POJECHANA
Rinjani na własną rękę
Trekkingu na Rinjani bałam się zanim jeszcze dotarliśmy do Sembalun Lawang- a to w efekcie relacji od przyjaciół, którzy przeżyli to na własnej skórze i opisów, które znalazłam w internecie. Wszyscy zgodnie mówili, że jest cholernie ciężko. Mimo tego, że na zdobycie szczytu na 3726 m mieli dwa a nawet trzy dni, przewodnika, który pilnował by nie zboczyli ze szlaku i narzucał tempo i tragarza, który niósł im namioty, śpiwory, żywność i wodę. Mówili, że droga jest długa, że w nocy strasznie zimno (a kulminacyjnym punktem programu jest wschód słońca oglądany ze szczytu, więc wspinać się trzeba w nocy), że drobny wulkaniczny żwir osuwa się spod nóg z każdym krokiem. Bałam się, że nie dam rady.
Tymczasem Adrien oznajmił, że nie po to był jednym z najlepszych wspinaczy we Francji (co jest prawdą) żeby brać za przewodnika po górach farmera w klapkach (co jest również zgodne z rzeczywistością). Trudno mi było z tym argumentem dyskutować, bo wiedziałam, że ma rację, ale kiedy popatrzył na mapy, pomierzył, policzył i stwierdził, że „zrobimy” Rinjani w jeden dzień, popukałam się w czoło. Moim dotychczasowym największym górskim osiągnięciem było wejście na Kasprowy, z którego oszczędzając kolana (zniszczone przez kilkanaście lat intensywnych treningów- byłam tancerką, nie mówiłam Wam?) zjechałam kolejka linową. Adrien nie ukrywał, że to duże wyzwanie: 17 km w jedną stronę i (co najtrudniejsze) ponad 2 500 m różnicy wysokości między punktem startowym a szczytem (nasza wioska, z której mielibyśmy wyruszyć pieszo, znajduje się na 1154 m, godzinę drogi przed bramą Parku Narodowego Rinjani). Ale tłumaczył, że w namiocie na dużej wysokości i przy niskiej temperaturze nie będę dobrze spała i będę zmęczona już na starcie najtrudniejszego podejścia (stromy stożek wulkanu pokryty drobnym żwirem), że bez plecaka z ciepłymi ciuchami, jedzenia i śpiwora będzie mi się dużo lepiej szło (przy okazji wytłumaczył różnicę między stylem himalajskim, za którym obstawałam czyli z pełnym wyposażeniem, ale powoli i alpejskim, w którym był szkolony- czyli z jak najlżejszym plecakiem i idąc bardzo szybko). A ja tylko coś odburknęłam, że chyba zwariował i się obraziłam. Ze strachu.
Jako, że byliśmy w Sembalun już kilka dni (Adrien latał z okolicznych gór a ja relaksowałam się pisaniem) i do tego byliśmy jedynymi białymi turystami, którzy zatrzymali się w wiosce, mieszkańcy zaczęli się nami interesować. Codziennie ktoś wpadał do nas podpytać czy nie potrzebujemy przewodnika, nastraszyć jak jest niebezpiecznie wchodzić na szczyt samemu (była między innymi mrożąca krew w żyłach historia włoskiego turysty, który zgubił drogę i niemal umarł z pragnienia), a nawet okłamać, że jest to zabronione i nas bez przewodnika przez bramę do Parku Narodowego nikt nie przepuści. Aby uciąć nagabywanie, odpowiadaliśmy że to dla nas za wysoko i za daleko, i że my sobie tu po tych okolicznych wzgórzach tylko chodzimy.
Po kilku dniach Adrien poszedł na Rinjani. Sam. Nie, nie dlatego, że byłam obrażona, tylko żeby zlecieć ze szczytu na skrzydle do speedflyingu (takiej małej i bardzo szybkiej paralotni). Na szczyt dotarł o wschodzie słońca po 5 godzinach marszu (biegu chyba raczej). Droga na dół zajęła mu 10 minut. Zobaczcie sami!
