Czas COŚ zmienić!

URLOP NA ETACIE

Czas COŚ zmienić!

Zastrzyk Inspiracji

Jarmarki Bożonarodzeniowe w Pradze

Jarmarki Bożonarodzeniowe w Pradze już wystartowały Od 26 listopada w samym sercu stolicy Czech możecie poczuć iście świąteczny klimat. Jarmarków Bożonarodzeniowych jest tak naprawdę kilka. Równocześnie odbywają się w kilku strategicznych częściach miasta. Atmosferę czeskich Świąt Bożego Narodzenia możecie poczuć między innymi na Placu Wacława albo Placu Karola. Ten największy odbywa się na Rynku Staromiejskim. Jarmarki Bożonarodzeniowe w Pradze Nie od dziś wiadomo, że Praga wiedzie prym w rankingu najpiękniejszych jarmarków świątecznych w Europie, co więcej amerykański dziennik US Today umieścił stolicę Czech na pierwszej lokacie światowej listy targów świątecznych. Podczas Jarmarków Bożonarodzeniowych w Pradze możecie poczuć niesamowitą atmosferę Świąt Bożego Narodzenia. Znajdziecie tam całe mnóstwo pysznego jedzenia i napojów, również tych z dodatkiem alkoholu. Nad miastem w grudniu unosi się zapach cynamonu i goździków. Turyści i tamtejsi mieszkańcy spożywają pierniki i popijają je aromatycznym grzanym winem. Czego chcieć więcej? Może choinki? Nie martwcie się w sercu Pragi każdego roku pojawia się ogromna choinka, która przyprawia o szybsze bicie serca. Pyszne jedzenie Na jarmarku nie może przecież zabraknąć jedzenia i lokalnych potraw. Zakupicie tam między innymi prażone orzechy, ciasta i wędliny. Producenci wystawiają ekologiczne produkty. Jeśli poczujecie się porządnie nakarmieni, to najwyższy czas na spożycie czegoś mocniejszego i to od najlepszych! Na Praskich Jarmarkach Świątecznych swoje stoiska mają także największe Czeskie browary:  Pilsner Urquell, Staropramen and Budvar. To niezwykłe wydarzenie to także idealna okazja do zakupienia prezentów dla najbliższych. W drewnianych stoiskach będziecie mieli szanse na dokonanie zakupu przeróżnych przedmiotów: rękodzieła, biżuterii, ceramiki, czy chociażby ubrań. Każdy znajdzie coś dla siebie. Rynek Staromiejski, Plac Karola i Wacława są w tym czasie przyozdobione tysiącami lamp, a w tle można usłyszeć dźwięk najpopularniejsze kolędy. Warto wybrać się tam chociażby na krótki spacer. Jestem pewna, że to wystarczy, żeby poczuć niezwykły przedświąteczny klimat w jednej z najpiękniejszych europejskich stolic. Praskie Jarmarki Świąteczne odbywają się w tym roku od 26.11 do 6 stycznia 2016 bez przerw. Fotografie Czech TourismArtykuł Jarmarki Bożonarodzeniowe w Pradze pochodzi z serwisu zastrzykinspiracji.pl.

Mój własny Kraków: bliskowschodnie klimaty na Szerokiej po raz drugi. :)

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: bliskowschodnie klimaty na Szerokiej po raz drugi. :)

