POJECHANA

​ Chcesz poznać przepis na sukces?

Miałam przygotowaną zgrabną historyjkę w ramach wstępu, ale założę się, że już przebierasz nogami z ekscytacji (może bardziej zacierasz dłonie?) na myśl o tym, że za chwilę poznasz przepis na sukces. Nie będę więc przeciągać i od razu przejdę do sedna. Niezależnie od tego, czego chcesz, czy marzy Ci się willa z basenem, wysportowana sylwetka, sława czy promienna cera, przepis na sukces jest ten sam. Chcesz go poznać? To zaparz zieloną herbatę lub otwórz butelkę wina i usiądź wygodnie. Nie, niepotrzebna karta i długopis, nie musisz robić notatek. Nie musisz, bo doskonale znasz przepis na sukces. Ja znam, i on zna, i ta pani z drugiego piętra też zna. Nie ma tu żadnej Ameryki do odkrycia, niepotrzebne są żadne magiczne moce ani wiedza tajemna. Skoro więc wszyscy znają przepis na sukces, to czemu nie wszystkim się udaje go osiągnąć? Bo jest cholernie nudny – żadnego brokatu, żadnych fajerwerków – i zamyka się w czterech znienawidzonych przez wszystkich słowach: cierpliwość, systematyczność, wytrwałość i konsekwencja. „Sukces to nic innego, jak kilka prostych zasad dyscypliny, praktykowanych każdego dnia.” Jim Ron Niezależnie od tego czy chcesz mieć płaski brzuch, czy napisać książkę- to się samo nie zrobi. Nie zrobi się w jeden dzień, ani w tydzień. Robiąc pięć pompek lub pisząc pięć słów raz na jakiś czas, kiedy Ci się akurat przypomni, nic nie zdziałasz, przykro mi. Nowy obcy język do głowy sam nie wskoczy, biznes się sam nie rozkręci, trądzik się sam nie wyleczy. Niezależnie od tego jak bardzo chcesz, jak długo o tym rozmyślasz i zaklinasz cały świat. Bo droga do sukcesu jest tylko jedna- trzeba na niego zapracować, wytrwale i konsekwentnie, małymi kroczkami posuwając się do przodu, z dnia na dzień. Nie poddając się, nawet gdy wszystkie wysiłki wydają się na marne (cierpliwości, nie są!), nawet gdy w głowie pustka, mięśnie bolą, skóra obłazi, klientów nie ma, słówka się plączą, dostawca nie odpisuje, kości łamie grypa (lub kac morderca), chce się płakać, albo nie chce się zupełnie nic. Tylko jak się do tej cierpliwości, systematyczności, wytrwałości i konsekwencji zmusić? Zacznij jeszcze dziś Każdy dzień jest tak samo dobry, by zacząć pracować na swój sukces (czymkolwiek on dla Ciebie jest) o ile jest to dziś. Jutro jest zdecydowanie za późno- niezależnie kiedy wypada. Nie wierzysz? Pomyśl, co byś już osiągnął/miał/umiał, gdybyś zaczął na to pracować, gdy tylko zacząłeś bardzo tego chcieć. Kiedy to było? Pół roku temu? Rok? Dwa lata? No właśnie. Wystarczająco dużo czasu straciłeś. Do roboty. Przygotuj się merytorycznie Z własnego doświadczenia wiem, że największym zabójcą wszelkich przedsięwzięć jest brak rezulatatów z zainwestowanego czasu i pracy. Rozczarowanie potrafi wyssać wszelką energię i porzucić nas smutnych i zawiedzonych, skulonych w kąciku przekonania o własnym nieudacznictwie. Brak rezultatów natomiast, często wynika z nieodpowiedniego przygotowania, złego podejścia do tematu. Twoim celem są uniesione pośladki i biegasz codzinnie 5 kilometrów? Nie to żebym była przeciwna bieganiu, ale są lepsze, bardziej wydajne ćwiczenia na tę partię ciała, a w dobie internetu możesz do nich dotrzeć w kilka sekund. A co z dietą? Pamiętaj, że kompleksowe podejście do tematu znacznie skróci Twoją drogę do celu. Chcesz mieć gładką skórę bez wyprysków więc wystawiasz buzię na słońce, bo tak mówiła mama? A przecież kilka kliknięć dzieli Cię od profesjonalnej wiedzy na temat pielęgnacji cery z problemami. Czytaj, pytaj, interesuj się, ułóż plan i działaj. Postaw sobie konkretne i krótkoterminowe cele Mierz wysoko, ale wyznaczaj sobie cele, których realizacja jest w zasięgu Twoich rąk. Łatwo zgubić z pola widzenia cel, od którego realizacji dzielą nas lata świetlne. Łatwo się zniechęcić do pracy nad książką, gdy nie napisało się jeszcze ani jednego zdania. Ale napisać jeden rozdział w jeden miesiąc, albo lepiej, jedną stronę w jeden dzień już nie brzmi tak strasznie, prawda? Chcesz zostać mistrzynią pole dance, ale od lat nie uprawiasz sportów? To umówmy się, że za miesiąc dotkniesz całymi dłońmi podłogi przy złączonych i wyprostowanych nogach, a za pół roku zrobisz szpagat. Może być? Więcej na ten temat pisałam w tekście 5 prostych sposobów jak realizować postanowienia. Jasno określ korzyści, jakie przyniesie Ci osiągnięcie celu Twoje własne korzyści, Twoje małe radości. Te, które są dla Ciebie naprawdę ważne, nawet gdy z perspektywy kogoś innego mogą wydawać się banalne. One są Twoje, własne, prywatne i przed nikim nie musisz się z nich tłumaczyć. Nawet jeśli chcesz się nauczyć hiszpańskiego, nie po to by czytać literaturę latynoamerykańską w oryginalne, a by umówić się z tym przystojniakiem z Hiszpanii, którego poznałaś na wakacjach. Nawet, gdy chcesz mieć sześciopak na brzuchu nie dla siebie, a by przytrzeć nosa tej wysportowanej pindzie co się tak wdzięczyła do Twojego chłopaka (nie, nie oceniam, każdy z nas ma ciemniejsze zakamarki duszy). Ułóż listę korzyści jakie da Ci osiągnięcie celu i przypominaj o nich sobie, gdy dopadnie Cię (a dopadnie) chwila słabości. Znajdź osoby, którym się udało Rozejrzyj się wokół siebie, może znasz kogoś kto nauczył się trzeciego języka obcego, kogoś kto przemienił swoją pasję w biznes, przebiegł maraton (mimo, że w szkole zawsze wykręcał się zwolnieniami lekarskimi z lekcji w-fu)? Kogoś kto zrealizował Twoje marzenie, osiagnął swój- Twój cel? Jeśli nie wsród znajomych (oj, założę się, że kogoś takiego znasz) to może ktoś kogo możesz znaleźć za pośrednictwem internetu (my- blogerzy lubimy chwalić się swoimi osiągnięciami i jest nas całe zatrzęsienie!). Masz? Super. To teraz przyjrzyj się uważnie tej osobie. Czy chowa za pazuchą płaszcz superbohatera? Nie, to taka sama Ania czy Alek jak Ty. Ona dała radę, to i Ty dasz! Zapoznaj się z jej historią, poproś o wskazówki jeśli czegoś nie wiesz, czegoś się boisz. Zauważ ile szczęścia i satysfakcji przyniosło jej dotarcie do celu. Czy to nie wystarczająca zachęta? Powodzenia! Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post ​ Chcesz poznać przepis na sukces? pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Kuchnia Laosu: Przepis na Larb

Myślałam, że po Tajlandii już mnie w Azji nie czeka żadne kolejne kulinarne NAJ. A tymczasem banalnie prosta, bardzo pikantna i aromatyczna tradycyjna laotańska potrawa Larb (znana również jako Laap, Laap czy Lap) niespodziewanie wskoczyła do czołówki moich ulubionych azjatyckich potraw. Larb to pikantna sałatka z mielonego mięsa (dowolnego: kurczaka, wołowiny, wieprzowiny, cielęciny, kaczki, ryby) z dominującym smakiem świeżej mięty. Podawana zarówno na ciepło jak i na zimno, z mięsem smażonym lub surowym, jako przystawka lub z kleistym ryżem jako danie główne. Macie ochotę na odrobinę Laosu w swojej kuchni? Zapraszam! Larb Składniki (na dwie porcje): 350 g drobno posiekanej piersi z kurczaka 3 łyżki drobno posiekanej młodej cebuli 1 łyżka oleju 2 ząbki drobno posiekanego czosnku drobno posiekane zielone chili – ilość według uznania, im więcej tym bardziej laotański smak 1 łyżka posiekanego świeżego imbiru 1 łyżka sosu ostrygowego 1 łyżka sosu rybnego 2 łyżki soku z limonki ½ szklanki świeżych liści mięty ¼ szklanki świeżych liści kolendry szczypta brązowego cukru Przygotowanie: Rozgrzej na wooku łyżkę oleju, dodaj mięso i smaż na dużym ogniu. Po 5 minutach dodaj cebulę, czosnek, chili i imbir i smaż dalej przez 3 minuty. Sok z limonki wymieszaj z sosem ostrygowym, rybnym i brązowym cukrem i dodaj do podsmażonego mięsa. Smaż jeszcze minutę, następnie zdejmij z ognia, dodaj świeżą miętę i kolendrę i dokładnie wymieszaj. Podawaj na gorąco z kleistym ryżem lub na zimno jako przystawkę. Smacznego! Po więcej egzotycznych przepisów zajrzyj do działu SMACZNIE. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Kuchnia Laosu: Przepis na Larb pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Pół roku w podróży za nami, a co przed nami?

6 miesięcy temu ruszyliśmy tropem naszych marzeń. Pół roku w podróży, a śmignęło przed naszymi oczami jak krótkometrażowy film. Czemu jak film? Bo to o wiele, wiele za krótko, żeby w pełni uczestniczyć w egzotycznej rzeczywistości. My ją tylko oglądamy- jak w kinie. Czasem patrzymy uważnie, z nieskrywaną ekscytacją, ale… zdarza nam się i z nudów lub zmęczenia przysnąć. W ciągu tych 6 miesięcy spędziliśmy 2 dni w Kijowie, 10 dni w Chinach (Pekin i góry Lingshan), 2 miesiące w Indonezji (Lombok i Jawa), 3 tygodnie w Malezji, miesiąc w Birmie, Wietnamie, Tajlandii i oto jesteśmy w połowie swojego miesięcznego pobytu w Laosie. Czym podróż A&A dookoła świata różni się od poprzednich wyjazdów? Nie spieszy mi się. Pobyt w danym kraju ogranicza wyłącznie długość wizy (którą z reguły da się przedłużyć), a pobyt w danym miejscu? Również, bo… patrz punkt kolejny. Przestałam zwiedzać. Nie wchodzę (już) do każdej świątyni, nie zaliczam wszystkich miast, jaskiń, wodospadów, parków narodowych z Lonely Planet. Ba, w ogóle już Lonely Planet nie czytam. Jeśli łapiemy zajawkę na kite, to siedzimy w wietrznym Mui Ne dwa tygodnie, nie przejmując się, że przez to nie dotrzemy do Halong Bay czy Sapy. Jak będzie nam naprawdę zależało żeby zobaczyć te miejsca, to przyjedziemy do Wietnamu jeszcze raz. Jak mi się spodoba taras z widokiem na rzekę w Vang Vieng i stwierdzę, że super będzie mi się na nim pisało, to zostajemy dwa tygodnie, a może i trzy. Nie zobaczymy przez to południa Laosu, ale czy naprawdę musimy? Kiedy mi taką przyjemność sprawia, że tutejsza pani od śniadaniowych kanapek już pamięta, że dla mnie jajko na twardo, a nie smażone i bez cebuli. Jadam czasami europejskie jedzenie. Bo uwielbiam włoską kuchnię, francuskie bagietki i ser. Bo życie bez pizzy ma gorszy smak. W ogóle robię więcej rzeczy, które wcześniej miałam zarezerwowane dla trybu stacjonarnego. Maluję usta, oglądam seriale, czasem nic nie robię i nie mam poczucia straty ani wyrzutów sumienia. Przecież ta podróż to moje życie, życie w drodze, ale życie. Codzienność. Czemu miałabym nie robić na codzień rzeczy, które lubię robić? Czasem pozwalam sobie na odrobinę luksusu. Co wynika z punktu poprzedniego. Wiodąc stacjonarne życie lubiłam napić się dobrego wina, zjeść w dobrej restauracji. Miałam wygodne łóżko i jedwabną pościel. Teraz zdarza mi się spać na podłodze, na dworcowym fotelu, w autobusie czy w pokoju o wyglądzie i zapachu więziennej celi. Zdarzyło się, że przez kilka lat dni jedliśmy wyłącznie smażony ryż z kapustą i cebulą, czy myliśmy się pod pompą do nawadniania pola, bo w wiosce nie było wody. Takie sytuacje są częścią przygody, ale gdybym od czasu do czasu nie zrekompensowała sobie ich hotelowym basenem i kieliszkiem dobrego wina, a ważnych wydarzeń nie świętowała szampanem, to myślę że mogłyby mnie te przygody po pół roku zmęczyć. Nie ekscytuję się już tak bardzo wszystkimi ludźmi poznanymi w drodze. Przestały mnie interesować wyliczanki kto gdzie był i gdzie jedzie. Pytanie skąd jestem, zadane przez pytaniem o moje imię, zaczyna mnie nawet drażnić. Wiem już, że po większość backapackerskich rozmów rozgrywanych według takiego samego scenariusza, nie pozostanie nawet ulotne wspomnienie. I to po pięciu minutach od kiedy padnie ostatnie słowo. Wiem już, że ludzie z którymi spędzę szaloną noc na imprezowaniu, na drugi dzień nie będą pamiętać nawet mojej twarzy. Duże chętniej (i odważniej niż wcześniej) rozmawiam z lokalsami (o ile język pozwoli), bardzo cenię sobie również spotkania z emigrantami z Europy, blogerami podróżniczymi i podróżnikami, którzy uprawiają te same co my sporty. Same podróże jako wspólny temat do całonocnych rozmów to jednak za mało, bo i ludzie, i ich podróże bardzo się od siebie różnią. Uprawiam więcej sportów. Po pierwsze: bo mój francuski góral zaraził mnie swoją miłością do gór. Po drugie: bo samo przemieszczanie się z miejsca na miejsce jako forma podróżowania przestało mnie satysfakcjonować. Szukanie miejsc na mapie, gdzie mogę poddawać swoją wytrzymałość kolejnym próbom i gonić nowe przygody dużo bardziej do mnie przemawia. Po trzecie: bo wyszłam ze swojej strefy komfortu, spróbowałam sportów, których się bałam (wspinaczka, kitesurfing), dokonałam rzeczy, których myślałam, że nigdy nie dokonam (wejście na wulkan Rinjani i Semeru) i mam apetyt na więcej, więc… robię formę. Jakie mamy plany na kolejne pół roku w drodze? Apetyt rośnie w miarę jedzenia, apetyt na góry również. Adrien już trochę marudził, że nie ma gdzie latać (jeśli jesteście ciekawi czym jest speedflying i co on wyprawia, to zajrzyjcie na jego kanał Youtube o TU), a mi marzenia o zdobywaniu ośnieżonych szczytów przestały wydawać się nieosiągalne. Przemeblowaliśmy więc swoje plany (chyba po raz setny) i postanowiliśmy spędzić końcówkę zimy i wiosnę w Nepalu. W międzyczasie, dzięki Waszym głosom, zostałam zaproszona na dwutygodniowy road trip po Kerali- dziękuję, dziękuję jesteście najlepsi! Plan wydawał się więc idealny: ja polecę w lutym do Indii, Adrien do Francji dobrać wysokogórski sprzęt i cieplejsze ubrania, i spotkamy się w Nepalu. Czy może być lepszy plan od planu idealnego? Może! Bo w międzyczasie Adrien wraz z trójką przyjaciół zgłosili swój 360° Flying Project do międzynarodowego konkursu Claim Freedom i… wraz z szóstką zespołów sportowców ekstremalnych z całego świata, wygrał realizację swoich marzeń, czyli pełny sponsoring Adidas Outdoor! Bo marzenia trzeba gonić i łapać za rogi, prawda? A co chłopcy sobie wymyślili? W ramach 360° Flying Project Adrien i jego zespół w kilka lub kilkanaście dni (w zależności od warunków pogodowych) zdobędą trzy wulkany, każdy powyżej 6000 metrów (najwyższy to aż 6520 metrów) i jako pierwsi w historii zlecą z nich na skrzydłach do speedflyingu! A gdzie? W Parku Narodowym Sajama w Boliwii! A wiecie co to oznacza? Przenosimy się do Ameryki Południowej! Uuuuhuuuu!!! A w międzyczasie… dostałam zaproszenie na kilkudniowy wyjazd do Zanzibaru- zarywane nad blogiem noce zaczęły przynosić najlepsze z najlepszych benefity: podróżnicze! Lecę więc do Boliwii przez Indie, Zanzibar, Polskę i Francję. Pierwszy raz swoje stopy w Ameryce Południowej postawimy na początku kwietnia i planujemy zostać tam 5, może nawet 6 miesięcy. Na pewno zjedziemy Boliwię i Peru, na pewno spróbuję zdobyć swój pierwszy pięciotysięcznik, a jak dobrze pójdzie to może i sześcio? Na pewno odwiedzimy Salar de Uyuni i Machu Picchu, na pewno pójdziemy na trekking w Coldilliera Blanca (a może na dwa, może na trzy?), na pewno zobaczymy Laguna Verde i spróbujemy sandboardingu w Huacachima. I co jeszcze? Co jeszcze?! Aaaaaa witaj przygodo! Witaj Ameryko Południowa, nadchodzimy! Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Pół roku w podróży za nami, a co przed nami? pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Zakochana w George Town

POJECHANA

Zakochana w George Town

Egzotykę wyspy Tioman zakrył przed nami szary dym znad pożarów torfowisk wypalanych pod uprawę palmy olejowej (przeczytajcie koniecznie mój artykuł Popsuliście mi wakacje, psujemy naszą planetę). Pierwszej nocy w Kuala Lumpur pogryzły mnie pluskwy (a nic tak nie swędzi jak ugryzienia tych wrednych krwiopijców), do tego Adrien musiał pilnie lecieć do Francji i zostałam sama. Zmieniłam hotel i… spędziłam noc na stojąco, bo gdziekolwiek położyłam się czy chociaż usiadłam, ze wszystkich zakamarków i głębin tapicerki wychodziły krwiożercze pluskwy. Znów zmieniłam hotel, pluskw nie było, ale okropny smród środka przeciw insektom nie pozwalał mi swobodnie oddychać, do tego z szarego nieba zaczął lać deszcz. W pokoju paskudnie, na zewnątrz jeszcze gorzej, chciało mi się wyć. Nawet ulubiony naan był za tłusty, a curry miało posmak mąki. Koniec tego- pomyślałam sobie. Muszę stąd uciekać, bo się zapłaczę na śmierć. Spakowałam mały podręczny plecak, duży bagaż zostawiłam w bezpiecznym miejscu i ruszyłam w stronę George Town na wyspie Penang, o którym słyszałam dużo dobrego i który był moją ostatnią nadzieją na wzniecenie iskry sympatii do Malezji (która podpadła mi już nie pierwszy raz). Najtańszym sposobem dostania się z Kuala Lumpur na wyspę Penang jest autobus. Ja jednak miałam dość niewygód ostatnich dni, dlatego zdecydowałam się na komfortowy pociąg. Potem jeszcze kilkunastominutowa przeprawa promem i byłam w George Town. I w George Town nagle wszystko się odmieniło! Tu było niebieskie niebo i świeciło słońce. Tu zatrzymałam się w Magpie Residence – nowiusieńkim, ultra czystym hostelu, który miał absolutnie wszystko, czego podróżująca w pojedynkę kobieta może potrzebować. Uwielbiam koncept dających uczucie prywatności kabin sypialnych i osłoniętych od części wspólnych przebieralni z lustrem w dormie. Do tego byłam w ośmioosobowym pokoju z kuchnią i łazienką sama! Tu zjadłam najlepszą na świecie rybną laksę, na którą wracałam codzinnie. Tu odkryłam hinduską jadłodajnie z pysznościami za grosze i tu… nie mogłam przestać spacerować bo ulice George Town to prawdziwa uczta dla wielbicieli street artu, ciekawskiego oka i poszukiwaczy skarbów (zapytajcie w hostelu o mapkę ze street artowymi trasami spacerowymi). Murale, malunki, graffiti, rzeźby, instalacje, wklejki, wzory, kolory, zakamarki. Lubię takie miejsca- otwarte na kreatywne pomysły, przyjazne twórcom. Polubiłam George Town. Bardzo. Nie polubiłam tylko tutejszych szczurów (których wieczorami było pełno), ale to tylko podkreśla jak bardzo musiało mi się w tym mieście podobać, że nawet szczurze minusy nie zdołału mi przesłonić plusów. Zapraszam na fotograficzny spacer po malezyjskim George Town Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Zakochana w George Town pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Przebudzenie w Yangon

POJECHANA

Przebudzenie w Yangon

Coraz częściej mam wrażenie, że tak bardzo wsiąkłam w azjatycką rzeczywistość, tak bardzo przyzwyczaiłam się do otaczających mnie dziwactw, że mi one znormalniały, że straciłam reporterską czujność, podróżniczą ciekawość, bystre oko fotografa. Uderza mnie to szczególnie, gdy oglądam swoje zdjęcia lub czytam wpisy sprzed kilku lat, lub gdy słucham zachwytów i tłumaczę swoje oczywistości zaskoczonym początkującym odkrywcom azjatyckiego lądu. Uczucie to poddaje w wątpliwość sens mojego podróżowania po tej części świata- może jeśli być tu, to czas zapuszczać korzenie, mierzyć się z nowymi wyzwaniami budowania (w przenośni rzecz jasna) domu? A nie tak włóczyć się zbalazowaną, gdy już nic nie potrafi zaskoczyć? Gdy całymi tygodniami nawet nie chce się aparatu z torby wyjmować? I nagle bum! Birma! Już w taksówce z lotniska w Yangon moja czujność wzrosła- czemu kierownica jest po prawej stronie i samochód też jedzie po prawej stronie jezdni? Przemiły taksówkarz zaproponował wodę, ciastka, cukierki, ładowarkę do telefonu, serwetki i poduszkę (bo może zmęczeni po locie chcielibyśmy się chwilę zdrzemnąć?). Na koniec wręczył nam swoją wizytówkę i pożegnał pięknym uśmiechem. W hostelu trzech zaaferowanych chłopców w spódnicach skakało wokół nas jakby ktoś ich oblewał gorącą wodą- tyle, że wszyscy trzej pięknie się uśmiechali. Kilka minut po zameldowaniu, gdy tylko zrzuciliśmy plecaki, usłyszałam pukanie do drzwi. Otwieram i widzę birmańskiego chłopca oblanego rumieńcem, dwóch innych, równie zawstydzonych młodzieńców coś pokrzykuje za jego plecami i delikatnie go w moją stronę popycha, chyba żeby dodać mu odwagi. Czy kawę chcę- chłopiec mnie pyta. Chcę, nawet dwie, więc i pukanie powtarza się dwa razy, bo i kawę trzeba przynieść (pyszną) i cukier, i łyżeczkę. Wszystko dwa razy. Wychodzimy na ulicę, potrącam zawiniątko wiszące na długim sznurku przytwierdzonym do okna na trzecim piętrze. W zawiniątku zupa. To nie jeden sznurek, to cały sznurkowy gąszcz, a na tych sznurkach dyndają torebki, koszyczki, puszki, a w nich ryż, pieniądze, warzywa, w niektórych curry. Przecież to jałmużna dla mnichów! Samochody trąbią, przechodnie uśmiechają się, sprzedawcy zapraszają uprzejmym gestem na swoje stoiska. Na ulicach Yangon jest tłoczno i gorąco. Przeciskamy się między straganami, maszerujemy gwarnymi ulicami. Betelowi sprzedawcy sprawnymi ruchami rolują zawiniątka, które żuje cały kraj, uliczny golibroda z gracją czyni swoją powinność, piękna dziewczyna z misternym wzorem z thanaki na policzkach zamawia przez ladę rozmowę telefoniczną, mniszki w różowych szatach śpiewem upominają się o jałmużnę, a ja biegam z rozdziawianą buzią, z szeroko otwartymi oczami, chłonę, obserwuję, zdjęcia pstrykam. Znów to czuję! Tą ciekawość, tą ekscytację, tą fascynację nowym! Wieczorem trafiamy na uliczną celebrację Festiwalu Światła- wszystko wokół migocze, a główną atrakcją jest drewniany diabelski młyn napędzany siłą mięśni młodych mężczyzn , którzy w klapkach biegają po drewnianych  belkach jarmarkowej konstrukcji kilkanaście metrów nad ziemią- szaleństwo! Cztery tygodnie pózniej, na pożegnanie z Yangon i Birmą, odwiedzamy Pagodę Shwedagon. Tu zwalniam. Przyglądam się w ciszy rozmodlonym Birmańczykom, których uśmiechy nie bledną nawet w chwili zadumy. Podziwiam majestatyczne złote budowle, próbuję rozgryźć zagadkę ołtarzyków dni tygodnia (dziś wiem, że dzień tygodnia urodzenia- ośmiodniowego tradycyjnego kalendarza- jest istotnym elementem wierzeń Birmańczyków), obserwuję jak oblewają siedzące na nich postacie Buddy życiodajną wodą, czuję przyjemną woń kadzideł i mówię szeptem: „Birmo, skradłaś mi serce”.   Pytacie, więc podpowiadam: noclegi w Yangon: Hninn Si Budget Inn– pokój dwuosobowy ze śniadaniem, dzielona łazienka, bardzo proste wyposażenie, brak okien, czysto. Little Yangon Hostel– łóżko w pokoju wieloosobowym, kabiny zapewniające prywatność, nowocześnie i czysto. Shangri- La Hotel– luksusowo (5 gwiazdek) więc i drogo (my spaliśmy za uzbierane wcześniej podczas służbowych podróży punkty), przepyszne śniadania, przyjemny basen. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Przebudzenie w Yangon pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Azjatycki street food – jak jeść i przeżyć?

