (stacja metra Zhangzizhonglu), a także całą okolicę aż do Lama Temple. Czuć tu historyczną atmosferę miasta, do wielu atrakcji możemy się stąd przespacerować, do tych bardziej oddalonych bez problemu dotrzemy metrem, dobrze i tanio zjemy w tej okolicy no i… wieczorem nie będziemy się nudzić. Podczas planowania podróży warto wziąć pod uwagę, że w Pekinie popularny jest Couchsurfing, korzystanie z którego, po swoich pekińskich doświadczeniach, polecam jeszcze bardziej! Koniecznie spróbujcie jak to jest poznawać miasto z perspektywy stałego mieszkańca. Atrakcyjną alternatywą dla hotelu jest również wynajęcie prywatnego mieszkania, można tego dokonać na przykład za pośrednictwem serwisów takich jak Wimdu.pl- teraz, z tymi kuponami rabatowymi, można zaoszczędzić na rezerwacji. Transport Po Pekinie doskonale podróżuje się metrem- jednym z najdłuższych na świecie! Nie napiszę, że najdłuższym tylko dlatego, że to się dynamicznie zmienia. Na pewno jednym z najbardziej zatłoczonych, dlatego polecam omijać godziny szczytu (czyli okolice 7-9 rano i 17-19 popołudniu w dni powszednie), choć mi się zdarzyło jechać pekińskim metrem w poniedziałek o 8 rano i… przeżyłam. Metro jest bardzo dobrze oznaczone i tanie- 2 rmb (około 1 zł) za jeden przejazd z dowolną liczbą przesiadek. Taksówki są stosunkowo tanie: 13 rmb za pierwsze 3 km, 2,3 rmb za każdy kolejny + 1 rmb dopłaty paliwowej (trzeba dodać do kwoty, którą wybije licznik). O pekińskich taksówkarzach krążą jednak legendy i trzeba być ostrożnym aby nie dać się oszukać, czyli jeździć tylko na taksometr (nie uzgadniamy nigdy ceny przez podróżą, a kierowców, którzy próbują to zrobić po prostu ignorujemy oraz pilnujemy, by kierowca włączył taksometr). W mieście tym panuje deficyt taksówek, dlatego nie dziwmy się, że w godzinach szczególnego zapotrzebowania (jak na przykład sobotni wieczór) będziemy mieli duże problemy ze złapaniem samochodu. Popularne są także tuk tuki- rowerowe i motorowe. W tym przypadku cenę uzgadniamy ZAWSZE przed podróżą i oczywiście targujemy się. Z i na lotnisko dojedziemy Airport Express, który rusza z węzła komunikacyjnego Dongzhimen. Cena biletu 25 rmb, czas podróży ok. 20 minut. Atrakcje Lista pekińskich atrakcji turystycznych jest bardzo długa. Pozycje, które wciągnęłam na poniższą listę, to te, które sama wybrałam podczas swojej kilkudniowej wizyty w stolicy Państwa Środka. Plac Tiananmen i Mauzoleum Mao Zedonga – świadek krwawych wydarzeń sprzed dwudziestu pięciu lat i miejsce spoczynku wieloletniego dyktatora, który bezpowrotnie zmienił Chiny i Chińczyków, a którego kult jest tu ciągle żywy. Plac Tiananemen to… ogromny plac, dużo flag, wielkie monitory (na których podobno w dniach gęstego smogu wyświetlane są wschody słońca i błękitne niebo) pokazujące najpiękniejsze zakątki Chin. Gdzieniegdzie widać trzymających wartę żołnierzy. Nic nadzwyczajnego w nadzwyczajnym miejscu, które po prostu trzeba odwiedzić. Zakazane Miasto – pałac cesarski dynastii Ming i Qing zbudowany w XV wieku. Imponujący kompleks pawilonów, komnat, placów i ogrodów otoczony obronnym murem. To tu podejmowano decyzje, których skutki zapisały się na kartach historii imperium o kilku tysiącach lat tradycji. Wstęp 60 rmb. Polecam wypożyczenie elektronicznego przewodnika (dostępny również po polsku)- cena 40 rmb. Wielki Mur – tej atrakcji specjalnie zapowiadać nie trzeba. Najpopularniejsze odcinki Muru dostępne z Pekinu to Badaling (który odradzam ze względu na najbardziej komercyjny charakter i największe tłumy), Jinshanling, Gubeikou i Miutanyu, który kalkulując czas, odległość, łatwość dotarcia i koszt wybrałam ja. Wszystkie hostele i hotele oferują zorganizowane wycieczki na różne odcinki, jednak ich koszt potrafi być kilkakrotnie wyższy niż samodzielna wyprawa. Do Miutanyu można dostać się publicznym autobusem numer 867, który odjeżdża z Dongzhimen (jednak nie z głównego dworca, a z platformy znajdującej się za nim- z głównego wyjścia należy pójść w lewo, przed światłami skręcić znowu w lewo i iść przed siebie około 5 minut, mała zajezdnia pod gołym niebem będzie po lewej stronie) o 7:00 i 8:30. Odjazd z Miutanyu (który jest ostatnim przystankiem autobusu) jest zaś o 14:00 i 16:00. Podróż zajmuje około 2,5 godziny i kosztuje 16 rmb w jedną stronę. Na miejscu należy wykupić bilet wstępu w cenie 45 rmb, kolejka linowa kosztuje zaś 60 rmb w jedną lub 80 rmb w dwie strony, z czego drogę powrotną można pokonać zjeżdżając czymś w rodzaju toru bobslejowego- fajna zabawa.  