Boliwijska Copacabana – no me gusta

POJECHANA

Boliwijska Copacabana – no me gusta

Boliwia na 20 zdjęciach, które same spakują Ci plecak

POJECHANA

Boliwia na 20 zdjęciach, które same spakują Ci plecak

POJECHANA

Laguna Glaciar i Sorata- najfajniejsze miasteczko w Boliwii

Sorata Na swój ostatni górski przystanek w Boliwii, wybraliśmy niewielkie miasteczko Sorata, leżące u podnóża ośnieżonych sześciotysięczników: Illampu i Ancohuma- dwóch gigantów Cordillery Real. Droga do położonej na wysokości jedynie 2700 metrów  miejscowości (tak nisko w Boliwii jeszcze nie byliśmy!) zapewnia wrażania jak z rolerkostera (i to bez trzymanki)- kilometrami wije się stromo w dół ostrymi jak brzytwa zakrętami. Niskie (jak na andyjski region) położenie, zapewnia miasteczku przyjemny klimat i soczystą zieleń. Zatrzymaliśmy się w przytulnym Hostelu Panchita przy głównym placu miasteczka, gdzie Indianki Aymara w kolorowych strojach i tradycyjnych kapeluszach kupowały i sprzedawały owoce przywiezione z patagońskiej dżunglii, lokalnie uprawianą kukurydzę, galaretki w plastikowych kubeczkach i wypieczone wczesnym rankiem empanady. W żadnym innym boliwijskim mieście nie czułam się tak dobrze. Przechodnie pozdrawiali nas z uśmiechem, uliczne koty ocierały się o kostki, sprzedawcy bez pytania wskazywali, który owoc jest najświeższy, każdy miał czas i chęć na krótką pogawędkę. I ten widok na ośnieżone szczyty okalające miasteczko, który co rano wprawiał nas w doskonały nastrój i motywował by ruszyć w góry. Laguna Glaciar W Soracie po raz pierwszy w naszej górskiej historii, postanowiliśmy z Adrienem się rozdzielić. On wraz z jednym członkiem swojej drużyny Mountain Wings ruszył na Illampu (6430 metrów), ja z drugim do położonej w masywie Illampu Laguny Glaciar (5038 metrów). Jako, że chłopcy planowali spotkać się w wysokich górach na drugi dzień i wspiąć się jeszcze wyżej, czekał mnie samotny powrót do Soraty i Adrien się uparł, że muszę iść z przewodnikiem, bo się jeszcze gdzieś w tej powrotnej drodze sama zgubię. Nie do końca mi się ten pomysł podobał (bo co, ja sobie nie poradzę? i o czym ja będę z tym przewodnikiem gadać?), ale w temacie gór słucham się swojego partnera jak w żadnym innym, więc zgodziłam się. Przewodnik miał czekać o 6 rano przed naszym hostelem. Nie pojawił się do 7:30… Mieliśmy razem z moim kompanem (Adrien ze swoim był już w górach) sporą zagwostkę co robić, zastanawialiśmy się czy nie ruszać sami, ale o ile ja miałam leciutki plecak z termosem herbaty, ciepłymi rękawicami, czołówką i lekkim lunchem, tak chłopcy przygotowali dla naszego przewodnika spory tobołek, w który upchali trekkingową kuchenkę, porcje jedzenia dla ich trójki na dwa dni, namiot i tandemowe skrzydło do speedflyingu. Jakbyśmy mieli iść tylko we dwójkę, bez przewodnika, to część tych „gadżetów” wylądowałaby na moich plecach, co już kompletnie mi się nie podobało. Na szczęście zanim zdążyłam wyrazić swoje niezadowolenie z przedstawionej mi propozycji, nadbiegł nasz przewodnik. Właściwie to nie nasz, a zastępczy (naszemu z niewyjaśnionych przyczyn nie udało wydostać się z jego wioski), zbliżający się do pięćdziesiątki Ronaldo. Żeby nie tracić więcej czasu, szybko zapakowaliśmy się do naszej Toyoty i ruszyliśmy stromą, krętą i wyboistą drogą do położonej na wysokości 3900 metrów wioski Lacativa. Ronaldo mówił, gdzie mam skręcić, a ja starałam się wszystko zanotować w pamięci, by nie mieć problemów z samotnym powrotem (przewodnik miał mnie przeprowadzić w dół przez góry, a potem zostać w Lacativie, gdzie mieszkał, więc do Soraty musiałam wrócić samochodem sama). Gdy tylko minęliśmy wioskę (szlak do Laguny Glaciar zaczyna się kilka kilometrów dalej), drogę zagrodzili nam taksówkarze. Twierdzili, że przejazd dalej własnym samochodem jest zabroniony i musimu przesiąść się w taksówkę. Potem zmienili zdanie i kazali nam po prostu za przejazd zapłacić. Na szczęście Ronaldo był dobrym negocjatorem i w końcu obyło się bez haraczu. Na trek ruszyliśmy o 9:00, czyli minimum o godzinę za późno. Za późno, żeby spokojnym tempem dotrzeć do laguny, zjeść lunch i wrócić do samochodu przed zachodem słońca. Trzeba było więc od początku „zagęszczać” ruchy. Trasa początkowo wiedzie starą, nieprzejezdną od dawna drogą, a potem… znika. Przez prawie godzinę idzie się zboczem trawiastej góry, bez żadnej ścieżki, żadnych znaków, aż do jej stromego szczytu. Tam czeka nas droga w dół doliny po drugiej stronie zdobytej właśnie góry, gdzie zorganizowane wycieczki mają swój obóz. Zabawa zaczyna się gdy miniemy obóz. Zabawa w chowanego ze ścieżką, która pnie się coraz bardziej w górę i coraz częściej chowa się pod zawaliskami kamieni, by po ich drugiej stronie pokazać się kilka metrów wyżej lub niżej niż się spodziewaliśmy. Jest też stroma ściana, po której trzeba się prześlizgnąć, kilka strumyków do przekroczenia, coraz bardziej rozrzedzone, wysokogórskie powietrze i widoki na peruwiańskie Andy i jezioro Tikikaka, które wynagradzają wszystkie trudy. Do Laguny Glaciar dotarliśmy po 5 godzinach (bardzo zaskoczeni szybkim i równym tempem wspinaczki naszego pzewodnika, o którego kondycję odrobinę obawialiśmy się „na pierwszy rzut oka”). Trochę mnie rozczarował brak śniegu wokół spływającego do jeziorka lodowca (w tym roku wyjątkowo zima nie chce przyjść w te części świata), ale i tak było pięknie. Szybki lunch, pogawędka z włoską ekipą taszczącą olbrzymie narty („ej, chłopaki, ale widzicie, że nie ma śniegu?”), pożegnanie z moim towarzyszem, który zostawał przy lagunie na noc, czekając na resztę ekipy i razem z Ronaldo ruszyłam w dół. Szybko, jak najszybciej, kiedy się dało to nawet biegiem, żeby zdążyć zejść jak najniżej zanim słońce zupełnie schowa się za horyzontem. Do samochodu nie zdążyliśmy zbiec… I gdy szarość i gęsta mgła przykryła świat, dziękowałam w myślach Adrienowi, że uparł się żebym szła z przewodnikiem, bo nagle każdy kamień, każde wzniesienie, każda ścieżka wyglądała zupełnie inaczej niż je zapamiętałam z porannego trekingu. Kompletnie nie widziałabym gdzie iść. Goniłam więc za Ronaldo ile sił, metr/dwa za nim, bojąc się, że zgubię go w tej gęstej mgle. Do samochodu dotarliśmy po 3 godzinach. Widoczność ograniczała się momentami do 1 metra, co chwilę musiałam hamować, a nawet zupełnie się zatrzymywać i czekać aż wiatr rozwieje szarą chmurę. Ronaldo pożegnał się ze mną w swojej wiosce, a ja cudem chyba jakimś, szczęśliwie dotarłam do Soraty. Teraz zdecydowanie mogę powiedzieć, że jestm najlepszym kierowcą na świecie. Prawie tak dobrym, jak góralem   Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Laguna Glaciar i Sorata- najfajniejsze miasteczko w Boliwii pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Sajama SPA