Obrośnięty legendami i ociekający tłuszczem, obiekt pożądania i źródło lęku- azjatycki street food, czy jak kto woli, jedzenie uliczne, z reguły w dosłownym znaczeniu tego słowa. Przyrządzane na oblepionym starym olejem gastro- wózku, na opalonym wooku, skręconym w przydomowym warsztacie z drutu grillu. Podawane na metalowym talerzu, owinięte w gazetę, w wysłużonej plastikowej lub obtłuczonej szklanej misce, na papierowej tacce lub w foliowej torebce. Spożywane siedząc na zbitym ze starych skrzynek po warzywach prowizorycznym taborecie, plastikowym krzesełku dla krasnoludków lub na krawężniku. Bambusowymi pałeczkami, metalową łyżką, plastikowym widelcem, drewnianym szpikulcem lub palcami. Egzotyczne, ostre, pyszne. Jeden z najważniejszych elementów doświadczania lokalnej kultury i czerpania przyjemności z podróżowania, ale i jeden z podróżniczych strachów- nikt co prawda chyba jeszcze od zemsty rambutana (jak nazywam pieszczotliwie turystyczną biegunkę) nie umarł, ale problemy żołądkowe potrafią boleśnie popsuć wyjazd, zawężając pole zwiedzania do promienia kilku metrów od toalety i łóżka. Jak zatem wybierać miejsca i potrawy, aby było nie tylko smacznie, ale i bezpiecznie? Oto kilka wskazówek od street-foodowej maniaczki (czyli mnie). Jak jeść azjatycki street food i przeżyć? Przede wszystkim nie daj się zwariować. Jak słyszę o odkażaniu pałeczek płynem antybakteryjnym to chce mi się śmiać (i życzyć smacznego, fuj!). Jak słyszę o unikaniu street foodu na rzecz turystycznych knajp, to mi autora takiej decyzji szczerze szkoda, bo nie wspominając o wartościach smakowych, to właśnie jadłodajnie nastawione na krótkoterminowych „dziś jem, jutro wyjeżdżam” konsumentów szkodzą najbardziej. Street food w Azji wręcz trzeba jeść! Należy tylko przestrzegać kilku prostych zasad: Jedz tam, gdzie jedzą miejscowi Zapomnij o turystycznych barach. Jeśli chcesz jeść autentyczne, świeże i tanie jedzenie, wybieraj miejsca, gdzie stołują się miejscowi. Najlepiej te, gdzie miejscowi stoją w długich kolejkach- to wszędzie na świecie znak jakości, tak jak pusta restauracja wszędzie wróży ryzyko. Jedz tam, gdzie potrawy są przyrządzane na bieżąco Wiele straganów ulicznych przygotowuje jedzenie wcześnie rano, a następnie sprzedaje je przez cały dzień. Potrawy stoją więc w upale, osłonięte od kurzu ulicy, natrętnych much i innych insektów co najwyżej przybrudzoną firanką lub kawałkiem gazety. Jeśli koniecznie chcemy zjeść w takim miejscu to tylko rano,  gdy potrawy zostały dopiero przygotowane. Polecam jednak wybieranie stoisk, na których jedzenie jest przyrządzane na bieżąco i na naszych oczach. Zwracaj uwagę na sposób przechowywania produktów Jeśli widzisz obeschnięte surowe mięso leżące w pełnym słońcu- nie jedz tam. Jeśli po produktach chodzą muchy, nabiał nie jest przechowywany w lodówce lub chociaż w lodzie- nie jedz tam. Tu nie ma żadnej Ameryki do odkrycia. Unikaj nieprzegotowanej wody Zatrucia pokarmowe to bardzo często zatrucia… wodą. Są miejsca, gdzie ze względu na zagrożenie tyfusem czy cholerą, nawet do mycia zębów powinniśmy używać wody butelkowanej lub przegotowanej, a co dopiero mówić o bezpośrednim spożywaniu. Unikajmy więc napojów z lodem (wiem, boli i ja często tej zasady nie stosuję, ale i swoją cenę za tą beztroskę zapłaciłam nie raz), owocowych zmrożonych szejków i oczywiście picia wody z kranu (gratisową wodę w restauracji pijmy tylko wtedy, gdy jest gorąca- mamy wtedy pewność, że została przegotowana). Uważaj na surowe warzywa i owoce Pocięte na kawałki mango, arbuzy i melony wyglądają apetycznie i wygodnie. Często zostały jednak pokrojone bo były już nadgniłe, często zostały przepłukane wodą z kranu i prawdopodobnie leżą w słońcu i fermentują już od kilku godzin. Jeśli koniecznie chcesz kupić krojone owoce, wybierz całe mango czy ananasa i poproś żeby sprzedawca pokroił je dla ciebie na twoich oczach. Problem mycia w zanieczyszczonej wodzie dotyczy również podawanych na surowo warzyw (których swoją drogą w azjatyckiej kuchni nie ma zbyt wiele). Brzmi niewiarygodnie, ale smażona w głębokim tłuszczu krewetka, jest bezpieczniejsza od przepłukanej kranówką zielonej sałaty. Dla własnego bezpieczeństwa wybieraj więc warzywa duszone lub smażone, unikaj jedzenia ich na surowo. Mierz siły na zamiary Oszczędzaj swój żołądek, dawkuj nowości i potencjalne niebezpieczeństwa. Nie zamawiaj pierwszego dnia w Azji najostrzejszego zielonego curry (a jeśli to robisz, to miej świadomość, że naprawdę OSTRE boli trzy razy), nie zagryzaj go smażonymi skorpionami i nie popijaj świeżą krwią z węża. Daj sobie i swojemu organizmowi czas, by przyzwyczaić się do lokalnych przypraw i odmiennej flory bakteryjnej. Smakuj, ale nie cwaniakuj, a będziesz najedzony i zadowolony. Smacznego! Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Jesteś fanem egzotycznej kuchni? Zajrzyj do innych artykułów z działu SMACZNIE. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Azjatycki street food – jak jeść i przeżyć? pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

5 prostych sposobów jak realizować postanowienia

Chciałabyś być bardziej pracowita, wysportowana, zdrowsza, mądrzejsza, szczęśliwsza? Robisz listy zadań, przemian, postanowień? I co? Na postanowieniach się kończy, a zamiast pozytywnych zmian przychodzi poczucie własnego nieudacznictwa? Skąd ja to znam… Gdyby ktoś mnie zapytał czego w sobie nie lubię, w pierwszej piątce swoich wad wymieniłabym lenistwo. Lenistwo i mocno z nim związany słomiany zapał. Niestety, choć moja głowa przypomina fabrykę o wysokiej wydajności, pracuje non stop na zwiększonych obrotach i wypluwa pomysły całymi stadami, tak realizacja owych pomysłów przypomina źle zorganizowaną manufakturę, która rzadko który projekt potrafi doprowadzić do końca. Od lat próbuję zmobilizować się do działania, lepiej zorganizować, lepiej zarządzać czasem, więcej pracować, więcej się uczyć, uprawiać więcej sportów, ale zapału mi starcza na tydzień- dwa. I znów wszystko wraca do leniwej normy. Zamiast przygotowywać kolejną listę zadań, których prawdopodobnie nigdy nie zrealizuję, postanowiłam przyjrzeć się powodom dlaczego wszystkie moje próby udoskonalania kończą się fiaskiem. I wiecie co? Chyba znalazłam swoje sposoby jak realizować postanowienia i polepszyć swoje życie. 5 prostych sposobów na realizację postanowień Postaw na siebie Większość moich dotychczasowych list zadań do zrobienia czy zmian do wprowadzenia dotyczyło rozmaitych aktywności- więcej postów na bloga, więcej nauki obcego języka, więcej sportu. Żelaznej dyscypliny nigdy nie udawało mi się długo trzymać, w końcu zawsze wygrywało lenistwo i zmęczenie (co zapraszało na salony rezygnację i poczucie własnej mierności). W końcu zrozumiałam, że nie dokładania kolejnych zadań mi potrzeba, a zastrzyku energii! Listę spraw do zrobienia zastąpiłam więc listą nowych zasad dla ciała i ducha: Wstawaj wcześnie rano – wcześnie dla każdego znaczy co innego, ja swój budzik (którego nie używałam na co dzień od ponad roku) ustawiłam na 7:30, mimo że teoretycznie mogłabym spać do południa. Ale przecież świat jest fascynujący, a każdy kolejny dzień niesie ze sobą tyle możliwości! Takie myślenie dodaje energii. Gdy budzisz się podekscytowana tym, co przynieść może dzień, wyskakujesz z łóżka z uśmiechem na ustach. A co się dzieje gdy przewracasz się z boku na bok przez kilka godzin bo „jeszcze 5 minutek, jeszcze chwilkę”? Czas przecieka ci przez palce i nic Ci się nie chce, na nic nie przebierasz nogami, stoisz (czy wręcz leżysz) w miejscu. Zacznij dzień od kilkuminutowych ćwiczeń – nie musisz od razu biec maratonu przez śnieżne zaspy, 10 minut porannego rozciągania czy 50 przysiadów na początek wystarczy. Niech to się stanie twoją rutyną, twoją chwilą dla siebie. Poćwicz, odpręż się, myśl o swoim oddechu a potem hop pod prysznic! Ja zaczęłam od 10 minut rozciągania i brzuszków. Przy systematycznych ćwiczeniach forma rośnie bardzo szybko, zaczęłam więc dodawać kolejne ćwiczenia i tym sposobem już po trzech tygodniach ćwiczę rano 6 razy w tygodniu (mięśnie potrzebują również przerwy na regenerację, pamiętaj o tym) po 30 minut. Jak wybrałam ćwiczenia? Rozebrałam się do naga, popatrzyłam w lustro i zapytałam siebie samej zmiany w jakiej partii ciała przyniosą mi najwięcej radochy i na te partie ćwiczę. I wiecie co? Już widać efekty! Zadbaj o swoją dietę – zapomnij jednak o zakazach i nakazach w stylu „żadnego alkoholu”, czy „będę jeść więcej warzyw”, sama dobrze wiesz, że to nie działa. Chcesz zmian? To pora na konkrety! Może zrezygnujesz ze smażonych potraw na śniadanie? Albo zaczniesz jadać śniadania? Może codziennie na drugie śniadanie wypijesz koktajl warzywny? Nie będziesz jeść po 20:00? Zrezygnujesz z czerwonego mięsa i białego pieczywa? Przestaniesz jeść chipsy? Możliwości jest mnóstwo, wybierz coś dla siebie i poczuj się lepiej. Już po kilku dniach od wprowadzenia tych prostych zmian (oczywiście trochę oszukiwałam na początku, ale w końcu zachowania te stały się moją rutyną), poczułam więcej energii, a nic tak dobrze nie radzi sobie z lenistwem jak odpowiednia motywacja (której mi akurat nie brakuje) i… dobre samopoczucie! Postaw na konkrety Gdy energii przybyło, a dzień dzięki porannemu wstawaniu się wydłużył, po raz kolejny przyjrzałam się swoim nigdy niezrealizowanym listom zadań, jednak zamiast po raz kolejny zastanawiać się czemu nie wypaliły, spróbowałam przywołać w pamięci sytuacje, w których próby ulepszania mojego życia zakończyły się sukcesem. Co się okazało? Że w moim przypadku skuteczna jest strategia małych, ale sprecyzowanych kroków. Że nie umiem zrealizować zadania określonego jako „będę więcej uczyć się francuskiego”, albo „będę więcej pisać na blogu”, czy „będę systematycznie odpowiadać na maile”, ale „zrobię dwa ćwiczenia z francuskiego dziennie”, „opublikuję na blogu minimum jeden wpis tygodniowo” czy „w każdy poniedziałek odpiszę na wszystkie maile” są jak najbardziej realne. Wyznaczaj sobie małe cele Chcesz więcej, szybciej, bardziej, ale czy wiesz po co? A może wiesz co („chcę awansować”, „chcę przebiec maraton”), ale nie wiesz jak? Wyznaczaj sobie cele, a drogę do nich dziel na małe, konkretne kroki. Uwierz mi, gdybym na swojej liście „TO DO” zapisała „zostanę dziennikarzem podróżniczym”, zapewne nigdy by się to nie zdarzyło, bo… nie wiedziałabym jak się za to zabrać. Cel „publikacja w Poznaj Świat”, czy „publikacja w Travelerze” dużo łatwiej zrealizować. Mierz wysoko, ale wyznaczaj cele, których realizacja jest w zasięgu twoich rąk- tu i teraz. Chcesz zostać kosmonautą? Super, więc najpierw chcij zaliczyć na 5 test z fizyki. Skup się na pozytywach Zauważyłaś, że wybierając rodzaj ćwiczeń nie zastanawiałam się wyglądu jakiej swojej części ciała nie lubię, a zmiana w której przyniesie mi najwięcej satysfakcji? Niby to samo, a jednak zupełnie inaczej. Czytałaś moje podsumowanie 2015 roku, w którym wymieniłam wyłącznie pozytywne wydarzenia? Zauważyłaś, że próbując znaleźć swój sposób na realizację zadań skupiłam się na tych, które zakończyły się sukcesem, a nie na tych, których nie zrealizowałam (mimo że jest ich dużo dużo więcej)? Pozytywna motywacja jest dużo silniejsza niż negatywna, a w tej całej zabawie o której piszę, chodzi o to żeby dać sobie szansę na fajniejsze życie i większe zadowolenie z siebie,  a nie odwrotnie. Jak często ganisz się za porażki, małe potknięcia? Jak często myślisz o tym co ci się udało? No właśnie… Weź teraz kartkę i długopis i wypisz listę swoich małych sukcesów z ostatnich trzech miesięcy. Niech to będzie pierwsza udana szarlotka czy rozmowa z szefem o podwyżce, którą się tak bardzo stresowałaś. Wszystkie momenty gdy pokonałaś swoje słabości, gdy ciężko na coś pracowałaś, gdy zrobiłaś coś po raz pierwszy, udoskonaliłaś jakiś proces, wyciągnęłaś wnioski z wcześniejszego błędu. Jest trochę tego, co? Miło, prawda? Nie bądź dla siebie zbyt surowa Masz już listę wszystkich zmian, postanowień, zadań do zrobienia? To teraz skreśl połowę. I dopiero wtedy zaczynaj. Polecam, by to było jeszcze dziś. Powodzenia! Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post 5 prostych sposobów jak realizować postanowienia pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Birma praktycznie – trasa podróży, noclegi i inne rady

Birma, a tak właściwie to Mjanma, staje się coraz popularniejszym kierunkiem dla ciekawych Azji podróżników. Birma witająca turystów z otwartymi ramionami (choć podróżowanie w niektóre rejony jest wciąż zabronione) i miękczącymi serca uśmiechami mieszkańców, często wymianianych jako najżyczliwszy naród regionu. Kraj ten znajduje się w momencie ogromnych przemian, zarówno politycznych (podczas mojego pobytu odbyły się tam pierwsze, uznane za demokratyczne, choć z pewnymi zastrzeżeniami, wybory), kulturowych i społecznych, dlatego informacje, również te praktyczne dotyczące podróżowania, szybko się deaktualizują. Poniżej przedstawiam zatem garść świeżych rad, zgromadzonych podczas mojego miesiącznego pobytu na przełomie października i listopada 2015. Zajrzyjcie też koniecznie do wpisu 7 zaskakujących faktów o Birmie. Wiza Turyści przekraczający granicę z Birmą samolotem przez lotnisko w Yangon lub Mandalay mogą skorzystać z wygodnej usługi e-wizy, która kosztuje 50$ (my swoje otrzymaliśmy mailem w ciągu dwóch dni od złożenia wniosków). Wniosek do birmańskiej e-wizy znaduje się TU. Jest również możliwość przekroczenia niektórych granic lądowych i wtedy wymagane jest wyrobienie wizy wcześniej w amabasadzie. Sytuacja na granicach lądowych często się zmienia, dlatego warto zaczerpnąć najświeższych informacji bezpośrednio przed wyjazdem. Waluta Walutą obowiązującą w Birmie jest kyat (MMK), za hotele i atrakcje turystyczne można płacić też w dolarach amerykańskich. Bankomaty w większych miastach są na każdym rogu, w mniejszych, ale popularnych turystycznie miejscowościach też je znajdziemy, ale oczywiście jadąć na daleką prowincję czy w góry, musimy zaopatrzeć się w odpowiednią ilość gotówki. Za każdą wypłatę jest naliczana prowizja, która jest stałą opłatą (niezależną od wysokości wypłacanej kwoty) i wynosi 5000 MMK dlatego warto zawsze pobierać maksymalną kwotę, jaka jest dopuszczalna w danym bankomacie (mają one różne limity). Z wymianą walutu nie mam doświadczeń. Transport Odległości w Birmie wydłużają się w nieskończoność ze względu na słaby stan dróg (choć to się powoli zmienia) i trakcji kolejowych (średnia prędkość pociągu liczona jest w okolicach 15 km na godzinę), dlatego na pokonywanie dystansów pomiędzy poszczególnymi punktami podróży trzeba z reguły zarezerwować jeden dzień lub noc (którą i tak musimy potem odespać, bo wszędzie rzuca i buja i podczas jazdy trudno zasnąć). Połączeń lotniczych jest mało i są dość drogie (poza tym co to za frajda latać samolotem?). Ze względu na uciążliwość i długość przemieszczania się, polecam dodać kilka dolarów do biletu VIP w klimatyzowanym autobusie z rozkładanym niemal do pozycji leżącej siedzeniem, jeśli tylko mamy taką możliwość. Tymczasem na doświadczanie birmańskiej kolei zdecydowanie polecam trasę Hsipaw- Mandalay (13 godzin), która przebiega przez słynny wiadukt Gokteik. Odradzam natomiast pociąg na trasie Bagan- Yangon, w którym spędziliśmy 19 godzin najgorszej podróży naszego życia (a jak wiecie mam doświadczenia z chińskimi pociągami, filipińskimi łodziami i indonezyjskimi autobusami za sobą). Na tej samej trasie kursują dużo szybsze i wygodniejsze autobusy (na które my nie dostaliśmy po prostu biletu), które podejrzewam nie bujają się jak wyżej wspomiany pociąg jak łupinka na otwartym morzu podczas sztormu i w których nie podskakujecie na leżanko- siedzeniu tak, że obijacie sobie boleśnie (jak ja w pociągu) żebra. Bilety polecam kupować na miejscu, jednak od razu po przyjeździe do danej miejscowości (na ostatnią chwilę czasem ich już nie ma), najlepiej na dworcu, żeby uniknąć prowizji pośredników, choć jeśli dworzec znajduje się kilkanaście kilometrów za miastem (tak jak kilka dworców autobusowych w Yangon) warto sobie przekalkulować czy na pewno nam się opłaca dwukrotny przejazd na dworzec na własną rękę (podczas gdy agencje organizują czasem w cenie biletu pick up z hostelu) i czy nie lepiej zapłacić agencji turystycznej i przy okazji zaoszczędzić trochę czasu. W niektórych miastach obcokrajowcy mogą wypożyczyć skuter (na przykład w Mandalay i Ngwesaung), w innych można poruszać się rowerem (Hsipaw, Nyaungshwe). Wszędzie popularne są skuterowe taksówki- w tym przypadku cenę uzgadniamy przed startem podróży i nie dajemy się potem oszukać, że „przecież było dalej dlatego jest drożej”. Noclegi O noclegach w Birmie naczytałam się dużo złego i szczerze mówiąc byłam trochę przerażona na myśl o płaceniu kroci za standard szczurzej nory. Rzeczywiście, ceny najtańszych noclegów, szczególnie w wiekszych miejscowościach są dużo wyższe (czasem nawet dwukrotnie) niż w Kambodży, Wietnamie, Indonezji czy Tajlandii, bo trzeba zapłacić za nie z reguły około 20 $ za dwójkę z łazienką. Przyznam jednak, że standard tych najtańszych pokoi bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Było prosto, ale wyjątkowo jak na budżetowe noclegi w Azji czysto i przestronnie. Co do wcześniejszej rezerwacji/szukania na miejscu, doświadczenia mieliśmy różne. Czasem na miejscu udawało nam się znaleźć ładniejszy pokój w lepszej cenie, czasem wszystkie wolne pokoje były dużo droższe niż oferta, którą widzieliśmy w internecie kilka dni wcześniej, a która już zniknęła. Tu chyba każdy musi zdecydować co jest dla niego ważniejsze- pewność noclegu w wybranej cenie i standardzie, czy dreszczyk emocji i ewentualne ugranie lepszej oferty na miejscu. Dodam, że wiele hosteli w Birmie nie korzysta ze znanych systemów rezerwacyjnych, takich jak Booking.com i znaleźć je można tylko „z buta” lub poprzez naganiaczy na dworcach. My skorzystaliśmy z ich usług i bezpłatnej (czyt. w cenie opłaty za pokój) podwózki do hotelu dwa razy, gdy wylądowaliśmy w nowym miejscu w środku nocy i za każdym razem byliśmy bardzo zadowoleni. Co ważne- w obydwu przypadkach mimo zameldowania przed 5 rano, udało nam się uniknąć opłaty za wczesny check in- wystarczyło zapytać (oczywiście zostawaliśmy tam jeszcze jedną noc, z aktórą zapłaciliśmy normalnie). Jeśli o to nie zapytacie, spodziewajcie się opłaty za pełną dobę hotelową. Poniżej lista miejsc noclegowych, w których spaliśmy podczas naszej podróży po Birmie: Yangon: Hninn Si Budget Inn– pokój dwuosobowy ze śniadaniem, dzielona łazienka, bardzo proste wyposażenie, brak okien, czysto; Little Yangon Hostel– łóżko w pokoju wieloosobowym, kabiny zapewniające prywatność, nowocześnie i czysto; Shangri- La Hotel– luksusowo (5 gwiazdek) więc i drogo (my spaliśmy za uzbierane wcześniej podczas służbowych podróży punkty), przepyszne śniadania, przyjemny basen. Kalaw: Winner Hotel– przestronny, jasny pokój dwuosobowy z prywatną łazienką i gorącą wodą, w pokoju zestaw do robienia herbaty i suszarka do włosów. Nyaungshwe (Inle Lake): Lady Princess– przyjemnie urządzony, bardzo czysty pokój dwuosobowy z prywatną łazienką i gorącą wodą. Hsipaw: Red Dragon Hostel- przestronny pokók dwuosobowy z prywatną łazienką i śniadaniem, bardzo czysto. Mandalay: ET Hotel-pokój dwuosobowy z prywatną łazienką i śniadaniem, brak okna, brzydka łazienka, czysto. Bagan: Innwa Motel– bardzo przyjemny pokój dwuosobowy z prywatną łazienką, gorącym prysznicem, dostępem do tarasu i śniadaniem na dachu hotelu (trochę droższy niz pozostałe noclegi, ale udało nam się upolować promocję na Booking.com). Ngwesaung: Soe Ko Ko- najtańszy pokój dwuosobowy w mieście (18$ za noc). Znajduje się w nim jedynie materac do spania i okno do wentylacji, ale jest bardzo czysto i klimatycznie. Do plaży trzeba dojść około 400 metrów. Internet Internet jest dostępny w hostelach i restauracjach we wszystkich większych miejscowościach i w większości popularnych turystycznych destynacji. Obcokrajowiec bez problemu może równiez kupić kartę SIM (praktycznie na każdym rogu) z dostępnem do internetu. Niestety szybkość transferu danych jest regulowana przez rząd (tak nam tłumaczono) i jest dramatycznie słaba. Zmienimy status na Facebooku, ale elektroniczni nomadzi mogą mieć w tym kraju spory problem. Trasa podróży po Birmie Poniższą trasę zrobiliśmy w 30 dni, w co zmieściliśmy tygodniowy wypoczynek na wybrzeżu. Wyrzucając z planu Ngwesaung Beach i skracając pobyt w poszczególnych miejscach podobną trasę można zrobić w 3 lub nawet 2 tygodnie. Yangon – nocny autobus – 2 dniowy trekking – Nyaungshwe (Inle Lake) – nocny autobus – Hsipaw – 3 dniowy trekking – Hsipaw – pociąg – Mandalay – autobus – Bagan –  nocny pociąg – Yangon – autobus – skuter taksi – Ngwesaung – autobus – Yangon Szczegółowe relacje i moje reflekcje na temat poszczegółnych miejsc, znajdziecie już wkrótce we wpisach: Przebudzenie w Yangon Trekking z Kalaw do Inle Lake Pływające życie – Inle Lake Hsipaw Trekking na własną rękę na północy prowincji Shan Kolejowa przygoda – pociąg z Hsipaw do Mandalay Ubein Bridge i najgorszy pociąg świata Wschody i zachody słońca w Bagan Plażowa Birma – Ngwesaung Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Birma praktycznie – trasa podróży, noclegi i inne rady pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANY rok – podsumowanie 2015

POJECHANA

POJECHANY rok – podsumowanie 2015

Minął kolejny szalony rok, w który udało mi się zmieścić jeszcze więcej niż w poprzedni. Powoli zaczynam wierzyć, że czas jest z gumy- nawet ten mój, pojechany, co pędzi przed siebie jak wariat. W 2015 roku odwiedziłam 12 krajów, zmieniłam adres zamieszkania z chińskiego na francuski, a następnie na… nieokreślony, wyruszając w podróż w poszukiwaniu nowego adresu. Był to rok przełomowy w moim życiu osobistym- zawarłam związek partnerski i zawodowym- wydałam swoją debiutancką książkę. Dla bloga to był też bardzo ważny i dobry rok- Pojechana została Blogiem Roku Travelera National Geographic. Był to rok mnóstwa powitań i pożegnań, decyzji, które wydają się proste, póki nie trzeba ich podejmować, wydeptywania nowych ścieżek, próbowania nowych rzeczy i odnajdywania się w coraz to innej rzeczywistości. Pozostawił za sobą mnóstwo dobrych wspomnień, doświadczeń, nowych umiejętności i nowej wiedzy o sobie ale i pytań, na które wciąż szukam odpowiedzi. Był to rok pełny słońca, miłości, zabawy, cudownego czasu z przyjaciółmi, zbierania efektów ciężkiej pracy i snucia planów na przyszłość, które przyjdzie naszemu duetowi realizować już za chwilę. (trzymajcie kciuki!). Ładując baterię przed pełnym wyzwań 2016, postanowiłam spojrzeć wstecz i podsumować kolejne miesiące minionego 2015. Moim zdaniem to doskonała metoda aby docenić swoje sukcesy (bo o porażkach tak szybko nie zapominamy by trzeba było je specjalnie przywoływać). Styczeń 2015 rok przywitałam na hucznej imprezie w Shenzhen w Chinach, razem z przyjaciółmi, których miałam już niedługo żegnać i Adrienem, który przyleciał specjalnie z Francji (znacie naszą historię Jak z filmu?) i który był przyczyną zbliżających się pożegnań. W styczniu odeszłam z pracy w chińskim przedszkolu (o moich doświadczeniach jako nauczyciel możecie przeczytać we wpisie Mały człowiek made in China) i wybrałam się na ostatni trekking w Hong Kongu na Szlak Smoczego Grzbietu. Żegnałam się z przyjaciółmi, rozdawałam nagromadzony przez 2,5 roku życia w Chinach dobytek i przebierałam nogami na nadchodzące NOWE. Luty W lutym wybraliśmy się z Adrienem w naszą pierwszą wspólną podróż do Tajlandii, którą zrelacjonowałam serią wpisów „Ferie w Tajlandii”: Ton Sai Bay, Koh Tao i Khao Sok. Było WSPA-NIA-LE! Do Tajlandii zawsze lubię wracać (to był już mój trzeci raz). Marzec To się naprawdę wydarzyło! W marcu pożegnałam Chiny (TU pisałam o tym za czym będę tęsknić, a za czym… nie) i z krótkim postojem w Warszawie na wyściskanie przyjaciół i rodziny, przeprowadziłam się za miłością do Lyonu. Swoje pierwsze wrażenia z życia we Francji spisałam w tekście Francuskie początki. Jako że zamieszkałam blisko Alp, po raz pierwszy od trzech lat zobaczyłam śnieg i po raz pierwszy (w ogóle) najwyższy alpejski szczyt: Mount Blanc. Zobaczcie galerię zdjęć z tego magicznego miejsca: Pocztówki z dachu Europy – Aiguille du Midi. Po raz pierwszy również odwiedziłam w marcu Szwajcarię. Kwiecień W kwietniu rozkoszowałam się alpejską (we Francji i we Włoszech) i prowansalską wiosną, przy okazji wizyt u rodziny Adriena (zapraszam do galerii Wiosenne Aply i Weekendowa Prowansja). W końcu spróbowałam wspinaczki (Wspinaczkowy pierwszy raz – Buoux) i baaaardzo mi się spodobało. Maj Maj był zawsze moim ulubionym miesiącem, a ten w 2015 roku stał się moim naj naj najbardziej ulubionym majem w ogóle. Był to miesiąc przełomowy zarówno w moim życiu prywatnym, jak i zawodowym. 22 maja 2015 roku w malowniczo położonym u podnóża Alp Thonon-les-Bains zawarliśmy z Adrienem związek partnerski, czyli Pacte civil de solidarité (za każdym razem gdy patrzę na swoją obrączkę robi mi się ciepło w brzuchu). Kilka dni później powiedziałam Francji „do zobaczenia” (swoje wrażenia z 3 miesięcy spędzonych w tym kraju spisałam w tekście Kilka rzeczy, których nie wiesz o Francji) i poleciałam do Polski, by 25 maja 2015 roku na uroczystej gali w Warszawie, odebrać z rąk Maryny Wojciechowskiej Travelera National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Czerwiec 17 czerwca 2015 roku nakładem National Geographic ukazała się moja debiutancka książka Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin. Nigdy nie zapomnę uczucia, gdy trzymałam w swoich rękach pierwszy, jeszcze pachnący farbą drukarską próbny egzemplarz, albo jak po raz pierwszy zobaczyłam ją na półce w ksiągarni. To był bardzo  intensywny miesiąc, pełny wywiadów w radiu i telewizji, oraz spotkań z czytelnikami w największych miastach Polski- byliście na którymś z nich? Lipiec Lipiec w Polsce upłynął nam pod znakiem letnich festiwali (nad morzem i w Bieszczadach), pożegnań z przyjaciółmi i rodziną (te pożegnania weszły mi już w krew), ostatnich zakupów i przygotowań do naszej podróży (spisanych w tekście Jak się przygotować do podróży dookoła świata), której planem miała się stać nasza lista marzeń. W końcu 30 lipca 2015 wsiedliśmy w samolot rozpoczynając podróż A & A dookoła świata! Pierwszy krótki przystanek mieliśmy w Kijowie (moje refleksje o tej wizycie możecie przeczytać TU), skąd polecieliśmy do… Chin. Sierpień 1 sierpnia 2015 wylądowaliśmy w Pekinie, rozpoczynając tym samym nowy rozdział naszego życia w kraju, w którym się poznaliśmy. Szybko uciekliśmy z tego wielkiego miasta, by spędzić kilka dni w pobliskich górach, o czym pisałam we wpisie Lingshan – góry dobrych ludzi. Ledwo co wyruszyliśmy, a już postawiliśmy plan podróży na głowie i zamiast jechać do Yunanu i Syczuanu, polecieliśmy na Lombok w Indonezji. Relacje z naszego miesięcznego pobytu na tej pięknej wyspie znajdziecie we wpisach: Lombok: plaże południa, Ekas na Lombok – w rytmie rybackiej wioski, Pocztówki z Ekas, Wulkan Rinjani na własną rękę, Pocztówki z Rinjani. Wejście na indonezyjski wulkan Rinjani w jeden dzień jest moim największym dotychczasowym dokonaniem sportowym i rozbudziło mój apetyt na więcej (bo jednak daję radę! ale to jest super uczucie!). A że dobrym zwyczejem jest świętowanie sukcesów, prosto spod wulkanu pojechaliśmy na wyspy Gili, gdzie na słodkim lenistwie i pływaniu z żółwiami morskimi zastał nas koniec miesiąca (Leniwe Gili). Wrzesień We wrześniu ruszyliśmy na podbój wulkanów na Jawie. Widzieliśmy niesamowite miejsca i spotkaliśmy mnóstwo niezwykle miłych i dobrych ludzi, czym Jawa, na której spędziliśmy niemal miesiąc, zaskarbiła sobie nasze serca. Po raz pierwszy widzieliśmy wybuch wulkanu (na Semeru) i po raz pierwszy poczuliśmy trzęsienie ziemi (w Yogyakarcie). Na pożegnanie z Indonezją zatrzymaliśmy się w Yogyakarcie u Emi w drodze (koniecznie zajrzyjcie na jej bloga!), gdzie wzięliśmy udział w jawajskim weselu i przez kilka dni mogliśmy poczuć się jak w domu. Relacje z poszczególnych odwiedzonych przez nas na Jawie miejsc znajdziecie we wpisach: Wulkan Ijen na własną rękę, Pocztówki z Kawah Ijen, Batu – relaks w cieniu wulkanów, Semeru – poczuć siłę wulkanu, Wulkan Semeru na własną rękę – poradnik, Pocztówki z Semeru, Borobudur – największa, podobno nienajświętsza. We wrześniu minęły również 3 lata od kiedy wyjechałam z Polski i zaczęłam inne miejsca na świecie nazywać domem. Swoimi refleksjami na ten temat podzieliłam się z Wami we wpisie 3 lata na emigracji. Październik W październiku przenieśliśmy się do Malezji, gdzie moja przyjaciółka z Chin, Marta, zrobiła mi najlepszą w życiu niespodziankę, wyskakując nagle zza baru na wyspie Tioman- nie miałam pojęcia, że do nas dołączy, wszystko zaplanowała w konspiracji z Adrienem. Jej, jak ja kocham niespodzianki i moich szalonych przyjaciół! Na Tioman dołączyli do nas również Gosia i Roman, którzy prowadzili kiedyś mojego ulubionego bloga Na własne oczy. Niestety zarówno na Tioman, w Kuala Lumpur jak i na Langkawi niebo było non stop zasnute szarością, czego przyczyną było pożary dżungli wypalanej pod uprawę palmy olejowej w Indonezji, uznawane za największą katastrofę ekologiczną naszego stulecia. Przeczytajcie koniecznie mój tekst Popsuliście mi wakacje, psujemy naszą planetę. Podczas pobytu w Malezji odwiedziłam również George Town (sama, Adrien musiał pilnie lecieć do Francji na kilka dni), które błyskawicznie wjechało do czołówki moich ulubionych miejsc w Azji (galeria zdjęć z George Town już niedługo na blogu). Pod koniec października przenieśliśmy się do Birmy– pierwszego nowego dla mnie kraju podczas podróży A & A dookoła świata. Listopad Listopad zaczął się dla nas w Birmie, a skończył w Wietnamie. Podróż po Birmie była bardzo intensywna i pełna przygód (z czego najwspanialszą był trekking na własną rękę na północy prowincji Shan), mieliśmy też szczęście być w tym kraju w przełomowym dla niego momencie pierwszych demokratycznych wyborów. Przeczytajcie koniecznie moje 7 zaskakujących faktów o Birmie, a jeśli ciekawi jesteście miejsc, które odwiedziliśmy i przygód jakie nas spotkały, zajrzyjcie również do wpisów z Birmy, które pojawią się na blogu już za kilka dni. Pod koniec listopada przenieśliśmy się na południe Wietnamu (o czym możecie przeczytać w tekście W wakacyjnym rytmie: południowy Wietnam), gdzie dołączyła do nas moja przyjaciółka z Polski Marti- wpadła w sam raz na moje urodziny co było dla mnie najlepszym prezentem w historii prezentów urodzinowych. Z okazji urodzin podzieliłam się z Wami 33 radami dla młodszej mnie. Grudzień Grudzień zaczęliśmy plażowo, aczkolwiek intensywnie- kursem kitesurfingu w wietnamskim Mui Ne. Następnie pojechaliśmy do uroczego Hoi An ładować baterie przed szalonym czasem w Tajlandii, który spędziliśmy z naszymi przyjaciółmi. Wspinaliśmy się w moim ukochanym Ton Sai Bay i po raz pierwszy spróbowałam deep water solo (które nie było takie „deep”, ale jak na pierwszy raz nie było źle). Nowy Rok przywitałam tańcząc na plaży na Koh Phangan z najfajniejszą kobietą i mężczyzną mojego życia, otoczona super fajnymi ludźmi, którym chciało się do nas przylecieć na zimowe wakacje z czterech różnych krajów świata (było nas w sumie dziesięcioro!). Czy może być lepiej? Może, bo oto 2016 rok zapowiada się tak ekscytująco, że aż przebieram nogami! Na razie zdradzę Wam w sekrecie tylko, że prawdopodobnie już niedługo zmienimy… kontynent. Szczegółami nie będę Wam na razie zawracać głowy, bo powinniście się teraz skupić raczej na tym co zrobić żeby Wasz rok był jeszcze lepszy od poprzedniego, czego Wam gorąco życzę. To co, ruszamy tyłki i robimy sobie zajebiste życie? Do roboty, nikt za nas nam tego nie zrobi. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post POJECHANY rok – podsumowanie 2015 pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Popsuliście mi wakacje, psujemy naszą planetę