Wrócił i powiedział, że jest cholernie ciężko i że mam rację, że potrzebuję dwa dni. Wypożyczyliśmy więc namiot, kupiliśmy suchy prowiant (w sklepach w Sembalun mają mnóstwo suszonych owoców, energetycznych batonów i tym podobnych rzeczy), spakowaliśmy plecaki i chwile po zmroku poszliśmy spać bowiem po obejrzeniu zdjęć Adriena ze wschodu słońca zdecydowałam, że wolę być na szczycie popołudniu (no co ja zrobię, że fanką wschodów nie jestem i wolę światło końca dnia), musieliśmy więc wyruszyć przed świtem.
Wystartowaliśmy z Sembalun Lawang o 3:30 nad ranem. Po godzinie minęliśmy bramę i zamkniętą kasę Parku Narodowego Rinjani i ruszyliśmy przez rozległą sawannę w stronę pierwszego podejścia. Droga była wąska, obrośnięta wysoką trawą, czasem prowadziła odrobinę w dół po kamieniach, czasem w górę, czasem po piasku, jednak była bardzo wyraźna i nawet w totalnych ciemnościach nie sposób ją było zgubić. Wschód słońca zastał nas jeszcze zanim schowała się w lesie i wystrzeliła w górę. Robiło się coraz bardziej gorąco, ale udawało mi się utrzymywać szybkie tempo marszu i jak na ilość przebytych kilometrów czułam się wyjątkowo rześko. Tylko ten cholerny plecak ciążył coraz bardziej. Adrien, który taszczył namiot i większość zapasów wody, zaczął narzekać na ból (roztrzaskanego w zeszłym roku) kręgosłupa. Dotarliśmy na skraj lasu, stanęliśmy przed pierwszym stromym podejściem, sprawdziliśmy czas, przeanalizowaliśmy co nas czeka kontra samopoczucie i wspólnie zdecydowaliśmy schować większość bagażu w krzakach i spróbować zdobyć Rinjani i wrócić za jednym zamachem. W razie gdybym była już na ostatnich nogach, wrócimy „tylko” do plecaków i przy nich rozbijemy namiot by odpocząć kilka godzin przed drogą powrotną przez sawannę.
Po 5 godzinach od startu byliśmy w obozie, w którym nocują grupy z przewodnikami. Przywitał nas… widok na góry śmieci, obrzydliwy smród moczu i wszystkiego innego co pozostawiają za sobą ludzie. Chęć na dłuższy postój, która rosła we mnie z każdym konarem, o który potknęłam się podczas stromego podejścia przez las, wyparowała wraz z podmuchem wiatru cuchnącego uryną. Jej jak ja się cieszyłam, że nie muszę tam spać! Jak mi żal było tych ludzi w tym będącym obrazem nędzy i rozpaczy obozowisku (o ja naiwna). Wyraźnie zaczynałam czuć ból ścięgien achillesa (naprawdę było stromo), ale jeszcze bardziej czułam odór rozkładających się odpadów i jak najszybciej chciałam stamtąd uciec. Nawet skrawek widoku na jezioro Segara Anak w kraterze Rinjani, ani ostrzeżenie Adriena, że teraz będzie trudniej, nie zatrzymały mnie w miejscu.
A było piekielnie trudno. Kolejna część szlaku wiodła przez rzekę drobnego żwiru- bardzo stromą i bardzo głęboką. Noga za każdym ruchem zapadała się w niej minimum po kostkę i osuwała w dół. Czasem posuwałam się o pół kroku w górę, czasem o kilka centymentrów, czasem wcale. Zza kolejnego zakrętu wyłaniał się kolejny zakręt, i kolejny, i jeszcze jeden. Czułam ból nie tylko w piętach, ale i pod kolanami, i w ramionach, które powoli więdły od pracy z kijkami trekkingowymi. Pot lał się ze mnie strumieniami, wulkaniczny pył i kurz drażnił oczy i nos, oblepiał twarz, wchodził w usta. Nie miałam siły. Adrien powtarzał: „nie patrz do góry, patrz pod nogi, odpychaj sie na kijkach, oddychaj spokojnie, dasz radę!”. W końcu stanęłam na brzegu krateru na 2639 m, zobaczyłam magnetyzującą panoramę jeziora Segara Anak, z którego wyrasta młodszy brat Rinjaniego- wulkan Barujari (2376m), stożek balijskiego wulkanu zatopiony w chmurach w oddali i szczyt Rinjani- wciąż tak daleko! Usiadłam i stwierdziłam, że nie idę dalej, że w sumie to ja chciałam zobaczyć jezioro i porobić zdjęcia, że nie jestem górołazem, że nie muszę nikomu niczego udowadniać, że nie muszę wchodzić na szczyt. „Ze szczytu jest ładniejszy widok” usłyszałam. Nie było rady, musiałam iść.