       Huhuha, taka zima zła. Przyszła dzisiaj do Krakowa i przykryła miasto białą pierzynką. Może to i lepiej, bo ta wszechobecna szarość już trochę mnie dołowała. Ale nie ma, nie dajemy się smutkowi, bierzemy się w garść i tuptamy przed siebie z wysoko podniesionym czółkiem (albo coś w tym stylu ;p). W ramach psychoterapii blogowej wymyśliłam (i trochę podpatrzyłam na innych blogach, trza się inspirować przecież ;p), że zrobię wyzwanie typu blogmas, czyli coś na kształt kalendarza adwentowego na blogasku. I w związku z tym od pierwszego grudnia aż do Wigilii notki będą pojawiały się codziennie. Takie wyzwanie! Będzie się działo, to na pewno mogę Wam obiecać. ;)      A ostatnio znów stwierdziliśmy, że fajnie będzie wyjść z domu, bo tyle dobrych miejsc w Krakowie jest. Trochę się zastanawialiśmy, gdzie by tu sobie coś dobrego zjeść, aż padło na miejsce dobrze nam znane. Ba, nawet już o nim pisałam, prawie trzy lata temu. I tak w nawiązaniu do tej notki wylądowaliśmy w sobotnie popołudnie na krakowskim Kazimierzu, gdzie mieści się lokal o nazwie Hamsa hummus & happiness israeli restobar. Czy i tym razem nam smakowało? Zapraszam do lektury. :)       Jak to zwykle bywa w naszym przypadku, wybraliśmy się do Hamsy doskonale wiedząc na co mamy ochotę, bo wcześniej w domu zapoznaliśmy się z całym menu. Dzięki temu nie musieliśmy się długo zastanawiać, co chcemy zjeść, chociaż wiadomo, że czasem może przyjść ochota na coś zupełnie innego. Tym razem jednak tak nie było i zamówiliśmy dokładnie to co planowaliśmy. Dodam tylko, że mieliśmy szczęście, bo przyszliśmy tutaj bez rezerwacji, która w sobotni wieczór okazuje się być bardzo pożądana. Dostaliśmy ostatni stolik na naszej sali (bo są jeszcze dwie inne), gdzie byliśmy praktycznie jedynymi Polakami. Pani kelnerka (baaaardzo miła, bardzo pomocna i niezwykle kompetentna) już z rozpędu mówiła do nas czasami po angielsku. ;) Ale wracając do tematu, zamówiliśmy w ramach przystawki mezze czyli łapę z trzema różnymi rodzajami hummusu. Do tego chlebek, oliweczki, ogóreczki i papryczki. I najpyszniejsze grzane wino (dalej po trzech latach jest tak samo pyszne) wg mnie i najpyszniejszą na świecie lemoniadę żurawinową (to opinia Tomasza, ale faktycznie dobra była, chociaż dla mnie ciut za kwaśna ;p).       Hummusy były trzy i tym razem trafiliśmy tak, że wszystkie były absolutnie przepyszne. Naszym ulubionym od początku jest ten określanym mianem hummusu z Akko, czyli z dodatkiem granatu, który fantastycznie podbija smak. Cały czas smakuje tak samo wybornie, więc nas nie zawiódł. Jeśli chodzi o dwa kolejne, to wybraliśmy takie, których jeszcze nie próbowaliśmy. Pierwszym był hummus z dodatkiem mango i sosu żurawinowego i też smakował bardzo dobrze, chociaż mnie ta żurawina tak średnio podchodzi, więc wyjadałam tylko mango. ;) Drugi zaś miał niezwykle pięknie brzmiącą nazwę "babaganoush" i był to dip składający się z dip z opiekanego nad ogniem bakłażana, sezamowej pasty tahini, czosnku i kolendry. I przyznam szczerze, że do tej pory nie jestem w stanie określić jego smaku, ale najbardziej mnie zaintrygował i jego też zjadłam najwięcej. ;)       Jednak było to zaledwie preludium do tego co na nas czekało tego wieczoru. Zamówiliśmy bowiem na drugie danie tadżyn z kurczaka z wiśniami. Już wcześniej jedliśmy tutaj podobne danie, tylko z migdałami i śliwkami, więc byliśmy ciekawi czy taka wersja też nam posmakuje. Trochę nas zaskoczył fakt, że stosunkowo krótko na niego czekaliśmy, bo ledwie skończyliśmy łapę, pani kelnerka przyniosła nam już to piękne naczynie wypełnione po brzegi samymi dobrościami. Poprzednio oczekiwanie na niego bardzo nam się dłużyło, więc teraz też nastawialiśmy się, że trochę to potrwa. A tu niespodzianka. ;) Tadżyn prezentował się przepięknie, zaś pod kopułką schowany był marynowany w wiśniach, kiminie, sumaku, cebuli kurczak podany z bulgurem i warzywami. Już sam zapach był powalający, a co dopiero smak. ;) Naprawdę, Hamsa cały czas utrzymuje bardzo wysoki i pyszny poziom, co to danie potwierdziło w pełni.        Najedliśmy się tą porcją jak dzikie świnki i ledwo mogliśmy się ruszyć od stolika. Akurat jak kończyliśmy to przytrafił się taki przyjemny moment, gdy zostaliśmy całkiem sami na sali. Śmialiśmy się, że trafiliśmy tutaj w takiej przerwie pomiędzy obiadem a kolacją, stąd właśnie taki ruch, bo po chwili pojawili się kolejny goście, a panie kelnerki rozkładały na stolikach karteczki z rezerwacjami. Jest ruch w interesie! ;)        Kolejna wizyta na Szerokiej, po takim czasie, zupełnie nas nie zawiodła, a nawet wprost przeciwnie. Byłam i ciągle jestem pod wrażenie, że cały czas dają tutaj naprawdę przepyszne jedzenie. Kuchnia bliskowschodnia jest czymś czego, tu przyznaję się szczerze, sama nie za bardzo jestem w stanie przyrządzić, dlatego bardzo się cieszę, że cały czas jest w Krakowie takie miejsce, gdzie można spróbować tych przysmaków. I to w bardzo dobrym stylu. :) Także jeśli będziecie kiedyś przed tymi drzwiami, nie wahajcie się wejść - karmią naprawdę przepysznie!~~Madusia.