Po dwóch miesiącach na drogach i bezdrożach Indonezji, z kilkoma wulkanami „w nogach”, spragnieni słodkiego „nicnierobienia”, kolorowych drinków z palemką i bezwstydnego obżarstwa, ruszyliśmy w stronę malezyjskiej wyspy Tioman, kuszeni obietnicą pięknych plaż, soczystej zielenią dżungli, błękitnego nieba i… strefy bezcłowej. Gdy zza lady plażowego baru wyskoczyła moja przyjaciółka i współlokatorka z Chin Marta (przyjaciele, którzy robią niespodzianki to prawdziwy skarb!), byłam pewna, że mamy przed sobą wspaniałe, rajskie wakacje. Tymczasem… Słońce świeciło, ale jak za szybą. Brudną szybą. Kolory dżungli, morza, nieba, stępiła smutna szarość. Nieprzyjemna suchość gryzła w gardło, w powietrzu dało się wyczuć zapach spalenizny. Smog? Na tropikalnej wyspie? To nie smog, to dym (haze) przywiany znad indonezyjskiej Sumatry i Borneo, gdzie wypalanie lasów deszczowych pod uprawy palmy olejowej wymknęło się spod kontroli. Pożary, które przez kilka miesięcy trawiły dżunglę zostały uznane największą katastrofą ekologiczną naszego wieku, w wyniku której umierały zwierzęta (w tym zagrożone wyginięciem orangutany, pantery mgliste, niedźwiedzie malajskie, gibony oraz nosorożce i tygrysy sumatrzańskie), chorowali ludzie (szkodliwe gazy powodują choroby dróg oddechowych i oczu, zanotowano przypadki śmiertelne w wyniku uduszenia z braku tlenu, z Sumatry w pewnym momencie ewakuowano wszystkie niemowlęta, w Singapurze i Malezji zamykano szkoły i przedszkola) i w zastraszającym tempie znikały bezpowrotnie płuca Ziemi. A to wszystko w imię produkcji oleju palmowego używanego do produkcji ciastek, margaryny, batonów, mrożonych gotowych dań, lodów, kremów orzechowych, chipsów, zup w proszku, szamponów, szminek, past do zębów, mydeł, kremów, płynów do kąpieli i odżywek. Szacuje się, że nawet 50% kupowanych przez nas produktów może zawierać olej palmowy, często ukryty w składzie pod takimi nazwami jak: olej roślinny, tłuszcz roślinny, czy tłuszcz roślinny utwardzany. Przed śmiercionośnym dymem nie udało nam się uciec ani na Tioman, ani w Kuala Lumpur ani nawet na odległej Langkawi. Wszędzie towarzyszyło nam szaro- brudne słońce, ograniczona widoczność i gryzące w gardło zatrute powietrze. Spaliśmy dłużej niż zwykle, nic nam się nie chciało, często bolała nas głowa, dostaliśmy chrypki. Na Langkawi dym sparaliżował lotnisko i o mały włos nie polecielibyśmy planowo do Birmy, wszędzie było tak szaro, że nie miały sensu wycieczki po dżungli ani na okoliczne wyspy, nie dało się nic dojrzeć pod wodą, a zatłoczone Kuala Lumpur przytłaczało brzydotą jeszcze bardziej niż zwykle. Tak moi drodzy, swoimi wyborami zakupowymi popsuliście, a raczej popsuliśmy (bo ja też czystego sumienia nie mam) mi wakacje. Swoimi codziennymi zakupami psujemy Ziemię. Zabijamy ją za kanapkę z Nutellą… Co możemy zrobić by powstrzymać tą niszczycielką siłę? Zwracajmy uwagę na skład produktów, które kupujemy, czytajmy etykiety, próbujmy ograniczyć zakup produktów, do których produkcji został wykorzystany olej palmowy. Starajmy się unikać kupowania produktów przetworzonych (gotowych dań i sosów, ciast i zup w proszku). Wybierajmy produkty świeże, najlepiej od lokalnych producentów. Zwracajmy uwagę na produkty posiadające certyfikaty FSC, PFC, RSPO, FairTrade, Rainforest Alliance. Wspierajmy organizacje pozarządowe zajmujące się ochroną środowiska, angażujmy się w inicjatywy dążące do systemowych rozwiązań problemu wymuszających na korporacjach wykorzystujących olej palmowy bardziej odpowiedzialne i zrównoważone działania. Tłumaczmy znajomym i rodzinie, dlaczego staramy się podejmować bardziej świadome decyzje konsumenckie. Jeśli zainteresował Was temat i chcecie dowiedzieć się więcej o produkcji, szkodliwości, zastosowaniu i alternatywach dla oleju palmowego, polecam interaktywny materiał przygotowany przez The Guardian (w języku angielskim), który znajdziecie TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Popsuliście mi wakacje, psujemy naszą planetę pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Borobudur – największa, podobno nienajświętsza

POJECHANA

Borobudur – największa, podobno nienajświętsza

Borobudur położona na indonezyjskiej Jawie, jest jedną z największych buddyjskich świątyni na świecie. Została zbudowana na przełomie VIII i IX wieku, a potem… ludzie o niej zapomnieli i władzę nad nią przejęła dżungla i wulkany. Dopiero w XVIII wieku  ją „odnaleziono” (zrobili to Brytyjczycy) i rozpoczęto prace renowacyjne, a w 1991 roku wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Udało mi się odwiedzić ją podczas mojej pierwszej podróży po Azji w 2007 roku. Pamiętam pod jakim wrażeniem byłam spacerując po kolejnych poziomach tej kamiennej piramidy położonej w niezwykle malowniczym otoczeniu. To tu dowiedziałam się czym jest buddyjska stupa i dziwiłam się, że są na świecie świątynie, które nie posiadają żadnych pomieszczeń wewnętrznych. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek tu wrócę, a jednak, po 8 latach, jadąc przez Indonezję, postanowiłam odwiedzić ją jeszcze raz, porównać wspomnienia z nowymi wrażeniami, zrobić lepsze zdjęcia, pokazać Adrienowi miejsce, które kiedyś wywarło na mnie ogromne wrażenie. Poza tym miałam jakieś takie dziwne przekonanie, że skoro jesteśmy 2 miesiące w Indonezji to „wypadałoby” zobaczyć choć jedną poza przyrodniczą atrakcję (wciąż nie mogę zrozumieć skąd mi się takie myśli biorą). Borobudur jest położona około 40 km od Yogyakarty, skąd można dojechać publicznym autobusem, skuterem lub razem ze zorganizowaną grupą z przewodnikiem jeśli ktoś tak lubi (przewodnika można bez problemu wynająć też na miejscu). My, jako że byliśmy w drodze do podnóża wulkanu Merapi, zdecydowaliśmy się zatrzymać na noc w położonej zaledwie 11 km od świątyni miejscowości Muntilan (około 15 minut i 10 000 IDR od osoby lokalnym autobusem i można zwiedzać). Znowu spotkaliśmy się z super ciepłym przyjęciem mieszkańców, bez problemu znaleźliśmy tani hotelik, pyszny street food i informacje o rozkładzie lokalnych autobusów, a próba wylegitymowania mnie przez policjantów skończyła się wspólnym zdjęciem (o które oni poprosili!), bo przecież „Polska i Indonezja mają takie same flagi, tylko że odwrotnie, więc jesteśmy przyjaciółmi” jak powiedział jeden z oficerów. W Borobudur pierwsze co nas zaskoczyło to… cena biletu. 20$ od osoby jak na indonezyjskie warunki to bardzo dużo (combo bilet umożliwiający odwiedziny również w pobliskiej świątyni hinduistycznej Prambanan, w której też już kiedyś byłam więc tym razem już do niej nie wchodziłam, kosztuje 30$). W ramach biletu wypożyczenie saronga (by wyglądać godnie), kawa (by nie usnąć w upale) i woda (nawadnianie to wszak podstawa). Całkowicie gratis bambusowe rusztowania i prace renowacyjne na niższych poziomach świątyni (osobiście uważam, że w okresach prac renowacyjnych powinna być zniżka na bilet), przekupki z papierowymi wachlarzami, sprzedawcy z pocztówkami, żar lejący się z nieba i tłum turystów. A, i jeszcze labirynt dziesiątek stoisk z pamiątkami (na każdym niemal to samo) ciągnący się w nieskończoność, którego nie da się ominąć jeśli chcemy z terenu świątyni wyjść. Rosnące w dość szybkim tempie i nieprzystające do warunków kraju ceny biletów podobno budzą nie tylko mój sprzeciw. Chodzą plotki, że UNESCO grozi odebraniem Borobudur patronatu (a co za tym idzie funduszy) ze względu na złe gospodarowamie pieniędzmi i politykę cenową zupełnie niezgodną z kierunkiem obranym przez UNESCO, które stara się umożliwiać obcowanie ze światowym dziedzictwem kulturowym jak największej liczbie osób, a jak wiadomo, wysokie ceny biletów są dla wielu turystów barierą. Inne plotki głoszą, że Borobudur została wykupiona przez chińską (sic!) firmę, która zwyczajnie wolnorynkowo stara się na tym indonezyjskim (jednak nie bezcennym jeśli to prawda) zabytku zarabiać. Prawda to czy nie, jedno jest pewne: trzeci raz już do Borobudur nie pojadę, ale Was, jeśli jeszcze tam nie byliście, zachęcam do wizyty. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Zagłosuj proszę na mnie w międzynarodowym plebiscycie blogerów Kerala Blog Express (to tylko 2 sekundy!) i pomóż spełnić marzenie o wyjeździe do Indii. Dziękuję! Post Borobudur – największa, podobno nienajświętsza pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Mui Ne – tu pokochasz kitesurfing!

POJECHANA

Mui Ne – tu pokochasz kitesurfing!

W wietnamskim Mui Ne pierwsze co rzuca się w oczy (poza szyldami restauracji i sklepów wypisanych cyrylicą ze względu na popularność, choć podobno słabnącą, okolicy wśród turystów z Rosji) to długa na kilka kilometrów, biała i… prawie pusta plaża. Pusta, bo silny wiatr tysiącami szpileczek rzuca w nieroztropne ciała plażowiczów drobniutkim piaskiem. Pusta, bo większość wakacjowiczów spędza całe dni na wodzie. Drugie, co rzuca się tu w oczy, to dziesiątki sportowych latawców, którymi kitesurferzy ujarzmiają wiatr i fale. To nie jest wymarzone miejsce dla leniwych plażowiczów- przez pół roku wieje tu silny wiatr. Tu się nie leży plackiem na piasku.Tu się pływa, surfuje, skacze i lata. Tu się również tańczy do rana w plażowych barach i zajada grillowane owoce morza. Tu się poznaje ciekawych ludzi z całego świata i pije sok z marakui. Tu się przyjeżdża na 5 dni i zostaje 15. Tu się stawia pierwsze „kroki” w kitesurfingu. Jak my! Kitesurfing już jakiś czas temu znalazł się na mojej Pojechanej liście marzeń, jednak gdy zobaczyłam ten sport z bliska (z brzegu wietrznej plaży w Mui Ne) obleciał mnie strach. Jeśli znacie mnie osobiście lub jesteście stałymi czytelnikami tego bloga, wiecie na pewno, że ja generalnie dużo się boję. Boję się jeździć skuterem (na którym miałam wypadek), bałam się podczas swojego pierwszego nurkowania (wręcz spanikowałam), bałam się, że się będę bać podczas pierwszej przygody ze wspinaczką (i tu była niespodzianka!), boję się szybkości na snowboardzie (i trochę czasu mi zajmuje zanim się po sezonowej przerwie „rozjeżdżę”), bałam się podczas pierwszej próby ze skrzydłem do speeflyingu (podczas której rozbiłam sobie buzię), więc jak tu nie bać się kitesurfingu kiedy wiatr wieje jak szalony? Jak okiełznać ten żywioł, jak poskromić tą siłę i zaprząc ją do ciągnięcia po falach deski? Ajajaj! Czaiłam się kilka dni, wykręcałam złym samopoczuciem, tłumaczyłam sama przed sobą zbyt dużymi falami czy zbyt wysoką ceną kursu (a to mój prezent urodzinowy przecież z okazji „okrągłych” 33). W końcu odważyłam się rozpocząć naukę, tłumacząc jednak instruktorowi, że „ja tak tylko na godzinkę, sprawdzić czy jestem w stanie przezwyciężyć swój strach”, na co on serdecznie się uśmiechnął i zapisał mnie na tablicy szkoły na pełny, 7 godzinny kurs dla początkujących. Najpierw ćwiczyliśmy siedząc na plaży, od razu z dużym latawcem. Uczyłam się sterować nim jedną ręką, co chwilę piszcząc gdy traciłam panowanie i rozpędzony latawiec mną szarpał. Gdy trener kazał mi wstać utrzymując kita w jednej pozycji (a przecież tam strasznie wieje!), spojrzałam na niego jak na przybysza z innej planety, ale spróbowałam. Wstałam. Lekkimi ruchami korygowałam pozycję latawca. Uśmiechnęłam się sama do siebie, gratulując sobie w duchu, że tak dobrze mi idzie. Usłyszałam, że teraz zaczniemy wszystko od nowa z lewą ręką. Co takiego??? Z lewą ręką poszło jednak szybciej niż przypuszczałam. Pękałam z dumy, że tak szybko tego kita „ogarniam”, kiedy trener oznajmił, że czas na dwie ręce. Jak tylko chwyciłam drążek do sterowania w obie dłonie, jakbym automatycznie zapomniała wszystkiego czego się do tej pory nauczyłam. Wiatr szarpał mną, latawiec z hukiem lądował na piasku albo fruwał gdzie chciał (co nie miało nic wspólnego z tym, czego chciałam ja). Ała! Kolejne próby, kolejne błędy: za szybko, za mocno, zbyt gwałtownie, zbyt lekko. Uwagi instruktora odbijające się echem w mojej głowie. Ok, mam to! Na siedząco i na stojąco. Mam to i… coraz większe znaki zapytania: czy to na pewno dla mnie? Przecież to tak ciągnie, tak mocno, tak szybko! Nie chcę tak, boję się! Wchodzimy do wody i… cały strach odchodzi w zapomnienie, chociaż fale uderzają w twarz twardą ścianą, chociaż krztuszę się co chwilę słoną wodą. Sunę ciągnięta przez kite jak jakiś superbohater. Cieszę się jak dziecko. Radość nie trwa jednak długo: na kolejnej lekcji dowiaduję się, że teraz mam kręcić tym wielkim latawcem ósemki? Po co mi te ósemki? A nie da się bez? Czas ćwiczenia na plaży dłuży się (nie wrócę do wody dopóki nie opanuję tej kolejnej czynności), a mnie ogarnia coraz większe zwątpienie. „Chyba nie dam rady” – powiem po tej lekcji Adrienowi. „Gdy kręcę ósemki latawiec nabiera ogromnej siły. Boję się i odpuszczam. Nie umiem kontrolować ani latawca, ani własnego strachu”. Usiądę w plażowym barze, który dzięki małemu ASUS T100HA przerobiłam na swoje plażowe biuro, zamówię piwo z lodem i limonką, będę przeglądać zdjęcia z ostatnich dni, napiszę tekst o Birmie (o ten TU) i będę z dumą patrzeć na Adriena, który w mig chwyta kolejne kitesurferskie konieczności i umiejętności. Może jednak będę tylko dziewczyną surfera, a nie surferką? W sumie całkiem tu przyjemnie… Czy muszę się pchać w te fale? Kolejnego dnia tłumaczę trenerowi, że nie czuję się pewnie z tymi ósemkami, że chciałabym poćwiczyć ten element dłużej (pewna, że moje umiejętności nie wyjdą poza ten etap). On odpowiada, że oczywiście, ale w wodzie. Nie dyskutuję, wchodzę w spienione fale i… znowu staje się cud! W wodzie nie ma strachu, w wodzie czuję się jak ryba, w wodzie choć czuję siłę latawca, nie obezwładnia mnie ona. I choć czasem, gdy tracę panowanie nad kitem, porywa mnie wysoko, wyciąga z wody by chwilę potem rzucić mną o taflę, już się nie boję. Trener coraz częściej zostawia mnie w morzu samą (dzięki czemu mam wiele okoliczności żeby przećwiczyć ponowny start kita z wody), a ja czuję coraz większą kontrolę nad tym, co wyprawia ten mój żagiel na górze. Uśmiecham się już nie tylko sama do siebie gdzieś w środku, uśmiech mam od ucha do ucha (póki się słoną wodą znów nie zakrztuszę). Kolejne godziny ćwiczeń zbliżają mnie do pierwszej próby z deską. Teraz rozumiem czemu musiałam opanować sterowanie kitem jedną ręką: druga, podczas wchodzenia do wody musi trzymać deskę. Przedzieram się przez przybrzeżne fale, kładę się na plecach, jedną ręką kontroluję latawiec, który powinien znajdować się bezpośrednio nade mną. Drugą ręką zakładam na podkurczone nogi deskę. Teraz rozumiem też po co mi te ósemki- to ta siła ma mnie podnieść z wody i postawić na desce. Próbuję, najpierw zbyt lekko, linki zbyt luźne, kite nie ma wystarczająco energii by pociągnąć mnie za pas do pozycji pionowej. Próbuję jeszcze raz, i jeszcze raz. Aaaaa! Stoję! Niepotrzebnie wyprostowałam jednak nogi i deska zanurzyła się w wodzie zamiast sunąć po jej tafli. No to jeszcze raz, i jeszcze raz. Aaaaaa!!! Jadę! Kilka sekund zaledwie, bo wciąż delikatnie sprawdzam jaka jest minimalna siła, minimalna prędkość (bo przecież szybko tak od razu się boję), która pozwoli mi utrzymać się na wodzie. I jeszcze raz, i jeszcze raz. Idzie mi coraz lepiej, satysfakcję mam coraz większą. Czyli jednak mogę! Czyli jednak umiem! Jej, co za uczucie, wyćwiczone już ruchy wydają się teraz takie proste. 7 godzin kursu mija, a ja wiem, że będę trenować dalej, że to będzie mój kolejny sport! Warto się było mierzyć ze swoim strachem, naprawdę warto. Moje kolejne doświadczenia pokazują mi, że zawsze warto. Kitesurfing w Mui Ne – informacje praktyczne Do Mui Ne można dojechać autobusem z Ho Chi Minh lub pociągiem do Phan Thiet i dalej autobusem numer 9, który odjeżdża bezpośrednio z dworca kolejowego. Jeśli jedziecie z północy Wietnamu, macie do dyspozycji wygodne sypialne autobusy. W Mui Ne początkowo zatrzymaliśmy się w Mui Ne Hills Budget– bardzo fajnym miejscu z dostępem do dwóch basenów (uwaga, hotel ten nie znajduje się bezpośrednio przy plaży). Gdy zdecydowaliśmy się zostać dłużej, przenieśliśmy się do sąsiadującego z Mui Ne Hills homestayu Mui Ne Garden, który oferuje małe mieszkania na dłuższy wynajem (70 $ tygodniowo w wysokim sezonie, w niższym sezonie jedyne 200 $ miesięcznie). Swój kurs kiteboardingu robiliśmy w VKS, która jest członkiem międzynarodowego stowarzyszenia IKO (czyli szkoli zgodnie z międzynarodowymi normami i wydaje odpowiednie certyfikaty). Jeśli wolicie uczyć się po polsku, przejdźcie się plażą, na pewno znajdziecie szkołę z polskimi trenerami (na panelach reklamowych zawsze jest napisane w jakich językach szkolą). Cena godziny indywidualnego kursu waha się (w zależności od liczby wykupionych godzin i poziomu zaawansowania) od 40 do 60 $. Poza lokalnymi garkuchniami, w których możecie skosztować wietnamskiej kuchni za grosze, polecam restaurację VKS właśnie i Klub Pogo (w obydwu pyszne jedzenie, pyszne drinki i pyszny widok na morze) i „świat owoców w morza”, a szczególnie znajdującą się tam restaurację Mr Cobra. Smacznego! Tekst powstał we współpracy z firmą ASUS, producentem komputerów serii Transformer Book. Zagłosuj proszę na mnie w międzynarodowym plebiscycie blogerów Kerala Blog Express (to tylko 2 sekundy!) i pomóż spełnić marzenie o wyjeździe do Indii. Dziękuję! // Post Mui Ne – tu pokochasz kitesurfing! pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

W wakacyjnym rytmie: południowy Wietnam

Czasami wchodzę w tryb podróżniczego szaleńca (co prawda coraz rzadziej, ale jednak) i staram się zobaczyć jak najwięcej, skorzystać ze wszystkich atrakcji, niczego nie przegapić, nie stracić żadnej „jedynej okazji”. Czasami natomiast, już od pierwszego dnia w danym miejscu czuję się jak na swojskich wakacjach na działce pod miastem i wtedy zwalniam, odpuszczam, rozkoszuję się przywilejem ucieczki przed czasem, który innych goni, a mi właśnie daje odetchnąć. Taki wolny tryb włączyłam w Wietnamie- bo czy jest sens ciągle gdzieś gonić? Wietnamskie wakacje zaczęliśmy na południu, w Ho Chi Minh, które pokazało mi się dokładnie takie, jakie widziałam je oczami wyobraźni: duże, zatłoczone i głośne. Rzeki skuterów mknące na oślep, uliczni sprzedawcy próbujący przekrzyczeć ryk silników: „Papierosy, papierowe wachlarze, losy na loterię, marihuana? Specjalna cena tylko dla ciebie! Happy hour!”, zapachy wędrujące z restauracyjnych i barowych kuchni uwodzące nozdrza, kolorowe neony nadające krajobrazowi miasta kiczowaty charakter. Rzeczywiście mają tu niezły Sajgon. Zamieszkaliśmy w backpackerskim Dystrykcie 1, pełnym tanich hosteli i barów (w bardzo przyjemnym, położonym w małej cichej uliczce, ale blisko centrum sajgońskiego „wszechświata” hotelu Ngoc Phu), skąd… niewiele się ruszaliśmy bo a) nie lubimy zwiedzać azjatyckich miast, b) przyleciała do mnie przyjaciółka z Polski i nie było czasu na takie „głupoty”, bo trzeba było nadrobić wszystkie nieprzegadane razem noce i niewypite razem piwa. Zwiedzanie miasta sobie podarowaliśmy, ale postanowiliśmy wybrać się do delty Mekongu. Jako że włączyliśmy wszyscy tryb wakacyjny, zdecydowaliśmy się na wybitnie turystyczną atrakcję, czyli wycieczkę zorganizowaną- nie mieliśmy ani zacięcia, ani funduszy żeby organizować na własną rękę transport z miasta i łódkę. Poszliśmy na popularną łatwiznę, z nadzieją, że może (jak w przypadku rejsu po jeziorze Inle w Birmie, który owszem był momentami bardzo turystycznie kiczowaty, ale pozwolił też zobaczyć skrawek codziennego życia mieszkających na wodzie ludzi) nie będzie tragedii, coś zobaczymy, coś z tego wyniesiemy, a w najgorszym wypadku tylko się pośmiejemy. Oh, gorzki był to śmiech. Wycieczka do delty Mekongu na mojej prywatnej liście zorgaznizowanych atrakcji zajmuje jedno z ostatnich miejsc. Nie zobaczyliśmy absolutnie nic prawdziwego i godnego uwagi. Zabrano nas do działających specjalnie na potrzeby turystów wytwórni cukierków kokosowych, prażonego ryżu, miodu i papieru ryżowego. Pokazano nam pływający targ, który był kilkoma dużymi łodziami, na których nie udało nam się nawet dostrzec towaru (poza kukurydzą i słodkimi ziemniakami zatkniętymi na wysokich tyczkach, będącymi drogowskazem dla kupujących co jest sprzedawane na danej łodzi), ani żadnego kupującego (ewidentnie nie były to godziny targowe). Nakarmiono wyjątkowo nijakim jedzeniem (o co w Wietnamie nie jest tak łatwo) i odwieziono do Sajgonu. Nigdy więcej nie dam się wrobić (sama się wrobiłam oczywiście) w poczucie, że jakiejś atrakcji nie da się opuścić. Da się! A czasem nawet trzeba. Całe szczęście byliśmy taką ekipą, z którą nawet najbardziej bezsensownie spędzony czas, nie jest czasem straconym. Jeszcze raz daliśmy się złapać na swoje lenistwo, kupując bilet na pociąg w biurze turystycznym zamiast bezpośrednio na dworcu- w ten sposób zapłaciliśmy podwójną (!) cenę. Postanowiliśmy jednak nad tym nie płakać jak nad rozlanym mlekiem (szczególnie, że fanką mleka nie jestem) i w doskonałych nastrojach dotarliśmy do nadmorskiego Mui Ne, słynącego z kitesurfingu i… rosyjskich turystów. Jako że za chwilę mieliśmy świętować moje urodziny (czytaliście mój urodzinowy wpis?), zdecydowaliśmy się na zakwaterowanie w trochę lepszym niż zazwyczaj standardzie i zatrzymaliśmy się w Mui Ne Hills Budget. Zatrzymaliśmy się w bardzo dosłownym tego słowa znaczeniu- bo jak tu się gdzieś ruszyć, gdy do dyspozycji ma się dwa baseny? Każdemu czasem należy się trochę bezwstydnego lenistwa (obżarstwa i opijstwa też) w towarzystwie przyjaciół, a wygodnie turystyczne Mui Ne doskonale się do takich celów nadaje. Są tu restauracje i bary różnych kuchni (wietnamskiej, japońskiej, włoskiej, amerykańskiej, rosyjskiej, indyjskiej, tajskiej, chińskiej) i różnej klasy, są plażowe bary z muzyką do leżenia w hamaku i plażowe kluby z muzyką do skakania po piachu. Skakaliśmy więc, zarówno w plażowych klubach jak i po wydmach, z których słynie okolica. Zajadaliśmy wietnamskie bagietki na śniadanie, tłumaczyliśmy sklepikarzom, że nie jesteśmy z Rosji, wylegiwaliśmy się nad basenem, penetrowaliśmy na skuterach okolicę, gapiliśmy się na popisy kitesurferów, spacerowaliśmy po plaży i próbowaliśmy znaleźć klucz, według którego tutejsze sklepy dobierają asortyment, bo choć trochę już Azji zwiedziłam, to jeszcze papierosów i alkoholu w aptece, czy też herbaty i kawy u jubilera nigdzie wcześniej nie widziałam. Po kilku dniach takiego słodkiego lenistwa, włożyłam trapez (kitesurferski pas) i kask, i rozpoczęłam swoją przygodę z nowym sportem, ale o tym opowiem już w następnym wpisie. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post W wakacyjnym rytmie: południowy Wietnam pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Kliknij mi wyjazd do Indii