POJECHANA

Sajama SPA

POJECHANA

Jak się jest młodym, zdrowym i bogatym…

Leżę w namiocie i skręcam się z bólu. Zaczął się gdzieś w okolicy żołądka, na drodze do Arequipy i skrętem kiszek przeszedł do podbrzusza, skąd promieniuje na plecy. Nie mogę się ruszyć, nie mogę nawet zaczerpnąć głębszego oddechu- tak boli. Leżę, po policzkach płyną mi łzy, a ja modlę się do wszystkich bogów, o których słyszałam (mimo że jestem niewierząca) by to była „tylko” przypominająca o sobie endometrioza (o której pisałam już TU kilka lat temu i wiem, że mój coming out pomógł kilku z was się zdiagnozować, co mnie ogromnie cieszy, bo z tą mendą walczyć trzeba). Przy endometriozie, na którą choruję od lat, to normalka, że zwijasz się z bólu. To normalka, że skręca ci kiszki, że zdarza ci się ocknąć na podłodze toalety, po tym jak zemdlałaś z bólu czołgając się by zrobić siku. Endometriozę udało mi się odrobinę wyciszyć (nie wyleczyć, bo jak do tej pory, jest chorobą nieuleczalną), ale nie że bez poświęceń. Wypadające garściami włosy i starczy trądzik, który pozostawił głębokie blizny na mojej twarzy, to tylko niektóre ze skutków ubocznych terapii, przez którą przeszłam. Więc czy to moje „forever with you” choróbsko się odzywa, czy może guz na jajniku, nad którym lekarze chwilę zanim poleciałam do Ameryki Południowej debatowali, czy wytrzyma jeszcze kilka miesięcy, czy nie. A może mam wrzody? W sumie by mnie to nie zdziwiło biorąc pod uwagę jakim nerwusem jestem (jak chyba większość osób z syndromem DDA- o tak, dzięki tato!). No więc leżę tak skręcając się z bólu, po policzkach płyną łzy, przez ciało co i raz przechodzi dreszcz i myślę sobie (poza zaklinaniem wszystkich bogów i boginek by mnie ten ból na stół operacyjny pilnie nie zaprowadził) o tych z was, którzy kierują do mnie (w mailach i komentarzach) słowa, że jak się jest młodym, zdrowym, bez kredytu, to można sobie tak beztrosko ruszać w świat i o spełnianiu najbardziej szalonych marzeń się wymądrzać. I o tych, którzy pytają mnie skąd ja mam „na to wszystko” pieniądze lub skąd oni je mają wziąć. Hmm… Zdrowie Jak już zapewne zorientowaliście się z powyższego, rozpaczliwego i przydługiego wstępu, okazem zdrowia to ja nie jestem. I co, podróżuję? Zapuszczam się w wysokie góry i na rozległe pustynie, gdzie ewentualnie szaman kurzym jajkiem może mnie próbować uzdrowić jak będę potrzebowała lekarza. Ktoś powie, że nie powinnam, że to nie odpowiedzialne… Może nie powinnam, ale chcę, bardzo chcę. A Ty? Kredyt Ale to nie koniec, uwaga! Majtki w dół! Mam kredyt na mieszkanie. I to we frankach. Czy biorąc go myślałam o tym, że zakładam sobie na szyję smycz na (nie uwierzycie…) 30 lat? Czy znałam ryzyko wynikające ze zmian kursów walut? Nie. Byłam po prostu młodą  dziewczyną zmęczoną dziesięcioletnią tułaczką z jednego wynajmowanego mieszkania do drugiego, miałam dość nieprzyjemnych właścicieli i współlokatorów, którzy wyjadali mi jedzenie z lodówki, zapychali kibel i nie zmywali po sobie naczyń. Chciałam mieć dom. Za to pragnienie (i trzydziestojedno metrowe mieszkanie) przyszło mi słono zapłacić. Nawet wynajęte samo się nie chce cholerstwo spłacać. I co? Mam się przypiąć łańcuchem do kaloryfera i zapłakać? Pewnie, że łatwiej by się podróżowało bez konieczności pilnowania rachunków za prąd, bez zdalnego poszukiwania kolejnych lokatorów, bez konieczności „wykopywania spod ziemi” dodatkowych kilku stówek co miesiąc. Ale wzięłam ten kredyt, kupiłam to mieszkanie i nie da się tego cofnąć. A podróżować chcę, bardzo. A Ty? Młodość Tu mnie trochę macie, bo ze swoimi niemal 34 latami co prawda nie zaliczam się już do młodzieży, ale wciąż do młodych. Tylko, że ludzie w moim wieku, w naszej kulturze, są na etapie wybierania kafelków do nowej łazienki i imion dla dzieci (i to raczej drugich), a nie kraju włóczęgi. I jakbym nawet o tym swoim odstawaniu od rzeczywistości na chwilę zapomniała, to mi zaraz ktoś, kogo to w oczy kole przypomni. Że mam 34 lata, nie mam „nic” i mieszkam w samochodzie. Ale ja chcę tak, bardzo podróżować chcę. A Ty? Dzieci Ktoś z was powie, że nie mam dzieci to mi łatwiej. Jasne, że łatwiej! Ale posiadanie  dzieci (lub nie) też jest wyborem. Poza tym, powiem wam, że spotykam tylu podróżujących z dziećmi (od kilkumiesięcznych do takich w wieku szkolnym, które rodzice sami uczą), że ten „dzieciowy” argument też mam czelność (choć odrobinę mniejszą) wyśmiać. Pieniądze I w końcu nadszedł czas a mój ulubiony argument/zarzut/wymówkę. Pięniądze! Skąd ja je biorę, skąd wy je macie wziąć? Oj powiem wam, że zanim zaczęłam przygodę z blogowaniem podróżniczym, nigdy tak dużo o pieniądzach mówić nie musiałam… No więc uwaga, uwaga! Usiądźcie wygodnie, bo to będzie wiekopomne odkrycie! Pieniądze na podróże trzeba… zarobić! Eureka! No choćby skały srały, manna z nieba nie spadnie. Z tegoż to powodu nie zaczęłam wielkich podróży u progu dwudziestki, a niemal dziesięć lat później. Teraz owszem, blog zdobył popularność i zdarza się, że nie muszę płacić za hotel, za bilety lotnicze, za różne atrakcje (nie muszę płacić pieniędzmi, ale płacę swoją pracą), ba, czasem to mi za pojechanie gdzieś płacą, ale to się zdarza raz na jakiś czas, za zdecydowaną większość swoich podróży, noclegów, jedzenia muszę płacić pieniędzmi, które muszę wcześniej zarobić. A jak się pieniądze zarabia? Najlepiej i najprościej wykorzystując swoje umiejętności. Ja na przykład umiem całkiem nieźle pisać, mówię biegle po angielsku, jestem dobrym mówcą, mam duże zdolności organizacyjne i znam się trochę na zarządzaniu projektami.  A Ty? Nie mam pojęcia. Sam musisz sobie odpowiedzieć na to pytanie. I po co to wszystko? I czemu ja to wszystko piszę? Bo mnie najzwyczajniej w świecie wkurza takie myślenie na łatwiznę w stylu „jemu się udało bo miał łatwiej, mi nie wychodzi bo mam trudniej”. A może za słabo się starasz? Może chcesz zjeść ciastko i mieć ciastko? A nawet jak ktoś miał łatwiej, to co? To masz tanią wymówkę, żeby odłożyć swoje marzenia na półkę „nigdy nigdy”? Nawet jak ktoś dostał ten spadek po mitycznej cioci z Ameryki, wyszedł bogato za mąż i za to podróżuje, to co? To jego podróże są gorsze? To Ty możesz wrosnąć tyłkiem w kanapę, bo Tobie się tak nie poszczęściło? No możesz, wszystko możesz, pytanie tylko czy tego właśnie chcesz. Jeśli nie, to dupa w troki i jazda! Skończ z wymówkami, staraj się mocniej, pracuj ciężej na swoje marzenia. No właśnie: na swoje! Bo z podróżami jest trochę jak z seksem w trójkącie- niemal każdy o tym fantazjuje, ale tylko część naprawdę tego chce, a jeszcze mniejsza grupa wciela swoje fantazje w życie. Czy Ty naprawdę chcesz podróżować? Czy jesteś w stanie poświęcić na ten cel swoją wygodę, poczucie bezpieczeństwa, bliskość przyjaciół i rodziny? Nie? No i świetnie! Przecież nie ma przymusu podróżowania, nigdzie nie zostało napisane, że odwiedzenie Machu Picchu musi się obowiązkowo znaleźć na liście naszych marzeń. Tak się składa, że mam młodszą siostrę, która nigdy nie była za granicą (serio). I jest super szczęśliwą, wspaniałą osobą (love you sis!). Ma świetną rodzinę, wspaniałe córki, piękny dom, spokojne, poukładane życie. Ma wszystko to, czego nie mam ja, a ja mam wszystko to, czego nie ma ona. I każda z nas żyje sobie swoim życiem, swoim szczęściem, które sama wybrała i kibicuje drugiej na tej jej zupełnie innej ścieżce. Bo czy jakieś szczęście jest lepsze? Lepsze niż nasze? To po cholerę komuś jego własnego szczęścia zazdrościć? Przecież tylko my sami możemy zbudować sobie swoje własne. Złożone z naszych osobistych, unikalnych klocków, tego na czym nam naprawdę zależy, a nie przelotnych fantazji i zachcianek, na poczet których nie potrafimy nic poświęcić. Ja bardzo chcę podróżować. A Ty? Aaaaa! I już czuję się lepiej! Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Jak się jest młodym, zdrowym i bogatym… pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

La Paz – miasto ponad wszystkie miasta

Położone w Andach Środkowych na wysokości 3600-4100m n.p.m. La Paz, tworzy razem El Alto ponad dwumilionową aglomerację miejską, co czyni ją nawyżej połozoną stolicą na świecie (stolicą konstytucyjną Boliwii jest Sucre, ale to w La Paz mieści się siedziba rządu). Nie jestem miłośniczką zwiedzania wielkich miast i moim zwyczajem stało się już omijanie wszelkich ich turystycznych atrakcji. Jednak La Paz, ze względu na swoje położenie wśród górskich szczytów i dolin jak z innej planety, zachęca by w nim pobyć, by ruszyć jego stromymi, splątanymi ulicami, by się w nich zgubić. Gdy ruszam pieszo szlakiem kolejki linowej, która pnie się z centrum La Paz, aż do okrytego złą sławą El Alto, nie czuję się swobodnie. Słyszałam tyle podróżniczych opowieści (wiele z pierwszej ręki) o kradzieżach, rozbojach, a nawet porwaniach, że mimo zachowania wszelkich środków ostrożności, strach siedzi mi na plecach i chucha grozą. Aparat fotograficzny wyjmuję z niepozornego plecaka tylko, gdy nikogo nie ma wokół mnie, kurczowo trzymam go w dłoniach szybko pstrykając zdjęcia niezwykłemu krajobrazowi miasta. Pięknie tu jest, ale nie chcę się tak czuć, nie chcę się bać. Po cholerę sobie tego strachu w głowę nawbijałam! I co? Teraz cały czas w Boliwii będę taka wypłoszona, podejrzliwa? Mijam mężczyzn rozładowywujących cegły z ciężarówki. Słyszę „Gringo, gringo!”. Ich ton sprawia, że przyspieszam kroku. Do La Paz musiałam wrócić po półtora miesiąca, po przejechaniu setek kilometrów, zdobyciu kilku szczytów, odwiedzeniu jednych z najpiękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek widziałam- wszystko w Boliwii. Już wiedziałam, że w kraju tym nie brakuje serdecznych ludzi, już wiedziałam, że potrafię czuć się tu swobodnie. Zdecydowaliśmy się zatrzymać na przedmieściach, w małej miejscowości Jupapina, w otoczonym górami,  położonym w Dolinie Kwiatów kempingu Colibri (który polecam z całego serca, a wiem co mówię, bo w wyniku zbiegu różnych okoliczności i decyzji, spędziłam w nim aż dwa tygodnie). Tu, w ciszy i spokoju, budziłam się co rano z takim widokiem: Do centrum La Paz miałam zaledwie 30 minut lokalnym autobusem lub 15 minut taksówką, ale… jakoś mnie tam nie ciągnęło. W końcu jednak postanowiłam dać temu miastu jeszcze jedną próbę. Tym razem nie byłam już taka pewna czy to mój wyimaginowany strach, czy to moje uprzedzenie, ale czułam się tam źle. Cały czas na świeczniku, cały czas obserwowana. Ale nie jak w Chinach, gdzie przechodnie zachwycali się moją „egzotyczną” urodą i każdy chciał mieć ze mną zdjęcie, albo chociaż mnie dotkąć. Nawet nie jak w Tajlandii, gdzie uliczni sprzedawcy z przyklejonym uśmiechem śledzili każdy mój ruch w nadziei, że uda im się wcisnąć mi jakiś badziew zupełnie nie warty swojej ceny. Tu wpatrywano się we mnie obojętnymi oczami, nie reagując na mój uśmiech, nie reagując na moje serdeczne pozdrowienia. Tu czułam się nie na miejscu, jak intruz, jak szkodnik, jak ktoś kto musi odejść. Nie chcę się tak czuć, nie chcę być w La Paz. Wyjątkiem od tej przykrej reguły była Fiesta del Gran Poder, gdy roztańczone, upojone alkoholem, radosce przeżywanym świętem miasto otworzyło swoje ramiona dla wszystkich. Również dla turystów, również dla tych o jasnych włosach, którzy po hiszpańsku stawiają swoje pierwsze niezdarne kroki. To był wyjątkowy dzień, pełen radości i zabawy. Tak inny, jak codzienność w tym niezwykłym mieście, codzienność, której znając już odrobinę realia boliwijskiego życia, trudno mi się dziwić. Bez zdziwienia więc, ale uciekam z La Paz. Chociażby na jego przepiękne przedmieścia. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post La Paz – miasto ponad wszystkie miasta pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Fiesta del Gran Poder w La Paz