Jednak jeśli dysponujecie większą ilością czasu (a temperatury są na tyle znośne, że kilku lub kilunastokilometrowy trekking nie będzie zabójstwem), poszukajcie jakiegoś bardziej dzikiego odcinka Wielkiego Muru. W  Mutianyu zwiedzającym udostępniono niewiele ponad dwa kilometry odrestaurowanej budowli, która ma tu do sześciu metrów szerokości i dziesięciu wysokości. Spacer po niej przypomina momentami wspinaczkę, choć nie górską a po schodach. Stopnie są bardzo wysokie, mur bowiem wije się wzdłuż górskich grzbietów. Pamiętajcie więc o wygodnych butach! Yonghegong, popularnie zwany Lama Temple – jeden z najbardziej znanych klasztorów buddyzmu tybetańskiego, przepiękny kompleks łączący elementy architektury tybetańskiej, chińskiej i mongolskiej. Mijając kolejne place i świątynie: Pawilon Niebiańskich Królów, Pawilon Harmonii i Pokoju, Pawilon Nieskończonych Łask, Pawilon Koła Dharmy i Pawilon Wiecznej Szczęśliwości,  można obserwować modlitewne rytuały. W tym ostatnim, znajduje się wpisany do Księgi Rekordów Guinnesa olbrzymi, drewniany posąg Buddy Maitreji. Zapach kadzideł, dźwięki dzwonków zmieszane z cichym poszeptywaniem mnichów i atmosfera skupienia panująca za murami klasztoru sprzyjają odprężeniu. Hutongi – prawdziwy duch Pekinu. Hutong to tradycyjny zespół połączonych ze sobą zabudowań mieszkalnych ułożonych na planie prostokąta. Z wąskich uliczek (tak wąskich, że niektórymi nie jest w stanie przejechać żaden dwuśladowiec) ozdobne drzwi prowadzą na wspólne dziedzińce (siheyuan), wokół których przycupnęły parterowe domy. Ich mieszkańcy tradycyjnie żyli w sąsiedzkiej wspólnocie, dzieląc ze sobą radości, smutki i… toalety. Kiedyś zabudowa ta przeważała w Pekinie, dziś ustępuje nowoczesnym budynkom, śpieszcie się więc na to niezwykłe spotkanie z historią pekińskiej codzienności!  Gdzie się na nie udać, z łatwością rozpoznacie po adresie (Hutong w nazwie ulicy). 798 Art. District  - dzielnica artystów i galerii przy czym nazwa „dzielnica” nie jest wcale na wyrost. Przestrzeń zagospodarowana przez galerie i autorskie sklepy projektantów jest olbrzymia. Dominuje chińska sztuka nowoczesna choć widoczne są też akcenty tradycyjne i zachodnie. Wokół restauracje, kawiarnie, bary- idealne miejsce na miłe popołudnie. Świątynia Nieba (Temple of Heaven) – kompleks taoistycznych świątyń: Pawilonu Modlitwy o Urodzaj, Cesarskiego Sklepienia Nieba i  Okrągłego Ołtarza. To tu cesarz Chin (czyli Syn Niebios), uważany za pośrednika między niebem a ziemią, co roku, w okresie przesilenia zimowego, dokonywał ceremonii mającej na celu zapewnienie obfitych plonów. Świątynie położone są w olbrzymim parku, który jest prawdziwym królestwem pekińskich seniorów, ćwiczących tu tańce towarzyskie, tai chi, tańce z wachlarzami i z szablami, a wszystko w rytm muzyki wydobywającej się z głośnika, wszystko pod czujnym okiem instruktorów. Miło popatrzeć z jakim wdziękiem się poruszają mimo dziesiątek lat jakie noszą na swoich barkach. Wstęp do kompleksu 35 rmb. Pałac Letni Yineyuan - położona na Wzgórzu Długowieczności nad jeziorem Kunming, dawna letnia rezydencja cesarska. Kompleks ogrodowy zajmuje prawie 300 hektarów! A w nim budowle o niezwykle poetyckich nazwach: Pałac Dobroczynności i Długowieczności, Pałac Nefrytowych Fal, Pałac Rozwianych Obłoków, Pawilon Oczyszczenia Serca i Wieża Powitania Wschodzącego Słońca. Trudno się doliczyć ile tu pawilonów, altan i rezydencji. I ile schodów! Ze szczytu wzgórza rozciąga się imponujący widok na Pekin i, z drugiej strony, na jezioro, po którym suną turystyczne łodzie i wodne rowery. Same budowle, przepięknie zdobione, pozwalają wyobraźni cofnąć się do carskich czasów. Ogrody zaprojektowane z troską o zapewnienie harmonii między skałami, roślinami, wodą i budynkami, sprzyjają relaksowi i odprężeniu. Mimo tłumu turystów, miejsce to zrobiło na mnie największe wrażenie ze wszystkich atrakcji turystycznych Pekinu. Nie przegapcie! Nanluoguaxiang- ulica pięknie odrestaurowanych hutongów, która pełni dziś rolę turystycznego deptaku, pełnego barów, restauracji, modnych butików i sklepów z pamiątkami. Tuż obok Drum Tower Street (czyli Guloudajie), gdzie można odpocząć w jednym z klimatycznych pubów (polecam szukać tych z tarasem na dachu). Miejsc na drinka (może przy dźwiękach muzyki na żywo?) polecam szukać również w okolicy Lama Temple ( na przykład Wudaoying Hutong), pekińskie zagłębie klubów nocnych znajduje się natomiast na Sanlitun. Pojechana radzi Na pobyt w Pekinie do 72 godzin obywatele Polski nie potrzebują wizy (aby opuścić lotnisko należy okazać bilet lotniczy na dalszą podróż). Warto wziąć z lotniska mapy miasta, na których są zaznaczone najważniejsze atrakcje, stacje metra, etc. Potem trudno je dostać i… trzeba za nie płacić, a na lotnisku są darmowe. Nie zapomnijcie o przejściówkach! W Pekinie obowiązują chińskie wtyczki. Informacji o nocnym życiu Pekinu (wszak nie samym zwiedzaniem człowiek żyje) możecie szukać na stronie Beijing Stuff. Jeśli zamierzacie wybrać się do Pekińskiej Opery lub do jednego z teatrów na pokaz akrobatyczny, sztuk walki czy musical, promocyjnych cen biletów możecie szukać na przykład TU. W Pekinie, z racji jego turystycznego charakteru, można bez problemu znaleźć przysmaki kuchni wszystkich regionów Chin. Wizyta w Pekinie nie będzie jednak zaliczona jeśli nie spróbujecie tu kaczki… po pekińsku! Więcej o Pekinie na Pojechanej znajdziecie TU. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pekin na skróty – subiektywny przewodnik pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Pytanie czy odpowiedź? – Cuba mi amor