POJECHANA

Kliknij mi wyjazd do Indii

Podróżowanie w modelu 1+ niesie za sobą, jak życie, konieczność szukania kompromisów. Jak bardzo w swojej podróżniczej parze czy grupie byście się nie kochali, lubili, szanowali, jak bardzo byście nie byli do siebie podobni i lubili to samo, zawsze ktoś będzie chciał trochę bardziej coś innego. Do tej pory szło nam gładko- czasem Adrienowi trochę się nudziło gdy ja zapuszczałam się w kręte azjatyckie uliczki z aparatem lub znikałam na godziny w swoim pisarskim świecie, czasem ja czekałam w pokoju gdzieś po środku niczego jak „wzorcowa” żona aż wróci ze swoich podniebnych szaleństw, ale zawsze znajdowaliśmy wspólny kierunek. Góral jednak bez wysokich gór czuje się jak ryba bez wody i Adrien zaczął przebąkiwać, że może zamiast planowanych od lutego przyszłego roku południowych Indii, pojechalibyśmy w śniegi Nepalu. Nie miałam serca zgasić iskier, jakie widziałam w jego oczach gdy opowiadał mi o szczytach, które chce zdobyć i jako pierwszy (tak w ogóle, na świecie) poszybować z nich na swojej małej sportowej paralotni. Zgodziłam się, choć wiedziałam, że w większości z tych ekspedycji nie będę w stanie uczestniczyć i w inny sposób, sama, będę musiała sobie zagospodarować ten nepalski czas i choć odłożenie Indii na później odrobinę zasmuciło moją podróżniczą duszę. Niby mogłabym jechać do Indii sama (szczególnie, że podróżowanie solo sprawia mi dużą przyjemność), ale mówcie co chcecie, oskarżcie o kierowanie się stereotypami, niewiedzą czy strachem, ale… akurat do Indii ja-kobieta-blondynka nie chcę jechać sama. A już na pewno nie pierwszy raz. Aż tu nagle z nieba (a dokładniej z Ministerstwa Turystyki Indii) spadło mi rozwiązanie idealne! Dwutygodniowa objazdówka po Kerali- stanie w południowych Indiach- razem z blogerami z całego świata. Wilk syty i owca cała! Ja będe miała swoje Indie, a Adrien Nepal (gdzie wygrzana na keralskich plażach do niego dołączę jak już sobie chłopak trochę polata). Tylko muszę dostać się do finałowej grupy, a do tego potrzebuję… Was! Waszej sympatii przeobrażonej w oddane na mnie głosy. Zwycięzców tej międzynarodowej rywalizacji wytypuje jury, ale tylko blogerzy z dużym wsparciem swoich czytelników będą brani pod uwagę. To co? Lubicie mnie trochę? Klikniecie mi wyjazd do Indii? Pomożecie spełnić marzenie? Dacie temu mojemu wariatowi trochę polatać w spokoju bez Pojechanej nad głową? No to KLIK! A teraz szturchnijcie łokciem koleżanę z biurka obok, zawołajcie męża i kolejny KLIK! Głosowanie zajmuje tylko 2 sekundy, aby przejść do strony konkursowej wystarczy kliknąć w TU. Thank you from the mountains! Obiecuję wysyłać z Kerali pokaźne ładunki pozytywnej energii. Wasza Pojechana Post Kliknij mi wyjazd do Indii pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Elektronika podróżnika

POJECHANA

Elektronika podróżnika

Opowiedziałam Wam już jak się przygotować do podróży dookoła świata (właśnie minął czwarty miesiąc mojej, pozdrawiam z Wietnamu!), o pieniądzach w podróży (jakie wybrać konto, czy korzystać z karty czy gotówki itd.) i jak spakować plecak, a Wy… nie przestajecie pytać! Cieszę się niezmiernie, bo to oznacza, że rozmyślacie nad wyruszeniem w świat i spełnianiem swoich podróżniczych marzeń. Łapcie więc marzyciele listę sprzętu elektronicznego, który zabrałam w swoją podróż dookoła świata wraz ze wskazówkami na co warto żebyście zwrócili uwagę komplentując swój. Elektronika podróżnika Telefon Nie należę do osób, które wiszą na telefonie godzinami – wprost przeciwnie – mam niewiadomego pochodzenia (i totalnie pojechany biorąc pod uwagę moje gadulstwo) wstęt do dzwonienia. Jej, ile ja batalii stoczyłam o to kto dzwoni po pizzę czy taksówkę (bo przecież nie ja! nie ma mowy!). Odbierać telefonów też nie lubię i ci, którzy próbowali się do mnie kiedykolwiek dodzwonić doskonale o tym wiedzą (no cóż, każdy ma prawo do jakiegoś swojego dziwactwa, co nie?). Jednak bez telefonu nigdzie się nie ruszam, a już na pewno nie w podróż. Telefon służy mi w podróży do pozostawania w kontakcie z moim partnerem (to, że podróżujemy razem, nie oznacza że jesteśmy razem 24 godziny na dobę), jako podręczna mapa, pogodynka, latarka, notatnik, aparat fotograficzny, kamera, kalendarz i odtwarzacz muzyki. W telefonie przechowuję dokumenty, które chcę mieć szybko i łatwo pod ręką, takie jak zdjęcie paszportu, bilety lotnicze, dane rezerwacyjne hosteli, nazwy dworców autobusowych, ceny biletów kolejowych, adresy przyjaciół, którym chcę wysłać pocztówki itd. Telefon, koniecznie z lokalną kartą sim, przydaje się też żeby skontaktować się z hostelem, gdy zgubiliśmy się w gąszczu uliczek, szybko zadzwonić do przewoźnika, gdy zostawiliśmy w autokarze okulary, czy zadzwonić na dworzec i zapytać o rozkład jazdy (obecność w internecie dla wielu firm na świecie wciąż nie jest jeszcze oczywista). Jaki powinien być telefon podróżnika? Wybierając swój telefon pod kątem podróży (tak, zmieniłam go specjalnie na tę okazję) kierowałam się głównie dwoma parametrami: wielkością telefonu i jakością zdjęć. Jako że chciałam żeby telefon służył mi jako podręczne „wszystko” z naciskiem na „podręczne”, warunkiem koniecznym było dla mnie żeby mieścił się w kieszonce szortów. Jako że uwielbiam pstrykać zdjęcia wszystkiemu, a jako blogerka podróżnicza jestem aktywna w social media, zależało mi na dobrej kamerze i szerokim dostępie do aplikacji obróbki zdjęć. Chciałam też żeby mój telefon był… ładny, bo lubię ładne rzeczy i skoro w podróż mogę zabrać bardzo ograniczoną liczbę przedmiotów, to czemu miałabym targać coś, co mi się wizualnie nie podoba? Inne ważne właściwości telefonu podróżnika to: długo trzymająca i szybko ładująca się bateria, wytrzymałość (szczególnie dla aktywnych sportowo), a jeśli z jakiś przyczyn musisz stale być osiągalny pod polskim numerem telefonu, weź pod rozwagę aparaty działające na dwóch kartach sim jednocześnie (dual sim). Aparat fotograficzny Dyskusje na temat co jest lepsze: lustrzanka czy bezlusterkowiec przypominają rozważania na temat wyższości Bożego Narodzenia nad Wielkanocą – w skrócie: nie mają sensu, bo każdy lubi to… co lubi. Ja jestem fanką bezlusterkowców (aktualnie pstrykam już drugim tego typu aparatem) ponieważ bardzo ważnym parametrem aparatu fotograficznego jest dla mnie jego wielkość i waga, a zdjęcia robię bardziej hobbystycznie niż zawodowo (do profesjonalnej fotografii brakuje mi cierpliwości). Poza tym słyszę coraz więcej głosów, że nowoczesny bezlusterkowiec wysokiej klasy prześciga jakością otrzymywanego obrazu niejedną toporną lustrzankę (w moim przypadku jest to jednak bardziej opinia w stylu: „nie wiem, to się wypowiem”). Dodatkowo nie jeden raz widziałam znajomych zostawiających swoją lustrzankę w hostelu „bo nie chce mi się dźwigać”, a potem marudzących pod nosem, gdy uchwyciłam swoim lekkim bezlusterkowcem kadr, który im właśnie uciekł, bo ich aparat leży w pokoju. Jednak nie każdy pasjonuje się fotografią, niektórzy podróżnicy zadowalają się kilkoma ujęciami dla rodziny i znajomych- ci z reguły wybierają małą cyfrówkę (zwaną potocznie małpką) i dla nich mam pewną radę: rozważcie czy w Waszym przypadku nie lepiej zainwestować w telefon z dobrym aparatem- może to wystarczy i zaoszczędzicie wtedy miejsca w plecaku. Oddzielną kategorią utrwalaczy obrazu są kamery sportowe (action camera), którymi można robić zdjęcia i filmy w ruchu, w wodzie, w powietrzu, wszędzie! Ja wciąż nie mogę się do tego typu sprzętu przekonać, ale mój partner używa właśnie kamery sportowej i… tylko niej. Jeśli więc skaczesz, latasz, fruwasz, pływasz- zastanów się czy taka wszystkoodporna mała kamerka nie jest rozwiązaniem dla Ciebie. Jaki powinien być aparat fotograficzny podróżnika? Dostosowanie do potrzeb, zaawansowania w sztuce fotografii i stylu podróżowania zagwarantuje Ci zadowolenie z efektów i… inwestycji, która w przypadku dobrej jakości sprzętu fotograficznego jest niemała. Ja stawiam na kompromis między lekkością i poręcznością (dlatego nie lustrzanka) a jakością obrazu (dlatego nie małpka). Sprzęt komputerowy Wybór sprzętu komputerowego był dla mnie najtrudniejszym sprzętowym wyborem, gdyż jest on dla mnie zarówno narzędziem rozrywki jak i pracy. To na nim piszę bloga, artykuły do podróżniczych magazynów i to na nim powstanie moja kolejna książka. To na nim obrabiam zdjęcia, oglądam filmy, przeczesuję internet w poczukiwaniu wszelkich informacji i załatwiam formalności dorosłego człowieka. Dla podróżników, którzy zbyt dużo nie piszą i nie potrzebują silnego sprzętu do obróbki grafiki, myślę że wygodniejszy będzie tablet, który jest zdecydowanie poręczniejszy gdy jedziemy autobusem czy leżymy w hamaku. Dla podróżników, którzy korzystają z klawiatury choć w połowie tak intensywnie jak ja, konieczny jest laptop (co wiąże się jednak z niewygodą, gdy jej nie potrzebujemy). Że też wcześniej nie wpadłam na to, że można mieć dwa w jednym: laptopa, którego jednym prostym ruchem, poprzez odłączenie klawiatury przeobrażasz w tablet! Dzięki uprzejmości firmy ASUS, producenta Transformer Book T100HA, testuję właśnie jadąc przez Wietnam takie rozwiązanie i bardzo mi się ono podoba. Podobnie jak Wietnam, który przywitał mnie zatłoczonymi skuterami ulicami Ho Chi Minh (naprawdę mają tam niezły Sajgon!), pysznymi bagietkami (będącymi spadkiem po francuskich kolonizatorach) i najlepszą na świecie kawą. Potem była chwila rozczarowania w ultra turystycznej delcie Mekongu, ale moje aktualne miejsce pobytu- kitesurferskie Mui Ne- nadrabia wszelkie straty. Są tu piękne wydmy, pyszne owoce morza, świetni ludzie i wiatr, który zaprasza do zabawy na falach, ale o tym opowiem Wam w kolejnym wpisie. Jaki powinien być laptop/tablet podróżnika? Wybierając swój sprzęt komputerowy pod kątem podróży, szukałam oczywiście urządzenia o odpowiednich dla jego przyszłych zadań parametrach (takich jak system operacyjny, pamięć operacyjna, karta graficzna, karta dźwiękowa), ale również o małej wadze (za co moje plecy są mi wdzięczne), wytrzymałej baterii (bo nie wszędzie jest prąd), solidnej obudowie (mobilny sprzęt komputerowy podróżnika jest wyjątkowo mobilny i nie może być zbyt delikatny na wstrząsy i uderzenia) i dotykowym ekranie (bo lubię). Teraz uważam, że naprawdę warto rozważyć rozwiązanie 2 w 1 w stylu wspomnianego przeze mnie ASUS Transformer Book T100HA. Czytnik e-booków Jeśli nie jesteś nałogowym pochłaniaczem książek, od razu przejdź do następnego punktu, bo do przeczytania raz na jakiś czas jednego tomu wystaczy Ci laptop/tablet, a nawet telefon. Jeśli jednak czytasz bez opamiętania, na pewno wiesz, że czytnik e-booków ma przewagę nad innym sprzętem, która naprawdę robi różnicę: ciemny ekran, przy którym nie męczą się oczy i baterię, która wytrzymuje tygodniami. Do tego poręczność i mała waga. Jaki powinien być czytnik e-booków podróżnika? Lekki i wydajny. Jeśli czytasz w obcym języku zadbaj by Twój czytnik był wyposażony w słownik (to było moje odkrycie stulecia!), olej natomiast okładki z lampkami, które tylko niepotrzebnie zabierają przestrzeń w plecaku i pożerają baterię- przecież masz w plecaku czołówkę! Osobisty odtwarzacz muzyki Nie jest to żaden must have, nawet dla tych, którzy nigdzie nie ruszają się bez muzyki w słuchawkach- wszak można je wpiąć w telefon. Jednak biorąc pod uwagę ograniczone możliwości ładowania sprzętu podczas podróży i minimalistyczne rozmiary dostępnych na rynku odtwarzaczy mp3, warto rozważyć zabranie ze sobą takiego małego prywatnego „grajka” i oszczędzanie baterii telefonu na wypadek sytuacji awaryjnych. Jaka powinna być mp3 podróżnika? Duża pamięć, mały rozmiar i poręczność (lubię rozwiązanie z klipsem, dzięki któremu można mp3 przyczepić do ubrania) to najważniejsze moim zdaniem cechy odtwarzacza muzyki dla podróżnika. Głośnik na bluetooth To co dla jednych będzie zbytkiem, dla innych miłym dodatkiem. Ja doceniłam w pełni swój mały głośniczek na bluetooth, dopiero jak się zepsuł- tak tu cicho teraz… Jaki powinien być głośniczek podróżnika? Jako, że wcale go nie musi być, to może być jaki chcesz. Mój był mały, odporny na wstrząsy i wilgoć i… żółty. Myślę, że nowy będzie różowy. Dysk zewnętrzny Jeśli pstrykasz zdjęcia czymś więcej niż telefonem i wyjechałeś dłużej niż na miesiąc lub po prostu dbasz o bezpieczeństwo Twoich danych gdziekolwiek jesteś, musisz, ale to musisz zabrać ze sobą dysk zewnętrzny. Teoretycznie backup swoich digital skarbów możesz trzymać w chmurze, w praktyce wysłanie ich po wolnych, niestabilnych łączach internetowych, które prześladują podróżników, to nie lada gimnastyka, a często rzecz po prostu niewykonalna. Zaoszczędzisz sobie i czasu, i nerwów pakując do plecaka dysk. Jaki powinien być dysk zewnętrzny podróżnika? Pojemny i WYTRZYMAŁY! Odporny na kurz, wstrząsy, wilgoć i Twój zły humor. Dyktafon Ze względu na swoje reporterskie zacięcie, zabrałam ze sobą dyktafon, którego… nie używam. Za każdym razem gdy próbowałam zacząć nagrywać rozmowę, miałam wrażenie, że psułam atmosferę, obdzierałam chwilę z intymności, zamieniałam swobodną i szczerą pogawędkę z „tą uśmiechniętą blondynką” w wywiad z dziennikarką z obcego kraju. Nie wiem czy to dyktafon taki straszny, czy to ja posługiwać się nim nie umiem, ale nie. Po prostu nie. Jaki powinien być dyktafon podróżnika? Jeśli umiesz się nim posługiwać nie psując atmosfery i nie onieśmielając rozmówcy, to na pewno lepiej ode mnie wiesz, jaki powinien być. Przejściówka A skoro zabrałam ze sobą ten cały elektroniczny arsenał, to musiałam też zadbać o ładowanie sprzętu wszędzie na świecie. Polecam przejściówkę uniwersalną (taką na wszystkie kraje) z dodatkowymi gniazdami USB- dzięki temu odpada dźwiganie ładowarek do wszelkich sprzętów, które możesz ładować poprzez kabel USB. Jaka powinna być przejściówka podróżnika? Uniwersalna i bezpieczna- poszukaj przejściówki z bezpiecznikiem, który uchroni Twój sprzęt podczas używania starych, nie w pełni sprawnych, strzelających iskrami kontaktów. Power bank Bardzo sprytny wynalazek, który pokochałam od pierwszego użycia: przenośna bateria, dzięki której możesz naładować wszelkie sprzęty, którym wystarczy ładowanie poprzez USB (telefon, tablet, odtwarzacz mp3, niektóre aparaty fotograficzne, a nawet latarki). Dzięki niemu brak gniazdka elektrcznego już Ci nie będzie straszny. Naładujesz go, jak jak dorwiesz w końcu gdzieś prąd. Jaki powinien być power bank podróżnika? W tym przypadku nie ma kompromisów- power bank jest albo pojemny (czyli naładujesz nim więcej sprzętów), albo lekki. Wybór należy do ciebie. Tekst powstał we współpracy z firmą ASUS producentem komputerów serii Transformer Book. Post Elektronika podróżnika pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

7 zaskakujących faktów o Birmie

POJECHANA

7 zaskakujących faktów o Birmie

Birma (której aktualna nazwa po polsku brzmi Mjanma, co już samo w sobie może być zaskakującym faktem) staje się coraz popularniejszym kierunkiem turystycznym w Azji. Przez wiele lat izolowana przez wojskową władzę, coraz bardziej otwiera granice i wita serdecznym uśmiechem, który zapada w pamięć wszystkim gościom. Ten niezwykły uśmiech zdaje się nie schodzić z twarzy Birmańczyków, podróżnicy tymczasem wraz z mijającymi w Mjanmie dniami, coraz szerzej ze zdziwienia otwierają buzię. Czym tak się dziwią? Oto 7 zaskakujących faktów o Birmie. Środa trwa tylko 12 godzin Ale za to jest ich dwie. Według tradycyjnej birmańskiej astronomii tydzień liczy bowiem 8 dni. Aby dostosować kalendarz do międzynarodowych standardów, starożytni mnisi podzielili środę na pół- pierwsza „środa” trwa od północy do południa, druga od południa do północy. Mężczyźni chodzą w spódnicach Na Zachodzie kobiety włożyły męskie spodnie, tymczasem w Birmie zarówno mężczyźni, jak i kobiety chodzą w spódnicach. Tradycyjne birmańskie longyi ma kształt długiej tuby, w którą wchodzimy, a następnie nadmiar materiału zwijamy w dwa końce i układamy w węzeł- mężczyźni z przodu, kobiety z boku. Męskie i damskie longyi  różnią się też kolorami i wzorami tkaniny, noszone są natomiast przez przedstawicieli obu płci zarówno do biura, sklepu, na pole czy… boisko. Mimo że całe życie byłam fanką jeansów, przyznać muszę, że w upalnym i wilgotnym klimacie długa spódnica sprawdza się genialnie! Birmańczycy są bardzo całuśni Szczególnie podczas jedzenia. W każdym barze, restauracji, ze wszystkich stron dobiegają odgłosy cmokania. Jednak gdy się rozejrzysz, nie dostrzeżesz zatraconych w pocałunkach par. O co chodzi? O przywołanie kelnera! Tradycyjnym sposobem na zwrócenie na siebie uwagi obsługi w Birmie jest właśnie przeciągłe cmokanie. Kobiety są zapominalskie I często wychodzą z domu z zaschniętą maseczką na twarzy, której najwyraźniej zapomniały zmyć. Eeeee… nic z tych rzeczy. Nie tylko nie zapomniały, a wręcz specjalnie sobie namalowały te żółte paski, kręgi czy inne wzory na policzkach, przedramionach i dekolcie- sobie i swoim dzieciom, a czasem nawet mężowi. Pasta, której do tego użyły nazywa się thanaka, jest pozyskiwana z kory specjalnego drzewa i używana tradycyjnie w Birmie od ponad 2000 lat aby chronić skórę przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych, odstraszać insekty, działać lekko przeciwzapalnie, zapobiegać nieprzyjemnemu zapachowi ciała i upiększać (jak makijaż). Większość samochodów jeździ pod prąd W Birmie obowiązuje ruch prawostronny i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że około 90% samochodów w tym kraju ma również kierownicę po prawej stronie, co oznacza, że kierowca ma znacznie lepszy widok na chodnik niż na to, co dzieje się na drodze. Myślicie, że to przez troskę o pieszych? Tu Was niestety rozczaruję. To przez brawurowe zachowanie generała Ne Wina, który za swoich rządów, w 1970 roku, z dnia na dzień (sic!) zmienił ruch z pozostałego po brytyjskiej kolonizacji lewostronnego, na prawostronny. Tiziano Terzani w swojej książce „Powiedział mi wróżbita” (genialnej zresztą) przywołuje jako przyczynę tej decyzji wróżbę astrologa żony dyktatora- odwrócenie ruchu miało uchronić kraj przed nadchodzącym nieszczęściem. Druga, będąca w powszechnym obiegu teoria mówi o proroczym śnie generała. Jednak ani Ne Win, ani żaden wróżbita nie przewidział, że dziesiątki lat później rynek samochodowy nie przystosuje się do zmiany ze względu na fakt, że w krajach z których najtaniej można importować do Birmy samochodów, nikt ruchu z lewostronnego nie zmienił. Birmańczycy żują krwiste surowe mięso Takie wytłumaczenie może przyjść do głowy tym, którzy nie wierzą w wampiry a nie mogli nie zauważyć czerwono-brązowych zębów Birmańczyków i krwistoczerwonych śladów splunięć na ulicach. Jednak nie, to nie krew a betel, którego żucie jest sposobem na zabicie czasu- lekko narkotycznym i relaksującym i bardzo uzależniającym. Małe zwiniątka z liści, pasty wapiennej, betelu, czasem tytoniu i różnych przypraw można kupić za grosze na każdym kroku. Kilka minut żucia, siarczyste splunięcie pod nogi i… kolejne zawiniątko- tak mijają godziny i dni wielu Birmańczykom. Odległości są w Birmie dłuższe Jak inaczej bowiem wytłumaczyć fakt, że na pokonanie 600 kilometrów (z Bagan do Yangon) birmański pociąg potrzebuję 19 godzin? A tak na serio serio, to Birma zaskoczyła mnie bardzo pozytwie wieloma rzeczami. Tak się wcześniej nasłuchałam i naczytałam, że brudno i drogo, że chyba spodziewałam się kraju trzeciego świata w paryskich cenach, a tymczasem było bardzo miło i przyjemnie, w standardzie za który nie bolało płacić oczekiwanej przez usługodawców ceny. Dodam, że jakość obsługi w restauracjach jest moim zdaniem absolutnie najwyższa ze wszystkich azjatyckich krajów jakie do tej pory odwiedziałam i… równa, bez względu na klasę lokalu (a jadaliśmy zarówno w ulicznych garkuchniach jak i eleganckich lokalach), bo że Birmańczycy są przemili to chyba już każdy słyszał? Z przyjemnością potwierdzam, że nie jest to żadnen mit i nic się w tym aspekcie nie zmieniło. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post 7 zaskakujących faktów o Birmie pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

33 rady dla młodszej mnie

Dziś kończę 33 lata. Nikt nie nazywa mnie już małolatą ani nie prosi o dowód, gdy kupuję piwo. W żadnych ankietach nie mieszczę się już w najniższym przedziale wiekowym. Przestałam słyszeć, że czegoś w życiu nie zdążę, bo w opnii tych, którzy chcieli by mnie popędzić, zapewne mój ostatni autobus do szczęścia na ich miarę już odjechał i nie ma w ogóle o czym gadać. Dziś kończę 33 lata i czuję się wspaniale. Robię to co kocham i dzielę swoje wymarzone życie z tymi, których kocham i którzy kochają mnie. Znalazłam swój sposób na realizację i spełnianie marzeń, znalazłam swoje miejsca (tak, kilka) na ziemi i czerpię przyjemność z poszukiwania kolejnego. Za Chiny (to w moim przypadku doskonałe stwierdzenie) nie chciałabym mieć znów 20 lat. Znów musieć walczyć i błądzić (choć to nie tak, że teraz jest mi to obce), znów popełniać te wszystkie głupie błędy (których naukę jednak dziś doceniam), znów musieć (czy na pewno „musieć”?) udowadniać światu swoją wartość, znów szukać swojej drogi, zawracać z raz obranych, potykać się o przeciwności i wpadać w dołki. Dziś kończę 33 lata i wciąż nie posiadłam wiedzy o uniwersalnych prawdach i nie mam pojęcia jak uszczęśliwić cały świat (szczęśliwie pogodziłam się z myślą, że WSZYSTKICH nie uszczęśliwię i przestałam usilnie próbować tego dokonać). Myślę jednak, że nauczyłam się dość dużo o własnych potrzebach, o tym co dla mnie dobre, o tym co mnie inspiruje i motywuje, o tym co odbiera siły. Nie wiem, czy gdybym spotkała 20 letnią siebie cokolwiek bym sobie doradziła, bo czy nie jesteśmy drogą, którą przeszliśmy? Czy trafiłabym w to samo miejsce, gdybym obrała kiedyś inną ścieżkę? Pytania te pozostaną bez odpowiedzi, gdyż chociaż mamy 2015 rok i Marty McFly powinien niedawno wylądować, to nie umiemy podróżować w czasie i raczej nigdy nie spotkam młodszej siebie. Dlatego bez strachu, że coś we własnej historii popsuję, w ramach zabawy urodzinowej, opowiem Wam co bym chciała wiedzieć jako 20 latka. Moje 33 rady dla młodszej mnie: Podróżuj solo. Wyjedź na studia (chociaż część) do innego kraju. Pracuj za granicą. Ucz się języków. Dużo czytaj. Nie bój się popełniać błędów. Nigdy nie myśl o swoich marzeniach, że są zbyt szalone by podjąć próbę ich spełnienia. Nie poddawaj się w dążeniu do tego, na czym naprawdę Ci zależy. Nie trać czasu na robienie rzeczy, których nie lubisz, jeśli w żaden sposób nie zbliżają Cię do możliwości robienia tego, co lubisz. Zawsze mów głośno o tym, że się na coś nie zgadzasz. Bądź uczciwa wobec siebie. Zawsze! I pamiętaj, że Twoje uczucia są ważne. Nie oczekuj szybkich efektów swojej pracy. Bądź a nie miej, przestań kupować rzeczy, których nie potrzebujesz. Pracuj na siebie, zmiast na innych. Nie marnuj czasu na ludzi, którzy Cię wykorzystują/oszukują. Nie trać czasu i energii na nienawiść. Naucz się odchodzić. Nie trać czasu na nikogo, komu musisz udowadniać swoją wartość. Uprawiaj więcej sportów. Nie daj sobie wmówić, że coś musisz, że coś wypada, a czegoś nie, że „tak trzeba”. Pracuj ciężko, ale nie żałuj sobie przyjemności. Słuchaj krytyki życzliwych ludzi. Nigdy nie żałuj czasu ani energii dla prawdziwych przyjaciół. Nie bój się zmian. Nie daj sobie wmówić, że jest na nie za późno. Nie spiesz się. Z niczym. Regularnie się badaj. Nie załamuj się, gdy nagle zawali się cała Twoja rzeczywistość. Przeżyjesz nie jeden taki koniec świata i z każdego wyjdziesz silniejsza. Wierz w siebie- bo jak nie Ty, to kto? Zrozum, że szczęście to wybór. Twój wybór. Łap szanse, które podrzuca Ci los. Pozwól sobie na łzy. Nie daj sobie wmówić, że to wstyd okazywać emocje. Nie bój się być inna, robić (lub nie) po swojemu. Nigdy nie myśl, że coś jest na zawsze. Jeśli nie wiesz co robić, rób to co lubisz. Nie bądź taka poważna, życie bywa zupełnie niepoważne. A teraz wybaczcie, wyłączam komputer i idę świętować. Ja wiem, że jest czwartek i nie każdy chce/może wypić moje zdrowie, ale każdy może dać urodzinowego „lajka”, co nie? Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post 33 rady dla młodszej mnie pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Wulkan Semeru na własną rękę – poradnik