Pierwszy odcinek biegnący wzdłuż krawędzi krateru był całkiem znośny a widoki nieziemskie- dosłownie! Krajobraz był iście księżycowy. Jednak zmęcznie dawało się już we znaki, ciało zaczynało się buntować, a głos zza moich pleców powtarzał jak zepsute radio „trzymaj tempo, rób małe kroki, trzymaj tempo”. Widok ostatniego odcinka do szczytu, stromego, pokrytego drobnym, luźnym żwirem nie dodawał otuchy.
W ciągu ostatnich 2 godzin wspinaczki jakieś 500 razy podejmowałam decyzję, że nie idę dalej. Coraz trudniej było mi zapanować nad oddechem w rozrzedzonym wysokością powietrzu, przegrzane stopy piekły nieznośnie, moje uda skamieniały. Krok w górę i zjeżdżałam w dół, krok w górę i zjeżdzałam w dół. Małe kamyczki wpadające do butów uwierały boleśnie, twarz co chwilę przebiegał grymas wysiłku, czułam napięte mięśnie barków, brzucha, pleców. Przez zaciśnięte usta samowolnie wydostawało się przekleństwo: „fuck you Rinjani!”. I ten pył, wszędzie ten pył. „To niemożliwe, nie dam rady, ja już nie mogę!” krzyczałam, a w odpowiedzi słyszałam „Nie możesz się teraz poddać, nie teraz, jesteś za blisko, dasz radę!”. Krok w górę i zjeżdżałam w dół, krok w górę i zjeżdzałam w dół… „Nie patrz na szczyt, patrz pod nogi” podpowiadał Adrien. Miał rację, bo szczyt od dłuższego czasu ani drgnął. Zdawało mi się, że mimo potu, mimo bólu stoję w miejscu. Łapczywie łapałam oddech. Chciało mi się płakać.
Na 3726 m stanęłam po 11 godzinach trekingu, 5 godzin od krótkiego postoju w obozie. Wykończona. Szczęśliwa. Jej! Zrobiłam to! Jej! Jak tu pięknie! „Baby, you’re the best!” krzyczał mój góral. Jęzory zastygłej magmy zmieniały w słońcu kolory: brązy, czerwienie, róże, pomarańcze, żółcie. Długie cienie malowały nowe kształty na ścianach wulkanu, świat w dole przykryły chmury gęstą kołdrą- nie istniał. Byliśmy na szczycie sami. Usiedliśmy i obserwowaliśmy niezwykły spektakl jaki odgrywała przed nami natura. Nikt nie chciał przerywać ciszy, po której miało nastąpić nieuniknione- długa, mozolna, bolesna droga w dół.