Ogród japoński niedaleko Karpacza

SISTERS92

Ogród japoński niedaleko Karpacza

RUSZ W PODRÓŻ

Afryka w kolorach black & white – galeria fotografii z historiami

Południowa Afryka to nie był region, który śnił mi się po nocach. Po wizycie na Madagaskarze nie byłam pewna czy chcę jeszcze tam wracać. Wiedziałam jednak, że chcę na własne oczy zobaczyć te piękne zwierzęta w naturze. Nie tylko tak popularną wielką piątkę, ale też całą resztę, która – choć mniej popularna – rozpala wyobraźnię. […] Zobacz również: O tym jak podeszły nas bawoły Czując się jak gówno, czyli „pomoc” w wersji afrykańskiej Historia przypadku, czyli o tym jak pojechałam na Madagaskar

Italia by Natalia & ITAKA – wybierz wycieczkę i wygraj voucher

ITALIA BY NATALIA

Italia by Natalia & ITAKA – wybierz wycieczkę i wygraj voucher

Gdy na dworze zimno i pochmurno, a do wiosny jeszcze długie miesiące, proponuję Wam skierować myśli w stronę kolejnych wakacji. We współpracy z największym polskim biurem podróży ITAKA przygotowałam przegląd wycieczek do Włoch oferowanych na nadchodzący sezon. Ale to nie wszystko. W konkursie możecie wygrać voucher o wartości 500 zł do wykorzystania na dowolny wyjazd czy przelot czarterowy z Itaką. Wystarczy przeczytać ten post i odpowiedzieć na jedno pytanie. Kto chętny? Zapraszam! Source: Italia by Natalia

Smaczki Albańskiej Riwiery – Jalë, Himarë, Porto Palermo i Lukova

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Smaczki Albańskiej Riwiery – Jalë, Himarë, Porto Palermo i Lukova