POJECHANA

Wulkan Semeru na własną rękę – poradnik

Wulkan Semeru położony we wschodniej części indonezyjskiej Jawy, ze swoimi 3676 metrami jest najwyższym szczytem tej wyspy i popularną destynacją trekkingową. Atrakcyjności i pikanterji wyprawie na Semeru dodaje fakt, że jest wulkanem aktywnym i wybucha (erupcje są małe, choć oglądane z bliska wcale małe się nie wydają) średnio co 20 minut. Semeru zdobyłam we wrześniu 2015 podczas jednodniowego trekkingu na własną rękę. Pełna relacja znajduje się TU, galeria zdjęć TU, a teraz czas na garść praktycznych rad, dla tych, którym marzy się zobaczyć na własne oczy erupcję wulkanu. Jak dojechać do Semeru? Punkt startowy trekkingu na Semeru to wioska Ranupane. Transport publiczny dojeżdża najdalej do Tumpang- mini bus z Malang do Tumpang jedzie około dwóch godzin i kosztuje 25 000 IDR. Z dworca autobusowego w Tumpang do Ranupane trzeba złapać transport prywatny i tu są dwie możliwości: samochód terenowy (w kabinie lub na pace jeśli jest nas więcej) lub motor- obydwie opcje z kierowcą. Z góry uprzedzam, że droga do Ranupane jest długa, stroma, kręta i wyboista i ja osobiście motor polecam wyłącznie pasażerom o silnych nerwach i… pośladkach. Cena wywoławcza za taksówkę motocyklową (zwaną tu ojek) to 350 000 IDR, a za jeepa 600 000 IDR (więc już przy dwóch osobach bardziej opłaca się samochód) i należy się ostro targować! Nam udało się przemierzyć tą trasę trzy razy, za każdym razem płacąc za samochód tylko 100 000 IDR. Gdzie zatrzymać się w Ranupane? W Ranupane w sezonie działa kilka małych homestayów. Podczas naszego pobytu nocleg był możliwy jedynie w hostelu Marcel, zaraz koło bramy na teren Parku Krajobrazowego Semeru. Płaciliśmy tam 150 000 za pokój w dość spartańskich warunkach (notorycznie nie było wody). Pozwolenia, bilety, certyfikaty- co potrzebuję? Miejscowe cwaniaki będą próbowały Cię przekonać, że nie możesz wejść na Semeru bez odpowiedniego certyfikatu zdrowia, który… możesz u nich kupić za kwotę zależną od tego, z jakiej klasy cwaniakiem masz do czynienia. Nie ma sensu tracić czas na tłumaczenia, że certyfikaty zdrowia wystawia lekarz na podstawie badań, a nie kierowca jeepa czy właściciel hostelu na podstawie banknotu. Po prostu olej. My powiedzieliśmy, że jesteśmy górskimi przewodnikami w Europie i mamy wszystkie certyfikaty (cokolwiek by to miało znaczyć). Za wejście na teren Parku Krajobrazowego Semeru obowiązuje opłata, nie obowiązuje natomiast cennik… Kwoty zależne są chyba od współczynnika narodowości turysty i chumoru kasjera, bo z naszego małego wywiadu wynika, że najwięcej płacą Francuzi i Amerykanie (200 000 – 250 000). Kasa jest otwarta tylko za dnia, my minęliśmy ją w nocy i nikt nas nie zatrzymał ani nie pytał później o bilet. Jeden czy dwa dni trekkingu? Trasa na Semeru jest długa (16 km w jedną stronę) i wymagająca fizycznie, szczególnie ostatnie kilka godzin podejścia na szczyt, wiodące rzeką wulkanicznego gruzu, z którym osuwasz się z każdym krokiem. To wyczerpuje nie tylko ciało, ale i umysł. Zmierz siły na zamiary zanim zdecydujesz, którą opcję wybierasz (myślę, że jak jesteś uparciuchem jak ja, to dasz radę). Nam całość zajęła 15 godzin: 3 godziny do pierwszego obozu, 2 kolejne godziny do drugiego obozu, 4 godziny podejścia na szczyt, 1 godzina na szczycie, 5 godzin drogi powrotnej ze szczytu do wioski. Na trasie są dwa obozy, w których możesz rozbić namiot- przy jeziorze po 3 godzinach marszu (9 km) i u podnóża wulkanicznego stożka po 5 godzinach marszu z Ranupane. Jeśli zdecydujesz się na nocleg na trasie, przygotuj się na bardzo zimną noc. We wrześniu kiedy tam byliśmy, temperatura w nocy spadała w obozach poniżej zera! Czy dam radę bez przewodnika? Trasę można zgubić tylko w nocy i tylko na początku, gdy po minięciu bramy (kilka minut marszu od ostatnich zabudowań jest skręt w prawo z głównej drogi właśnie w tą bramę) po kilkuset metrach musisz odbić z szerokiej drogi w małą ścieżkę „dla pieszych” pnącą się w górę po lewej stronie. Później jest już cały czas tylko jedna ścieżka. Czasem dość wąska i wijąca się nad głęboką przepaścią bez żadnych zabezpieczeń, ale wyraźna. Od czasu do czasu są za to tablice informujące, na którym kilometrze trasy jesteś i na jakiej wysokości. Jak przebiega trasa? Na początku trasa biegnie szeroką drogą (jak dla samochodu). Budynki biura Parku Krajobrazowego Semeru zostawiasz po lewej stronie i po jakiś 10 minutach marszu drogą lekko opadającą w dół z polami po prawej stronie, skręcasz w prawo w bramę parku. Kilkaset metrów dalej odbijasz w drobną ścieżkę pnącą się szybko w górę po prawej stronie (szeroka droga idzie dalej lekko w dół). W ten sposób po kilkunastu minutach znajdziesz się na szlaku wiodącym wzdłuż ściany wzgórza (po prawej) i nad przepaścią (po lewej). Ścieżka co chwilę lekko wędruje w dół i w górę, jest piaszczysta, momentami wyłożona płytami chodnikowymi (które coraz bardziej zawłaszcza natura). Pierwszy obóz znajduje się nad jeziorem, na 9 kilometrze trasy. Po minięciu jeziora ścieżka zaczyna mocno piąć się w górę, krajobraz zmienia się- idziesz na zmianę lasem lub sawanną, jest dużo więcej przestrzeni, ścieżka jest szersza. Idziesz w górę i w dół wzgórza, następnie przez płaską sawannę do następnego wzniesienia. Gdy wejdziesz na jego szczyt, zza koron drzew wyłoni się stożek Semeru. U jego podnóża, około 5 godzin szybkiego marszu od początku trasy, znajduje się drugi obóz i tu też zaczyna się najtrudniejsze podejście. Najpierw idziesz lasem po drobnym jak mąka wulkanicznym pyle (trasa jest zaznaczona kolorowymi wstążkami zawieszonymi na drzewach). Ostatnie 600 metrów różnicy wysokości, którą musisz zdobyć, wiedzie bardzo stromym zboczem pokrytym wulkanicznym żwirem. Rzeką żwiru, który kurzy się i pyli, na którym osuwasz się z każdym krokiem w dół mając poczucie syzyfowej pracy. Dla tych, którzy czytali moją relację z Rinjani, a szczególnie dla tych, którzy Rinjani zdobyli: ostatnie podejście na Semeru jest prawie 3 razy dłuższe, jest też bardziej strome i technicznie trudniejsze ze względu na jeszcze drobniejszy żwir. Mi przejście z ostatniego obozu na szczyt zajęło aż 4 godziny. Jeśli chcesz ułatwić sobie odrobinę to podejście, pod żadnym pozorem nie idź pierwszy. Poczekaj aż pierwsza grupa przejdzie i idź po jej śladach, które na jakiś czas, zanim zostaną zasypane przez turystów wracających ze szczytu, utworzą prowizoryczną ścieżkę (ona też będzie się osuwać spod nóg, ale odrobinę mniej niż zupełnie świeży żwir, a ta „odrobina” w tych warunkach naprawdę dużo znaczy). Zaciśnij zęby i do przodu! Zapewniam, że widok ze szczytu Semeru i wrażenia z oglądania z bliska erupcji wulkanu wynagrodzą każdy trud. A oto mapa trasy (ściągnij ją sobie): Co zabrać na trekking? Jak już wcześniej wspominałam trasa jest wymagająca dlatego konieczne są dobre buty trekkingowe i kijki. W dzień może być upalnie, w nocy i na szczycie bardzo zimno- nie zapomnij ciepłej bluzy z kapturem i kurtki, ale i kremu z wysokim filtrem przeciwsłonecznym, pomadki i okularów. Jeśli zdecydujesz się na nocleg na trasie, musisz przynieść własny namiot i koniecznie bardzo ciepły śpiwór. Po drodze nie ma żadnych ujęć wody (jest jezioro, ale jakość jego wody pozostawia wiele do życzenia), ani sprzedawców jedzenia- musisz zabrać ze sobą prowiant na cały trekking. Podejście i zejście ze szczytu jest w wulkanicznym pyle- mnie bardzo cieszyły mokre chusteczki, którymi mogłam potem obmyć twarz i czyste skarpetki na zmianę. I nie zapomnij aparatu fotograficznego- Semeru jest przepiękny! Powodzenia! Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj „lajka”, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Wulkan Semeru na własną rękę – poradnik pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Semeru – poczuć siłę wulkanu

POJECHANA

Semeru – poczuć siłę wulkanu

Pył to moje pierwsze skojarzenie, gdy myślę o Ranupane- małej wiosce położonej u podnóża Semeru, będącego najwyższym wulkanem na indonezyjskiej Jawie. Pył wzniecany przez koła samochodów i motorów, pył oblepiający wilgotną skórę i osiadający miękko na ubraniach, pył wdzierający się do domów przez drzwi, okna i każdą szczelinę, pył drażniący oczy i nozdrza, pył, którego smak czułam non stop na ustach, w którym zapadały się nasze buty. Wulkaniczny pył. I jeszcze smażony ryż z jajkiem. I brak bieżącej wody. Trzeciego dnia włóczenia się po tej pokrytej kurzem okolicy i mycia się lodowatą wodą z kubełka do zalewania toalety, Adrien (który kilka godzin wcześniej zleciał na swoim skrzydle do speedfyingu ze szczytu Semeru) wskazał na kiczowate drewniane serduszko straszące z gabloty jednego z dwóch miejscowych sklepów i powiedział: – Kupię ci to jeśli wejdziesz na szczyt Semeru. Jeśli nie wejdziesz, kupię ci to na urodziny. Co miałam zrobić? Trzeba było zacisnąć zęby i iść. Kupiliśmy więc prowiant, spakowaliśmy plecaki i położyliśmy spać z kurami (a nawet przed, bo już w pół śnie słyszałam ostatnie pianie koguta). Bezlitosny budzik zadzwonił o północy. Pół godziny później ruszyliśmy na szlak. Szybko minęliśmy zamknięte sklepiki dla turystów i kasę. Po jakiś 10 minutach marszu skręciliśmy w prawo w bramę Parku Krajobrazowego Semeru, kilkaset metrów dalej odbiliśmy w wąską ścieżkę, która pięła się w górę po lewej stronie. Nasze czołówki odcinały jasnym światłem kilka metrów kwadratowych wokół nas od otaczającego świata. Pogrążona w ciemności dżungla wrzała życiem nocnych stworzeń. Ciemności prawdziwej, atramentowej, z dala od świateł wielkich miast, zdala od czegokolwiek co nazwać można by domem. Ciemności tak głębokiej, że można ją usłyszeć. Ciemności, która ma wielkie oczy, jak mój strach napędzany głupim żartami wyobraźni. Szłam za Adrienem, krok za krokiem, wśród olbrzymich paproci, wzdłuż zbocza góry, tuż nad skrajem przepaści, przepastności dna której szczęśliwie nie mogłam zobaczyć. „Go away”, „go away” szeptał wiatr, a może leśne skrzaty? „Tylko dlaczego indonezyjska przyroda mówi do mnie po angielsku?”- pytałam samej siebie, próbując przed samą sobą dowieść irracjonalności mojego strachu. Strachu, który zaraz gdzieś zgubiłam, nie było bowiem czasu się bać, trzeba było iść. Żeby zdążyć przed upałem i własnym zmęczeniem. Po 3 godzinach doszliśmy do pierwszego obozu położonego nad brzegiem jeziora. Już od kilkunastu minut mogliśmy dostrzec małe światełka tlące się w namiotach i… szron na trawie pod podeszwami naszych butów. Rzeczywiście, zrobiło się bardzo zimno, palce cierpły mi w rękawiczkach mimo, że co jakiś czas wchodziliśmy w chmury gorącego powietrza wydobywającego się przez szczeliny z aktywnego ziemskiego wnętrza. Buch jak gorąco i podmuch lodowatego wiatru. Buch jak gorąco i zimny dreszcz przebiegał po plecach. Czułam się jakbym była na innej planecie. Tuż za obozem ścieżka zaczęła się piąć pod górę. Maszerowaliśmy w ciemnościach równym krokiem (razem z nami rudy kot, którego obecność ostatecznie przegoniła wszystkie moje lęki, bo „co nam się może stać z takim opiekunem?”). Pod górę i w dół, przez sawannę i na szczyt kolejnego wzniesienia. Mrok zaczynał się powoli rozrzedzać, gdy nad lasem przed nami wyłonił się stożek Semeru. Piękny i… jaki wielki! Mogliśmy zobaczyć na jego zboczu z oddali mikroskopijne światełka latarek turystów spieszących zobaczyć ze szczytu wschód słońca. My podziwialiśmy początek dnia z sawanny z widokiem na Semeru. Po 5 godzinach od wymarszu z hostelu stanęliśmy u jego podnóża. Przez kilka minut patrzyliśmy w ciszy jak wiatr rozwiewa białą chmurę, która nagle pojawiła się nad szczytem. Wiedzieliśmy, że to nie jest zwykły obłoczek, że to wulkan daje znać, że on też nie śpi. Zjedliśmy po batonie, zdjęliśmy ciepłe kurtki i zaczęliśmy ostatnie, najcięższe podejście. Najpierw szliśmy w górę szarym od wulkanicznego pyłu lasem, wzniecając obłoki wszędobylskiego kurzu. Gdy wyszliśmy ze ściany drzew, stanęliśmy na krańcu stromego zbocza, pokrytego luźnym, drobnym żwirem, który osuwał się w dół tworząc kamienne rzeki przy każdym kroku. Do pokonania mieliśmy wciąż 600 metrów różnicy wysokości. Wiedziałam, że będzie cholernie ciężko. W plecy zaczynało świecić słońce, biała chmura gazów wydobywających się z wulkanu dopingowała by iść w górę. Krok za krokiem, poruszając się zaledwie o milimetry, gdyż bezlitosny żwir osuwając się niweczył większość wysiłków, parłam do przodu. Nogi robiły się coraz cięższe- to pierwszy znak, że jesteśmy już wysoko i stężenie tlenu w powietrzu jest mniejsze. Oddech przyspieszał, próbując go uspokoić, powtarzałam w myślach „jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden, patrz pod nogi, nie patrz w górę, nie zatrzymuj się”. Zdyszana jednak przystawałam co chwilę, opierałam się o kijki trekkingowe i z niedowierzaniem patrzyłam przed siebie zadając sobie retoryczne pytanie: „Czy ja naprawdę dam radę tam wejść?”. Po ponad 3 godzinach morderczego marszu po bezlitosnym żwirze usiadłam. Rozejrzałam się dookoła. Wiedziałam, że magiczny krajobraz dookoła to tylko zapowiedź tego, co zobaczę ze szczytu. Wiedziałam, że muszę dalej iść. Wiedziałam, że jakoś dam radę. Adrien, który kilkanaście minut temu zostawił mnie w tyle, schował na kiulkadziesiąt metrów przed szczytem swój plecak i zjechał do mnie w dół ślizgając się po żwirze. Wziął mój plecak, który ciążył mi od jakiegoś czasu jakby ważył 100 kg mimo, że poza butelką wody i lekką kurtką nie było w nim prawie nic. Stanęliśmy razem na szczycie po 9 godzinach trekkingu. Podziwiając z 3676 metrów widok na potężny Arjuno i malutki Bromo. Usiedliśmy zdyszani na zboczu, wpatrzeni w krawędź olbrzymiej kaldery, która znajdowała się kilkadziesiąt metrów przed nami. Nagle, gdzieś z głębokich otchłani tuż pod nami, zaczęły wydobywać się złowieszcze świsty szepczące głosami z zaświatów. Jak pod pokrywką kotła z gotującą się wodą wnętrzności ziemi zawrzały. Niepokój zacisnął pięść na moim żołądku, w gardle stanęła bolesna suchość. Adrien jeszcze zdążył krzyknąć „teraz!” i… świszczący świat na ułamek ułamka sekundy się zatrzymał. Zapadła złowroga, piszcząca w uszach cisza. I nagle uderzył w nas dźwięk. Długi, niski, dostojny dźwięk wybuchu, drżącym powietrzem rozchodzący się w przestrzeni, dreszczem przebiegający po ciele. Szara chmura pyłów i gazów rosła w oczach. Gdy w uszach pozostał już tylko tępy pisk, oprzytomniałam na tyle, by chwycić za aparat. Wiatr szybko rozwiał grzyba eksplozji, pozostawiając na niebie jedynie niewinny obłoczek. We wnętrzu kaldery znów na chwilę odezwały się złowieszcze świsty i w końcu świat znów stał się naszym znajomym światem. Zeszliśmy odrobinę w dół, w kierunku krawędzi kaldery, ciekawi wnętrzności wulkanu. Omijaliśmy wielkie szare głazy na naszej drodze, każde z nas w duchu, nie chcąc straszyć drugiego, zastanawiając się jak dawno potężna góra wupluła je ze swojego gotującego się wnętrza. Gdy byliśmy w połowie drogi krótki dreszcz przeszył ziemię, rozedrgane gorącem powietrze zastygło nagle w bezruchu, z wnętrza ziemi wydarł się nieziemski świst. Wiedzieliśmy już co to znaczy. Byliśmy tak blisko, wrażenia były tak silne, że wszystko wydawało się rozgrywać w zwolnionym tempie. Świadoma każdego swojego oddechu, rzucona strachem i podziwem na kolana, obserwowałam tą demonstrację potęgi natury. Myślałam o niezwykłości świata, o niezwykłości tej chwili i maleńkości nas- ludzi, mnie- klęczącej w wulkanicznym pyle. Minęła godzina od kiedy weszliśmy na szczyt. Jeśli chcieliśmy dotrzeć do wioski przed zmrokiem (a po Rinjani już wiedziałam jak źle idzie mi się zmęczonej w ciemnościach), musieliśmy ruszać. Ślizgając się jak na nartach w 40 minut byliśmy w obozie u podnóża góry. Wytrzepaliśmy żwir z butów, otarliśmy kurz z twarzy i ruszyliśmy szybkim tempem przed siebie. By zdążyć przed zachodem słońca, by zdążyć przed własnym zmęczeniem, bólem wykorzystanych dziś do cna mięśni. Słońce piekło niemiłosiernie, plecak wrzynał się w barki, pot zalewał oczy, ale rozgrzane nogi same niosły przed siebie. Wiedziałam, że najgorsze co mogę teraz zrobić to zatrzymać się, wybić z rytmu, złamać tempo, pozwolić sobie na słabość. Stanęliśmy dopiero po 5 godzinach od szczytu, u bramy Parku Krajobrazowego Semeru. Weszliśmy w ubraniach pod wartki strumień wody tryskający z bambusowej konstrukcji do nawadniania pola. Zmęczeni i zadowoleni. Znów daliśmy radę. Wszystkich miłośników wulkanów zapraszam do galerii zdjęć Pocztówki z Semeru i po porady praktyczne do wpisu Semeru na własną rękę (już od jutra na blogu). Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Semeru – poczuć siłę wulkanu pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Pocztówki z wulkanu Semeru

POJECHANA

Pocztówki z wulkanu Semeru

Najpierw słyszysz świsty, które zdają się szeptać głosami z zaświatów. Niepokojące dźwięki zaczynają bulgotać jak w gotującym się czajniku, a w dole Twojego brzucha zbiera się niepokój. Nerwowo przełykasz ślinę, gdy cały świat wokół krzyczy, że już dłużej tego nie wytrzyma i wtedy… na ułamek ułamka sekundy zapada cisza. I nagle potężny wybuch zagłusza wszelkie życie, silny wstrząs przeszywa ziemię, szara chmura pyłów i gazów rośnie jakby chciała przesłonić cały świat.. Tak wybucha Semeru, tak natura kiwa ostrzegająco palcem i szepce: „nie zapominaj jaka drzemie we mnie siła”. Zapraszam do galerii zdjęć z wejścia na najwyższy szczyt Jawy- wulkan Semeru. Relacja i wskazówki jak zdobyć go na własną rękę już za kilka dni na blogu. Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Sprawdź co u nas! Post Pocztówki z wulkanu Semeru pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Batu – relaks w cieniu wulkanów

POJECHANA

Batu – relaks w cieniu wulkanów

Po nocy spędzonej pół na pół: na czuwaniu na zimnej podłodze próbując złapać choć godzinkę snu i na marszu na wulkan Ijen, po całym dniu podróży, oblepiona kurzem, z plecakiem ubrań przesiąkniętym smrodem siarki marzyłam tylko o ciepłym prysznicu. No dobra, jeszcze o pralce. Kolejnym punktem naszej podróży miał być Bromo, ale wizja zdobywania z marszu, bez chwili wytchnienia (i bez tego nieszczęsnego prania) kolejnego wulkanu jakoś mi się nie uśmiechała. Adrien od początku podchodził z rezerwą wchodzenia do „wulkanicznego Disneylandu” jak nazywał wyposażonego w schody i barierki Bromo. Już na dworcu w Prombolinggo, skąd mieliśmy złapać transport na tą najsłynniejszą górę Jawy, zdecydowaliśmy zmienić plany i pojechać chwilę odpocząć (i zrobić pranie) w otoczonym górami Batu. Jak dojechać do Batu? Aby dojechać do Batu, najpierw musieliśmy dostać się do Malang- kierunek chyba mało popularny wśród turystów, bo bez problemu złapaliśmy w Prombolinggo autobus w lokalnej cenie. Do Malang dojechaliśmy w nocy, zatrzymaliśmy się więc w Budget Guesthouse Tunas Mandiri Jaya (175 000 IDR za prywatny pokój dla dwojga z łazienką w bardzo przyzwoitych warunkach- nawet gorący prysznic był!). Z samego rana pojechaliśmy na Landungsari Bus Terminal (taksówką za obowiązkową minimalną stawkę 30 000 IDR), gdzie szybko zjedliśmy swoje pierwsze i najlepsze bakso (indonezyjską zupę z mięsnymi kulkami, ryżowymi cudakami i tofu) i złapaliśmy fioletowego mini busa (Puspah Indah) do Batu (5000 IDR/osoba, 30 minut drogi). Gdzie zatrzymać się w Batu? Położone pośród gór, pól ryżowych i herbacianch plantacji Batu samo w sobie nie jest atrakcyjne, więc kiedy tylko do niego dotarliśmy, rzuciliśmy okiem na mapę i zdecydowaliśmy się złapać kolejnego busika (tym razem zielonego) do Songgoriti (5000 IDR/osoba). Po 10 minutach byliśmy już na uroklliwych przedmieściach, gdzie postanowiliśmy zatrzymać się w Shakila Guest House, gdzie co prawda płaciliśmy więcej niż zwykle (200 000 IDR za dwójkę), ale standard byl wysoko wysoko ponad tym, jakiego doświadczaliśmy w ostatnim czasie (czego potrzebowaliśmy), internet hulał jak szalony, z ogródka był widok na okoliczne wzgórza i była pralka (bo ileż można prać ciuchy w zimnej wodzie w umywalce). Co robić w Batu? Najlepsze co można zrobić w Batu to wypożyczyć skuter i ruszyć na samodzielną eksplorację okolicy- zrobiliśmy tak i my. Słońce malowało świat intensywnymi barwami, a rześkie górskie powietrze dodawało energii, gdy odwiedziliśmy 75 metrowy wodospad Coban Talun i położoną na zboczach wulkanu Arjuno plantację herbaty Agro Wonosari. Po drodze mijaliśmy nasączone wodą i świeżą zielenią ryżowe pola, małe miasteczka i maleńkie wioski, umorusane błotem bawoły wylegujące się na łąkach i jeszcze bardziej brudne i radosne dzieci bawiące się na ulicach. Jednak te kilka dni spędzone na przedmieściach Batu- w Songgoriti- były dla mnie przede wszystkim okresem ładowania baterii i nadrabiania wszelkich zaległości. Wreszcie miałam czas i warunki poodpisywać na maile, pogadać z przyjaciółmi, obrobić zdjęcia, nałożyć odżywkę na włosy, obciąć paznokcie, wyszorować buty, przygotować materiał na bloga- „pomieszkać”. Gdzieś pomiędzy 5 a 20 stroną spisywanych przeze mnie wrażeń z podróży, Adrien postanowił sfrunąć z wulkanu Arjuno. Jak postanowił- tak zrobił. Kombinacją mini busów i stopa dojechał do podnóża góry, wspiął się w środku nocy, spał gdzieś w krzakach i rano wystartował ze swoim skrzydłem ze szczytu. Jeszcze zdążył mi poranną kawę zaparzyć jak wrócił z tej solowej wycieczki. Na kolejny wulkan na naszej trasie, najwyższy na Jawie Semeru, mieliśmy wejść już obydwoje. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Batu – relaks w cieniu wulkanów pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Jak spakować plecak w podróż dookoła świata