POJECHANA

Pytanie czy odpowiedź? – Cuba mi amor

Kiedyś po prostu zaczęłyśmy rozmawiać ze sobą przez Internet- jak to blogerka z blogerką. I nawet nie trzeba było pierwszych lodów przełamywać, bo żadnych lodów nie było. Nie miałyśmy jeszcze szansy poznać się osobiście, ale z naciskiem na jeszcze, mam bowiem silne przekonanie, że nasze podróżnicze ścieżki kiedyś się skrzyżują i będę miała okazję porozmawiać twarzą w twarz z Anią César z Cuba mi amor. Niespokojny duch, podróżniczka, żona Kubańczyka i (jak sama o sobie mówi) samozwańcza ekspertka od Kuby. Zaangażowana w sprawy kraju, który pokochała, nie boi się poruszania trudnych tematów i wielokrotnie wykazuje się ogromną wiedzą i doskonałym zrozumieniem specyfiki stosunków społecznych i politycznych na Kubie. Jej pasja została doceniona tegoroczną nominacją do najbardziej prestiżowej nagrody: Travelery National Geographic. Dla Pojechanej, mniej poważnie i jakby od kuchni, Ania udzieliła krótkiego wywiadu w ramach cyklu „Pytanie czy odpowiedź”. Zapraszam! Ania César - Cuba mi amor  Jeśli nie w podróży to…?  No to niestety w domu na 4 literach przed kompem. Tylko że po pół roku takiego siedzenia zaczyna mnie świerzbić Marzę, żeby móc pracować podróżując albo jeszcze lepiej, żeby to podróżowanie było moją pracą. Solo czy w grupie? Solo. W nocy czy w dzień? Nocny Marek to moje drugie imię ;)  Zimno czy ciepło? Zdecydowanie ciepło, a nawet bardzo ciepło. Temperatura poniżej 0 °C mogłaby dla mnie nie istnieć Powoli czy szybko? Zależy od nastroju i okoliczności Jak ci zostało 5 minut do boardingu, to musi być szybko. Spontanicznie czy według planu? Jest takie powiedzenie: „Jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach” i życie bardzo dobitnie pokazało mi prawdziwość tego stwierdzenia, kiedy mając swój 5-letni plan „kariery” zaraz po studiach musiałam całkowicie z niego zrezygnować. I wtedy się trochę obraziłam na planowanie, bo stwierdziłam, że skoro los jest tak nieprzewidywalny, to po co planować. I żyłam tak sobie przez jakiś czas, bez planowania, z dnia na dzień, co przerodziło się w nieznośną, miałką rutynę. Teraz uważam, że trzeba planować, trzeba zawsze widzieć przed sobą jakiś cel, bo inaczej życie przecieka pomiędzy palcami, a nie warto tracić ani sekundy. Ale dobrze też mieć plan B i przede wszystkim trzeba być otwartym na zmiany, na sygnały z otoczenia, a najbardziej na własną intuicję. Miasto czy wieś? Do życia zdecydowanie miasto. Lubię rytm miasta, ruch ulicy, lubię obserwować ludzi w komunikacji miejskiej, lubię jak miasto zasypia wieczorem i zapalają się uliczne latarnie, światła w biurowcach… Miasto w dzień i w nocy to tak naprawdę dwa różne miasta, zwłaszcza duże miasta. Wieś bardzo chętnie, ale na krótko. Cudnie jest ukoić zmysły w otoczeniu natury, jednym z moich najwspanialszych urlopów był tydzień w samotności na jachcie. Woda. Bardzo lubię wodę. Moim marzeniem jest mieć dom z widokiem na morze lub ocean. Teraz mam widok na zatokę i góry, który uwielbiam, codziennie jest inny. Kot czy pies? Pies i tylko pies. I marzę by w przyszłości była to liczba mnoga A, i jeszcze koń! Kino czy teatr? Kino. Fotografia czy film? Fotografia jest moją miłością, ale chętnie zaprzyjaźniłabym się bliżej z filmem. Mam trochę nagranych video i podchodzę do nich jak pies do jeża Papier czy ekran? Papier.  Po pierwsze, kiedy piszę, piszę zwykle najpierw w zeszycie. Wiem, że to nieco staroświeckie i pewnie wiele osób stwierdzi, że to przecież strata czasu pisać na kartce, a potem przepisywać do komputera, ale o niebo lepiej idzie mi pisanie, kiedy czuję to fizycznie. To tak, jakby mój umysł był połączony poprzez moją rękę, długopis i papier z tym, co powstaje, co staje się tak naprawdę czymś materialnym, a wersja digital to coś… wirtualnego! Coś, czego jakby nie ma, nie można tego dotknąć – zamykasz przeglądarkę, komputer i tego nie ma, to znika…  Po drugie uwielbiam dotykać książki, czuć pod palcami różne faktury papieru, lubię zapach książek – inny jest zapach nowych książek w księgarni, inny takich książek, które przeszły przez wiele rąk, w bibliotece czy antykwariacie, a jeszcze inny starodruków. Poza tym uwielbiam typografię. Na ekranie wszystko jest bardziej zoptymalizowane, czarno-białe. Nie odżegnuję się absolutnie od zdobyczy cywilizacji, jest to wygodne, że w urządzeniu przenośnym możemy mieć setki czy nawet tysiące książek, a tych drukowanych w takiej ilości w podróż ze sobą nie zabierzemy, ale jeśli w domu, to nie ma jak książka i łóżko. Marzę o osobnym pomieszczeniu na biblioteczkę w moim przyszłym domu. Fakty czy fikcja? Fakty są często bardziej nieprawdopodobne od fikcji. Muzyka czy cisza? Cisza. Muzyka tak, ale jako zupełnie odrębna aktywność. Słodki czy słony? Zdecydowanie słodki. Ale naprawdę słodki, bo dla niektórych, jak np. mój wujek, deser to śledź z cebulką ;)  Gotowane czy smażone? Warzywa surowe, mięso smażone. Piwo czy wino? Rum Jabłka czy pomarańcze? Cooo? Taki wybór, to nie wybór! Uwielbiam chyba wszystkie owoce, i polskie i tropikalne. Mango, ananas, papaja, mamey, anon… O, to ostatnie to się chyba po polsku jabłko cukrowe nazywa, więc wracamy do jabłek Gdybym się miała opowiedzieć za jednym ulubionym owocem, to zdecydowanie mango. Ale polskie jabłka nie mają sobie równych! Ładnie czy wygodnie? Czy jedno z drugim się wyklucza? Pytanie czy odpowiedź? Shut up and drive   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.   Post Pytanie czy odpowiedź? – Cuba mi amor pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Pojechany Instagram: Pekin i Datong