Mniej więcej w tym samym czasie, gdy ulicami polskich miast, miasteczek i wsi przechodzą zawodzące bożocielne procesje, przez ulice boliwijskiego La Paz przetacza się barwny, roztańczony, roześmiany, a z czasem i pijany tłum. Fiesta del Gran Poder (czyli „Festiwal Wielkiej Mocy”) jest świętem religijnym, w którym mieszają się elementy wierzeń i tradycji ludu Aymaran z wiarą katolicką i… legendą pewnego obrazu, w wyniku czego oddawany jest hołd „wielkiej mocy” Jezusa Chrystusa. W tym celu, każdego roku, ponad 30.000 tancerzy reprezentujących kilkadziesiąt grup etnicznych i folklorystycznych z różnych regionów, przemierza 6-kilometrową trasę ulicami miasta, świetnie się bawiąc i prezentując bogatą i zróżnicowaną kulturę Boliwii. To właśnie stroje uczestników parady, niekoniecznie ich zdolności taneczne, przyciągają największą uwagę. Kostiumy inspirowane wydarzeniami historycznymi, tradycjami inkaskimi, legendami rdzennych plemion i mieszanką religii, barwne, bogate, z reguły ręcznie szyte, ozdobione cekinami, wstążkami, falbanami, koronkami i fantazyjnymi nakryciami głowy, migoczą wszystkimi kolorami tęczy. Na ich koszcie nikt nie oszczędza, każdy uczestnik festiwalu bowiem wierzy, że to nie wydatek, a inwestycja. Z siłą „wielkiej mocy”, wszystko wróci do świętujących. I to z nawiązką. Wystarczy przetańczyć 3 Fiesty del Gran Poder, aby spełniły się wypowiedziane przed cudownym obrazem życzenia. Parada zaczyna się o 8 rano i trwa (uwaga!) około 12 godzin, po których wytańczony tłum wcale nie wraca do domów, a kontynuuje zabawę w pubach, barach i na ulicach La Paz do białego rana. O 8 rano zaczyna się też picie alkoholu, głównie piwa (choć widziałam też tancerki z butelką whisky w dłoni),  którego pierwsze krople należy wylać na ziemię, jako ofiarę dla Pachamamy, inkaskiej matki Ziemi (w wyniku miksu kultur i tradycji identyfikowanej obecnie z Matką Boską). A co mi sie podobało w tym festiwalu najbardziej? To, że często nieufni, śmiertelnie poważni, unikający kontaktu wzrokowego boliwijczycy wyluzowali się, otworzyli, dzieląc swoją radość z tego wielkiego święta z każdym, kto się do nich uśmiechnął. To był wyjątkowy, pełny dobrych emocji dzień. Jeśli będziecie w Boliwii w czasie Fiesty del Gran Poder, nie możecie tego przegapić! Mała ściągawka z terminami festiwalu  w najbliższych latach: 2016 rok: 21- 22 maja 2017 rok: 10- 11 czerwca 2018 rok: 26- 27 maja 2019 rok: 15- 16 czerwca 2020 rok: 6- 7 czerwca Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Fiesta del Gran Poder w La Paz pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Chodź, przejdziemy się na to wzgórze

Od trzech dni stacjonowaliśmy pośrodku ciągnącego się kilometrami wzdłuż granicy boliwijsko- chilijskiej piaszczystego pustkowia (najbliższym nam miasteczkiem było graniczne Pisiga), które nieudolnie próbowało pełnić funkcję pola uprawnego dla podobno popularnego warzywa, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam, czyli quinoa (po polsku komosa ryżowa) i pastwiska dla lam, które raczej nie miały tu szansy nabawić się nadwagi. Adrien wdrapywał się na okoliczne szczyty i lądował tuż koło naszego obozowiska, gdzie ja zasłużenie relaksowałam się po wejściu na swój pierwszy pięciotysięcznik- wulkan Tunupa, zbierałam siły na kolejny trekking i jak przykładna żona serwowałam obiadki w postaci makaronu z tuńczykiem w sosie pomidorowym (na który po opuszczeniu Boliwii już chyba nigdy nie będziemy chcieli nawet patrzeć). I tak czwartego dnia, zaraz po śniadaniu, gdy wystawiając twarze do słońca piliśmy poranną kawę, Adrien wskazał ruchem głowy na oddaloną o kilka kilometrów górę: – A może przejdziemy się na to wzgórze? – dokładnie tak powiedział, „wzgórze”. – Teraz? – upewniałam się, mierząc wzrokiem nasz potencjalny cel. – Jak dopijemy kawę – odpowiedział zaciagając się papierosem. – Ok, czemu nie – odparłam bez wahania. Pół godziny później, uzbrojeni w kije trekkingowe, goratexowe kurtki i termos gorącej herbaty, maszerowaliśmy przez piaszczyste fałdy w kierunku naszego „wzgórza”. Minęliśmy kilka lam, gdy doszliśmy do drogi minęła nas nawet jedna ciężarówka. Po około godzinie szybkiego marszu stanęliśmy u podnóża góry. Stąd wydawała się jakaś wyższa i bardziej stroma niż znad kubka porannej kawy, ale słowo się rzekło, idziemy. Nie dopatrzyliśmy się żadnej ścieżki na szczyt (no bo i po co ktoś miałby wchodzić na taką górę stojącą pośrodku niczego, gdy wokół tyle podobnych, też zupełnie nikomu nieprzydatnych gór), więc sami wyznaczyliśmy sobie drogę, między kolczastymi krzewami, uważnie stąpając by wraz ze skalnymi odłamkami nie osunąć się w dół, jak lama, na której szkielet z tragicznie połamanymi nogami natknęliśmy się na zboczu. Nad naszymi głowami krążyły olbrzymie kondory, zimny wiatr wiał coraz gwałtowniej, gdy oddychając coraz ciężej, coraz drobniejsze kroki stawiając, sunęliśmy w górę. Ostatnie 200, może 300 metrów do szczytu wspinaliśmy sie po olbrzymich głazach- jakby jakiś znudzony  olbrzym zrzucił ze szczytu swoje kamienne klocki. Gdy dotarliśmy do celu, wiedziałam, że to nie było „wzgórze”, pomiar wysokości GPSem tylko potwierdził moje przypuszczenia: staliśmy właśnie na 4800 metrach. To tyle co najwyższy szczyt Europy. Widoki były przepiękne, ale Adrien mnie poganiał, bym zaczęła już schodzić w dół. Jako że nasze pośniadaniowe wzgórze okazało się całkiem pokaźną górą, wejście zajęło nam dużo więcej niż początkowo zakładaliśmy i nie zostało nam zbyt wiele czasu do zachodu słońca, a my, jako że poszliśmy tylko na spacer, nie zabraliśmy ze sobą ciepłych kurtek, a przede wszystkim nie wzięliśmy latarek. Słońce schodziło coraz niżej, nie mieliśmy wyboru- trzeba było schodzić jak najszybciej, póki jest jeszcze widno. Nasza droga w dół przypominała bieg z przeszkodami- zjeżdżaliśmy na butach, gdy poczuliśmy odrobinę miękkiego podłoża, przeskakiwaliśmy większe głazy, biegliśmy po stromym zboczu asekurując się kijkami trekkingowymi. Nagle krążący nad nami gigantyczny kondor gwałtownie zniżył lot, widząc że kieruje się na mnie usiadłam ze strachu i zakryłam rękami głowę. – Wstań! Wstań i podnieś ręce do góry, musisz wyglądać na dużą! – krzyknął Adrien –  Chyba nie chcesz żeby ptaszysko wzięło cię za małego wystraszonego królika? –  dodał z bardzo poważną miną, a ja (wstając rzecz jasna) parsknęłam śmiechem, choć kilka sekund temu wcale mi do śmiechu nie było. Gdy słońce schowało się za horyzontem, szliśmy juz na przełaj przez piaszczyste nieużytki. Raz, dwa, trzy! I zrobiło się ciemno, jakby ktoś przełączył pstryczek. Brnęliśmy w czarnej jak atrament nocy coraz bardziej trzęsąc się z zimna. Ledwo co mogliśmy dojrzeć zarys otaczających nas gór. Ciemno, i strasznie tak jakoś, i zimno. Bałam się powiedzieć głośno co mi krążyło po głowie: przecież my w tych ciemnościach nie mamy szansy znaleźć stojącego zupełnie po środku niczego, w szczerym polu, na końcu świata, w czarnej, za przeproszeniem, dupie samochodu! I wtedy nad horyzontem ukazała się świetlista łuna, i wtedy zza horyzontu powoli zaczął się wyłaniać księżyc. Okrągły, jasny, piękny. Samochód stał kilkadziesiąt metrów za naszymi plecami (zdążyliśmy już go minąć), a w nim ciepłe ubrania, herbata i makaron z tuńczykiem. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Chodź, przejdziemy się na to wzgórze pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Kemping na Salar de Uyuni