Jedziemy, jedziemy! Jesteśmy już trzy miesiące w drodze! Jak wiecie z wcześniejszego wpisu Jak się przygotować do podróży dookoła świata, nie poświęciliśmy zbyt dużo czasu planowaniu trasy, zdecydowanie więcej zajęło nam kompletowaniu zawartości naszych plecaków. O ile na wypad na weekend czy na wakacje jestem w stanie spakować się w 15 minut, to tym razem zakres temperatur, aktywności i kultur, których będziemy doświadczać jest tak szeroki, że trzeba było się trochę pogłowić. Dziś, z 3 miesięcznej perspektywy widzę, że dokonaliśmy dobrych wyborów, bo nie mamy w plecakach ani jednej rzeczy, która by nie była nam do tej pory potrzebna i jednocześnie niczego nam nie zabrakło. A że często pytacie jak spakować plecak w podróż dookoła świata, pora udzielić kilku wskazówek  i opowiedzieć o zawartości naszych plecaków. Pakowanie w podróż dookoła świata to NIE TO SAMO, co pakowanie na wakacje. W kwestii pakowania miałam kiedyś skłonność do przesady. Na pierwszą podróż po Azji (miesięczną) przytargałam 70 litrowego potwora wypchanego wyłącznie letnimi ciuchami (bo ani sprzętu żadnego specjalistycznego, ani śpiwora, ani ciepłej kurtki, ani butów trekkingowych nie miałam). Wyobrażacie sobie jaką krzywdę tym sobie zrobiłam? Z drugiej strony, na wypad weekendowy pod namiot potrafiłam się spakować w… nerkę! A potem zazdrościłam tym co wieczorem mieli ciepłe kocyki, bluzy i poduszki, a rano lusterko i tusz do rzęs. W końcu znalazłam swój złoty środek, którym był 40 litrowy plecak o wadze nieprzekraczającej 8 kg, który zabierałam zarówno na dwa tygodnie do Kambodży, jak i na miesiąc do Australii. Jak od tych 8 kg odliczyć wagę laptopa i aparatu fotograficznego, bez których się nie ruszam, to nie zostaje zbyt wiele, ale że podróżowałam głównie w tropikach i po płaskim, nie spałam w lesie, na lotniskach tylko sporadycznie (więc wystarczyło się przykryć ręcznikiem), nie chodziłam po górach, a przede wszystkim zawsze gdzieś czekał na mnie dom, w którym po powrocie z podróży mogłam odespać, doszorować się i ogólnie doprowadzić do porządku. Tym razem jest inaczej. Tym razem to nie wakacje, z których wracam do domu, a sposób na życie. Mniej znaczy więcej, ale za mało psuję zabawę. Ciężki plecak to bez wątpienia przekleństwo każdego backpackera- ogranicza wolność, mobilność, męczy, wkurza. Skompresowanie potrzeb życiowych do zawartości średniego plecaka to podstawa- musi być lekko, wygodnie i praktycznie, ale… no właśnie, dla mnie musi być też ładnie i przyjemnie. Również będąc w podróży chcę mieć w co się ubrać na imprezę, mieć co robić w deszczowy wieczór, chcę mieć zadbane włosy i gładką skórę- wszystkie te kwestie pomijałam jadąc na tydzień jeden- dwa-trzy-cztery czy nawet pięć. Nigdy bym nawet nie pomyślała wcześniej, żeby zabierać ze sobą depilator, kolczyki na zmianę, seksowne ciuchy, szmiknę czy maseczkę do twarzy. Tym razem jest inaczej, bo ani z imprez, które lubię (i na których lubię czuć się atrakcyjna) nie chcę rezygnować, ani nie chcę wyglądać jak spieczony rodzynek z przesuszonymi włosami (po miesiącu podróżowania można je jeszcze odratować, ale po roku, dwóch?). Pod ręcznikiem mogłam się przespać raz na jakiś czas, gdy wiedziałam, że czeka na mnie w domu wygodne łóżko i czysta kołdra, teraz zawartość mojego plecaka miała być odpowiedzialna za moją wygodę w CODZIENNYM życiu. Styl podróżowania jaki wybraliśmy wymagał technicznej odzieży (zdobycie 3700 metrów w upale w bawełnianym podkoszulku i klapkach nie jest ani przyjemne, ani… mądre), dlatego w 8 kg nie było szans się zamknąć. Stanęło na plecaku 45 +10 litrów (przy czym to 10 jest rezerwowe, na wypadek potrzeby dobrania/dokupienia ekwipunku), który wraz z butami trekkingowymi waży 12 kg + małym plecaku z elektroniką i dokumentami. Bagaż Adriena jest odpowiednio większy (przejął mojego 70 litrowego potwora), ale on musiał (nie musiał, chciał!) zmieścić w nim dodatkowo skrzydło do speedflyingu, kask i resztę gadżetów do latania- wszystko razem (z butami) waży 17 kg + mały plecak z wyposażeniem podobnym do mojego (ja w swoim mam aparat fotograficzny z akcesoriami i czytnik książek, on laptopa, go-pro z akcesoriami, dysk przenośny, ładowarki i dwie przejściówki). Co spakowałam w podróż dookoła świata Poniżej znajdziecie całą zawartość mojego plecaka (plecak 45 + 10 litrów, całkowita waga 12 kilogramów). Na sen Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Jak się wyśpisz, taki będziesz mieć dzień. Już podczas pakowania wiedzieliśmy, że realizacja naszych marzeń może od nas wymagać podróży do miejsc, gdzie nie będzie żadnych wygód (czasem nawet dachu nad głową), gdzie może być brudno, gdzie może być zimno. Wiedzieliśmy też, że czasem przyjdzie nam dzielić pokój z innymi osobami. Do spania spakowałam więc: – ultra lekki i ciepły śpiwór – to była jedna z największych inwestycji w sprzęt i jedna z najlepszych. Kocham mój śpiwór! – jedwabny liner – idealny na noc w tropikach i na noc w pościeli, której czystość pozostawia wiele do życzenia. W przypadku bardzo niskich temperatur, można wejść w nim do śpiwora, co daje nam dodatkowe 5 stopni Celsjusza komfortu, – pół karimaty – karimata sprawdza się, gdy jest twardo (podłoga, plaża), gdy jest zimno (trawa, namiot), odbiera też argument przeciwko codziennym porannym ćwiczeniom (nie śpiny, brzuchy robimy). A czemu tylko pół? Bo tyle wystarczy by zmieścić ciało od pupy do głowy, a cała (karimata, nie pupa) zajmuje zbyt dużo miejsca, – stopery do uszu i opaska na oczy – każdy kto spał w dormie, samolocie, autobusie czy hostelu o ścianach z papieru wie dobrze, że to niezbędnik, – bawełniane szorty – które w połączeniu z dowolnym t-shirtem służą mi za pidżamę (kiedy jej potrzebuję). Na sportowo Szczerze mówiąc nie cierpię typowych sportowych ciuchów. Wiedzieliśmy jednak, że będziemy robić rzeczy/trasy wymagające odzieży i sprzętu technicznego. Dodatkowo wszystko musiało być ultra lekkie żeby nie zabić naszych kręgosłupów podczas dźwigania plecaków- a to oznacza, że musiało być „techinczne”. Wybór właśnie tej części bagażu był najtrudniejszy i najbardziejsz czasochłonny,bo uparłam się, że ubrqnia te mają chociaż udawać, że są ładne. Chodzę w nich z przyjemnością, więc chyba się udało. Dziewczyny, jeśli szukacie fajnych brandów sportowych to mogę Wam podrzucić moje sprawdzone typy. W tej kategorii do plecaka spakowałam: – kijki trekkingowe – ten, kto nauczył się z nich prawidłowo korzystać, nigdy nie będzie podważał ich konieczności, – buty trekkingowe – lekkie, wygodne, oddychające i wodoodporne (moje do tego ładne- nie mogłam uwierzyć, że da się), – sandały sportowe – bo japonki, w których najchętniej spędziłabym życie, nie dają rady na śliskich skałach wodospadów dla przykładu, – długie spodnie trekkingowe – lekkie i szybkoschnące. Myślałam o takich z odpinanymi nogawkami, ale jeśli chodzi o punkty do seksapilu, to odejmują one ich tyle samo co rajstopowe cieliste podkolanówki- no nie mogłam się przemóc, nie mogłam! – długie legginsy x 2 – jedne typowe snowboardowe (do pocenia się), drugie ciepłe (do spania przy temperaturach poniżej 5 stopni lub trekkingu w okolicach zera- straszny ze mnie zmarźluch). Dodam może, że te cieplejsze po wulkanach Indonezji (gdzie dosłownie uratowały mi tyłek), pojechały do Europy i wrócą dopiero na Himalaje. – podkoszulka na długi rękaw z technicznej wełny – ciepła, odprawdzająca wilgoć i dodatkowo tak skrojona, że może robić za bluzkę. Bardzo praktyczny ciuch (zdobyła ze mną już trzy wulkany i kilka razy utuliła do snu), – rozpinana bluza z kapturem – bardzo ciepła, lekka i oddychająca. Na Semeru albo bym się zawróciła, albo zamarzła, gdyby nie ona. Na razie odesłana do Europy, czeka na swój wielki come back w Himalajach, – ciepłe podkolanówki – takie snowboardowe. Mi służyły do spania i bardzo je sobie chwaliłam. To ostatnia część ekwpipunku, którą pożegnałam na jakiś czas, – sportowe skarpetki x 5 – obok butów najważniejszy składnik udanego trekkingu. Mają być wygodne i suche (dlatego warto mieć ich więcej na zmianę), – sportowe majtki x 3 – nie wiem jak Wy, ale ja nie lubię chodzić z przepoconym tyłkiem, – kurtka puchowa – z prawdziwego puchu, ultra lekka (moja waży 255 gramów), dająca się skompresować do wielkości pół litrowej butelki. Pewnie niektórzy z Was teraz pukają się w głowę czytając o puchowej kurtce i patrząc na mapę naszej podróży. Otóż nie! Na dużych wysokościach nawet w tropikach jest zimno. A szczególnie, gdy jesteś totalnie wyczerpany a słońce już schowało się za horyzontem. Kurtka puchowa to obok śpiworu moja kolejna miłość. – kurtka przeciwdeszczowa – z Gore- Texu, koniecznie! Bo jak jest zimno i wieje, i jesteś zmęczony, to nie ma nic gorszego niż być mokrym. Brrr! – rękawiczki – wybrałam typowe do biegania i sprawdzają się znakomicie chroniąc moje dłonie przed zimnem kiedy maszeruję z kijkami trekkingowymi, – sportowy biustonosz x 2 – wszyscy, którzy mają biust, rozumieją po co, – techniczny t-shirt x 3 – oddychający i szybkoschnący. Trochę kiedyś kpiłam z tej technicznej odzieży, a teraz nie wyobrażam sobie jakbym miała w przepoconej bawałnianej podkoszulce wejść na szczyt, gdzie hula mroźny wiatr, – czołówka – bo trzymając kijki trekkingowe brakuje ręki na latarkę. Czołówka sprawdza się też świetnie do czytania w nocnym autobusie i pociągu, czy jako lampka nocna, – opaska – skrawek materiału, z którego możemy zrobić czapkę, opaskę na uszy, komin na szyję, maskę na usta- bardzo praktyczne, – koszulka do sportów wodnych – kto lubi spalone do bólu plecy? Ręka do góry! – szorty do sportów wodnych, – krem z filtrem UV 50 – w góry i nad wodę- koniecznie. Na co dzień Ciuchy na co dzień w moim wydaniu muszą spełniać kilka funkcji: być ładne, wygodne i dać się dowolnie ze sobą komponować. Oto co podczas podróży noszę na co dzień: – krótkie szorty x 2, – japonki, – t-shirty x 2 ­­– przykrywające ramiona i z minimalnym dekoltem, co jest wymagane w wielu świątyniach, – koszulki na ramiączka x 3, – bikini, – okulary przeciwsłoneczne, – azjatyckie hipisowskie długie spodnie – bo są wygodne i kolorowe i je uwielbiam (i można w nich wejść do świątyni), – luźna cienka bluza z długim rękawem  – lubię ją najbardziej na świecie więc czemu miałabym ją zostawić? – mała damska torebka – na telefon, portfel, pomadkę i lusterko, gdy zrzucam plecaki i idę w miasto, – bielizna – majtki i staniki, które obok sportowych w sklepie by nawet nie leżały (a teraz biedne w plecaku muszą), – chusta – którą owijam szyję, gdy mi zimno, którą okrywam ramiona, gdy wchodzę do świątyni, którą przykrywam się, gdy śpię w autobusie, na której leżę na plaży i którą szybko potrafię przerobić na spódnicę lub sukienkę. Na imprezę Lubimy imprezy, lubimy festiwale, lubimy muzykę, lubimy tańczyć. Napić się dobrym towarzystwie i okolicznościach też lubimy. I dobrze zjeść. I ja w tych sytuacjach nie lubię się czuć jakbym wypełzła właśnie z kartonu rozstawionego gdzieś w bocznej ulicy, dlatego spakowałam do plecaka również 2 „wyjściowe” koszulki, 2 szminki, tusz do rzęs, kredkę do oczu, mini buteleczkę perfum i biżuterię. Do kąpieli Mój plecak zmieścił również dwa ręczniki szybkoschnące (dwa, bo nie cierpię wycierać ciała mokrym po włosach ręcznikiem i zawsze, gdy zabierałam tylko jeden, ubolewałam czemu znowu to sobie zrobiłam), depilator z golarką (serio miałabym się charatać miesiącami marnej jakości jednorazówką?), szczotkę do włosów, małe lusterko i kosmetyczkę pełną skarbów, którą zgodnie z przepowiedniami miałam szybko opróżniać, a tymczasem cieszę się, że mam niej „wszystkoumiący” olej arganowy, który ma moim zdaniem zostać szansę najlepszym przyjacielem każdej podróżniczki, bo można go stosowac zarówno do twarzy, włosów jak i ciała, kwas hialuranowy, tarkę do pięt, peeling enzymatyczny, krem na noc, krem na dzień, krem pod oczy i olejek dla dzieci do ciała. Inne gadżety Jak wszyscy podróżnicy, mamy swoje patenty na różne sytuacje, dlatego w podróż zabraliśmy dodatkowo (pół na pół w moim i Adriena plecaku- no dobra, ja mam to „mniejsze pół”): – turystyczne Scrabble – na długie godziny w pociągach i nudę na plaży, – mały głośnik na USB  – na wypadek, gdy w okolicy nie ma żadnej dobrej imprezy, – sznurek – do suszenia prania, do zreperowania i do wiązania (czego? Co Wam fantazja podpowie), – duct tape – sklei plecak i kurtkę przeciwdeszczową (w mojej mrówki wygryzły dziurę!), a nawet japonki. Absolutny must have podróżnika, – małe wkręcane haki – czy tylko mnie wkurza, że nie mam gdzie powiesić ręcznika czy kapelusza? Albo do czego przyczepić sznurka do suszenia prania? Zastosowań jest wiele, podpowie je Wam życie w podróży, – dobrze zaopatrzoną apteczkę – jak się ma teściową pielęgniarkę to jest się przygotowanym i na biegunkę, i na malarię, i nawet na rany cięte i złamania, – szwajcarski scyzoryk, – power bank  – do ładowania elektroniki, – zeszyt – na moje odręczne zapiski, – wodoodporne etui na dokumenty (jedno na nas dwoje), – wodoodporne etui na telefon (jedno na nas dwoje). Lista, listą, ale (jakby jeszcze ktoś nie zauważył) najważniejsze przesłanie tej mojej plecakowej epopei brzmi: Spakuj to co lubisz, w czym się dobrze czujesz. Lubisz chodzić w sukienkach? To dlaczego miałabyś przestać? Nie cierpisz spodenek przed kolano? To czemu miałbyś zacząć w nich chodzić? Nie odbieraj sobie przyjemności, nie zabieraj sobie tej namiastki komfortu, którą może Ci zapewnić odpowiednio dobrana zawartość plecaka. Ale… nie pakuj też za dużo. Pomyśl o swoich potrzebach, pomyśl o swoich planach, ale również o tym co lubisz i o tym co Cię wkurza. I o tym, że przecież nie lubisz dźwigać. I pakuj się! Powodzenia! Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Jak spakować plecak w podróż dookoła świata pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Ijen na własną rękę

POJECHANA

Ijen na własną rękę

Po miesiącu przygód pożegnaliśmy Lombok i wsiedliśmy w samolot do Surabaji, który zdawał się podróżować w czasie- wylądowaliśmy bowiem o 15 minut wcześniej lokalnego czasu, niż wystartowaliśmy (Lombok i Jawa leżą w różnych strefach czasowych). Szybko przetransportowaliśmy się na dworzec (Bungurasih Bus Terminal- z lotniska można dostać się do niego autobusem DAMRI, który odjeżdza sprzed głównego wejścia i kosztuje 20 000 IDR od osoby, taksówka kosztuje 80 000 IDR) i złapaliśmy autobus do Prombolinggo (15 000 IDR od osoby). Naszym celem był wulkan Ijen. Wiedzieliśmy, że czeka nas długa droga, nie spodziewaliśmy się jednak, że tak ciężka. Po 2,5 godziny komfortowej podróży na rozkładanych prawie do leżącego fotelach i z klimatyzacją (a upał był niemiłosierny) wysiedliśmy na dworcu w Prombolinggo okrytym złym sławą biletowych naciągaczy- wiedziałam, że nasze białe twarze gwarantują, że wyjedziemy stąd oszukani, postanowiłam jednak spróbować ograniczyć skalę tego oszustwa. Wysiadłam z autobusu ze spuszczoną głową i parłam przed siebie. – Gdzie jedziecie? – krzyczały głosy z tłumu. – Bondowoso – odpowiedziałam, jako że na żadnym ze stanowisk ani autobusów nie widziałam nazwy tej miejscowości. – To musicie kupić bilet w kasie. Chodźcie, pokażę wam gdzie  – zagadnął jeden z mężczyzn czyhających na nasze portfele. Ktoś inny wskazał na stojący obok autobus. – Dziękujemy, poradzimy sobie – rzuciłam przez ramię, wiedząc że bilety kupuje się bezpośrednio w autobusie, a kasa, do której by nas zaprowadził, należy do firmy turystycznej, która dolicza sobie odpowiednią prowizję za sprzedaż (uzależnioną od narodowości rzecz jasna i koloru skóry) i pociągnęłam za sobą Adriena by wsiadał do autobusu i z nikim nie rozmawiał. Zdjęliśmy plecaki, zajęliśmy miejsca. Przez otwarte okna sączył się skwar i zapach spalin. Pot spływał nam po plecach. Nie siedzieliśmy nawet minuty gdy wokół nas zacisnęła się gęsta pętla ludzkich ciał. – 45 000 per person, 90 000 for two – rzucił jeden z mężczyzn z bardzo poważną miną choć tonem jakby od niechcenia. – 90 000?! – krzyknęłam oburzona  – Przyjechaliśmy tu za 30 000! To nie jest prawdziwa cena – kontynuowałam całkowicie pewna swoich racji co dodawało mi animuszu. – 45 000 per person, 90 000 for two – powtórzył niewzruszonym głosem i wyciągnął w naszym kierunku dłoń. – A gdzie masz bilety? – zapytałam, na co bez słowa wycofał się z tłumu, który szybko się rozpierzchł, a ja odetchnęłam z ulgą. Za wcześnie… Po kilku minutach wrócił i on i towarzyszący mu naganiacze powtarzający za nim każde słowo i starający się wyglądać poważnie. W dłoniach trzymał bloczek z biletami, coś na nich zamaszystymi ruchami wypisywał, zacisnął usta w skupieniu, po chwili podał w naszą stronę dwa bilety i powtórzył: – 45 000 per person, 90 000 for two. – Nie kupię od ciebie biletu. Poczekam aż autobus ruszy i wtedy kupię prawdziwy bilet. Czemu nie sprzedajesz swoich biletów innym ludziom? Jesteś oszustem – powiedziałam stanowczym głosem i odwróciłam się do szyby. Byłam pewna, że cena za bilet jest kilkakrotnie mniejsza, a także że mężczyzna wyparuje z naszymi pieniędzmi zanim autobus ruszy i będziemy musieli jeszcze raz zapłacić za przejazd. Adrien patrzył na mnie zdezorientowany, ale nic nie mówił. Nagle przez tłum przecisnął się biały mężczyzna i krzyknął: – Nie dawajcie mu żadnych pieniędzy! To oszust! – kordom ciał naciagaczy zacisnął się wypychając go na zewnątrz. – Wiem! Dzięki! – odkrzyknęłam i nie zważając na naciski „bileciarzy” odwróciłam znów głowę do szyby i siedziałam w milczeniu. Autobus ruszył a mężczyzna dalej domogał się swoich 90 000 IDR, tylko ton zmienił mu się na bardziej nerwowy i natarczywy, a jego towarzysze zaczęli jeszcze bardziej napierać. W końcu powiedział, że jak nie zapłacimy natychmiast to będziemy musieli wysiąść z autobusu. – Nie kupię od ciebie biletu – powtórzyłam a on zagwizdał przeciągle, coś krzyknął i autobus nagle stanął na poboczu. Zdążyliśmy już wyjechać poza miasto, słońce wisiało nisko nad horyzontem. Adrien szepnął mi, że chyba nie mamy wyjścia, a ja rozglądałam się z nadzieją po współpasażerach licząc na ich wsparcie, pytałam ich jaka jest prawdziwa cena biletu, ale wszyscy mieli wzrok wbity w ziemię. – Bilety albo wysiadać! – krzyknął wściekłym głosem oszust, tłum jego pomocników napierał na nas coraz bardziej, wyciągał do nas ręce próbując nas wyrzucić. Jeśli nie chcieliśmy nocować w szczerym polu, chyba rzeczywiście nie mieliśmy wyjścia. Adrien płacił a ja cedziłam przez zęby, że wiem, że są oszustami i że są złymi ludźmi. Myślę, że nic sobie z tego nie robili. Od razu po wręczeniu pieniędzy tłum wokół nas się rozluźnił, zdążyłam jeszcze tylko wymusić wydanie biletów i… po kilku minutach mężczyźni wysiedli z autobusu, a opłatę za przejazd zaczął zbierać prawdziwy kontroler. Nas ominął, omijając też wzrokiem moje wściekłe spojrzenie. Nagle ktoś mnie z tyłu szturchnął w ramię: – Prawdziwa cena za bilet to 20 000 IDR – szepnął jeden z pasażerów. „Teraz mi to mówisz?” pomyślałam, ale nie winiłam go. Wiedziałam, że nie odezwał się wcześniej ze strachu. Po 3,5 godzinach jazdy w nienajlepszych humorach (choć po przeliczeniu na europejską walutę kwota, na jaką zostaliśmy oszukani jest niewielka, to jednak sama świadomość oszustwa i własnej bezradności jest przykra), ścisku, gorącu, papierosowym dymie i zgiełku generowanym przez sprzedawców suchego prowiantu, wody kokosowej i cytrynowej herbaty w plastikowych torebkach (jak to pić?) oraz samozwańczych animatorów przygrywających na różnorodnych instrumentach (były nawet klawisze), którzy co jakiś czas dosiadali się do autobusu, wysiedliśmy w Bondowoso. Było już późno, nie mogliśmy dziś jechać dalej, musieliśmy zostać tu na noc. Rozglądaliśmy się dookoła próbując zdecydować w którą stronę iść, gdzie szukać hostelu, a wokół nas ponownie zawiązywała się ciasna pętla ciał przekrzykujących się naganiaczy, taksówkarzy i naciągaczy, To już było dla mnie tego dnia za dużo… Prychałam wściekle by dali nam spokój i na szybko szukałam w internecie najbliższego budżetowego miejsca do spania (w końcu był zasięg!). Nagle zatrzymał się koło nas elegancki samochód, przez okno wyjrzała młoda kobieta i miłym głosem zapytała czy potrzebujemy jakiejś pomocy. Pokazałam jej adres na szybko wyszukanego hostelu na co usłyszałam: – Wsiadajcie, to niedaleko, podwieziemy was. Tłum naganiaczy i taksówkarzy wokół nas gęstniał (a każdego z nich osobna w tym momencie szczerze nienawidziłam), spojrzałam do wnętrza samochodu analizując poziom bezpieczeństwa tej decyzji: młody mężczyzna za kierownicą, z tyłu starsza kobieta z  maleńkim dzieckiem: – Super! Dzięki! – odpowiedziałam otwierając drzwi samochodu, podczas gdy Adrien ładował do środka nasze plecaki. Sympatyczna muzułmańska rodzina podwiozła nas najpierw do pięciogwiazdkowego hotelu o tej samej nazwie co nasz hostel… Szybko wyprowadziliśmy ich z błędu i chcieliśmy wysiadać by złapać taksówkę lub przejść pieszo, ale nalegali, że nas zawiozą. Młoda kobieta zapytała nas o powód wizyty w ich mieście i jak usłyszała, że chcemy dojechać do wulkanu Ijen, zaoferowała, że nas tam zawiezie. Spojrzeliśmy na siebie z Adrienem zdezorientowani, wiedzieliśmy że to 3 godziny drogi i ważny szlak dla agencji turystycznych. Nasze zaufanie zostało dziś mocno uszczerbione, zaczęliśmy wymyślać wymówki, nie wierzyliśmy w bezinteresowność oferty. Gdy w pośpiechu szukałam miejsca do spania, nie zauważyłam, że w adresie podana jest tylko ulica, bez numeru. Nasi wybawiciele krążyli po niej z nami godzinę (!) pytając przechodniów czy wiedzą gdzie tu jest hostel. Aż się zaczęliśmy zastanawiać czy on w ogóle istnieje, bo nikt nie wiedział (właśnie sprawdziłam, że Ijen Bondowoso Home Stay istnieje i poprawiono jego dane adresowe- jest to najtańszy nocleg w mieście) i w końcu wyszukaliśmy kolejne miejsce Hotel Anugerah, gdzie pożegnaliśmy się z tą niezwykle miłą dziewczyną i jej rodziną, wiedząc już, że jej propozycja podwiezienia nas do Ijen była bezinteresowna. To przykre jak oszuści podważają wiarę w innych ludzi. Na drugi dzień rano, wraz z nowopoznaną Brytyjką i Kanadyjczykiem (to on krzyczał żebyśmy nie dawali oszustowi pieniędzy i został wyrzucony z autobusu) stawiliśmy się na dworcu w Bondowoso skąd odjeżdżają mini busy do Sempol- jednej z baz wypadowych na Ijen. Informacje o tym, o której startuje pierwszy bus mieliśmy różne, wiedzieliśmy za to, że nie mają one rozkładu i kolejne ruszają gdy się zapełnią. Czekaliśmy więc, podczas gdy wnętrze busika zapełniało się warzywami, owocami, wiadrami świeżego tofu, jajkami i ludźmi, jego dach natomiast zbiornikami z wodą, beznzyną i gazem co jakoś szczególnie nas nie ucieszyło, bo wiedzieliśmy że jeśli chcemy dziś dojechać do Ijen, nie mamy wyboru- musimy wsiąść w tą bombę na kółkach. Bilet dla Indonezyjczyka na tą trasę kosztuje 15 000 IDR, nas poproszono o 40 000 z czego stargowaliśmy na 35 000- dłuższymi negocjacjami nie chcieliśmy sobie już psuć humorów.  Wsiedliśmy i ruszyliśmy w 3 godzinną trasę przez wioski i miasteczka, przez plantacje kawy i lasy. Zastanawialiśmy się czy zostać w Sempol (oddalonego 13 kilometrów od Pos Paltuding- wioski leżącej na starcie trasy trekingowej na Ijen), czy od razu jechać do podnóża wulkanu. W Sempol mieliśmy do wyboru trzy home staye i mogliśmy w nocy przejechać ostatni odcinek na motorowych taksówkach (ojek) za 50 000 IDR od osoby. Jednak kusił, kusił ten wulkan żeby podejść bliżej. Jako, że była nas czwórka, zdecydowaliśmy się na transport samochodem, który w sumie wyniósł nas tyle co cztery motory: 200 000 IDR (wynegocjowane z 300 000). I w ten sposób wczesnym popołudniem znaleźliśmy się u podnóża Kawah Ijen. Jak się okazało Pos Paltuding trudno nazwać wioską… To dwa warungi (indonezyjskie bary z prostym jedzeniem), biuro strażników Parku Kawah Ijen, publiczna toaleta i kilka opuszczonych budynków, z których jeden był kiedyś hostelem, jeden hotelem (obydwa zamknięte), a pozostałe- nie wiadomo. Miejsc noclegowych brak. Szybko zorientowaliśmy się, że dwa z pustych budynków są otwarte i postanowiliśmy przysposobić podłogę jednego z nich na nasze „łóżka” za pomocą pożyczonych z baru kartonów (początkowo chciano ode mnie za nie zapłaty…). Szybko też okazało się, że budynek który wybraliśmy na noclegownię (ten czyściejszy) to miejscowa… musholla, czyli miejsce przeznaczone do modlitwy (dobrze, że nie zdążyliśmy się tam jeszcze rozłożyć bo mogłaby być z tego afera). Nie mając wyboru przenieśliśmy plecaki do brudnej, opuszczonej sali znajdującej się obok biura strażników, pozamiataliśmy sobie podłogę, porozkładaliśmy kartony, aż tu nagle pojawił się mężczyzna w pomarańczowej koszulce z napisem „Kawah Ijen” i oznajmił, że za nocleg tu musimy zapłacić 150 000 IDR. Powiedziałam mu, że chyba żartuje i że chcę rozmawiać z jego szefem. Wyszedł. Potem przyszedł drugi mężczyzna i przyniósł nam coś w rodzaju wykładziny, którą mogliśmy wyłożyć brudną i zimną podłogę (a wiedzieliśmy, że w nocy będzie dużo dużo zimniej) i powiedział, że jak chcemy tu spać, to musimy porozmawiać z jego szefem. Odpowiedziałam (zgodnie z prawdą), że czekamy na niego, ale… już nikt więcej nie przyszedł. Po prowizorycznym obiedzie w warungu (makaron instant z gratisową larwą nie chce wiedzieć czego, bo była akurat w moim talerzu), postanowiliśmy z Adrienem iść na krater zobaczyć zachód słońca (to jest tylko 3 kilometry trekingu więc postanowiliśmy zrobić go dwa razy- teraz i nad ranem), ale zatrzymali nas strażnicy tłumacząc ze stężenie trujących gazów jest w ciągu dnia zbyt wysokie. Wróciliśmy więc i dla zabicia czasu nazbieraliśmy drzewa i rozpaliliśmy ognisko. To był genialny pomysł bowiem tuż po zachodzie słońca słupek rtęci zaczął w szaleńczym tempie spadać, mroźna wilgoć przeszywała kości, a ogień nie tylko nas ogrzewał, ale i kusił nocujących w namiotach turystów, przewodników i pracowników kopalni siarki, którzy oczekiwali na swoją pierwszą nocną trasę. Włączyliśmy muzykę, ktoś przyniósł ciastka, ktoś ogromnego arbuza i banany, ktoś inny turystyczną kawiarkę (naprawdę!). Opowieściom przy ognisku nie byłoby końca, ale musieliśmy się w końcu pożegnać i złapać choć kilka godzin snu. Bramę Parku Kawah Ijen otwierano o 1 w nocy, my postanowiliśmy wyruszyć o 2:30 żeby dać fory pierwszym turystom (a dokładniej uniknąć potrzeby wyprzedzania wszystkich zasapanych), zdążyć dotrzeć do jeziora na dnie krateru po ciemku by zobaczyć słynne niebieskie płomienie, a jednocześnie nie musieć zbyt długo czekać na wschód słońca. Do sali, w której spaliśmy na podłodze, lodowaty wiatr przedziarał się przez ogromne szpary w oknach i drzwiach. W snowboardowych skarpetach i leginsach, podkoszulce z technicznej wełny i zapięta w śpiworze razem z głową nie mogłam spać- tak było zimno. Chciałam śnić o ciepłym kominku, ale sen nie chciał przyjść. Od 1 w nocy na pobliski parking zjeżdżały się samochody i motory przywożące turystów- trzaskanie drzwiami, ryk silników, głośne rozmowy wwiercały się w zmęczoną głowę. O 2:00 zadzwonił bezlitosny budzik. „Jak dobrze, że to nie Rinjani” pomyślałam szykując się do wyjścia, jeszcze bardziej zmęczona niż zanim się położyłam. Jako, że nasz „pokój” nie miał klucza, a wokół budynku kręcił się tłum ludzi, zabraliśmy plecaki by ukryć je w krzakach Po drodze do leśnej kryjówki zobaczyliśmy, że przy bramie na Ijen sprawdzane są bilety więc wróciliśmy się do biura, zapłaciliśmy 100 000 IDR od osoby i o 2:30 zaczęliśmy podejście na krater. Droga od razu wspina się w górę, nie ma czasu na rozgrzewkę na płaskim, ale nie nazwałabym tego stromym podejściem. Po kilkunastu minutach marszu dogoniliśmy jednego z pracowników kopalni. Chwilę rozmawialiśmy, gdy w pewnym momencie kazał nam się odwrócić i spojrzeć na sąsiedni wulkan Raung (to ten, który był w zeszłym roku odpowiedzialny za paraliż lotniska na Bali). Z daleka mogliśmy dojrzeć na nim rozżarzone do czerwoności plamy świecące w ciemności- znaki wyjątkowej aktywności wulkanu. Niesamowite! Potem ścieżka wypłaszczyła się, ale też zwężyła i wiodła nad przepaścią. Wymijając tłumy maszerujących turystów, musieliśmy uważnie patrzeć pod nogi. Po godzinie stanęliśmy na krawędzi kaldery wulkanu, tuż obok tablicy informującej o zakazie schodzenia do krateru. Zakazu, którego nikt tu nie przestrzega- nie zatrzymaliśmy się i my. Wypożyczyliśmy tylko maski przeciwgazowe od obrotnego górnika (wytargowaliśmy cenę 40 000 IDR wiedząc, że za tą kwotę moglibyśmy kupić nową maskę, ale… na cholerę nam ona?) i ruszyliśmy w dół, stromą ścieżką po śliskich kamiennych blokach. Już stąd widzieliśmy niebieskie płomienie, już stąd czuliśmy charakterystyczny zapach zgniłego jajka. Założyliśmy maski, po niecałych 30 minutach staliśmy na dnie krateru, tuż koło rur wydobywczych siarki, tuż koło kwasowego jeziora, w oparach toksycznych gazów drażniących oczy, oglądając nietypowe widowisko- niebieskie płomienie buchające ze skał (to siarka zapala się przy kontakcie z powietrzem). Po kilkunastu minutach wycofaliśmy się ze „strefy rażenia” i zawróciliśmy na krawędź kaldery mijając robotników dźwigających w koszach ogromne odłamki zastygłej siarki. Ich silne plecy budziły respekt, ich obute w kalosze lub nawet sandały stopy- współczucie. Wiedziałam jednak, że ich ubiór wynika z niewiedzy, a nie z biedy- jak na indonezyjskie warunki zarabiają oni całkiem nieźle, co sprawia, że o tą nieludzko ciężką pracę w fatalnych warunkach Indonezyjczycy się biją. Poza tym mogą sobie tutaj nieźle dorobić pozując turystom do zdjęć (50 000 IDR!) lub sprzedając siarkowe figurki jako pamiątki. Gdy doszliśmy do krawędzi kaldery i zwróciliśmy maski, zaczynało już świtać. Ruszyliśmy dalej w górę, w stronę stromego szczytu, ale nie udało nad się odnaleźć do niego drogi (i wyglądało to tak, jakby nikt tam nie wchodził). Ruszyliśmy więc dookoła tej olbrzymiej (prawie 20 kilometrów średnicy) kaldery, tak daleko jak prowadziła ścieżka. Wiał zimny, przeszywający wiatr (marzłam w kurtce puchowej i rękawiczkach), ale widoki wynagradzały cały trud. Wschodzące słońce rzucało coraz więcej światła na znajdujące się pod nami, lazurowe jezioro wypełnione nie wodą, a kwasem siarkowym o stężeniu ponad 90%. To największe kwasowe jezioro na świecie (jego pH wynosi 0.5, czyli tyle, ile płynu w akumulatorze samochodowym), którego głębokość miejscami dochodzi nawet do 200 metrów. Imponujące i przerażające zarazem. I niezwykle piękne. Nie wiem jak długo staliśmy na krańcu ścieżki na krawędzi kaldery konteplując piękno i niezwykłość otaczającego nas świata. Oprzytomnieliśmy przy kolejnym podmuchu mroźnego wiatru- jeśli chcieliśmy mieć szansę na złapanie jakiegoś transportu z tego zapomnianiego w ciągu dnia przez świat miejsca, musieliśmy szybko, zanim wszyscy odjadą, schodzić na dół. Po 40 minutach byliśmy już przy plecakach. Zrzuciliśmy przesiąknięte zapachem siarki ciepłe ubrania (śmierdzą do dziś, mimo prania), opłukaliśmy zakurzone ciała pod lodowatą wodą, rozglądając się przy okazji za kimś, komu mieliśmy niby zapłacić za nocleg. Nie znaleźliśmy nikogo takiego ani naszych współlokatorów, którzy zaczęli (więc i zapewne skończyli) wspinaczkę dużo przed nami. Stanęliśmy przy wyjeździe z prawie już pustego parkingu, zamachałam ręką, zatrzymał się luksusowy mini bus. Chcieliśmy by nas ktoś podrzucił do Sempol, skąd moglibyśmy złapać autobus na dalszą drogę, tymczasem złapaliśmy transport na kolejne 7 godzin, w niezwykle miłym towarzystwie młodych indonezyjskich podróżników, aż do nieszczęsnego dworca w Prombolinggo skąd mieliśmy jechać na kolejny wulkan. Nasz kierowca specjalnie nadłożył drogi żeby zawieźć nas na sam dworzec, a jedna z pasażerek pomogła nam znaleźć transport na Bromo. Pożegnaliśmy się z tą serdeczną ekipą i… w ostatnim momencie zmieniliśmy plany i wsiedliśmu do autobusu do Malang- po co? O tym w kolejnym odcinku, a teraz zapraszam do galerii zdjęć: Pocztówki z Kawah Ijen. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Ijen na własną rękę pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Slajdy podróżnicze „In Mundo” 3 – konkurs