POJECHANA

Pojechany Instagram: Pekin i Datong

Gardens by the Bay – ogrody nie z tego świata

POJECHANA

Gardens by the Bay – ogrody nie z tego świata

Mimo różnych kontrowersji, jakie budzi Singapur, mam do tego specyficznego państwa- miasta duży sentyment. To właśnie tu miało miejsce moje pierwsze spotkanie z Azją w 2009 roku. To tu zaczęła się moja przygoda i wielka miłość do Azji, która zaowocowała w końcu przeprowadzką na ten niezwykły kontynent. Jako, że Singapur jest popularnym miejscem przesiadkowym dla podróżujących po tej części świata, oczywiste było to, że kiedyś jeszcze tam zawitam. Okazja trafiła się podczas podróży do Australii. Postanowiłam wydłużyć czas oczekiwania na kolejny lot do kilkunastu godzin i zobaczyć atrakcję, której podczas mojej pierwszej wizyty jeszcze nie było, a której hipnotyzujące zdjęcia kusiły ogromnie. Gardens by the Bay to futurystyczny kompleks ogrodowy zajmujący 101 hektarów nad Zatoką Marina w Singapurze. Zaprojektowane przez międzynarodowy zespół najlepszych architektów, inżynierów i ogrodników (z 24 krajów)  zdaje się znajdować gdzieś w odległej przyszłości. Już z daleka dostrzec możemy finezyjne konstrukcje z betonu i stali, porośnięte bujną, tropikalną roślinnością, przywołujące na myśl drzewa z filmów science fiction. To Supertrees, z których największe osiągają wysokość 50 metrów. Te niezwykłe instalacje są nie tylko największą ozdobą Gardens by the Bay, ale również ekologicznym sercem ogrodów, dostarczającym deszczówkę i energię elektryczną pozyskiwaną dzięki bateriom słonecznym. Są tu też dwie olbrzymie szklarnie, w których zobaczyć można ponad 220 tysięcy gatunków roślin ze wszystkich stref klimatycznych. I to wszystko w szalonych kształtach i konstrukcjach- niezwykłe miejsce, zobaczcie sami!   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Gardens by the Bay – ogrody nie z tego świata pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