POJECHANA

Kemping na Salar de Uyuni

POJECHANA

Plusy i minusy nauki języków za granicą

Im jestem starsza, im więcej podróżuję, im więcej mam przyjaciół porozrzucanych po różnych zakątkach świata, im więcej możliwości zawodowych w różnych krajach dla siebie widzę, im więcej kultur mnie fascynuje, im więcej miejsc mam ochotę nazywać swoim domem, tym bardziej rozumiem potrzebę, a wręcz konieczność nauki języków obcych. Niestety nie zawsze to rozumiałam i zupełnie zmarnowałam szanse jakie dawał mi nasz polski system edukacji i po 6 latach nauki niemieckiego umiem w tym języku powiedzieć jedynie, że gram na gitarze, co dodatkowo nie jest zgodne z prawdą, więc jest całkowicie bezużyteczne. Niestety nie należę do tych, którym nauka języków obcych przychodzi bez trudu (mam, między innymi, problem z jedną z najważniejszych warunków nauki nowego języka: systematycznością), samo mieszkanie w innym kraju nie sprawia, że automatycznie zaczynam mówić w obowiązującym tam języku i muszę włożyć w ten proces bardzo dużo ciężkiej pracy. Dziś jednak rozumiem doskonale, że naprawdę warto się „pomęczyć”. Próbowałam przeróżnych sposobów nauki języka- głównie angielskiego (jedynego języka obcego, w którym jestem biegła), choć nie tylko, uczyłam się również włoskiego, hiszpańskiego, niemieckiego, chińskiego i francuskiego (z różnymi rezultatami). Uczyłam się na kursach grupowych w Polsce i za granicą (na przykład hiszpańskiego w Kostaryce z Education First), uczyłam się w systemie jeden na jeden z nativem, uczyłam się samodzielnie mieszkając w Polsce i za granicą (korzystając między innymi z kursów internetowych) i nie mam wątpliwości co do większej efektywności nauki, gdy jesteśmy otoczeni kulturą danego języka, czyli gdy pojedziemy uczyć się tam, gdzie wszyscy w interesującym nas języku mówią. Dlaczego tak jest? Jakie są plusy nauki języka obcego za granicą? Otaczająca nas, obcojęzyczna rzeczywistość wymusza praktykę Podczas kursu językowego w Polsce, kończymy zajęcia, zamykamy książkę i… z reguły nie mamy kontaktu z tym językiem aż do następnych zajęć (ewentualnie, jeśli jesteśmy przykładnymi studentami, otwieramy w domu notatki i półgłosem robimy powtórkę). Podczas kursu językowego za granicą (na przykład hiszpańskiego w Hiszpanii, czy francuskiego we Francji), kończymy zajęcia, zamykamy książkę i… prawdziwa zabawa dopiero się zaczyna. Już w pierwszym sklepie pod szkołą ćwiczymy dopiero co nauczone zwroty, już po kilku dniach nauki z radością zauważamy, że jesteśmy w stanie przeprowadzić prostą rozmowę z sympatycznym taksówkarzem (a to, uwierzcie mi, najlepsza motywacja), chętniej robimy zakupy w sklepie, gdzie sprzedawczyni podaje wszystko zza lady i zamawiamy w restauracji pierwsze danie z dodatkowym serem i bez cebuli- a wszystko w tym nowym, jeszcze niedawno zupełnie obcym nam języku. Nawet jeśli jesteśmy wyjątkowo wstydliwi, rzeczywistość wymusza na nas próbowanie komunikowania się w nowym języku. I co najlepsze, szybko staje się to dla nas zupełnie naturalne (bo przecież wszyscy dookoła po tym francusku, czy hiszpańsku mówią). Próbowaliście kiedyś rozmawiać w języku obcym z Polakiem w Polsce (tak w celu utrwalania)? Ja próbowałam i czułam się idiotycznie, mimo, że obydwoje mówiliśmy w tym obcym języku bardzo dobrze i nie mieliśmy problemów z wyrażaniem siebie. A jak pojechałam do takich Włoch na przykład, ledwo dukając po włosku, czułam się zupełnie swobodnie próbując używać tego języka. No bo jakie inne wyjście miałam? Przecież ani po polsku, ani po angielsku nikt by tam nic nie zrozumiał. Uczymy się nie tylko sztywnych podręcznikowych zwrotów, ale i języka potocznego Tak jak już wspominałam, samo mieszkanie w obcojęzycznym kraju, nie sprawi, że nagle zaczniemy mówić biegle w tym języku. Uważam, że nauka podstaw języka na kursie (w różnej formie) i gramatyki jest koniecznością, szczególnie na początku. Ale i kurs, choćby najlepszy, nie zapewni nam swobody w posługiwaniu się nowym językiem. Najbardziej efektywna nauka to ta, łącząca więdzę z książek, z głosem ulicy. Z akcentem sklepikarza, z idiomami, którymi rzuca barman, z leniwym zjadaniem końcówek przez fryzjerkę. Przebywając z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, w podobnym wieku, czy o podobnym stylu życia, mamy szansę nauczyć się takiej odmiany języka obcego, która będzie nas w pełni wyrażać. A czy to nie jest główny cel nauki języka? Lepiej (bo cały czas, również po zajęciach) osłuchujemy się z językiem, z prawidłową wymową i akcentowaniem Kurs za granicą nie kończy się wraz z ostatnią lekcją. I nie tylko jesteśmy zmuszeni próbować używać nowego języka podczas wykonywania codziennych czynności (zakupów, jazdy autobusem, etc.), ale wszędzie dookoła słyszymy ten hiszpański, czy francuski. W radiu, w telewizji, na ulicy, w centrum handlowym. A jeśli słyszymy, to nasz mózg przetwarza i chłonie. Więcej i więcej. Więcej czasu i energii możemy poświęcić na naukę Żeby wyjechać na kurs językowy, musimy wziąć urlop od naszego codziennego życia w Polsce (niezależnie od tego czy studiujemy, pracujemy, czy robimy jeszcze coś innego). Jedziemy jak na wakacje (choć to nie do końca wakacje), pozostawiając za sobą nasze obowiązki. Nie musimy spędzać całego dni w pracy, odwozić rano dzieci do przedszkola, ani wychodzić z psem. Jesteśmy cali i cały czas gotowi by chłonąć nowe słowa. A jak wygląda kurs języka obcego w Polsce? Padnięci po ośmiu godzinach w pracy/na uczelni stoimy w korkach stresując się, że nie zdążymy na lekcje. W domu czeka popsuty kran, zlew pełny brudnych naczyń, z przyjaciółką zerwał chłopak, a kot ma chory pęcherz. I jak tu się uczyć? Poznajemy ludzi z różnych krajów To benefit niezwiązany bezpośrednio z nauką języka, którego jednak nie można pominąć. Podczas kursu językowego spędzamy mnóstwo czasu z ludźmi z różnych krajów, z różnych kręgów kulturowych, wymieniamy poglądy, poznajemy inne perspektywy oceny rzeczywistości, nawiązujemy nowe znajomości, czasem przyjaźnie, które niejednokrotnie owocują późniejszymi odwiedzinami i podróżami do innych krajów. Czego chcieć więcej? Należy jednak pamiętać, że nauka języka to nieustanny proces. Jeśli więc po powrocie z najlepszego nawet kursu rzucimy książki w kąt i nie będziemy szukać okazji do utrwalania języka, przyswojone słownictwo i wyuczone zasady gramatyki szybko wyparują nam z głowy. Co zatem robić jeśli w naszym codziennym otoczeniu nie mamy możliwości używania języka, którego się nauczyliśmy? Polecam oglądanie filmów z głosem i napisami w ćwiczonym języku (wtedy zarówno słyszymy jak i widzimy wszystkie dialogi, co pomaga w utrwalaniu), a także czytanie książek, magazynów, stron internetowych (najlepiej dotyczących naszych zainteresowań, żeby czytało nam się z przyjemnością). Żeby trenować wymowę, można znaleźć sobie partnera do konwersacji, dla którego jest to język ojczysty, z którym będziemy się spotykać w naszym mieście lub rozmawiać przez Skype- są specjalne serwisy internetowe, które pomagają w znajdywaniu takich koropetytorów, na przykład Preply. A co z minusami nauki języka za granicą? Na pewno kursy takie są droższe od nauki języka w naszym kraju, jednak jeśli mielibyśmy na coś nie żałować funduszy, to nauka języków powinna znaleźć się na jednym z pierwszych miejsc takiej listy. I co jeszcze? Może to, że podczas takiego kursu poznajemy tylu fajnych ludzi z całego świata, że czasem ciężko się pożegnać i siedzimy i gadamy do białego rana, a potem jesteśmy niewyspani? Oj, gdybyśmy mieli tylko takie problemy! A Ty uczyłeś się języka obcego za granicą? Jakie masz doświadczenia? Tekst powstał we współpracy z międzynarodową szkołą języków obcych Education First. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Plusy i minusy nauki języków za granicą pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Mój kurs hiszpańskiego w Tamarindo

POJECHANA

Mój kurs hiszpańskiego w Tamarindo

POJECHANA

Co robić w Tamarindo?

Jeśli interesuje Cię kultura wysokich lotów, piękna architektura, lubisz odwiedzać starożytne świątynie czy nowoczesne galerie sztuki, to w Tamarindo nie znajdziesz nic dla siebie. Jeśli jednak jesteś spragniony wakacyjnego relaksu i zabawy, to przyjazdem do tej turystyczno- surferskiej miejscowości trafiłeś w dziesiątkę! Jeśli wybierasz się do Tamarindo i szukasz namiarów na sprawdzone bary, restauracje, noclegi i plaże, to w dziesiątkę trafiłeś zaglądając do tego tekstu. Co można robić w Tamarindo? Surfować Choćby z zamkniętymi oczami, związanymi rękami i nogami, nie ma siły żebyś nie znalazł w Tamarindo sklepu/wypożyczalni desek surfingowych i instruktora. A przy wieczornym piwie dowiesz się wszystkiego o pływach i o tym gdzie i kiedy warto być, by złapać dużą falę. Plażować Plaża w Tamarindo przyznam szczerze mnie szczególnie nie zachwyciła (ale ja w tym temacie mocno zblazowana jestem), była jednak wystarczająco dobra, by wyskoczyć na nią w przerwie na lunch. Dużo, dużo bardziej przypadła mi do gustu oddalona o kilkanaście kilometrów Playa Avellanas (na którą można dostać się taksówką lub wypożyczonym rowerem) ze słynną na całą okolicę restauracją Lola’s (nazwaną tak od imienia zamieszkującej plażę… świni) serwującą pyszne (sprawdziłam!) dania. Ale to nie wszystko, bo plaż wokół dostatek. Wystarczy przejść przez rzekę na północnym krańcu Playa Tamarindo (przepraszam, przepłynąć łódką- nie brodzimy przez rzekę, bo pełno w niej krokodyli!) żeby znaleźć się na Playa Grande. W niedalekiej okolicy mamy też plażę Langosta i Flamingo. Jestem pewna, że każdy znajdzie tu coś ulubionego plażowego dla siebie. Imprezować Wieczór zaczynamy w La Oveja Negra, a potem w zależności od dnia tygodnia idziemy dalej: we wtorki do Sharky’s na wieczór karaoke, w środy do Pacifico na Ladies Night (wejście kosztuje 2 dolary i panie do północy nie płacą za drinki), w czwartki na Reggae Night do Pacifico, w piątki wszyscy się bawią w Crazy Monkey, w soboty za 3 dolary jest open bar w El Be (open bar obowiązuje od 22 do 23 i od 24 do 1 w nocy), a potem wszyscy spotykają się w Sharky’s. Do tego dochodzą jeszcze imprezy specjalne: Full Moon Party, Pool Party czy imprezy na katamaranie, więc miejcie imprezowicze oczy i uszy otwarte. Jeść W Tamarindo można zjeść wszystko: włoską pizzę, izraelski hummus, meksykańskie tacos, japońskie sushi, amerykańskie hamburgery i vegańskie sałatki. W wydaniu od ulicznego, po luksusowe. Do najczęściej polecanych restauracji i barów należą: Bamboo Sushi Club (jak nazwa wskazuje podają tu sushi- pyszne!), Long Boards (tanie i smaczne BBQ), Green Papaya (wariacje na temat tacos), Cafe Tico (pyszna kawa, kombinowane soki owocowe, świeże sałatki i kanapki- codziennie inny wybór, codziennie znakomite),  Antichi Sapori (kuchnia włoska), Shrimp Hole (owoce morza). Zwiedzać Nie, w Tamarindo nie ma co zwiedzać (wycieczka od klubu do klubu to clubbing a nie zwiedzanie), ale miasteczo jest doskonałą bazą wypadową do kilku parków narodowych kuszących wodospadami, gorącymi źródłami i wulkanami. Najczęściej polecanymi przez wypytanych przeze mnie lokalsów są Rincon de la Vieja, Monteverde, wulkan Tenorio, Arenal i Miravelles. Z Tamarindo można też wybrać sie na weekendową wycieczkę do hipisowskiego Montezuma, albo (ale koniecznie na dłużej!) do sąsiadującej z Kostaryką, podobno dużo tańszej, a nie mniej ciekawej Nikaragui. Tamarindo oferuje również mnóstwo typowo turystycznych atrakcji dostępnych w licznych agencjach: zorganizowane wycieczki, parki linowe, wypożyczalnie quadów, przejażdżki konne, rejsy katamaranem i wiele innych. Ceny co prawda (w mojej ocenie) są mocno wygórowane, ale… kto bogatemu zabroni! Bawcie się dobrze. A jakbyście się zastanawiali, gdzie spać ,żeby było nie tylko przyjemnie, ale i w przystępnej cenie, to łapcie poniższą listę. Polecane tanie noclegi w Tamarindo: La Oveja Negra Hostel Pura Vida Pura Vida Mini Hostel Coral Reef Surf Hostel & Camp Blue Trailz Hostel & Surf Camp Tekst powstał we współpracy z międzynarodową szkołą języków obcych Education First. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Co robić w Tamarindo? pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Mieszkać jak Tico, mieszkać w Kostaryce