15 października 2015 rusza III edycja slajdów podróżniczych w warszawskim kinie Luna. Jak co roku, na czwartkowych pokazach slajdów „In Mundo”, będzie można posłuchać pełnych pasji podróżniczych opowieści i zobaczyć na dużym kinowym ekranie zdjęcia z różnych zakątków świata. W tym sezonie (od 15 października 2015 r. do 17 marca 2016 r.) podróżnicy będą opowiadać między innymi o samotnym przejściu przez lasy równikowe Konga, absolutnej pustce Salaru de Uyuni, poszukiwaniu himalajskiego raju, średniowiecznej krainie kamiennych wież, motocyklowej podróży po bezdrożach Rosji i Azji Środkowej, a także o odkrywaniu świata równoległego, rowerowej przygodzie przez życie i (oczywiście) wędrówkach z plecakiem przez świat. PROGRAM:  15 października (czwartek), godz. 19.00  Hecho en Bolivia. Opowieści z serca Andów, 22 października (czwartek), godz. 19.00  Kuba – muzeum niespełnionych marzeń, 29 października (czwartek), godz. 19.00 Zielona Sukienka. Przez Rosję i Kazachstan śladami rodzinnej historii, 19 listopada (czwartek), godz. 19.00 Z plecakiem przez świat, czyli o tanim podróżowaniu, 26 listopada (czwartek), godz. 19.00 Jądro Afryki, czyli pieszo przez lasy równikowe Konga, 3 grudnia (czwartek), godz. 19.00 Islandia kraj pełen niespodzianek, 10 grudnia (czwartek), godz. 19.00 Kołyma, 14 stycznia (czwartek), godz. 19.00 Norwegia – Norð vegr droga 21 stycznia (czwartek), godz. 19.00 Świat równoległy – o miejscach, które wydaje nam się, że znamy, 28 stycznia (czwartek), godz. 19.00 Rumunia – przez Maramuresz i Bukowinę do Transylwanii, 4 lutego (czwartek), godz. 19.00 Na szlaku kamiennych wież, 11 lutego (czwartek), godz. 19.00 Pod stopami słońca, czyli Azja Środkowa i Afganistan na motocyklach, 18 lutego (czwartek), godz. 19.00 Góry z duszą, 25 lutego (czwartek), godz. 19.00 Tybet – z Bombaju na Dach Świata, 3 marca (czwartek), godz. 19.00 Iran – w poszukiwaniu skarbów orientu, 10 marca (czwartek), godz. 19.00 Kaszmir – w poszukiwaniu himalajskiego raju, 17 marca (czwartek), godz. 19.00 Gdzieś dalej, gdzie indziej. Więcej informacji i przedsprzedaż biletów: www.slajdypodroznicze.pl i www.kinoluna.pl, a także na profilu FB (www.facebook.com/Slajdypodroznicze). A na Pojechanej KONKURS, w którym do wygrania jest 5 pojedynczych wejściówek na dowolny termin. Wystarczy, że w komentarzu pod wpisem napiszecie, który pokaz chcielibyście zobaczyć najbardziej. Na odpowiedzi czekam do północy 14 października (czasu polskiego). Listę wylosowanych szczęśliwców opublikuję na blogu 15 października moim azjatyckim rankiem. Zaczynamy! Zachęcam  również do zaglądania na Pojechany FB, gdzie co dwa tygodnie będą do wygrania kolejne wejściówki! Post Slajdy podróżnicze „In Mundo” 3 – KONKURS pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Pocztówki z Kawah Ijen

POJECHANA

Pocztówki z Kawah Ijen

Indonezja, Jawa, aktywne wulkany, Kawah Ijen, wschód słońca, największe na świecie kwasowe jezioro, chmury toksycznych gazów, górnicy dźwigający wielkie bloki siarki- zapraszam do galerii zdjęć z wyjątkowo fotogenicznego miejsca. Relacja z trekingu i rady jak zdobyć wulkan Ijen na własną rękę już w kolejnym wpisie. Ijen volcano in East Java contains the world’s largest acidic lake famous for its turquoise color and sulfur mine- extremely photogenic place. Check this out! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Sprawdź co u nas! Post Pocztówki z Kawah Ijen pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Leniwe Gili

POJECHANA

Leniwe Gili

Wizja pizzy popijanej zimnym piwem towarzyszyła mi w najcięższych chwilach na Rinjanim (zrozumie mnie każdy po choćby kilku dniach na suchym, pozbawionym smaku smażonym ryżu jaki jedliśmy z braku innych opcji), więc jak tylko odespaliśmy trudy trekingu, spakowaliśmy polecaki i ruszyliśmy w stronę wysepek Gili- trzech siostrzanych skrawków lądu, gdzie zarówno pizza jak i piwo przestaje być jedynie sennym marzeniem. A raczej bardzo chcieliśmy ruszyć, ale trochę nam nie szło. Co prawda autobus na nasz widok zwolnił, ale się nie zatrzymał- zresztą i tak nie mieliśmy pojęcia gdzie jedzie, a miejscowi zapierali się, że do Bangsal, gdzie znajduje się port, transportu publicznego z Sembalun Lawang nie ma. Próbowaliśmy złapać stopa, ale każdy zatrzymany kierowca krzyczał zawrotną sumę 600 000 IDR i to za miejsce na pace pickupa. Samochody osobowe nie zatrzymywały się wcale. W  końcu udało nam się wynegocjować z kimś, kto zna kogoś, kto może nas zawieźć, cenę 450 000 IDR na tylnej kanapie terenówki. Malownicza droga prowadząca chwilę górską sempertyną a następnie cienką nitką wzdłuż błękitnego morza, minęła jak za pstryknięciem palców. Przy bramie wjazdowej do portu zatrzymał nas mężczyzna w mundurze, wsadził głowę przez otwartą tylną szybę i wyciągając w naszym kierunku dłoń rzucił szybkie: „dwieście tysięcy”. „Za co?!” odpowiedziałam zbulwersowana nie tyle faktem niespodziewanej próby wyłudzenia od nas jakiejś idiotycznej zapłaty, co brutalnego przywołania mnie do rzeczywistości ze świata fantazji, w którym zatonęłam w drodze. Mężczyzna osłupiał, schował rękę, wycofał głowę i zadowolił się dwoma tysiącami opłaty za wjazd do portu wciśniętymi mu w dłoń przez kierowcę, który odwrócił się do nas i pokazując gestem aprobatę powiedział „Wszyscy tu chcą pieniądze od turystów” po czym wybuchnął gromkim śmiechem powtarzając „good, good”. Potem pozostało nam już tylko zgrabnie minąć naganiaczy turystycznych speedboatów, kupić bilet na lokalną public boat i wsiąść na łódź. Po kilkunastu minutach rejsu wysiedliśmy na największej z rajskiej trójcy: Gili Trawangan. Szybko zbiliśmy cenę pokoju z 300 000 do 150 000 IDR (taki mamy budżet i tego się trzymamy), zrzuciliśmy plecaki i… poszliśmy na pizzę popijaną zimnym piwem. Gili to trzy małe wyspy położone u wybrzeży Lomboku (na północnym- zachodzie). Tak małe, że nawet największą z nich- Trawangan- możemy obejść dookoła spacerem. Zresztą „gili” w lokalnym dialekcie oznacza właśnie „mała wyspa”. Wszystkie trzy oferują plaże z białym piaskiem, cień palm i turkusowe morze. Nasz czas na wyspach Gili (stacjonowaliśmy na Trawangan, ale odwiedziliśmy zarówno sąsiadującą Meno jak i Air) upłynął nam na prostych uciechach: lenistwie na plaży, objadaniu się i imprezowaniu- każdemu się czasem trochę laby należy, co nie? Chodziliśmy na długie spacery plażą, pływaliśmy kajakiem z jednej wyspy na drugą, szukaliśmy pod wodą kolorowych rybek, tętniącej życiem rafy i moich wymarzonych żółwi- znaleźliśmy! To na Gili właśnie spełniłam kolejny punkt na mojej bucket list pływając z wielkimi żółwiami morskimi. Jakie one są słodkie! Którą z wysp Gili podobała mi się najbardziej, którą polecam? Zacznę przekornie: najmniej podobała mi się najbliższa brzegu Lomboku Gili Air- taka jakaś zaniedbana w moim odczuciu była. Gili Trawangan ma najlepszą infrastrukturę barowo-imprezowo-restauracyjną, ale bywa tu głośno i tłoczno, co nie każdemu musi się podobać. Wielki plus za wieczorny food market, na którym królują grillowane owoce morza. Trawangan ma też zdecydowanie najlepsze zejście do wody (zaraz koło przystani łodzi)- dno szybko opada w dół, nie ma kamieni ani ostrej rafy, dzięki czemu można nurkować prosto z plaży. Najładniejsze plaże widziałam jednak na Gili Meno. Ciężko natomiast tam pływać, szczególnie w czasie odpływu kiedy to pokryta rafą koralową płycizna ciągnie się daleko, daleko od brzegu. Na południowo-wschodnim krańcu wyspy dno morskie jest czyste i woda wydaje się głęboka, ale są tak silne prądy i fale, że nie odważyłam się (ani ja, ani nikt inny) wejść tam do wody. Gili Meno jest dużo spokojniejsze i leniwe od Trawangan, wizualnie ładniejsze, ale dla niektórych może moim zdaniem okazać się nudne. Z drugiej strony kilka dni z książką w hamaku chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziło, co? Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Leniwe Gili pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

69 znaków, że jesteś nałogowym backpackerem

Dobrze jest się pośmiać czasem z samych siebie. Oto 69 znaków, że jesteś nałogowym backpackerem (prawdopodobnie bez szans na odratowanie) w Azji Południowo- Wschodniej: Umiesz powiedzieć w dziesięciu językach: „dzień dobry”, „dziękuję”, „za drogo” i „piwo”. Kradniesz serwetki z barów i restauracji by użyć ich jako chusteczek/papieru toaletowego. Prysznic bierzesz zawsze w klapkach, ale bez mrugnięcia okiem zdejmujesz je przed sklepem czy restauracją jeśli taki jest lokalny zwyczaj. Masz w portfelu waluty conajmniej trzech krajów. Wiesz kiedy jest Holi, Son Kran i Chiński Nowy Rok, za nic nie możesz sobie jednak przypomnieć dokładnej daty Bożego Ciała ani co to za katolickie święto jest obchodzone w Polsce w sierpniu. Zawsze dzielisz z kimś prysznic, chociażby z gekonem. Chciałbyś mieć bar na plaży w Tajlandii. Twoja definicja pojęć „tanio” i „czysto” zmieniła się diametralnie od czasu, kiedy wyjechałeś z Polski. A właścicie kiedy to dokładnie było?? Lokalne ceny przeliczasz na porcję Phad Thaia albo noclegi w bungalowie na plaży. Doskonale posługujesz się pałeczkami, sprawnie wywijasz duetem łyżki z widelcem, ale i tak uważasz, że najwygodniej je się gołymi rękami. Nóż? Nóż to narzędzie zbrodni, a nie sztuciec. Targujesz cenę. Zawsze. Wiesz co to tuk tuk i ojek. Domem nazywasz miejsce, w którym dziś śpisz. Negocjujesz z celnikami miejsce na stempel w paszporcie próbując przekonać ich, że zmieszczą się na „poprzedniej stronie”. Ostatni raz kiedy kąpałeś się w ciepłej wodzie było to w gorących źródłach. Gorąca woda w kranie to luksus. Zjadłbyś chleba. Łóżko przestało być dla Ciebie niezbędne do spania. Równie dobrze sprawdza się hamak, siedzenie w autobusie, trawnik, plaża, karton, podłoga na lotnisku. Nie wiesz jaki jest kurs złotego w stosunku do lokalnej waluty, wiesz za to jaki jest kurs dolara. Masz tatuaż albo zaraz będziesz mieć. Ubrania, zanim je wypierzesz, zakładasz przynajmniej trzy razy. Twój dobytek waży nie więcej niż 15 kg. Jesteś w stanie spakować się w trzy minuty. Jesteś w stanie zasnąć w trzy minuty. Wszędzie. Umiesz jeździć skuterem lub miałeś wypadek na skuterze. Nie ma innej opcji. Niezależnie od płci masz tylko dwie pary butów: trekkingowe i klapki. Pranie robisz w umywalce, w zimnej wodzie. Z pamięci recytujesz nazwy wszystkich lokalnych tanich linii lotniczych. Wracając z imprezy wskakujesz do pierwszego „przypadkowo spotkanego” basenu. Potrafisz wymienić bez zastanowienia oryginalne nazwy conajmniej dwóch tradycyjnych dań z conajmniej pięciu azjatyckich krajów. Byłeś na conajmniej jednym Full Moon Party. Jako lampki nocnej używasz czołówki lub latarki w telefonie. Golisz się/depilujesz przy świetle czołówki lub latarki w telefonie. Włosy obcina Ci towarzysz podróży lub sympatyczna dziewczyna poznana wczoraj w hostelu, ewentualnie nie obcinasz ich wcale. Wiesz kiedy i gdzie jest sezon na mango. Pływałeś nago w oceanie. Próbowałeś magic mashrooms. Wiesz, że lepiej nie zadzierać z małpami. Piłeś wino ryżowe. Masz przyjaciół we wszystkich strefach czasowych. Dobry transport to tani transport. Potrafisz wymienić przynamniej jedną lokalną markę piwa z conajmniej siedmiu azjatyckich krajów. Twoje stopy są opalone w kształt japonek. Jeśli zdarzy Ci bookować hostel online, kartą przetargową jest darmowe śniadanie i transport z lotniska. Poznając nowych ludzi najpierw pytasz ich z jakiego są kraju, dopiero potem (ewentualnie) o imię, którego i tak z reguły nie pamiętasz. Zapamiętujesz ludzi po narodowościach. Mówisz: „Pamiętasz tą Niemkę z hostelu?” albo „O tym miejscu powiedział mi ten Francuz w Siem Reap”. Wiadro z wodą i kubek to też prysznic. Jesz to samo i tak samo jak lokalesi. Tył pickupa czy ciężarówki to transport dobry jak każdy inny. Wiesz co to „visa run”. Od dawna nie korzystasz z Lonely Planet. Nie wiesz jaki jest dzień. Lubisz pikantne jedzenie. Uprawiałeś seks na łóżku piętrowym. Jadłeś smażone insekty. Twój paszport jest wydany przez ambasadę. Umiesz grać na gitarze/ukulele lub planujesz się nauczyć. Nie wiesz co wpisać w rubrykach „stały adres” w formularzach na przejściach granicznych. Nie wiesz co wpisać w rubryce „zawód” w formularzach na przejściach granicznych. Gdy znajdziesz insekta w swoim talerzu, spokojnie wyciągasz go i jesz dalej. Masz podróbki Ray Banów kupione za +/- trzy dolary. Minimum trzy kraje temu przestałeś używać antyperspirantu. Czasem śni Ci się pizza. Biegunka to biegunka, nie żadna choroba. Wiesz w jakim kraju jest ulica Khao San. Jesteś mistrzem w jengę. Nie znasz daty końcowej swojej podróży. Chcesz mieszkać w Azji. Nie wobrażasz sobie powrotu do „normalnego życia”. Ile z powyższych punktów jest o Tobie? Koniecznie daj znać! A jakie objawy zauważają u siebie nałogowcy podróżujący z plecakiem po innych zakątkach globu niż Azja Południowo- Wschodnia? Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post 69 znaków, że jesteś nałogowym backpackerem pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Rinjani na własną rękę