Przepis na pustkę

Fizyk w podróży

Przepis na pustkę

P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { }Juana urodziła się na tej samotni, "człowiek się, wie pan, przyzwyczaja", gdzie tylko wiatr, piasek i szum samochodów. "Jest nas więcej: rodzina obok, tam dalej jedni na górce, inni przy wjeździe, sąsiad z naprzeciwka. Z tym, że wielu wyjechało, za szkołą dla dzieci, za pracą. No, pracy tutaj nie ma". Nie ma pracy, studni ze słodką wodą też, w ogóle nic nie ma, tylko milion gwiazd na doskonale czystym niebie i pastelowe zachody słońca za szarawymi górami leżącymi dokładnie na wprost wejścia do domu Juany. Pustka* * *Co może być bardziej monotonne niż przejechać się osiemset kilometrów po pustyni peruwiańskiego nabrzeża na północ od Limy? Przejechać się osiemset kilometrów po pustyni peruwiańskiego wybrzeża na południe od Limy.* * *Kilka dni przed wyjazdem kupiłem litrowy sok w kartonie. Wracałem z koncertu w ambasadzie, byłem bardzo spragniony. Kiedy niemal opróżniłem już opakowanie, zacząłem mu się przyglądać. Tyle materiału: farba, papier, aluminium. Fabryka opakowań, inna od barwników identycznych z naturalnymi, do tego cukrownia i stacja uzdatniania wody. Graficy, projektanci, specjaliści od marketingu, robotnicy przy taśmie, wszyscy pracowali po to, bym pochłonął zawartość kartonu w dwie chwile. A teraz? Mam wyrzucić opakowanie? Całą tę farbę, folię, papier, logotypy i kody paskowe? Poza tym, to całkiem niebrzydki przedmiot: lakierowany, błyszczy się w świetle; kolorowy, estetyczny, no szkoda po prostu.Po prostu było późno i zamknięto bazar. Na bazarze nie dają w kartonie, tylko w szklance. Potem wkładają ją do miski z wodą, nie wiem, czy rzeczywiście myją. W każdym razie: ostatnimi czasy rzadko zdarza mi się jeść coś z opakowania i teraz, gdy kupiłem sok, nie wiem co zrobić z kartonem. Nagle znalazłem się z powrotem w "cywilizowanym" świecie i ten świat wydał mi się strasznie dziwny. Wiedzą Państwo, że gatunek zwany homo sapiens wkłada mnóstwo pracy i materiału w przedmioty, które używa się przez kilka minut, a potem je wyrzuca? Niektóre osobniki z tego gatunku, zwane Ministrami Środowiska, wymyślają akcje mające na celu wyrzucanie tych przedmiotów do specjalnych pojemników, aby materiał można było użyć ponownie. W ten sposób homo sapiens nie marnowałby już materiałów, a jedynie pracę. Nikt jednak jeszcze nie wpadł na to, żeby nie marnować ani jednego, ani drugiego i pić soki ze szklanek, o czym od dawna wie podgatunek latinoamericanus.* * *W Chincha jedzą koty. Niestety, nie miałem okazji. Nie skręciłem również z Chincha w stronę Andów, bo Andy na północ od Limy już wystraszyły mnie deszczem. Mimo wszystko chciałem odwiedzić Ayacucho. W Ayacucho odbyła się ostatnia z wielkich bitw wojen o niepodległość, a ja odwiedziłem już wszystkie inne najważniejsze pola walk kampanii południowej: Boyaca, Pantano de Vargas, Pichincha, Junin. Zostawiłem rower u kotojadów i do Ayacucho pojechałem autobusem.Dziś jedziemy z Divino Señor Tours, z Cudowny Panem znaczy. Jadę na piętrze, okno panoramiczne. Pokazali amerykański film o strzelaninach i murzynie ochroniarzu i poczułem brak miłości. Potem pokazali amerykański film o marsjanach i poczułem, że ogarnąłem ogólny porządek świata (w sensie, że niedługo znikną państwa narodowe i państwa w ogóle i światem będą rządzić korporacje, w ten sposób wrócimy do czasów feudalizmu z tą jedyną różnicą, że będziemy mniej okładać się po mordach i mniej chodzić do kościoła).W Ayacucho powietrze jest tak suche, że krwawią mi nozdrza i zastanawiam się, czy to prawda, że Kolumbia wysłała Paragwajowi kontener maczet na wojnę trójprzymierza w XIX wieku. Chyba nie, wtedy jeszcze nie było kontenerów. Są za to Zaduszki, przed cmentarzem w Quinua baby sprzedają kawałki pieczonej świni, są kwiaty, znicze i muzyka. Peruwiańczycy są bandą nawiedzonych nacjonalistów i imperialistów, zupełnie tak jak my, Polacy. Uważają, że dawne państwo Inków to dzisiejsze Peru (że dawna RP Obojga Narodów to