Siedzę na werandzie w bujanym fotelu, u moich stóp śpi miniaturowy pies, na kolanach leniwie przeciąga się gigantyczny kot (międzykontynentalny bliźniak mojego adoptowanego w Polsce futrzaka), nad moją głową skrzeczą kolorowe papugi, mango, kokosy i pomarańcze dojrzewają powoli w słońcu. Przez podwórko niemal niepostrzeżenie przebiega potężnych rozmiarów iguana. Jestem w Santa Rosa nieopodal Tamarindo, w domu Sandry, która gości mnie pod swoim dachem przez okres mojego kursu hiszpańskiego w szkole językowej Education First w Kostaryce. Pokój dzielę z przesympatyczną Christiną z Danii, a stół z rodziną i przyjaciółmi Sandry, którzy lubią ją odwiedzać w porze kolacji- wcale im sie nie dziwię, bo moja gospodyni jest znakomitą kucharką i codziennie przyrządza inne smakowite specjały. Jemy tradycyjne kostarykańskie dania z ryżem i fasolą, takie jak obiadowe casado, czy śniadaniowe gallo pinto. Sandra uczy mnie robić tortille z mąki kukurydzianej i kolejnych hiszpańskich słów, gdy próbuję w tym nowym dla mnie języku dyskutować z nią o życiu. Chodzimy razem na spacery oglądać zachód słońca (i by trochę rozruszać rozleniwione upałem ciała), w weekend moja urocza gospodyni zabiera mnie na swoją ulubioną, omijaną przez tłumy turystów plażę. Szkolnym zwyczajem, uczniowie mieszkający u rodzin goszczących nazywają swoich gospodarzy goszcząca (host) mamą i goszczącym (host) tatą. Z racji niedużej różnicy wieku między mną a Sandrą, postanawiamy, że będzie moją (host) siostrą. Wieczorami ćwiczę swoje kiełkujące umiejętności językowe na kolejnych odwiedzających ten gościnny dom Tico, jak sami siebie nazywają mieszkańcy Kostaryki. Funkcjonują tu specjalne określenia, doskonale oddające charakter tego narodu, na przykład tico czas, czyli czas, którego nie obowiązuje tradycyjny zegar, no bo bracie pura vida, czyli wyluzuj, nie spiesz się, ciesz się życiem i z każdego wspaniałego dnia. Tekst powstał we współpracy z międzynarodową szkołą języków obcych Education First. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Mieszkać jak Tico, mieszkać w Kostaryce pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Dzień Matki – zabierz mamę na koniec świata!

POJECHANA

Dzień Matki – zabierz mamę na koniec świata!

POJECHANA

Trekking z widokiem na Lincancabur

Tak bardzo nie mogłam się doczekać by na własne oczy zobaczyć Lagunę Verde i majestatyczny wulkan Lincancabur, że te znane z pocztówkowych fotografii krajobrazy śniły mi się po nocach. Tak bardzo śpieszyło nam się do Eduardo Avarora National Park, że zlekceważyliśmy wszelkie aklimatyzacyjne zalecenia i przejechaliśmy z poziomu morza na ponad 4000 m w jeden dzień. Mój organizm powiedział temu wybrykowi stanowcze i kategoryczne nie. Pierwszy wieczór nad wymarzoną Laguną Verde przywitałam z płytkim oddechem, mdłościami, zawrotami i bólem głowy. Silny wiatr i temperatura gwałtownie spadająca wraz zachodem słońca poniżej zera wygoniła nas do śpiworów. Mieliśmy plan ruszyć o świcie na szczyt Lincancabur (5920 m) wykorzystując moment, gdy tutejszy świat zamarza i ustaje wiatr. Jednak gdy o drugiej nad ranem zadzwonił budzik, czułam się jakbym złapała zaledwie pięć minut snu, głowę boleśnie ściskała niewidzialna obręcz. Nie dałam rady się podnieść, Adrien poszedł sam. Zasnęłam chyba dopiero, gdy pierwsze promienie słońca zaczęły łaskotać zamarznięte ściany namiotu. Kilka godzin później ból głowy złagodniał, uspokojony lekkim śniadaniem żołądek też przestał się buntować. Wiedziałam już, że swoją przygodę z wysokością muszę zacząć małymi kroczkami, dlatego zamiast ruszyć na wulkan, wybrałam się na trekking dookoła Laguny Verde, wspinając się po drodze tylko troszeczkę na jedno ze zboczy góry. Było ciężko, serce wyrywało się z piersi, nogi z każdym krokiem zdawały się zwiększać ciężar, ale magiczne widoki rozciągające się dookoła wynagradzały wszystko. A co ze szczytem Lincancabur? Musi jeszcze trochę na mnie poczekać. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Trekking z widokiem na Lincancabur pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Będę się uczyć hiszpańskiego w Kostaryce!

Gdy odezwało się do mnie polskie przedstawicielstwo sieci szkół językowych Education First z propozycją przetestowania jednego z ich kursów, nie wahałam się ani chwili. Po pierwsze, przekonałam się już na własnej skórze, że nauka języka obcego za granicą jest dużo efektywniejsza. Po drugie, świadoma bardzo ograniczonych możliwości komunikowania się w języku angielskim w Ameryce Południowej, gdzie właśnie leciałam na 7 miesięcy, byłam akurat na etapie poszukiwania szkoły języka hiszpańskiego w Boliwii. Decydując się na hiszpański w EF, miałam do wyboru wyjazd do Barcelony, Madrytu lub Kostaryki. Jako, że bilety za ocean miałam już w kieszeni i w Hiszpanii już byłam (choć nie powiem, chętnie pojechałabym tam jeszcze nie raz i nie dwa), wybór był prosty: Kostaryka! Nie wiedziałam jeszcze wtedy co prawda, że podróż z Boliwii do Kostaryki to nie takie hop siup, ale kto nie próbuje ten… no habla español. Kilka tygodni przed rozpoczęciem kursu dostałam dostęp do wirtulanej uczelni, skąd mogłam pobrać materiały i rozpocząć samodzielne przygotowania do nauki. Ale jak tu się uczyć jak boliwijskie pustynie i wulkany na wyciągnięcie nóg, a dodatkowo rozrzedzone wysokością ponad 4000 m powietrze spowalnia myślenie i usypia? No nie dało się… Kurs miałam więc zacząć od poziomu zero, znając po hiszpańsku jedynie kilkanaście słów, które załapałam w drodze przez Altiplano (piwo, toaleta i inne takie podróżnicze niezbędniki). Droga z Boliwii do Tamarindo, gdzie znajduje się szkoła, wiodła dla mnie przez lotniska w La Paz, Bogocie, Panamie i San Jose, gdzie postanowiłam zatrzymać się na jeden dzień żeby zobaczyć miasto. Potem kilka godzin w autobusie i miałam być na miejscu. Problemy zaczęły się już w Boliwii. Na lotnisko w La Paz przyjechałam przepisowe dwie godziny przed odlotem (mimo, że leciałam tylko z bagażem podręcznym). Czegoś takiego jednak jeszcze nie widziałam- na całe międzynarodowe lotnisko otwarte było tylko jedno okienko odprawy paszportowej! Kolejka niby niewielka, ale za to ani drgnie. I ani dreptanie w miejscu, ani ostentacyjne wzdychanie i spoglądanie na zegarek, ani błagalne spojrzenia posyłane pracownikom lotniska nic nie pomogły. Do swojego gate’u dotarłam po dwóch i pół godzinie! Całe szczęście (sic!) mój samolot miał godzinę opóźnienia i zdążyłam. W Bogocie, po kilku godzinach czekania wykorzystanych na drzemkę zaczęło się gładko: boarding o czasie, na co liczyłam, bo na kolejną przesiadkę miałam bardzo mało czasu. Usiadłam w fotelu, zapięłam pasy i… nic. Czekamy na bagaż jednego z pasażrów, jak wyjaśnił kapitan. Czekamy i czekamy. Ponad godzinię! Tym sposobem w Panamie wylądowałam dziesięć minut po starcie mojego samolotu do San Jose. Na kolejny lot miałam czekać pół dnia, tracąc tym samym możliwość zwiedzenia San Jose. W ramach zadośćuczynienia dostałam od linii lotniczych bon do restauracji o wartości piętnastu dolarów. Wyobraźcie sobie teraz moją minę, gdy zorientowałam się, że to za mało na najtańszą przystawkę. Oj nieładnie Avianca, nieładnie. A żeby było jeszcze zabawniej, to ten ostatni lot również był opóźniony (godzinę). Do hostelu Aldea w San Jose dotarłam w nocy, marząc jedynie o prysznicu i wygodnym łóżku (chociaż tu się nie zawiodłam). Na drugi dzień złapałam pierwszy autobus do Tamarindo  (autobusy z San Jose do Tamarindo odjeżdżają z dworca Empresa Alfaro znajdującego się na parterze centrum handlowego Terminal Central 7-10 o 11:30 i 15:30, kasy biletowe znajdują się na 3 piętrze, bilet kosztuje 10 dolarów) by po pięciu godzinach całkiem komfortowej podróży wysiąść w Villarreal i spacerkiem przejść się do Santa Rosa de Santa Cruz, zastanawiając się jaka będzie kostarykańska rodzina, u której będę mieszkać przez kolejne dwa tygodnie nauki hiszpańskiego i jak to będzie znów chodzić do szkoły. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Tekst powstał we współpracy z międzynarodową szkołą języków obcych Education First. Post Będę się uczyć hiszpańskiego w Kostaryce! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Moje pierwsze 5000 – wulkan Tunupa

POJECHANA

Moje pierwsze 5000 – wulkan Tunupa

Boliwia piękna i sroga – Eduardo Avaroa National Reserve

POJECHANA

Boliwia piękna i sroga – Eduardo Avaroa National Reserve

Telegram z Ameryki Południowej: kupiliśmy dom!