POJECHANA

Pojechana Móvi: Great Ocean Road

Jedna z największych atrakcji Australii: Great Ocean Road czyli nadmorska trasa biegnąca wzdłuż południowego wybrzeża w stanie Victoria. Ta niezwykle malownicza droga o długości 243 km łączy miasteczka Torquay (kolebkę surfingu) i Warrnambool, przecinając liczne parki narodowe pełne niezwykłych formacji skalnych i dzikich zwierząt. Wielokrotnie uznawana najpiękniejszą trasą na świecie, jest równocześnie największym na świecie pomnikiem zbudowanym w hołdzie żołnierzom poległym w I wojnie światowej przez ich towarzyszy broni, którym udało się szczęśliwie powrócić do domów. Gwarantuje widoki zapierające dech w piersiach, spektakularne zachody słońca i obcowanie z żyjącymi na wolności koalami, kangurami i niezliczoną ilością gatunków ptactwa. To naprawdę niezwykłe miejsce, takie, z którym obcuje się z powiększonymi ze wzruszenia źrenicami i rozdziawioną z zachwytu buzią. Zobaczcie sami!   http://www.youtube.com/watch?v=rv4uRo-rEIM Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Chcesz więcej Pojechanych klipów? Subskrybuj kanał Pojechanej na Youtube. Post Pojechana Móvi: Great Ocean Road pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Wiza do Chin – kompendium wiedzy