dzisiejsza Polska), że wszyscy ich okradli (że wszyscy ich okradli), że powinno się wrócić Peru Ekwador, ćwierć Kolumbii, pół Brazylii i Chile (Mołdawię, Słowację, Białoruś, pół Ukrainy i ćwierć Rumunii). Nikt nie pyta o zdanie ani Kolumbijczyków, ani Białorusinów.Aha, no i uważają, że Boliwar ukradł im Boliwię, chociaż Boliwia od 1776 roku znajdowała się pod administracją Buenos Aires, a Boliwar urodził się siedem lat później. Próbują również udowodnić, że wojny o niepodległość zaczęły się i skończyły w Peru, chociaż wszyscy wiedzą, że Lima to było najbardziej prohiszpańskie miasto pod słońcem, a pod Ayacucho żołnierzy kolumbijskich, argentyńskich i chilijskich dowodził Wenezuelczyk. I ja rozumiem, że wszyscy potrzebują narodowego mitu, ale jakby tak jeszcze ten mit nie był tak bardzo mityczny – to jest: abstrakcyjny - to naprawdę byłoby nieco lepiej.* * *Po drodze jest taki wiatr, jak ten, o którym pisała Wiśniewska w Vardo: "Można o nim napisać, że wieje bardzo mocno albo że nawet strasznie, że duje i dmie, i tak dalej. Ale on napierdala. I to tak, że w końcu chcesz się bić". A najgorsze jest to, że zawsze przegrywasz, bo możesz zbierać siły, możesz się mobilizować i się nie dawać, a on i tak, niewzruszony, będzie napierdalał od Talary, po Camana, przez całe dwa i pół tysiąca kilometrów peruwiańskiego wybrzeża, i to prosto w twarz. Wkładam cieplejsze ubranie i siadam na murku przed jednym z opuszczonych domów. Zbliżam się dopiero, gdy Juana zabiera sprzed domu pierwsze stoły i krzesła.AyacuchoObelisk bitewnyOceanMariateguiPtacySpadekZłotoOaza* * *Byłoby może nawet bardziej monotonne, niż osiemset kilometrów po peruwiańskiej pustyni na północ od Limy gdyby nie to, że w Limie kupiłem dobrą książkę."Przetrwanie feudalizmu na wybrzeżu przekłada się na wątłość i ubóstwo życia miejskiego. Liczba większych miejscowości i miast na wybrzeżu jest nieznaczna. Natomiast wieś z prawdziwego zdarzenia niemal nie istnieje, nie licząc nielicznych skrawków ziemi gdzie pole wciąż rozpala radość upraw w otoczeniu sfeudalizowanego rolnictwa."I dalej:"Miasta, zgodnie z prawami geografii ekonomicznej, powstają zazwyczaj w dolinach, w miejscu, gdzie przecinają się ich drogi. Na peruwiańskim wybrzeżu bogate i obfite doliny okupujące istotne miejsce w statystykach produkcji narodowej, nie powołały dotąd do życia żadnego miasta. Ledwie od czasu do czasu na skrzyżowaniach i przy przystankach majaczy jakaś osada, jakieś miasteczko w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat. W niektórych przypadkach, jak w dolinie Chicama, latyfundium dławi miasto." W końcu: "W warunkach feudalizmu europejskiego istniało - pomimo gospodarki ściśle rolniczej - więcej czynników napędzających wzrost i życia w miastach, niż w przypadku półfeudalizmu peruwiańskiego [po uzyskaniu niepodległości]. Wieś potrzebowała usług miasta, nawet w ograniczonej formie w jakiej to ostatnie mogło funkcjonować. Z drugiej strony, oferowała miastu pewną liczbą produktów rolnych. Tymczasem [nasze] posiadłości ziemskie na wybrzeżu wytwarza bawełnę i trzcinę cukrową dla odległych rynków zagranicznych. Zapewniwszy sobie transport tych produktów, latyfiundium interesuje się jakąkolwiek komunikacją z własnym sąsiedztwem co najwyżej w stopniu drugorzędnym. Uprawy owoców i warzyw, jesli nie zniknęły całkowicie, są przeznaczone tylko i wyłącznie na wyżywienie latyfundium. Miasto w wielu dolinach nie otrzymuje niczego od wsi ani też niczego na tej wsi nie posiada. Żyje przeto w mizerii, żyjąc z tego czy innego z drobnych zajęc miejskich, z ludzi dostarczanych do pracy w latyfundium, ze smutnej męki stacji przesiadkowej, przez którą przejeżdżają rocznie tysiące ton owoców ziemi [przeznaczonych na eksport]. (...) Latyfundium, w ogromnej liczbie przypadków, zamyka całkowicie swoje drzwi na wszelką wymianę handlową z sąsiadami (...). Ta praktyka, z jednej strony, wzmacnia zwyczaj traktowania chłopa jako przedmiotu a nie jako osoby, z drugiej zaś: uniemożliwia, by miasta miały do spełnienia funkcję, która gwarantowałaby ich utrzymanie i rozwój w ramach gospodarki wiejskiej dolin wybrzeża. Latyfundium, zawłaszczając sobie ziemie i przetwórstwo, handel i transport, odbiera środki do życia miastu, skazuje je na obskurne i podłe egzystowanie.  