POJECHANA

Rinjani na własną rękę

Trekkingu na Rinjani bałam się zanim jeszcze dotarliśmy do Sembalun Lawang- a to w efekcie relacji od przyjaciół, którzy przeżyli to na własnej skórze i opisów, które znalazłam w internecie. Wszyscy zgodnie mówili, że jest cholernie ciężko. Mimo tego, że na zdobycie szczytu na 3726 m mieli dwa a nawet trzy dni, przewodnika, który pilnował by nie zboczyli ze szlaku i narzucał tempo i tragarza, który niósł im namioty, śpiwory, żywność i wodę. Mówili, że droga jest długa, że w nocy strasznie zimno (a kulminacyjnym punktem programu jest wschód słońca oglądany ze szczytu, więc wspinać się trzeba w nocy), że drobny wulkaniczny żwir osuwa się spod nóg z każdym krokiem. Bałam się, że nie dam rady. Tymczasem Adrien oznajmił, że nie po to był jednym z najlepszych wspinaczy we Francji (co jest prawdą) żeby brać za przewodnika po górach farmera w klapkach (co jest również zgodne z rzeczywistością). Trudno mi było z tym argumentem dyskutować, bo wiedziałam, że ma rację, ale kiedy popatrzył na mapy, pomierzył, policzył i stwierdził, że „zrobimy” Rinjani w jeden dzień, popukałam się w czoło. Moim dotychczasowym największym górskim osiągnięciem było wejście na Kasprowy, z którego oszczędzając kolana (zniszczone przez kilkanaście lat intensywnych treningów- byłam tancerką, nie mówiłam Wam?) zjechałam kolejka linową. Adrien nie ukrywał, że to duże wyzwanie: 17 km w jedną stronę i (co najtrudniejsze) ponad 2 500 m różnicy wysokości między punktem startowym a szczytem (nasza wioska, z której mielibyśmy wyruszyć pieszo, znajduje się na 1154 m, godzinę drogi przed bramą Parku Narodowego Rinjani). Ale tłumaczył, że w namiocie na dużej wysokości i przy niskiej temperaturze nie będę dobrze spała i będę zmęczona już na starcie najtrudniejszego podejścia (stromy stożek wulkanu pokryty drobnym żwirem), że bez plecaka z ciepłymi ciuchami, jedzenia i śpiwora będzie mi się dużo lepiej szło (przy okazji wytłumaczył różnicę między stylem himalajskim, za którym obstawałam czyli z pełnym wyposażeniem, ale powoli i alpejskim, w którym był szkolony- czyli z jak najlżejszym plecakiem i idąc bardzo szybko). A ja tylko coś odburknęłam, że chyba zwariował i się obraziłam. Ze strachu. Jako, że byliśmy w Sembalun już kilka dni (Adrien latał z okolicznych gór a ja relaksowałam się pisaniem) i do tego byliśmy jedynymi białymi turystami, którzy zatrzymali się w wiosce, mieszkańcy zaczęli się nami interesować. Codziennie ktoś wpadał do nas podpytać czy nie potrzebujemy przewodnika, nastraszyć jak jest niebezpiecznie wchodzić na szczyt samemu (była między innymi mrożąca krew w żyłach historia włoskiego turysty, który zgubił drogę i niemal umarł z pragnienia), a nawet okłamać, że jest to zabronione i nas bez przewodnika przez bramę do Parku Narodowego nikt nie przepuści. Aby uciąć nagabywanie, odpowiadaliśmy że to dla nas za wysoko i za daleko, i że my sobie tu po tych okolicznych wzgórzach tylko chodzimy. Po kilku dniach Adrien poszedł na Rinjani. Sam. Nie, nie dlatego, że byłam obrażona, tylko żeby zlecieć ze szczytu na skrzydle do speedflyingu (takiej małej i bardzo szybkiej paralotni). Na szczyt dotarł o wschodzie słońca po 5 godzinach marszu (biegu chyba raczej). Droga na dół zajęła mu 10 minut. Zobaczcie sami! Wrócił i powiedział, że jest cholernie ciężko i że mam rację, że potrzebuję dwa dni. Wypożyczyliśmy więc namiot, kupiliśmy suchy prowiant (w sklepach w Sembalun mają mnóstwo suszonych owoców, energetycznych batonów i tym podobnych rzeczy), spakowaliśmy plecaki i chwile po zmroku poszliśmy spać bowiem po obejrzeniu zdjęć Adriena ze wschodu słońca zdecydowałam, że wolę być na szczycie popołudniu (no co ja zrobię, że fanką wschodów nie jestem i wolę światło końca dnia), musieliśmy więc wyruszyć przed świtem. Wystartowaliśmy z Sembalun Lawang o 3:30 nad ranem. Po godzinie minęliśmy bramę i zamkniętą kasę Parku Narodowego Rinjani i ruszyliśmy przez rozległą sawannę w stronę pierwszego podejścia. Droga była wąska, obrośnięta wysoką trawą, czasem prowadziła odrobinę w dół po kamieniach, czasem w górę, czasem po piasku, jednak była bardzo wyraźna i nawet w totalnych ciemnościach nie sposób ją było zgubić. Wschód słońca zastał nas jeszcze zanim schowała się w lesie i wystrzeliła w górę. Robiło się coraz bardziej gorąco, ale udawało mi się utrzymywać szybkie tempo marszu i jak na ilość przebytych kilometrów czułam się wyjątkowo rześko. Tylko ten cholerny plecak ciążył coraz bardziej. Adrien, który taszczył namiot i większość zapasów wody, zaczął narzekać na ból (roztrzaskanego w zeszłym roku) kręgosłupa. Dotarliśmy na skraj lasu, stanęliśmy przed pierwszym stromym podejściem, sprawdziliśmy czas, przeanalizowaliśmy co nas czeka kontra samopoczucie i wspólnie zdecydowaliśmy schować większość bagażu w krzakach i spróbować zdobyć Rinjani i wrócić za jednym zamachem. W razie gdybym była już na ostatnich nogach, wrócimy „tylko” do plecaków i przy nich rozbijemy namiot by odpocząć kilka godzin przed drogą powrotną przez sawannę. Po 5 godzinach od startu byliśmy w obozie, w którym nocują grupy z przewodnikami. Przywitał nas… widok na góry śmieci, obrzydliwy smród moczu i wszystkiego innego co pozostawiają za sobą ludzie. Chęć na dłuższy postój, która rosła we mnie z każdym konarem, o który potknęłam się podczas stromego podejścia przez las, wyparowała wraz z podmuchem wiatru cuchnącego uryną. Jej jak ja się cieszyłam, że nie muszę tam spać! Jak mi żal było tych ludzi w tym będącym obrazem nędzy i rozpaczy obozowisku (o ja naiwna). Wyraźnie zaczynałam czuć ból ścięgien achillesa (naprawdę było stromo), ale jeszcze bardziej czułam odór rozkładających się odpadów i jak najszybciej chciałam stamtąd uciec. Nawet skrawek widoku na jezioro Segara Anak w kraterze Rinjani, ani ostrzeżenie Adriena, że teraz będzie trudniej, nie zatrzymały mnie w miejscu. A było piekielnie trudno. Kolejna część szlaku wiodła przez rzekę drobnego żwiru- bardzo stromą i bardzo głęboką. Noga za każdym ruchem zapadała się w niej minimum po kostkę i osuwała w dół. Czasem posuwałam się o pół kroku w górę, czasem o kilka centymentrów, czasem wcale. Zza kolejnego zakrętu wyłaniał się kolejny zakręt, i kolejny, i jeszcze jeden. Czułam ból nie tylko w piętach, ale i pod kolanami, i w ramionach, które powoli więdły od pracy z kijkami trekkingowymi. Pot lał się ze mnie strumieniami, wulkaniczny pył i kurz drażnił oczy i nos, oblepiał twarz, wchodził w usta. Nie miałam siły. Adrien powtarzał: „nie patrz do góry, patrz pod nogi, odpychaj sie na kijkach, oddychaj spokojnie, dasz radę!”. W końcu stanęłam na brzegu krateru na 2639 m, zobaczyłam magnetyzującą panoramę jeziora Segara Anak, z  którego wyrasta młodszy brat Rinjaniego- wulkan Barujari (2376m), stożek balijskiego wulkanu zatopiony w chmurach w oddali i szczyt Rinjani- wciąż tak daleko! Usiadłam i stwierdziłam, że nie idę dalej, że w sumie to ja chciałam zobaczyć jezioro i porobić zdjęcia, że nie jestem górołazem, że nie muszę nikomu niczego udowadniać, że nie muszę wchodzić na szczyt. „Ze szczytu jest ładniejszy widok” usłyszałam. Nie było rady, musiałam iść. Pierwszy odcinek biegnący wzdłuż krawędzi krateru był całkiem znośny a widoki nieziemskie- dosłownie! Krajobraz był iście księżycowy. Jednak zmęcznie dawało się już we znaki, ciało zaczynało się buntować, a głos zza moich pleców powtarzał jak zepsute radio „trzymaj tempo, rób małe kroki, trzymaj tempo”. Widok ostatniego odcinka do szczytu, stromego, pokrytego drobnym, luźnym żwirem nie dodawał otuchy. W ciągu ostatnich 2 godzin wspinaczki jakieś 500 razy podejmowałam decyzję, że nie idę dalej. Coraz trudniej było mi zapanować nad oddechem w rozrzedzonym wysokością powietrzu, przegrzane stopy piekły nieznośnie, moje uda skamieniały. Krok w górę i zjeżdżałam w dół, krok w górę i zjeżdzałam w dół. Małe kamyczki wpadające do butów uwierały boleśnie, twarz co chwilę przebiegał grymas wysiłku, czułam napięte mięśnie barków, brzucha, pleców. Przez zaciśnięte usta samowolnie wydostawało się przekleństwo: „fuck you Rinjani!”. I ten pył, wszędzie ten pył. „To niemożliwe, nie dam rady, ja już nie mogę!” krzyczałam, a w odpowiedzi słyszałam „Nie możesz się teraz poddać, nie teraz, jesteś za blisko, dasz radę!”. Krok w górę i zjeżdżałam w dół, krok w górę i zjeżdzałam w dół… „Nie patrz na szczyt, patrz pod nogi” podpowiadał Adrien. Miał rację, bo szczyt od dłuższego czasu ani drgnął. Zdawało mi się, że mimo potu, mimo bólu stoję w miejscu. Łapczywie łapałam oddech. Chciało mi się płakać. Na 3726 m stanęłam po 11 godzinach trekingu, 5 godzin od krótkiego postoju w obozie. Wykończona. Szczęśliwa. Jej! Zrobiłam to! Jej! Jak tu pięknie! „Baby, you’re the best!” krzyczał mój góral. Jęzory zastygłej magmy zmieniały w słońcu kolory: brązy, czerwienie, róże, pomarańcze, żółcie. Długie cienie malowały nowe kształty na ścianach wulkanu, świat w dole przykryły chmury gęstą kołdrą- nie istniał. Byliśmy na szczycie sami. Usiedliśmy i obserwowaliśmy niezwykły spektakl jaki odgrywała przed nami natura. Nikt nie chciał przerywać ciszy, po której miało nastąpić nieuniknione- długa, mozolna, bolesna droga w dół. Drobny żwir, będący przekleństwem dla zdobywających szczyt, jest istnym błogosławieństwem podczas schodzenia w dół. Ślizgając się jak na nartach, można zaoszczędzić mnóstwo czasu, energii i… bólu kolan. Uff, cóż to była za ulga! Jak szybko szło! W 10 minut byliśmy na wypłaszczonej krawędzi krateru. Chwila marszu i dotarliśmy do stromego odcinka rzeki żwiru prowadzącej do obozu. Puściłam Adriena przodem, odczekałam chwilę by opadł wzniecony przez niego kurz i ruszyłam w dół. Coraz szybciej, coraz płynniej, coraz więcej frajdy czerpiąc z tej jazdy. Nagle droga się urwała. Musiałam zaaferowana ślizgiem przeoczyć zakręt. Pod górę zbyt stromo, zbyt grząsko, nie byłam w stanie podejść nawet o kilka centymetrów. Pode mną skarpa- trochę za wysoko żeby skakać. Szybka decyzja, rzuciłam w dół kijki, chwyciłam jakiś wystający konar, drugą ręką przytrzymałam się gałęzi wyrastającego z wąwozu drzewa, opuściłam się odrobinę niżej, zawisłam na gałęzi, aaaaaa wysoko! Skoczyłam. Uff… jestem cała. „Adrien!”, „Adrien!” krzyczałam przestraszona. Głos mi drżał coraz mocniej, zrozumiałam, że mojego wołania z wąwozu nikt nie usłyszy. Przez głowę przeleciała mi myśl o niedźwiedziach i wilkach… „Przecież tu nie ma wilków głupia! Ok, weź się w garść dziewczyno, nie panikuj, zastanów gdzie jest obóz- przecież jesteś blisko! Jest chwila przed zachodem, słońce jest tam, musisz szukać drogi w tamtym kierunku. Tylko spokojnie, tylko spokojnie…”. Szłam przed siebie próbując znaleźć jakiś punkt orientacyjny i mówiąc do siebie na głos. Jest! Jest! Na drzewie rosnącym na skarpie wysoko nad moją głową zobaczyłam tabliczkę, którą pamiętałam z drogi na szczyt. Jeszcze tylko się wspiąć- po korzeniach, kopiąc rękami wgłębienia w miękkiej ziemi by mieć za co chwycić. Już jestem prawie na górze, już zaraz moja głowa wychyli się na powierzchnię, o! ludzka kupa 5 cm od mojej twarzy… Czyli jestem blisko obozu, krzyczę przez łzy, słyszę jego odpowiedź! Droga ze szczytu do obozu, mimo mojej przygody, zajęła nam 40 minut. Na miejscu wypiliśmy zasłużone piwo (kupione na miejscu za 100 000 IDR, ale zapłaciłabym i 200 000) oglądając zachód słońca i udając, że nie czujemy otaczającego smrodu (nawet przy takim zmęczeniu nie do końca było mi w tej kwestii wszystko jedno).  Zmrok nas gonił nieubłaganie, a czekała nas jeszcze długa droga. Nie byliśmy też pewni czy w kompletnej ciemności będziemy w stanie zlokalizować plecaki- trzeba było się spieszyć. Tymczasem moje ciało buntowało się coraz bardziej- bolały stopy, plecy, ramiona. Zaczynały boleć, co najgorsze, kolana. A ścieżka stroma, a niebo coraz ciemniejsze. Do plecaków dotarliśmy po 16 godzinach od wyjścia z domu. 16 godzin! Z jedną dłuższą przerwą na szyczycie i tylko kilkoma kilkuminutowymi na łyk wody czy energetycznego batona. Byłam wyczerpana, bolała mnie głowa. Chciałam zostać, położyć się tu, gdziekolwiek, zanąć. Adrien przekonywał mnie, że jesteśmy już blisko, że będę szczęśliwa mogąc wziąć prysznic, położyć się do prawdziwego łóżka i spać tak długo, jak będę chciała. I że jutro nie będę musiała już nigdzie chodzić. Wlekłam się więc powłucząc nogami, co chwilę boleśnie kopiąc w konar lub kamień. Płakałam. Ze zmęczenia, z bezsilności. Z fizycznego bólu wreszcie. Wyczerpany umysł podsuwał czarne myśli. Bałam się. Bałam się szelestów i cieni, bałam się kroków, które słyszała moja wyobraźnia. Gdy minęliśmy kolejny „ostatni most”, „ostatni zakręt”, a zanim pojawiał się kolejny, i kolejny, i kolejny, nie mogłam odgonić od siebie myśli, że wpadliśmy w pętlę czasu. „Nigdy stąd nie wyjdziemy” krzyczałam przez łzy. Nie miałam siły. Mijała godzina za godziną. Do naszego hostelu dotarliśmy o 23:30, po 20 godzinach trekingu, pokonanych 35 kilometrach i ponad 2500 m różnicy wysokości w drodze na szczyt i… z powrotem. Złe emocje opadły jak tylko zobaczyłam światła wioski w oddali. Ból ciała też przestał aż tak bardzo doskwierać. Byłam nieziemsko zmęczona, brudna, głodna i szczęśliwa. Miałam świadomość, że zrobiłam coś wielkiego dla siebie samej- przekroczyłam kolejną granicę, sięgnęłam po moje „niemożliwe”. Nagle poczułam, że mogę wszystko. Rozebrałam się. Okazało się, że nawet pod ubraniem jestem oblepiona grubą warstwą czarnego wulkanicznego pyłu. Odkręciłam kran. Pssstt! Coś zabulgotało w rurach i cisza… Opłukałam się wodą z kubełka do spuszczania azjatyckiego kibelka i przytuliłam do mojego wyczerpanego, brudnego jak ja górala. Obiecaliśmy sobie, że więcej w tak długą trasę nie pójdziemy i poszliśmy spać. Jak myślicie, dotrzymamy słowa? Rinjani na własną rękę- rady praktyczne • Trekking na Rinjani jest wymagający fizycznie i psychicznie- oceń uczciwie swoją kondycję zanim zdecydujesz się w ile dni chcesz go zdobyć. Pamiętaj, że to ponad 2500 m różnicy wysokości do pokonania. To dużo! Ja nie jestem królem sportowców, ale jestem w formie trochę lepszej niż przeciętna kobieta po trzydziestce i do tego jestem straszliwie uparta, a to się w górach przydaje. Przede wszystkim jednak byłam w towarzystwie doświadczonego wspinacza- bez niego ani bym się nie zdecydowała na podejście w jeden dzień, ani tego nie dokonała. • Bilet wstępu do Parku Narodowego Rinjani kosztuje 150 000 IDR płatne w kasie (która była zamknięta za każdym razem, gdy ją mijaliśmy). • Jeśli zdecydujesz się na nocleg w namiocie, polecam rozbicie go przed głównym obozem- na ścianie wzgórza, na której się ten śmierdzący kawałek ziemi znajduje lub jeszcze przed nią. A to w celu uniknięcia tych przykrych zapachów i widoków właśnie. Koniecznie zabierz ciepły śpiwór, ciepłą pidżamę i grube skarpety. • Przygotuj się na niskie temperatury w nocy i na wiatr na szczycie- to jest 3726 m! Ja zarówno na szczycie, jak i w drodze powrotnej, gdy byłam już kompletnie wyczerpana, założyłam lekką, ale bardzo ciepłą kurtkę wypełnioną gęsim puchem, a nawet cienkie rękawiczki (takie dla biegaczy)i opaskę na uszy. • Kijki trekkingowe (o butach nie będę przecież nawet wspominać) to absolutna konieczność na tej miejscami żwirowej i stromej trasie. Upewnij się, że umiesz prawidłowo z nich korzystać (ja jak się okazało, używałam ich błędnie- podciągałam się na nich, a tymczasem na kijkach trekkingowych idąc po płaskim lub w górę, należy się odpychać). • Pamiętaj o czołówce, kremie z wysokim filtrem na twarz, dużej ilości wody (po drodze nie ma żadnych ujęć) i pomadce ochronnej. Dobrze ci zrobią również mokre chusteczki, którymi od czasu do czasu możesz przemyć twarz z kurzu. Znajomi polecali mi również zabranie maski na usta, ale szczerze mówiąc nie mogłam w niej zaczerpnąć oddechu- wolałam już wdychać kurz. • Zaplanuj sobie trasę tak, by iść nocą gdy jesteś świeży i wypoczęty. Bardzo ciężko idzie się w ciemnościach będąc wyczerpanym. • Idź równym tempem, rób małe kroki, patrz pod nogi, nie daj się! Powodzenia! Koniecznie zajrzyj do galerii zdjęć Pocztówki z Rinjani. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Rinjani na własną rękę pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

Pieniądze w podróży

Przygotowując się do podróży dookoła świata musieliśmy się zastanowić w jaki sposób będziemy korzystali z naszych pieniędzy. Staraliśmy się znaleźć rozwiązanie bezpieczne, niezawodne i jak najtańsze. Ideałów nie ma (szczególnie jeśli mówimy o światowym systemie finansowym), ale znaleźliśmy kilka sposobów by ograniczyć koszty i i zabezpieczyć się przed sytuacją, gdy zostaniemy bez grosza w kieszeni mimo dostępnych środków na kontach, a także, na tyle na ile możemy, przed kradzieżą. Oto nasze triki na tańsze i bezpieczniejsze pieniądze w podróży. Bezpieczeństwo To, że nie nosi się oszczędności życia w plecaku (jednak najlepszym dla nich miejscem jest bank), nie macha nieznajomym przed nosem wypchanym portfelem ani nie chowa go w tylej kieszeni spodni- to na pewno wszyscy wiedzą. Złodzieje czyhają jednak nie tylko na zawartość naszych toreb i plecaków, ale również na zasoby naszego konta (a czasem nawet więcej- limity kart kredytowych), dlatego warto rozważyć kilka prostych rozwiązań: • Konto bieżące i konto główne- oszczędności, o ile nie korzystamy z narzędzi finansowych takich jak lokaty czy fundusze inwestycyjne, trzymamy na koncie głównym, do którego mamy kartę płatniczą z niemal zerowymi limitami (które w razie dużego zakupu zmieniamy na chwilę). Co jakiś czas (na przykład co miesiąc) przelewamy z konta głównego kwotę na nasze wydatki na konto bieżące, do którego mamy kartę debetową, z której na bieżąco korzystamy. Takie rozwiązanie ratuje nasze oszczędności w przypadku kradzieży karty, a także napadu, podczas którego z pistoletem przy głowie jesteśmy prowadzeni do bankomatu by wstukać PIN i pobrać gotówkę- w najgorszym wypadku możemy stracić miesięczny budżet. • VPN- podczas podróży często korzystamy z otwartych sieci WIFI, dlatego warto zabezpieczyć się przed możliwością „podejrzenia” danych, które transmitujemy (na przykład loginów i haseł do konta, czy numerów karty kredytowej) właśnie przy użyciu VPN (który przyda się również w obchodzeniu ceznzury internetu w Chinach). Niezawodność W różnych krajach obowiązują różne systemy bankowe, walutowe, rozliczeniowe, itd., dlatego warto mieć zawsze plan B i asa w rękawie na czarną godzinę. • Warto zadbać by w swoim portfelu mieć zarówno kartę MasterCard jak i Visę- zdarza się, że tylko jedna z tych kart jest obsługiwana przez dany terminal lub (co gorsza) jedynego operatora kart płatniczych w mieście/regionie/kraju. • Warto mieć również dwa konta (może być na parę jeśli podróżujemy we dwoje) w dwóch różnych bankach by uniknąć sytuacji, gdy będąc na drugim końcu świata mamy przerwę techniczną w naszym jedynym banku wypadającą u nas, ze względu na różnicę czasu, w dzień (przerabiałam w Australii- cały dzień na małej porcji frytek). U nas to rozwiązanie wyszło naturalnie- ja bowiem trzymam oszczędności w polskim banku, a Adrien we francuskim. • Na wypadek braku dostępu do gotówki (sytuacja z serii „najbliższy bankomat jest w wiosce 30 km stąd”) i w razie kryzysowych sytuacji, którymi musimy zarządzić (jak azjatycki policjant chcący nas aresztować za brak migacza w skuterze) warto mieć przy sobie trochę dolarów amerykańskich- koniecznie w małych nominałach. Legendarne „zielone” wciąż w wielu krajach otwierają drzwi, wymazują winy i łagodzą obyczaje. Ja zawsze wożę przy sobie głęboko schowaną stówę na czarną godzinę (która już nie raz uratowała mi skórę, na przykład gdy rozbiłam skuter na Filipinach). Koszty I tu się zaczyna… Okazuje się bowiem, że korzystanie z naszych własnych pieniędzy podczas podróży może być bardzo drogie. Banki, poza stałymi opłatami za prowadzenie konta czy karty, naliczają opłaty za wypłaty z bankomatów za granicą (często bardzo wysokie, sięgające kilku procent pobranej gotówki) i oczywiście za płatności kartą. Do tego dochodzi jeszcze kwestia kosztów ukrytych, takich jak przewalutowanie, które może być nawet podwójne (a banki, jak wiemy, zbyt korzystnych kursów wymiany walut z reguły nie mają). Czemu podwójne? Bo na przykład wypłacamy z bankomatu rupie indonezyjskie kartą Visa czyli rozliczaną w euro (MasterCard dla odmiany jest rozliczana w dolarach amerykańskich), więc rupie są przeliczane na euro, a euro na złotówki, w których mamy prowadzone konto. Na każdej operacji tracimy kilka groszy wynikających z różnic między kursem banku a rynkowym. Do tego dodajemy bardzo popularną w wielu krajach azjatyckich opłatę naliczaną przez lokalnego operatora bankomatów (niezależną od opłaty naliczanej przed nasz bank) i nagle się okazuje, że jesteśmy dużo biedniejsi niż zakładaliśmy. Jak zmniejszyć te koszty? • Podwójnego przewalutowania możemy uniknąć poprzez założenie konta walutowego wraz z kartą obsługującą tą walutę- czyli na przykład konto w euro z podpiętą do niego Visą. Dzięki temu przy wspomnianej transakcji w rupiach indonezyjskich, pobrana kwota zostanie przewalutowana tylko raz- na euro. Konto w walucie zagranicznej możemy zasilać dzięki internetowym kantorom, które mają dużo korzystniejsze kursy niż banki. Poza tym jeśli zaobserwujemy moment kiedy kurs interesującej nas waluty jest wyjątkowo niski, możemy kupić większą kwotę na zapas. W przypadku transakcji zagranicznych kartą podpiętą do konta złotówkowego, przewalutowanie jest dokonywane natychmiast- bez względu na wysokość kursu w danym momencie, możemy więc trafić na wyjątkowo niekorzystny. U nas to rozwiązanie też wyszło naturalnie- Adrien jako obywatel Francji ma konto w euro rzecz jasna, a ja współpracując jako dziennikarz z zagranicznymi firmami już jakiś czas temu musiałam założyć konto walutowe. • Aby ograniczyć koszty za wypłaty z bankomatów naliczane przez lokalnych operatorów (stała opłata) pobieramy zawsze maksymalną kwotę gotówki, na jaką pozwala bankomat. Koszty naliczane przez polskie banki ograniczamy szukając najtańszego. Dobrym rozwiązaniem jest stała opłata (o ile jest w granicach przyzwoitości) niezależna od pobranej kwoty- wtedy wybierając jednorazowo większe kwoty ograniczamy koszty. W przypadku prowizji procentowej nic nie możemy zrobić. • Świadomość opłat może mieć duży wpływ na koszty dostępu do naszych środków finansowych. Przede wszystkimn nalezy sprawdzić różnice opłat pomiędzy wybraniem gotówki z bankomatu, płatnością kartą w sklepie i transakcjami internetowymi. My na przykład operujemy głównie gotówką pobieraną z bankomatów w dużych kwotach kartą walutową, transakcji internetowych dokonujemy kartą kredytową (co w przypadku zakupu biletów lotniczych uruchamia nam ubezpieczenie bagażu- więc korzystamy) lub jeśli, jest taka możliwość, PayPalem, który wychodzi zdecydowanie najtaniej (dzięki bardzo niskim prowizjom i możliwości operowania różnymi walutami bez przewalutowywania), ale niestety tylko niektóre serwisy rezerwacyjne (hotele, bilety) udostępniają tą formę płatności. Kartą w sklepie, ze względu na wysokie koszty obsługi transakcji, staramy się w ogóle nie płacić. Jak widzicie pułapek jest mnóstwo (to pewnie dlatego mówi się, że pieniądze szczęścia nie dają), na szczęście jest też sporo rozwiązań, dlatego koniecznie przed wyjazdem sprawdźcie jakie opłaty przygotował dla Was w podróży bank, z  którego usług aktualnie korzystacie (by mieć świadomość na co się piszecie i na co powinniście uważać), a najlepiej porównajcie z ofertami innych banków- wszak żyjemy w czasach, gdy nowe konto otwiera się w kilka minut przez internet, a nowa karta przychodzi pocztą w kilka dni. Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Sprawdź gdzie byliśmy i co u nas słychać! Post Pieniądze w podróży pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

POJECHANA

3 lata na emigracji

Dokładnie 3 lata temu (jej! ale ten czas leci!) zamknęłam za sobą drzwi mojego malutkiego mieszkania na Woli i wsiadłam w samolot do Chin. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że już ich więcej jako domownik nie otworzę, że swoim domem będę nazywać miejsca, do których do tej pory wędrowałam tylko palcem po mapie. Dziś mijają mi 3 lata na emigracji. Co przeżyłam? Przez te 3 lata mieszkałam w 2 krajach- większość w Chinach (TU możecie poczytać o moich perypetiach w Państwie Środka) i chwilę we Francji (a TU o mojej Francji). Aktualnie, choćby nie wiem jak absurdalnie to brzmiało, nigdzie nie mieszkam- nie mam stałego adresu pobytu, ani żadnego, na który wiem, że po skończonej podróży wrócę. Przez te 3 lata odwiedziłam 17 krajów, ale nie ilość mnie tu cieszy najbardziej a fakt, że mogłam je poznawać niespiesznie, po swojemu, bez wyliczonych co do jednego dni urlopu, bez wewnętrznego głosu siejącego terror, że coś muszę bo jestem tu pierwszy i ostatni raz, bo nie zdążę, bo nie będę miała już nigdy więcej okazji. Przez te 3 lata spotkałam na swojej drodze niezliczoną liczbę ludzi. Z niektórymi z nich nawiązałam przyjaźnie, od niektórych czegoś nowego się nauczyłam, niektórych polubiłam, a innych nie. Byli tacy, którzy bardzo mi pomogli, byli tacy którzy próbowali zaszkodzić. Jedni uśmiechali się szczerze, inni nie, niektórzy wcale. Jak to w życiu. Przez te 3 lata mnóstwo rzeczy zrobiłam po raz pierwszy, wiele z nich nie po raz ostatni. Po raz pierwszy mieszkałam w kraju nie rozumiejąc języka jego mieszkańców, po raz pierwszy pracowałam jako nauczyciel, po raz pierwszy dzieliłam mieszkanie z ludźmi z innych krajów (kontynentów nawet), po raz pierwszy zaprzyjaźniłam się z ludźmi z innych krajów (i kontynentów), po raz pierwszy pracowałam z dziećmi, po raz pierwszy nurkowałam i wspinałam się, po raz pierwszy jadłam niezliczoną ilość nieznanych w Europie potraw i kilka typowo francuskich, po raz pierwszy świętowałam Żydowski Nowy Rok, Chiński Nowy Rok, Święto Dziękczynienia, Dzień Niepodległości Brazylii, Dzień Niepodległości Francji i Szabat, po raz pierwszy dostałam kwiaty na Dzień Nauczyciela, po raz pierwszy wróciłam w egzotyczne miejsce drugi raz bo mi się bardzo podobało, po raz pierwszy weszłam na ponad 3700 metrów pokonując ponad 2500 metrów w jedną stronę w jeden dzień co jest moim największym jak do tak pory sportowym wyczynem, po raz pierwszy miałam w domu żółwia i po raz pierwszy pływałam z olbrzymim żółwiem w morzu, po raz pierwszy miałam na podwórku basen, po raz pierwszy próbowałam okiełznać skrzydło do speedflyingu, po raz pierwszy spałam na podłodze i na lotnisku,  po raz pierwszy miałam w domu karaluchy. Te 3 lata obfitowały w zwroty w moim życiu osobistym i zawodowym. Zakochałam się z wzajemnością (we Francuzie, a jeszcze 3 lata temu zarzekałam się, że tylko Polak), zawarliśmy związek partnerski, nosimy obrączki, jej! Wyruszyłam w podróż, której planem jest lista marzeń, a celem odnalezienie nowego domu dla NAS (TU możecie śledzić naszą trasę). Rozkręciłam bloga, który zyskał sporą popularność, udało mi się zbudować wobec niego bardzo fajną społeczność pozytywnych ludzi (tak, to też o Tobie!), zdobyłam nagrodę Travelera, NAPISAŁAM KSIĄŻKĘ „Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin” i wydałam ją z wymarzonym wydawcą- National Geographic. Zaczęłam realizować swój stary/nowy (jeszcze z dzieciństwa, dawno z rezygnacją porzucony) plan zawodowy i publikować w magazynach podróżniczych. Czego nie zdążyłam? Mam też listę rzeczy, których nie zrobiłam… Nie byłam na żadnych z wszystkich trzech urodzin mojej siostrzenicy (wyjechałam chwilę przez pierwszymi) ani przy narodzinach drugiej córki mojej siostry. Nie byłam z moją rodziną, gdy moja mama była operowana ani kiedy mój ojciec trafił w ciężkim stanie do szpitala. Nie byłam przy narodzinach drugiego syna mojej najlepszej przyjaciółki. Nie byłam na trzech weselach bliskich przyjaciół. Nie byłam na niezliczonej ilości imprez urodzinowych, parapetówek, oblewaniach awansu, spływów kajakowych, wyjazdów snowboardowych i rowerowych, na których byli moi przyjaciele i na których też chciałabym być. Co mnie najbardziej w mnie samej zaskoczyło? Nawiększym zaskoczeniem było dla mnie to, że nigdy, nawet przez moment nie chciałam wrócić. Nawet wtedy gdy tęskniłam, nawet wtedy gdy było mi ciężko, nawet wtedy gdy nie wiedziałam co dalej- a takie momenty też przeżyłam, takie momenty to też część życia i wyjeżdżając na emigrację czy w podróż nie uda nam się ich ominąć. Moja postawa zaskoczyła mnie tym bardziej, że ja nigdy, absolutnie nigdy nie zakładałam stałej emigracji. Owszem, kusiło mnie wyjechać na rok, dwa, trzy. Po to by przeżyć przygodę, ale również po to, by dzięki zdobytym doświadczeniom i zaoszczędzonym funduszom po powrocie do kraju żyło mi się lepiej, pełniej. Gdy myślałam o domu, tym wymarzonym z ogródkiem, on zawsze był w Polsce. Na swoje polskie życie nie narzekałam. Miałam super przyjaciół (tak super, że dalej ich mam!), dobrą pracę, małe ale przytulne mieszkanie, mały ale żwawy samochód. Więc czemu nie chcę wracać? Mimo że, jak wspomniałam akapit wcześniej, mam (również) poczucie straty? Każda decyzja jaką podejmujemy niesie za sobą konsekwencje- zarówno te dobre jak i te, których wolelibyśmy żeby nie było. W życiu nie ma nic za darmo i za każdy krok jaki stawiamy musimy zapłacić jakąś cenę. Czy to oznacza, że mamy stać w miejscu? No właśnie. Niezależnie czy decydujemy się na karierę, rodzinę czy podróżowanie, wiąże się to z jakimiś poświęceniami, jakimiś wyrzeczeniami. Owszem, możemy zawsze stanąć po środku i mieć wszystkiego po trochu (tych podróży, rodziny, kariery) ale to, uwaga, również nie jest za darmo! Za wszystko musimy zapłacić: nieprzespanymi nocami, mniejszym mieszkaniem, rozłąką z rodziną, brzydszą kanapą, niższą pensją, krótszym urlopem, sobotą w pracy, tańszym przedszkolem, późniejszym awansem, nerwicą, kłótnią z mamą, rozstrojem żołądka, mniejszą ilością czasu dla dziecka. Tak samo jest na emigracji, tak samo jest w podróży. Życie to nie tylko rurki z kremem- zarówno tu jak i tam, daleko. A tam daleko…. A tam daleko odnalazłam rzeczywistość, która choć ani nie jest piękniejsza, ani łatwiejsza, fascynuje mnie bardziej, która sprawia, że moj umysł pracuje na zwiększonych obrotach, pomysły szturmują głowę, a małe rzeczy cieszą. Hasła klucze to inność i różnorodność. Tak, to one pociągają mnie w tym dalekim świecie. Inność otoczenia i inność, którą odnajduję w sobie zmieniając się pod wpływem świata, który poznaję z coraz to innej perspektywy. Świata, który ze względu na swoją inność interesuje mnie i który ze względu na moją odmienność zainteresowany jest mną. Świata, który reaguje, pyta, śmieje się, uczy, fascynuje. Świata, przy którym ten Polski, jednolity, znany od dziecka, wydaje się… nudny. Pamiętam moją chwilę zwątpienia gdy zostawiałam Chiny na rzecz Francji. Zamknęłam się w domu, nie miałam ochoty się żegnać, nikogo widzieć. Powiedziałam wtedy współlokatorowi, że czuję się jakbym nigdzie nie przynależała bo tu już prawie mnie nie ma, ta rzeczywistość mnie już jakby nie dotyczy, a tam będę znowu obca, że czuję, że nigdzie nie mam teraz domu. On popatrzył na mnie z niedowierzaniem i powiedział: „Przecież twój dom jest wszędzie!”. I wiecie, te chwile gdy to czuję, wynagradzają wszystko. Gdy czuję wolność i bliskość z otaczającym mnie światem jednocześnie. Gdy odpowiadam na uśmiechy przypadkowych ludzi spotkanych na drodze i odkrywam nowy smak podarowanej przez nieznajomego zupy. Gdy czuję się bezpieczna i mile widziana gdzieś daleko, gdzie jeszcze kilka lat temu dotrzeć nie śniłam. Gdy poznaję nowe prawdy i nowe perspektywy. Doświadczam i  przeżywam- inne i inaczej. A życie w kraju odległym nie tylko geograficznie, ale przede wszystkim kulturowo, fakt, że odnalazłam szczęście zdala od wzorców i zwyczajów, które wpajano mi od dziecka, zdala od wszystkiego co znane, od rodziny, od przyjaciół, pozwolił mi uwierzyć, że mogę wszystko. To wielki komfort i siła kroczyć przez życie z takim przekonaniem. A gdybym w magiczny sposób mogła cofnąć czas nie tracąc wspomnień z minionych 3 lat?  Co bym zrobiła? 20 września 2012 zamknęłabym za sobą drzwi mieszkania na warszawskiej Woli i wsiadła w samolot do Chin. Tylko spakowałabym do walizki kilka kilogramów żółtego sera. Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post 3 lata na emigracji pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.