Drobny żwir, będący przekleństwem dla zdobywających szczyt, jest istnym błogosławieństwem podczas schodzenia w dół. Ślizgając się jak na nartach, można zaoszczędzić mnóstwo czasu, energii i… bólu kolan. Uff, cóż to była za ulga! Jak szybko szło! W 10 minut byliśmy na wypłaszczonej krawędzi krateru. Chwila marszu i dotarliśmy do stromego odcinka rzeki żwiru prowadzącej do obozu. Puściłam Adriena przodem, odczekałam chwilę by opadł wzniecony przez niego kurz i ruszyłam w dół. Coraz szybciej, coraz płynniej, coraz więcej frajdy czerpiąc z tej jazdy. Nagle droga się urwała. Musiałam zaaferowana ślizgiem przeoczyć zakręt. Pod górę zbyt stromo, zbyt grząsko, nie byłam w stanie podejść nawet o kilka centymetrów. Pode mną skarpa- trochę za wysoko żeby skakać. Szybka decyzja, rzuciłam w dół kijki, chwyciłam jakiś wystający konar, drugą ręką przytrzymałam się gałęzi wyrastającego z wąwozu drzewa, opuściłam się odrobinę niżej, zawisłam na gałęzi, aaaaaa wysoko! Skoczyłam. Uff… jestem cała. „Adrien!”, „Adrien!” krzyczałam przestraszona. Głos mi drżał coraz mocniej, zrozumiałam, że mojego wołania z wąwozu nikt nie usłyszy. Przez głowę przeleciała mi myśl o niedźwiedziach i wilkach… „Przecież tu nie ma wilków głupia! Ok, weź się w garść dziewczyno, nie panikuj, zastanów gdzie jest obóz- przecież jesteś blisko! Jest chwila przed zachodem, słońce jest tam, musisz szukać drogi w tamtym kierunku. Tylko spokojnie, tylko spokojnie…”. Szłam przed siebie próbując znaleźć jakiś punkt orientacyjny i mówiąc do siebie na głos. Jest! Jest! Na drzewie rosnącym na skarpie wysoko nad moją głową zobaczyłam tabliczkę, którą pamiętałam z drogi na szczyt. Jeszcze tylko się wspiąć- po korzeniach, kopiąc rękami wgłębienia w miękkiej ziemi by mieć za co chwycić. Już jestem prawie na górze, już zaraz moja głowa wychyli się na powierzchnię, o! ludzka kupa 5 cm od mojej twarzy… Czyli jestem blisko obozu, krzyczę przez łzy, słyszę jego odpowiedź!
Droga ze szczytu do obozu, mimo mojej przygody, zajęła nam 40 minut. Na miejscu wypiliśmy zasłużone piwo (kupione na miejscu za 100 000 IDR, ale zapłaciłabym i 200 000) oglądając zachód słońca i udając, że nie czujemy otaczającego smrodu (nawet przy takim zmęczeniu nie do końca było mi w tej kwestii wszystko jedno). Zmrok nas gonił nieubłaganie, a czekała nas jeszcze długa droga. Nie byliśmy też pewni czy w kompletnej ciemności będziemy w stanie zlokalizować plecaki- trzeba było się spieszyć. Tymczasem moje ciało buntowało się coraz bardziej- bolały stopy, plecy, ramiona. Zaczynały boleć, co najgorsze, kolana. A ścieżka stroma, a niebo coraz ciemniejsze.
Do plecaków dotarliśmy po 16 godzinach od wyjścia z domu. 16 godzin! Z jedną dłuższą przerwą na szyczycie i tylko kilkoma kilkuminutowymi na łyk wody czy energetycznego batona. Byłam wyczerpana, bolała mnie głowa. Chciałam zostać, położyć się tu, gdziekolwiek, zanąć. Adrien przekonywał mnie, że jesteśmy już blisko, że będę szczęśliwa mogąc wziąć prysznic, położyć się do prawdziwego łóżka i spać tak długo, jak będę chciała. I że jutro nie będę musiała już nigdzie chodzić. Wlekłam się więc powłucząc nogami, co chwilę boleśnie kopiąc w konar lub kamień. Płakałam. Ze zmęczenia, z bezsilności. Z fizycznego bólu wreszcie. Wyczerpany umysł podsuwał czarne myśli. Bałam się. Bałam się szelestów i cieni, bałam się kroków, które słyszała moja wyobraźnia. Gdy minęliśmy kolejny „ostatni most”, „ostatni zakręt”, a zanim pojawiał się kolejny, i kolejny, i kolejny, nie mogłam odgonić od siebie myśli, że wpadliśmy w pętlę czasu. „Nigdy stąd nie wyjdziemy” krzyczałam przez łzy. Nie miałam siły. Mijała godzina za godziną.