POJECHANA

Wiza do Chin – kompendium wiedzy

Jako, że moje perypetie wizowe przypominały czeski film, doczekały się wpisu Wizowy zawrót głowy. O kwestiach praktycznych (rodzaje wiz, potrzebne dokumenty, itd.) nigdy nie wspominałam, bo to straszna nuda przecież… Jednak niezwykle często pytania związane z procesem przyznawania wiz do Chin pojawiają się w mailach od Was. Na tyle często, że zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę w Internecie nie ma rzetelnego źródła na ten temat? Poszukałam, znalazłam kilka stron z aktualnymi informacjami (chiński rząd wprowadził bardzo istotne zmiany w przepisach wizowych we wrześniu 2013), ale rzeczywiście porad praktycznych w stylu, w jakim konstruowałam odpowiedzi na Wasze zapytania, nigdzie nie ma. Zatem wybaczcie (Ci, których temat nie interesuje), ale napiszę zdań kilka na temat wiz do Chin. Zacznijmy od kategorii wiz. To ważne, szczególnie iż z maili od Was wnioskuję, że często mylicie wizę biznesową z wizą pracowniczą (niejednokrotnie wprowadzani w błąd przez przyszłych chińskich pracodawców). Otóż aktualnie jest 12 kategorii (tak, aż tyle!) wiz do Chin: Wiza C - przeznaczona dla pracowników transportu międzynarodowego (na przykład załóg samolotów czy statków), Wiza D - szczyt marzeń imigrantów czyli wiza stałego pobytu dla cudzoziemców, Wiza F – (uwaga, tu nastąpiła zmiana w odniesieniu do poprzednich regulacji) wiza dla cudzoziemców przyjeżdżających do Chin w celach niekomercyjnych, na przykład delegacje naukowe czy kulturowe, Wiza G - wiza tranzytowa, Wiza J - wiza prasowa (dla dziennikarzy), Wiza L - czyli standardowa wiza turystyczna, Wiza M – wiza biznesowa, czyli dla cudzoziemców przyjeżdżających na targi, negocjacje, etc. (wiza ta nie uprawnia do podjęcia pracy na terenie Chin!), Wiza Q - dla krewnych obywateli chińskich lub cudzoziemców z prawem stałego pobytu w Chinach, Wiza R - nowy rodzaj wizy pracowniczej dla specjalistów określonych branż (z prawem pobytu lub wielokrotnego wjazdu), która ma być wydawana nawet na okres 5 lat, Wiza S – dla członków najbliższej rodziny (małżonków, rodziców, teściów i dzieci poniżej 18 lat) cudzoziemców pracujących lub studiujących w Chinach, Wiza X – studencka, Wiza Z - klasyczna pracownicza. Aby podróżować po Chinach Jeśli nic w przeszłości nie przeskrobaliśmy i nie mamy zakazu wjazdu na teren ChRL, wizę turystyczną dostaniemy bez problemu. W Polsce możemy starać się o nią w Ambasadzie ChRL w Warszawie lub w Konsulacie Generalnym ChRL w Gdańsku (osobiście lub poprzez pośrednika, dokumentów nie można przesyłać pocztą ani kurierem). Standardowa wiza turystyczna wydawana jest na 3 miesiące z 1 lub 2 wjazdami (wnioskujcie zawsze o 2, przydadzą się!) Informacje na temat potrzebnych dokumentów, czasu oczekiwania i cen znajdziecie na stronie Ambasady ChRL. Wizę turystyczną możemy wyrobić również w Ambasadach i Konsulatach ChRL w innych krajach, ale już nie wszystkich (jak dawniej), w których te placówki są, dlatego planując podróż koniecznie sprawdźcie, czy w danym kraju będziecie mieli możliwość załatwienia wszystkich niezbędnych formalności. Jeśli nie, zawsze jest możliwość wysłania paszportów z dowolnego miejsca na świecie do agencji pośredniczącej w Polsce, ale na to trzeba mieć zarezerwowany dodatkowy czas (i pieniądze). Na pewno, po zmianach z 2013 roku, wizy nie dostaniemy w Biszkeku, który był wcześniej popularnym „wizowym” miejscem podróżujących lądem na wschód. Plotki mówią (takie potwierdzone plotki), że w niektórych miejscach (na przykład w Bangkoku i Ułan Bator) wizę turystyczną (choć chyba jedynie 30 dniową) możemy otrzymać za darmo- nie traktujcie jednak tego jako pewnik, a raczej jako bonus, jeśli Wam się taka sytuacja przydarzy. Wizę turystyczną możemy przedłużyć na terenie Chin o 30 dni (liczone niestety od dnia złożenia wniosku, nie wydania wizy)- niektóre źródła mówią, że dwa razy- jeśli ktoś ma doświadczenie w tym temacie, prośba o informację. Możemy to zrobić w Biurach Bezpieczeństwa Publicz­nego (ang. Public Security Bureau, chin. 公安局) obecnych w większości dużych miast (a już na pewno w stolicach każdej prowincji). Termin wydania nowej wizy wynosi od 1 do 5 dni roboczych, lista wymaganych dokumentów zależy od miejsca i nastroju urzędnika, ale na pewno (poza paszportem i jego kserokopią) musimy mieć potwierdzenie meldunku (na przykład z hotelu) i zdjęcie paszportowe (co w Chinach oznacza na niebieskim tle). Często też wymagana jest rezerwacja (nie musi być potwierdzona) na wylot z Chin. Wygodnym miejscem na wyrobienie wizy turystycznej (a także biznesowej) jest Hongkong. Podobno po zmianach z września 2013, nie można tego już zrobić w Konsulacie ChRL (jeśli macie aktualne informacje na ten temat, to dajcie proszę znać, bym mogła uzupełnić wpis). Nadal można jednak wyrobić wizę w jednej z wielu firm pośredniczących. Jeśli skorzystamy z usług pośrednika otrzymamy wizę w tym samym dniu, najpóźniej na drugi dzień (w Konsulacie były to 3 dni robocze). Ceny i inne szczegóły polecam sprawdzić u źródła, na przykład TU. Nie podaję ich, gdyż często się zmieniają i nie chcę wprowadzić nikogo w błąd (i naprawdę uczulam, że kwestie rodzajów wiz przyznawanych w Hongkongu są bardzo płynne, potrafią zmieniać się z dnia na dzień). Stały jest natomiast zestaw dokumentów wymaganych w Hongkongu do wizy turystycznej: paszport ważny minimum pół roku z minimum jedną pustą stroną, wniosek wizowy (do pobrania na miejscu), zdjęcie paszportowe (na niebieskim tle), rezerwacja powrotnego biletu lotniczego i rezerwacja hotelu (chociaż na pierwszą noc) w Chinach. Najkorzystniejszą wizą turystyczną o jaką możemy starać się w Hongkongu jest 3 miesięczna 2 krotnego wjazdu. W Makau wizę turystyczną można było do tej pory wyrobić w Biurze Komisarza MSZ ChRL (992, Avenida do Dr. Rodrigo Rodrigues). Uwaga, w piątki jest tylko odbiór dokumentów, nie złożymy tego