POJECHANA

Telegram z Ameryki Południowej: kupiliśmy dom!

POJECHANA

Kerala Backwaters – malownicze rozlewiska

Gdybym urodziła się w domu przycupniętym przy jednym z tysięcy kanałów keralskich rozlewisk, prawdopodobnie nauczyłabym się pływać szybciej niż mówić. Wiosłowałabym siedząc w drewnianej łupinie do szkoły, łowiłabym ryby przed domem. W tym samym kanale myłabym swoje długie, zapewne czarne wtedy włosy, zmywała naczynia i robiła pranie. Ciekawe czy dostrzegałabym wtedy piękno malownicznych backwaters? Urodziłam się tysiące kilometrów stąd i zjawiłam się tu tylko na chwilę, by zachłysnąć się urokiem tej utkanej gęstą siatką kanałów, jezior i rzek okolicy.  Wsiadłam do luksusowego pływającego domu, stylizowanego na tradycyjną houseboat, by spędzić okrągłą dobę na wodzie. Moja łódź była wyposażona w dwie komfortowe sypialnie z prywatnymi łazienkami, kuchnię i obszerny salon z jadalnią, którego szklane ściany można było całkowicie rozsunąć i otworzyć, by poczuć się bliżej natury. Załoga składająca się z kapitana, kucharza i pomocnika, dbała o nasz komfort i żołądki. Chociaż z reguły wolę aktywny wypoczynek, godziny spędzone siedząc na dziobie łodzi i obserwując mijaną okolicę, minęły w oka mgnieniu. Chwilę przed zmrokiem zacumowaliśmy przy pokrytym rożowymi liliami jeziorze by obserwować spektakularny zachód słońca. Dzień spędzony na houseboat uważam za bardzo przyjemne turystyczne doświadczenie, czułam jednak cały czas, że luksusowość łodzi stawia gruby mur między nami a mieszkańcami rozlewisk, których codzienność mnie zaintrygowała, do tego jej potężne gabaryty, nie pozwalały wpłynąć w wąskie kanały, w których toczyło się tutejsze zwyczajne życie, dlatego ogromnie się ucieszyłam na pomysł oglądania backwaters z kajaka. Poprosiłam o jedynkę, by być panią samej siebie i ruszyłam przed siebie, przez zielone gęstwiny pokrywające taflę mętnej wody. To właśnie w kajaku dopadła mnie refleksja, że gdybym urodziła się w domu przycupniętym przy jednym z tysięcy kanałów keralskich rozlewisk, prawdopodobnie nauczyłabym się pływać szybciej niż mówić. Wiosłowałabym siedząc w drewnianej łupinie do szkoły, łowiłabym ryby przed domem. W tym samym kanale myłabym swoje długie, zapewne czarne wtedy włosy, zmywała naczynia i robiła pranie. Ciekawe czy dostrzegałabym wtedy piękno kokosowych palm przeglądających się jak w lustrze w tafli zielonkawej wody? Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Kerala Backwaters – malownicze rozlewiska pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Atrakcje Zanzibaru, czyli co robić poza leżeniem na plaży

POJECHANA

Atrakcje Zanzibaru, czyli co robić poza leżeniem na plaży

Zanzibar – przywitanie z Afryką

POJECHANA

Zanzibar – przywitanie z Afryką

5 powodów, żeby zakochać się w Kerali

POJECHANA

5 powodów, żeby zakochać się w Kerali

To nie jest miejsce dla Gringo – recenzja i KONKURS

POJECHANA

To nie jest miejsce dla Gringo – recenzja i KONKURS

POJECHANA

Poczuj wiosnę!

Sami przyznać musicie, że ciepłe dni przestają być mistyczną, odległą bardziej niż uprawa buraka na księżycu, obietnicą bez pokrycia. Coraz częściej obcujemy ze światem przed zmrokiem, kolory i dźwięki nieśmiało wychodzą z ukrycia. Powoli zaczynamy wierzyć, że ciemność, szarość i zimno zapomni o nas na dłużej. Świat wokół pięknieje, a my czujemy przypływ sił witalnych (niektórzy nieszczęśnicy również pierwsze objawy alergii, ale to i tak lepsze niż przemoczone śnieżną breją buty). Chce nam się więcej, myśli jakoś jaśniej, wstajemy wcześniej, męczymy wolniej, śmiejemy częściej- aż się żyć chce mocniej, bardziej! Wiosna nadchodzi! To idealny czas by wydobyć energię z wyhodowanego w długie zimowe pod-kocowe wieczory tłuszczyku. Czas, który warto spożytkować na kreatywne działania i przyjemności. Czas budzenia się z zimowego letargu. Obudź w sobie wiosnę! Przewietrz szafę/garaż/pawlacz, czyli wyrzuć wszystkie niepotrzebne rzeczy. Nie łudź się, że coś, co leży bezużyteczne od kilku lat, jeszcze się przyda. Wywal nadgryzione zębem czasu ulubione ciuchy, ładowarki do telefonów z poprzedniej epoki, puszki zaschniętej farby, rachunki za prąd sprzed 6 lat i przyciasne buty. Jeśli masz rzeczy, których nie używasz lub które Ci się znudziły (na przykład elementy wystroju wnętrza), ale które mogłyby przydać się komuś innemu, zorganizuj przyjacielską (czy sąsiedzką) wymianę. Jest szansa, że w ten sposób wpadnie w Twoje ręce jakiś skarb- nowe rzeczy (nawet jeśli nie są całkiem nowe) zawsze poprawiają nastrój, te na które nie zrujnowaliśmy domowego budżetu szczególnie. Zjedz ogromną porcję sałatki owocowej, albo lody. A najlepiej i jedno i drugie. Wypij piwo w plenerze! Zasiej na balkonie maciejkę lub inne kwiaty/zioła, które będą pachniały w ciepłe wieczory. Schowaj narty/snowboard, wyciągnij rower z piwnicy i biegnij do serwisu! Przemebluj mieszkanie, wpuść więcej światła, odmaluj naznaczone imprezami w długie zimowe noce ściany- może zdecydujesz się na nowy kolor? Świeże kwiaty na stole? To zawsze tworzy przyjemny klimat. Załóż zieloną apaszkę, kolorowe bransolety, cienką (wreszcie!) bluzę, wiosenne buty, krótkie szorty i idź na dłuuuugi spacer. Zacznij uczyć się czegoś nowego! Nurkowanie, filcowanie, wspinaczka, jazda na rolkach, malowanie na szkle, jazda na motorze, hiszpański? Czego jeszcze nie umiesz? Otwórz szeroko okna, poczuj świeżość i zapach budzącej się po zimowym śnie natury. Zamień samochód/autobus na rower/własne nogi. Czy na pewno musisz podjechać do sklepu, który jest tylko kilometr od Twojego domu? Może lepiej się przejść? Przecież zimny wiatr nie trzaska już w twarz, przecież nawet na chwilę wyjrzało słońce. Zaplanuj wakacje, majówkę, czerwcówkę- przeglądaj zdjęcia, czytaj blogi podróżnicze, przebieraj nogami z ekscytacji Myśl pozytywnie, ciesz się słońcem, słuchaj śpiewu ptaków- banalne? Ale jakie fajne! Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Poczuj wiosnę! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Nie bój się iść własną drogą