Do naszego hostelu dotarliśmy o 23:30, po 20 godzinach trekingu, pokonanych 35 kilometrach i ponad 2500 m różnicy wysokości w drodze na szczyt i… z powrotem. Złe emocje opadły jak tylko zobaczyłam światła wioski w oddali. Ból ciała też przestał aż tak bardzo doskwierać. Byłam nieziemsko zmęczona, brudna, głodna i szczęśliwa. Miałam świadomość, że zrobiłam coś wielkiego dla siebie samej- przekroczyłam kolejną granicę, sięgnęłam po moje „niemożliwe”. Nagle poczułam, że mogę wszystko.
Rozebrałam się. Okazało się, że nawet pod ubraniem jestem oblepiona grubą warstwą czarnego wulkanicznego pyłu. Odkręciłam kran. Pssstt! Coś zabulgotało w rurach i cisza… Opłukałam się wodą z kubełka do spuszczania azjatyckiego kibelka i przytuliłam do mojego wyczerpanego, brudnego jak ja górala. Obiecaliśmy sobie, że więcej w tak długą trasę nie pójdziemy i poszliśmy spać. Jak myślicie, dotrzymamy słowa?
Rinjani na własną rękę- rady praktyczne
• Trekking na Rinjani jest wymagający fizycznie i psychicznie- oceń uczciwie swoją kondycję zanim zdecydujesz się w ile dni chcesz go zdobyć. Pamiętaj, że to ponad 2500 m różnicy wysokości do pokonania. To dużo! Ja nie jestem królem sportowców, ale jestem w formie trochę lepszej niż przeciętna kobieta po trzydziestce i do tego jestem straszliwie uparta, a to się w górach przydaje. Przede wszystkim jednak byłam w towarzystwie doświadczonego wspinacza- bez niego ani bym się nie zdecydowała na podejście w jeden dzień, ani tego nie dokonała.
• Bilet wstępu do Parku Narodowego Rinjani kosztuje 150 000 IDR płatne w kasie (która była zamknięta za każdym razem, gdy ją mijaliśmy).
• Jeśli zdecydujesz się na nocleg w namiocie, polecam rozbicie go przed głównym obozem- na ścianie wzgórza, na której się ten śmierdzący kawałek ziemi znajduje lub jeszcze przed nią. A to w celu uniknięcia tych przykrych zapachów i widoków właśnie. Koniecznie zabierz ciepły śpiwór, ciepłą pidżamę i grube skarpety.
• Przygotuj się na niskie temperatury w nocy i na wiatr na szczycie- to jest 3726 m! Ja zarówno na szczycie, jak i w drodze powrotnej, gdy byłam już kompletnie wyczerpana, założyłam lekką, ale bardzo ciepłą kurtkę wypełnioną gęsim puchem, a nawet cienkie rękawiczki (takie dla biegaczy)i opaskę na uszy.
• Kijki trekkingowe (o butach nie będę przecież nawet wspominać) to absolutna konieczność na tej miejscami żwirowej i stromej trasie. Upewnij się, że umiesz prawidłowo z nich korzystać (ja jak się okazało, używałam ich błędnie- podciągałam się na nich, a tymczasem na kijkach trekkingowych idąc po płaskim lub w górę, należy się odpychać).
• Pamiętaj o czołówce, kremie z wysokim filtrem na twarz, dużej ilości wody (po drodze nie ma żadnych ujęć) i pomadce ochronnej. Dobrze ci zrobią również mokre chusteczki, którymi od czasu do czasu możesz przemyć twarz z kurzu. Znajomi polecali mi również zabranie maski na usta, ale szczerze mówiąc nie mogłam w niej zaczerpnąć oddechu- wolałam już wdychać kurz.
• Zaplanuj sobie trasę tak, by iść nocą gdy jesteś świeży i wypoczęty. Bardzo ciężko idzie się w ciemnościach będąc wyczerpanym.
• Idź równym tempem, rób małe kroki, patrz pod nogi, nie daj się!
Powodzenia!
Koniecznie zajrzyj do galerii zdjęć Pocztówki z Rinjani.
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU.
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Post Rinjani na własną rękę pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.