dnia wniosku! Jeśli macie aktualne informacje/doświadczenia w tym temacie, to też koniecznie dajcie mi znać. Obywatele Polscy na pobyt w Hongkongu i Makau w celach turystycznych do 90 dni nie potrzebują wizy. Należy jednak pamiętać, że przejazd z terenu Chin kontynentalnych do Hongkongu lub Makau kasuje nam jeden wjazd z wizy. Jeśli więc mamy wizę 1 krotnego wjazdu, zwiedzanie tych miast musimy zaplanować na początku albo końcu podróży (w przeciwnym razie konieczne będzie wyrobienie kolejnej chińskiej wizy). Wiza nie jest potrzebna również na pobyt w Pekinie do 72 godzin (aby opuścić lotnisko należy okazać bilet lotniczy na dalszą podróż) i do 48 godzin w Szanghaju. Aby pracować w Chinach Do podjęcia pracy na terenie Chin (czyt. w firmie, która ma oddział w Chinach, bo nie mówimy tu o udziale w targach, negocjacjach, zbieraniu materiałów prasowych itd.) uprawnia tylko i wyłącznie wiza Z i nowa (o której za wiele nie wiem i nie słyszałam jeszcze o nikim, kto by ją otrzymał) wiza R. Nie wolno pracować na wizie biznesowej! Tyle teorii, w praktyce wiem, że bywa różnie i na przykład bardzo duży odsetek osób uczących języka angielskiego pracuje nielegalnie, przebywając na terenie Chin na wizie biznesowej (a czasem nawet turystycznej). Jest to spowodowane surowymi (choć logicznymi) wymaganiami stawianymi osobom ubiegającym się o wizę pracowniczą: ich wykształcenie (w większości przypadków konieczny jest dyplom ukończenia uczelni) i doświadczenie musi być zgodne z obowiązkami jakie mają wypełniać na stanowisku obejmowanym w Chinach. Jeśli chodzi o nauczycieli języka angielskiego (wspominam o tym, bo to bardzo popularne zajęcie cudzoziemców w Chinach), to w większości przypadków wymagane jest by być nativem. Osoby urodzone w krajach nieanglojęzycznych mają dużo mniejsze szanse na otrzymanie wizy pracowniczej na posadę nauczyciela (ale już na stanowisko tłumacza tak ostrych wymogów nie ma). W wielu przypadkach jednak nawet bycie nativem nic nie daje, dużo firm bowiem nie ma po prostu ochoty bawić się w wizowe formalności i kwestie wiz pozostawia pracownikom, którzy… no właśnie, którzy sami (bez pomocy pracodawcy) wizy pracowniczej wyrobić sobie nie mogą. O wizę pracowniczą możemy starać się w Polsce (lub innym kraju, w którym jest Ambasada lub Konsulat CHRL- jedna z czytelniczek bardzo chwaliła proces w Ambasadzie w Londynie), na podstawie zaproszenia/zaświadczenia przysłanego przez chińskiego pracodawcę, konieczny jest też formularz badania lekarskiego (o tym jak wyglądał polski etap starania się o wizy pracownicze w naszym przypadku, możecie przeczytać we wpisie Reisefieber). Wiza pracownicza, którą otrzymamy, będzie miała termin do którego powinniśmy wjechać na teren Chin. Od tego momentu mamy 30 dni na dokończenie formalności pobytowych w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego (aby ich dopełnić musimy poddać się badaniom lekarskim w określonym ośrodku na terenie Chin), które w praktyce wydaje nam nową wizę, dopasowaną do naszej sytuacji (długości kontraktu), w przypadku wizy Z maksymalnie na rok. Są to wizy wielokrotnego wjazdu. Wizę pracowniczą, w przypadku przedłużenia kontraktu, bez problemu i zbędnych formalności (a nawet bez naszego osobistego stawiennictwa) przedłużymy tylko i wyłącznie na terenie Chin. Przy czym każde przedłużenie to w praktyce wystawienie nowej wizy. Aby studiować w Chinach O wizę studencką możemy aplikować w Polsce (i każdym innym kraju z Ambasadą lub Konsulatem CHRL), konieczny jest Admission Letter z chińskiej uczelni. Podobnie jak w przypadku wizy pracowniczej, mamy 30 dni od wjazdu na teren Chin na dopełnienie formalności pobytowych (w tym badania lekarskie). Aby odwiedzić Pojechaną I tu chiński rząd przygotował niespodziankę: 5 dniową wizę na Shenzhen dostępną od ręki na granicy z Hongkongiem (stacja metra Lo Wu/Luohu, czynne w godzinach 09:00 – 22:30; podobno też na przejściach w Huanggang Port i Shekou Port, ale nie mam tu informacji z pierwszej ręki). Wystarczy w Shenzhen Visa Office (umiejscowionym za bramkami granicznymi Hongkongu, a przed chińskimi) wypełnić krótki formularz (dane osobowe i adres w Shenzhen) i uiścić opłatę. Większość nacji płaci 168 rmb, niestety od jakiegoś czasu cena dla Polaków to 480 rmb, ale trzymam kciuki za powrót do standardowego poziomu (drożej mają chyba tylko Brytyjczycy). Wiza ta upoważnia do przebywania na terenie Shenzhen, co prawda nie ma żadnych bramek na rogatkach miasta, teoretycznie można więc pojechać dalej. Jednak z taką wizą nie zamelduje nas żaden hotel w innej miejscowości, a na swoich gospodarzy, jeśli zatrzymamy się u znajomych, możemy ściągnąć kłopoty w przypadku kontroli. No i na siebie oczywiście, bo przebywanie poza terenem i czasem, na który została wydana wiza, jest traktowane jako nielegalny pobyt na terenie Chin i jest karane grzywną 500 rmb za każdy dzień (możemy też zostać wydaleni z kraju). Nie warto więc ryzykować. 5 dniowej wizy na Shenzhen na pewno otrzymać nie mogą obywatele Francji, USA i Filipin. Bez problemu otrzymają ją w kilka minut natomiast Polacy, Australijczycy, Nowozelandczycy, Hiszpanie, Szwajcarzy, Kanadyjczycy i Irlandczycy.   I to chyba wszystkie informacje wizowe, jakimi chciałam/mogłam się z Wami podzielić. Będę starała dbać się o aktualność tego wpisu, a jeśli Wy macie jakieś przydatne informacje, sprawdziliście jakieś miejsce wydawania wiz, jakiś proces na własnej skórze, możecie podzielić się przydatnymi adresami i wskazówkami- piszcie! W komentarzach pod wpisem lub bezpośrednio do mnie mailem. I do zobaczenia w Chinach! Za podzielenie się informacjami wizowymi z pierwszej ręki dziękuję: Aga i Grzesiek - zawszepodwiatr.pl, Asia i Kuba - bicyclescouple.com. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Wiza do Chin – kompendium wiedzy pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Pocztówki z Mindoro