Dokładnie 4 lata temu podjęłam decyzję o odejściu z etatowej pracy. Kilka tygodni później, po raz ostatni odbiłam imienną kartę przy wejściowej bramce do biura, po raz ostatni siedziałam 8 godzin przed komputerem w wyznaczonym przez przełożonego czasie, po raz ostatni byłam pracownikiem korporacji. Dziś, dokładnie 4 lata później, znów kończę pewien etap w swoim życiu- po raz pierwszy wyjeżdżam z Azji bez planu szybkiego powrotu. Czy to nie wspaniała okazja żeby podzielić się z Wami swoimi refleksjami na temat zmian? Decyzję o odejściu z pracy w korporacji (mimo, że była to niezbyt ciężka i dobrze płatna posada) uważam za jedną z najważniejszych i najlepszych w swoim życiu. Czasami zamykam oczy i zastanawiam się co bym robiła, gdzie bym była, gdybym tego nie zrobiła. Lubię te rozmyślania, bo przynoszą one takie przyjemne, ciepłe uczucie w brzuchu, że dobrze wybrałam. Przez te 4 lata los wspierany moimi rękami, wywrócił w moim świecie absolutnie wszystko do góry nogami. Zmieniłam kraj zamieszkania (2 razy), zmieniłam profesję (ze wspierania projektów strategicznych w firmie telekomunikacyjnej przeszłam do pisania bloga, książek i artykułów do magazynów) i absolutnie zmieniłam swój styl życia. I choć moja codzienność składa się również ze smutków i szarości, i choć nomadzki tryb w jakim funkcjonuję jest według psychologów bardzo stresogenny (skłamałabym, gdybym nie przyznała im trochę racji), to uwielbiam swoje aktualne życie i za żadne skarby nie cofnęłabym się wstecz (nawet za obietnicę braku zmarszczek). Zarówno odejście ze stabilnej, dobrze płatnej pracy, jak i moje kolejne decyzje spędzały mi sen z powiek. Przecież ja się cholernie bałam, gdy po latach pracy na etacie obudziłam się bez obowiązków i bez… poczucia bezpieczeństwa. Bałam się, gdy przeprowadzałam się do Chin i gdy zdecydowałam się zostać tam na dłużej w pojedynkę (jeśli nie znacie tej historii zajrzyjcie do wpisu Zmiany zwane życiem). Wreszcie bałam się straszliwie, gdy zdecydowałam po raz kolejny przewrócić moje życie do góry nogami i ruszyć w podróż dookoła świata w poszukiwaniu nowego domu ze świeżutką wtedy (a dziś wciąż gorącą) jak pączki w Tłusty Czwartek miłością (a historię Jak z filmu znacie?). Bałam się, że sobie nie poradzę, bałam się o pieniądze (skąd je wziąć?), bałam się różnic kulturowych, bariery językowej, porażki, zranienia, trudności. Bałam się, bo… nie wiedziałam co będę robić, bo nie umiałam sobie wyobrazić w szczegółach jak ta moja nowa rzeczywistość będzie wyglądać. Za każdym razem bałam się nieznanego i że się mylę, że popełniam błąd. Fakt, że uczestnicy i obserwatorzy mojego życia też się bali (niezrozumiałego w tym przypadku), pogłąbiał strach. Ale wiecie co? Za każdym, absolutnie każdym razem, gdy po raz setny zadałam sobie pytanie: „czy ja tego naprawdę chcę?” i gdy po raz setny odpowiedziałam sobie „tak, będziesz żałować do końca życia, że nie spróbowałaś jeśli się teraz wycofasz”, nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozwiązania, wyjaśnienia znajdywały się same. Wszystko zaczynało się układać tak, jakby cały wszchświat chciał mi ułatwić droge do nowegon celu. Ta czarodziejska różdżka, to pewność, że teraz, na tym etapie naszej egzystencji, właśnie tą drogą chcemy iść. Skąd się bierze ta pewność? Ze słuchania własnych potrzeb, z wrażliwości na własne uczucia i… gdzieś z dołu brzucha. Skąd się biorą rozwiązania? Z uważnego patrzenia co nam los rzuca pod nogi i potykania się o właściwy kamień. „Jeśli naprawdę chcesz coś zrobić, znajdziesz sposób. Jeśli nie chcesz, znajdziesz wymówkę.” Jim Rohn Patrząc na moje doświadczenia rzucania się na głębokie nieznane wody bez kamizelki ratunkowej stwierdzam, że cała tajemnica powodzenia życiowej rewolucji tkwi w przekonaniu, że jej chcemy (i pamiętajmy, że wcale nie musi być nam źle, żeby zmiany chcieć- możemy chcieć żyć lepiej, lub po prostu inaczej). Nie, nie z przekonania, że jest słuszna- przecież nie jesteśmy nieomylni i nam też zdarzają się błędy, które też są elementem naszego rozwoju. Zbyt dużo czasu i energii poświęcamy zagadnieniu słuszności- na zastanawianiu się nad nim możemy spędzić całe życie, albo i dwa, i nigdy nie ruszyć z miejsca. A przecież to działanie z góry skazane na porażkę, wszak nie mamy szklanej kuli, przecież nigdy nie dowiemy się co się wydarzy, jakie konsekwencje przyniesie dokonana przez nas zmiana jeśli nie… spróbujemy! W momencie kiedy przestaniemy wróżyć z fusów i obliczać algorytm słuszności zmian, możemy skupić się na szukaniu rozwiązań, na potyczki z realnymi problemami jakie niesie nowa sytuacja, na prawdziwych działaniach. I nagle okazuje się, że owszem, skoczyliśmy na nieznane wody bez kamizelki ratunkowej, ale przecież nie ze związanymi rękami i tak naprawdę to wcale tu nie jest tak głęboko. Więc jeśli naprawdę czegoś chcesz, przestań szukać wymówek, szukaj sposobów! Bój się, ale próbuj. Zrób pierwszy krok, nawet jeśli w czarnym tunelu nieznanego żadne światełko się jeszcze nie tli. Zobaczysz je, musisz tylko podejść bliżej. Los sprzyja szaleńcom, uwierz mi, dlatego nie bój się iść własną drogą. Nikt Ci fajnego życia za Ciebie nie zrobi, musisz sobie je zrobić sam.   Zagłosuj proszę na Pojechaną w konkursie BLOG ROKU w kategorii PODRÓŻE –  wyślij SMS o treści C11193 na numer 7124. Będę super, super wdzięczna! Koszt SMS to tylko 1,23 zł, a środki uzyskane przez organizatora z głosowania zostaną przekazane Fundacji Dziecięca Fantazja, której celem jest spełnianie marzeń nieuleczalnie chorych dzieci. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Nie bój się iść własną drogą pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Piękna ludźmi Kerala

POJECHANA

Piękna ludźmi Kerala

POJECHANA

BLOG ROKU – zagłosuj na Pojechaną!

Błądząc myślami gdzieś między Keralą, Zanzibarem a Boliwią, postanowiłam spróbować naszych sił w konkursie BLOG ROKU. Tak, tak dobrze widzicie: NASZYCH, bo bez Was w żadnym przecież plebiscycie nigdy bym szans nie miała. NASZYCH, bo moja wygrana to Wasza wygrana – to ogromna motywacja dla mnie by pisać jeszcze ciekawiej i częściej, to szansa na współprace przy interesujących projektach, których Wy jako czytelnicy będziecie również beneficjentami (testy sprzętu, konkursy z nagrodami, zniżki) i (co najważniejsze) szansa na nowe zaproszenia w nowe zakątki świata, o których będziecie mogli przeczytać na Pojechanej, które będziecie oglądać oczami mojego obiektywu, by apetytu nabrać na podróżowanie i ruszyć w świat spełniać marzenia, jaj! Same dobroci! Żeby zagłosować na Pojechaną w konkursie BLOG ROKU w kategorii PODRÓŻE wyślij SMS o treści C11193 na numer 7124. Koszt SMS to tylko 1,23 zł, a środki uzyskane przez organizatora z głosowania zostaną przekazane Fundacji Dziecięca Fantazja, której celem jest spełnianie marzeń dzieci zmagających się z chorobami zagrażającymi życiu i nieuleczalnymi – czyli przy okazji robienia dobrze NAM, zrobisz dobrze chorym dzieciakom. Głosować można tylko z polskiego numeru (ale również przebywając za granicą, tylko wtedy koszt może być wyższy) i tylko raz. Głosowanie trwa do 1 marca, w jego wyniku zostanie wyłonionych 10 najlepszych blogów w każdej kategorii, z pośród których jurorzy wybiorą 3 nominowanych do głównych nagród. Zwycięzcy zostaną ogłoszeni na Gali Twórców, która odbędzie się 18 marca. I jak tu nie próbować swoich (naszych) sił w tegorocznym konkursie, jak akurat w dniu wręczania nagród jestem w Polsce? Przecież to nie może być zbieg okoliczności! Przypadek? Nie sądzę To co, powalczymy o pierwszą dziesiątkę w kategorii PODRÓŻE? Wysłaliście mnie już do Indii, to co tam dla Was konkurs BLOG ROKU.  Postępy rywalizacji możecie śledzić TU. Post BLOG ROKU – zagłosuj na Pojechaną! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Pierwsze kilometry Kerala Blog Express