POJECHANA

Pocztówki z Mindoro

Filipiny skradły nam serca, dlatego tak chętnie wracamy na nie w rzeczywistości (to już nasz drugi Chiński Nowy Rok na Filipinach!) i wspomnieniami. A jak wspomnieniami to i na blogu. Zabrałam już Was na spacer na wulkan Taal i opowiedziałam o naszym błogim lenistwie na Mindoro. Zostało mi jeszcze mnóstwo klimatycznych zdjęć, które z przyjemnością Wam pokażę. Zapraszam do galerii z filipińskiej Mindoro. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Pocztówki z Mindoro pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Wulkan Taal – piękny i bestia

POJECHANA

Wulkan Taal – piękny i bestia

Taal to jeden z najbardziej aktywnych wulkanów na Filipinach, zaliczany do najniebezpieczniejszych na świecie. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1977 roku, ale od 1991 roku wykazuje zniecierpliwienie i wysyła ostrzeżenia trzęsąc ziemią i bulgocząc siarką. Jego piękno przyciąga jednak turystów z całego świata, a mieszkańcom najbliższych okolic nie pozwala pożegnać się z niebezpieczeństwem i przenieść w spokojniejsze miejsce. Piękny i bestia w jednej osobie. Swoją przygodę zaczynamy na lotnisku w Manili, czyli jakieś 60 km od celu. Upał chyba przyćmił nam umysły na chwilę, bo prawie dajemy się nabrać na oficera przywołującego „specjalną” taksówkę. Na szczęście opamiętanie przychodzi szybko, olewamy oszustów i idziemy na prawdziwy postój. Do dworca przy Coastal Mall powinniśmy jechać 10 minut. No ale to Manila, środek dnia. Korki są nieznośne, tak samo jak nasz kierowca, który niezmordowanie namawia nas byśmy jechali do Tagaytay z nim, bo w autobusie przecież gorąco, ciasno, niewygodnie, niebezpiecznie. W międzyczasie kilka razy wymusza pierwszeństwo, kilkanaście razy trąbi, klnie siarczyście i pokazuje innym kierowcom środkowy palec. Cena spada kilkukrotnie mimo, że wcale się nie targujemy. Wysiadamy, dziękujemy. Za 1,5 godziny jesteśmy na miejscu, w autobusie nie było ani gorąco, ani ciasno, ani niewygodnie, ani bardziej niż w taksówce niebezpiecznie. Meldujemy się w hostelu (jest zupełnie pusty, a gospodarz lokuje nas w pokojach w… piwnicy) i ruszamy w poszukiwaniu kolacji. Już za kilka minut, gdy opędzimy się od naganiaczy oferujących rejs łódką na wyspę, na której znajduje się Taal, pałaszujemy przepyszną pizzę (jak pomieszkacie trochę w Chinach, to zrozumiecie naszą euforię!) zalewając ją nieprzyzwoicie tanią frozen margaritą na soku ze świeżych mango (nie powiem Wam jak tanią, bo się od razu spakujecie i tam pojedziecie i nic nie będziecie robić tylko tą margaritę pić!). A to wszystko z widokiem na zachód słońca nad jeziorem, po środku którego wyłania się stożek wulkanu. Już dla tego widoku warto było tu przyjechać. Wracając tricyklem do hostelu zagadujemy kierowcę o poranny kurs nad jezioro i potem łódką na wyspę. Oczywiście, że może załatwić! Przyjedzie po nas o umówionej porze i zawiezie do przystani- a to wszystko w standardowej opłacie za rejs czyli 1500 peso (za łódź- zaznaczam, bo my początkowo myśleliśmy, że na głowę). Poranek jest rześki, ale słoneczny. Z radością żegnamy naszą piwnicę i mkniemy (dosłownie) tricyklem w dół, na brzeg jeziora. Zostawiamy bagaże i wsiadamy do tradycyjnej bangki. Kapitan proponuje plastikową płachtę do przykrycia, ale zgrywamy twardych. Do brzegu wulkanicznej wyspy dobijamy po jakiś 30 minutach- totalnie przemoczeni, nie spodziewaliśmy się po tym jeziorze takich fal! Jeszcze opłata 50 peso za wstęp i przeprawa przez lokalnych sprzedawców i speców od marketingu. W ofercie woda, owoce i inne przekąski, maseczki przeciw oparom siarki, przewodnik, koń z przewodnikiem, kapelusz przeciwsłoneczny, płaszcz przeciwdeszczowy. I gdzie my sami idziemy, przecież na pewno się zgubimy! Spokojnie, przecież wystarczy iść śladem… końskiego łajna. Po pół godziny spaceru (tak, to spacer, trochę pod górkę, a nie żaden trekking) stajemy na krawędzi krateru, w środku którego utworzyło się jezioro. Za drobną opłatą można kijem golfowym wystrzelić „szczęśliwą” piłeczkę- grzecznie dziękujemy (jakieś 15 razy) za tą wątpliwą atrakcję (skąd oni biorą te pomysły?!) i odchodzimy odrobinę dalej od prowizorycznych straganów z pamiątkami, by w ciszy rozkoszować się widokiem. Nieziemskim widokiem. Mała wysepka na jeziorze w kraterze wulkanu na wyspie na jeziorze na… wyspie (Luzon przecież!). Pomarańcze, czerwienie, róże i żółcie skał. Turkusy, zielenie i niebieskości wody. Słońce wysoko, siarka bucha spod stóp- oj, jest w tym miejscu magia! Filipiny znowu nas zachwyciły. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Wulkan Taal – piękny i bestia pojawił się poraz pierwszy w Pojechana - blog o podróżach i życiu w Chinach.

Sudeckie pocztówki

POJECHANA

Sudeckie pocztówki

Pocztówki z Wenecji

POJECHANA

Pocztówki z Wenecji