POJECHANA

Pierwsze kilometry Kerala Blog Express

POJECHANA

Wątpliwe uroki drogi, względne odległości i czas

Rajskie plaże, tropikalne owoce, ośnieżone szczyty, krystalicznie czyste jeziora, delifny, żółwie morskie, przepiękne wodospady, uśmiechnięci ludzie – na to wszystko można szczęśliwie trafić w podróży, ale jedyne co jest pewne, to droga. A droga bywa różna, a w drodze względnie płynie czas. Hostel w Luang Prabang, wtorek, godz. 7:30 Podczas gdy prowadzę w łazience nierówną walkę z podgrzewaczem wody, który oblewa mnie na zmianę lodowatym strumieniem i wrzątkiem, ktoś puka do drzwi. – Tuk tuk czeka! – słyszę po chwili. Już?! Przecież miał być o 8:00! Ubieramy się w pośpiechu, wrzucając „wolną ręką” nasz podróżniczy dobytek do plecaków. Wybiegamy z pokoju, rozglądamy się nerwowo. Nie ma. Przesłyszało nam się? Tuk tuk podjeżdża po raz drugi po dziesięciu minutach. Jest pełny. Siadamy na tylnim progu tej po azjatycku przystosowanej do przewozu osób furgonetki, szary asfalt przewija się pod naszymi stopami. Mówiłam, że tuk tuk był pełny? Tylko mi się wydawało. W drodze na dworzec autobusowy dosiadają się jeszcze trzy osoby z bagażami. Kierowca ciągle krzyczy coś do telefonu, zatrzymuje się, znika za drzwiami kolejnych posesji, przynosi paczki, torby, koperty. Paczki, torby, koperty. Paczki, torby, koperty… Dworzec autobusowy w Luang Prabang, wtorek, godz. 8:30 Po prawie godzinie jazdy, docieramy na dworzec oddalony od naszego hostelu o niesłychanie długie 4 kilometry. Nowy kierowca z niedopałkiem papierosa przyklejonym do dolnej wargi, układa bagaże na dachu mini vana. Zajmujemy miejsca. Znając azjatycką punktualność, postanawiam pobiec do pobliskiego straganu z bagietkami i kupić nam po kanapce na śniadanie. Krzyczę do kierowcy na dachu, że zaraz wracam, a on na to, że bus jest pełny więc już odjeżdżamy. Błagalnym tonem rzucam „tylko 5 minut!”, ale on tylko nerwowo wskazuje na zegarek i powtarza „now, now”. Zostaję. Ja i mój pusty brzuch. Siadam na swoje miejsce w vanie. Van stoi w miejscu przez następne 20 minut. Droga do Vang Vieng, wtorek, godz. 12:00 Naszym celem jest Bangkok skąd lecimy dalej- ja do Indii (z noclegiem na lotnisku na Sri Lance), a Adrien do Francji, ale że gapy zapomnieliśmy w Vang Vieng naszego… prania (w tym kilku części garderoby, z którymi bardzo nie chcę się żegnać na zawsze), musimy się tam zatrzymać, wystarczy nam 15 minut. No cóż, gapowe się płaci, a my z gapiostwa mamy dyplomy. Plan optymistyczny zakładał, że jeśli ruszymy z Luang Prabang punktualnie o 8:30 i droga zajmie dokładnie tyle ile powinna (i w ile już raz ją pokonaliśmy), czyli 4 godziny, jest spora szansa, że złapiemy bezpośredni autobus do Bangkoku, który odjeżdza z Vang Vieng o 13:30. Cieszyliśmy się jak głupi do sera, gdy koło południa zaczęliśmy rozpoznawać krajobrazy. Jesteśmy już blisko! Jakieś 30, może 40 minut od miasteczka. Radość trwała jednak krótko, chwilę później nasz busik zatrzymał się koło przydrożnego baru i kierowca oznajmił pół godziny przerwy na lunch. A przecież byliśmy już prawie u celu! Ruszyliśmy ponownie po 45 minutach, o 13:30 wjechaliśmy do Van Vieng, ale kierowca… nie zatrzymał się. Krzyknęłam do niego: „Czemu nie stajemy? Przecież jesteśmy na miejscu!”. „Bus station, bus station” usłyszałam w odpowiedzi. Bus station, na której jakimś cudem nie byliśmy mimo, że do Van Vieng zdążyliśmy już raz przyjechać i wyjechać. Wszystkie busy zatrzymują sie w centrum, ale nie ten. Ten przejechał przez całe miasteczko i zatrzymał się na dworcu w szczerym polu, gdzie czekał na nas już kierowca tuk tuka z wygórowaną ceną podwózki z powrotem do centrum, które właśnie minęliśmy (w końcu trzeba się dolą podzielić z kolegą z busa, więc stawka musi być odpowiednio wysoka). Ktoś tam się jeszcze wykłucał, ktoś protestował. My, bardzo zmęczeni laotańskim skubaniem nas z kasy na każdym kroku, zarzuciliśmy plecaki na plecy i poczłapaliśmy do centrum z buta. Wszak nasz autobus do Bangkoku już uciekł. Vang Vieng, wtorek, godz. 14:00 Zrzuciliśmy plecaki u znajomej pani od kanapek i pobiegliśmy odebrać zapomniane pranie i kupić bilet na dalszą drogę. Zależało nam by jak najszybciej znaleźć się w Bangkoku, więc postanowiliśmy podjechać do Vientiane, leżącego przy granicy z Tajlandią- coś tam musi przecież wieczorem jeździć przez granicę. O 14:30 siedzieliśmy już w mini vanie, który według zapewnien pracownika biura turystycznego, miał nas wysadzić w centrum miasta o 17:30. Nie chciało nam się wierzyć w tą zawrotną prędkość (mimo, że to tylko 160 km), gdyż poprzednim razem droga zajęła nam 6 godzin, ale… nie mieliśmy wyjścia. Kręta i wyboista droga przyprawiała o mdłości, klimatyzacja była zapsuta więc pociliśmy się jak szczury, ale o dziwo nie było niespodziewanych postojów. O 18:30 wjechaliśmy na rogatki miasta (czyli jedynie godzinę później niż w rozkładzie jazdy). I na tym nasz podróż się skończyła, bo kierowca zatrzymał busika na dworcu na przedmieściach. Pasażerowie zaczęli się buntować, że kupili specjalnie droższe bilety do „downtown”, my nauczeni przykrym doświadczeniem, że nic nie wskóramy i w trosce o nasze nerwy, zaoszczędzoną na awanturze energię zainwestowaliśmy w negocjacje ceny tuk tuka do miasta- całkiem nieźle nam poszło, bo zbiliśmy o połowę. Vientiane, wtorek, godz. 19:00 Chodzimy od drzwi jednej agencji turystycznej do drugiej i pytamy o nocny autobus do Bangkoku. Na informację, że chcemy jechać dziś, otrzymujemy pobłażliwe spojrzenie lub zatroskane kiwanie głową. Wszystkie już odjechały. Pytamy o pierwszy poranny autobus. Nie ma. Pierwszy odjeżdża jutro późnym popołudniem. Pytam o taksówkę do granicy (przecież to kilka kilometrów), jestem pewna, że po tajskiej stronie znajdę transport, ale wszyscy tylko kiwają głowami i tłumaczą, że autobus jest jutro. Zmęczeni i znużeni 12 godzinami w drodze (wyboistej i krętej) poddajemy się i kupujemy bilet na jutro na 17:00. Meldujemy się w pierwszym lepszym hotelu, nawet nie sprawdzamy przed zapłatą pokoju. Jest nam wszystko jedno. Gdy otwieramy drzwi do naszej zatęchłej celi przekonujemy się, że jednak nie do końca… Zrzucamy plecaki i włamujemy się na dach (to taki nasz zwyczaj). Siedząc na krawędzi eternitowych dachówek patrzymy z góry na miasto, w którym nie chcemy już być. Marzymy o Phad Thaiu i lodach kokosowych z Khao San Road. Vientiane, środa, godz. 17:00 Na drugi dzień punktualnie o 17:00 stawiamy się w biurze turystycznym skąd mamy zostać podrzuceni na dworzec, z którego o 17:30 ma odjechać nasz autobus. O 17:30 w dalszym ciągu siedzimy w biurze turystycznym, którego pracownik próbuje studzić nasze nerwy monotonnym „samochód jest już w drodze”. O 18:00 mój umysł zaczyna uruchamiać czarnowidztwo, na szczęście wkrótce zjawia się tajemniczy mężczyzna pokrzykujący „Bangkok, Bangkok!”. Pokazuje żeby iść za nim. Idziemy więc całym wężykiem zdezorientowanych turystów aż do następnego skrzyżowania, gdzie nie wiedzieć czemu, nasz kierowca zaparkował mini busa. Ku naszemu zdziwieniu nie jesteśmy wiezieni na dworzec, a… na granicę. Granica Laosu z Tajlandią, środa, godz. 18:30 Kierowca wyładowuje nasze bagaże i uspokaja zaniepokojonych Koreańczyków, że ktoś na nas będzie czekał po drugiej stronie granicy. Przechodzimy przed pierwszą odprawę paszportową i stajemy przed automatycznymi bramkami. Podchodzę do strażnika siedzącego przy bramce, pamiętając, że przy wjeździe do Laosu, po prostu mi tą bramkę otworzył, ale mężczyzna wskazuje na pobliskie okienka kasowe. Nie rozumiem za co mam płacić, kasjerka wyjaśnia mi, że za „over time”. „Over stay?” – myślę sobie. Przecież wiza nam się jeszcze nie skończyła. „Over time” powtarza kobieta i wskazuje na tabliczkę z informacją, że za przejście przez granicę po 16:00 należy uiścić opłatę- 11000 w lokalnej walucie od osoby. No tak, logiczne, przecież pan przy bramce nie będzie jej otwierał za darmo „po godzinach”… Płacimy, chcemy juz wyjechać z kraju, w którym trzeba za coś płacić co pięć minut. Po przejściu przez bramki jesteśmy kierowani do autobusu. Uspokajam przerażonych Koreańczyków, że to nie jest nocny autobus do Bangkoku, że tym rozklekotanym rzęchem przejedziemy tylko przez Most Przyjaźni do kontroli granicznej Tajlandii. Mam rację. Celnik burknięciem upomina jednego z moich nowych koreańskich kolegó by zdjął słomiany kapelusz. „Gangam style” – cedzi pogardliwie przez zęby. Po tajskiej stronie nie czeka na nas żaden autobus, a młoda dziewczyna. Mamy iść za nią. Po 10 minutach marszu docieramy do biura turystycznego. Zrezygnowani zrzucamy plecaki, gdy dowiadujemy się, że autobus przyjedzie o 20:50. To za prawie dwie godziny! Nong Khai (granica Tajlandii) środa, godz. 21:00 O 21 autobusu wciąż nie ma. Siedzimy na chodniku przed 7/11 i zagryzamy tosty żelkami. Ile można czekać? Przez ostatnie 4 godziny pokonaliśmy w porywach 10 km, przez ostatnie 38 godzin zawrotne 360 km, a teoretycznie cały ten czas jesteśmy w drodze! O 21:15 w końcu podjeżdża nasz autobus, dostajemy najlepsze siedzenia na górnym piętrze w pierwszym rzędzie. Jest nawet wi-fi! „Nareszcie cywilizacja”- myślę sobie. Mój entuzjazm szybko studzą stada karaluchów wypełzających z mojego podłokietnika. Internet nie działa. Bangkok czwartek, godz. 6:00 Ledwo żywi, wygięci w chińskie s, totalnie niewyspani (bo zamiast spać zabawialiśmy karaluchy), wysiadamy na dworcu w Bangkoku. Nareszcie! Momentalnie oblepia nas krwiożerczy tłum taksówkarzy i tuk tukarzy: „dokąd jedziecie?”, „hotel, hotel?”. Zręcznie ich wymijamy i już po chwili stoimy w kolejce do oficjalnych taksówek z taksometrem. Pokazujemy adres kobiecie pilnującej porządku w kolejce, pokazujemy adres mężczyźnie przydzielającemu konkretnym pasażerom konkretną taksówkę, pokazujemy adres kierowcy taksówki. Jedziemy. Kilkaset metrów za bramą dworca taksówkarz zwalnia i prosi żebym jeszcze raz pokazała mu adres. Wpatruje się w niego z niedowierzaniem jakby był napisany po hebrajsku i nagle żąda od nas mapy. „Mapa? Ja nie mam mapy, to ty jesteś taksówkarzem a nie ja!” odpowiadam zaskoczona. Okazuje się, że nasz kierowca nie ma pojęcia gdzie jechać, każemy mu więc zawrócić na dworzec, ale jedzie dalej i wykręca się, że tu nie ma jak zawrócić. W końcu zatrzymuje się w zatoczce na trasie szybkiego ruchu. Protestujemy, że tu nie wysiądziemy (przecież będziemy tu czekać wieczność na kolejną taksówkę), żądamy by zawiózł nas z powrotem na dworzec. Nie mam już ani cierpliwości, ani siły. Szczęśliwie Adrien znajduje rozwiązanie: „Zawieź nas na Khao San Road”- mówi. Ale zdenerwowany taksówkarz już nas nie słucha, automatycznie odpowiada, że nie wie gdzie to jest, a przecież nie ma backpackera ani taksówkarza w tym mieście, który nieznałby tej ulicy. „Khao San Road” – powtarza Adrien. „Ok, ok” – słyszy w końcu w odpowiedzi. Bangkok czwartek, godz. 7:00 Wysiadamy na Khao San i próbujemy złapać kolejną taksówkę. Pierwsze zatrzymane miejscowym zwyczajem nie zgadzają się jechać na licznik i rzucają zawrotną jak na odległość do pokonania kwotę 200 bht- do hotelu mamy zaledwie 1,5 km i gdybyśmy tylko wiedzieli w którym to kierunku (lub złapali gdzieś internet żeby to sprawdzić) to poszlibyśmy piechotą. W końcu jedziemy. Serdecznie uśmiechnięty kierowca powtarza „Shantila, shantila”. „Shanti Lodge” poprawiam go zaniepokojona i po raz kolejny pokazuję adres. W odpowiedzi dostaję zapewnienie, że wie gdzie jedzie. Gdy na liczniku wybijają 4 km przestaje mi się to podobać, ale kierowca wciąż zapewnia, że to niedaleko, powtarza prawidłową nazwę ulicy. Postanawiam w duchu dać mu ostatnie dwie minuty. Gdy upływają, samochód zatrzymuje się pod… szkołą podstawową. Szkoła nazywa się Shantila. Nie mogę uwierzyć własnym oczom. My chcemy do hotelu, nie do szkoły! Wysiadamy, nie chcemy z nim już nigdzie jechać. Płacimy połowę kwoty wybitej przez licznik i siadamy zrezygnowani na krawężniku. Czy to się kiedyś skończy? Bangkok czwartek, godz. 8:00 W końcu zgarnia nas tuk tuk, którego kierowca wie gdzie jechać. O 8:00 stajemy w drzwiach naszego hotelu (przeuroczego na szczęście, już więcej niewygód bym tego dnia nie zniosła). Pokój będzie gotowy… za dwie godziny. Dwie godziny? Co to dla nas. My tu jechaliśmy dwa dni! Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Wątpliwe uroki drogi, względne odległości i czas pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.