Przemysł i handel miast poddane są kontroli, regulaminom i podatkom miejskim. Życie i usługi społeczne żyją włąśnie dzięki tym aktywnościom. Natomiast latyfundium ucieka od tych reguł i należności. Może stanowić dla przemysłu i handlu miejskiego nieuczciwą konkurencję. Więcej: jest w stanie je zruinować." Po przeczytaniu tych kilku zdań podróż po peruwiańskim wybrzeżu staje się pasjonująca. Pasjonujące jest konkretnie przekonywanie się, że stan rzeczy opisany w 1928 roku przez Jose Carlosa Mariategui w książce "Siete ensayos de interpretacion de la realidad peruana" pozostaje właściwie niezmienny. * * *Zostały ściany i wieże. Ołtarz i całe wnętrze wywieziono kilkadziesiąt lat temu do Limy. Szkielet pozostał wśród winnic San Jose. „Mamy dwa wielkie trzęsienia ziemi na sto lat. Ten kościół przeżył już sześć” - opowiada mi starszy mężczyzna, kiedy jem jajko na twardo w przydrożnym bistrze-sklepiku-barze-klubie bilardowym. Żyje w jednym z tych zakurzonych domków ściśniętych razem na skraju doliny: patrząc na nie ze szczytu osiemnastowiecznej wieży ma się wrażenie, że wszystkie są przykryte jedną wielką płachtą falowanej blachy. Wieczorami słucha techno cumbii, w dzień pracuje na plantacji, a jutro rano zobaczy mnie, jak składam namiot na betonowym boisku przed szkołą. * * *  Dowiedziałem się o tym jeszcze w drodze do Limy. Na mapie Antaminę – jedną z największych kopalni miedzi na świecie – miałem zaznaczoną tak, jakby była to miejscowość jedna z wielu. Ale tak nie jest. Do zajmującego całą kotlinę obozu nie można ani wjechać, ani tym bardziej kupić tam płatków owsianych. Zbliżyłem się do wejścia, gdzie w sterylnych warunkach sztucznie wszczepionych w otoczenie dziewiczych gór zdobionych obsranymi zadkami owiec umundurowani pracownicy czekali na kontrolę przed wejściem. Zapytałem czy nie dałoby się załatwić czegoś do jedzenia. Wartownik wykazał się niebywałą inicjatywą i już za pół godziny zjawili się przybysze z jeszcze innego, stołeczno-biurowego świata. Tej nocy miałem spać owinięty w skóry w pasterskiej szopie lepionej z błota i krowich placków, a teraz rozmawiałem z elegancką blondynką patrzącą na mnie przez nieskazitelnie czyste okulary, ze smyczą googla na szyi i kompletem ubrań prosto z galerii handlowej. Dali mi plastikową torbę z jedzeniem, taką samą, jaką dziesięć tysięcy pracowników kopalni dostaje jako suchy prowiant. Wszystkie produkty, jakie tam znalazłem, pochodziły z importu lub z lokalnych oddziałów korporacji międzynarodowych (nie mogło zabraknąć coca-coli, rzecz jasna). Nawet jabłka były ze Stanów Zjednoczonych (po trzech latach w Ameryce Łacińskiej podniebienie niezawodnie rozróżnia jabłka z USA od jabłek z Chile i – w przypadku Peru, gdzie owszem, rosną jabłka – od jabłek miejscowych). Latyfundium eksportowe czy kopalnia są jak pasożyt. Wgryzają się w ciało ofiary, wysysają zeń co najlepsze, a gdy ofiara umrze, przenoszą się na następną. Zazwyczaj stosują któryś z rodzajów zasłon dymnych dla osłaniania swej pasożytniczej działalności: czarują „nowymi miejscami pracy” w postaci stanowisk dla robotników opłacanych najniższą krajową, ogłaszają programy „wspierania społeczności lokalnej” budując po placu zabaw w każdej z okolicznych wiosek, no i oczywiście płacą podatki od eksportu bezpośrednio władzy centralnej, dzięki czemu władza centralna może czuć się jeszcze bardziej niezależna od obywateli. Ale to wszystko nic nie daje. Nie wchodząc zbyt głęboko w złożoność działalności kopalni, zatrzymajmy się na suchym prowiancie. Mamy dziesięć tysięcy worków z jedzeniem. Dziennie. Gdyby chociaż jeden produkt z takiej torby pochodził od producentów lokalnych, pomogłoby to w rozwoju regionu o stokroć bardziej, niż wszystkie place zabaw świata. Ktoś przecież musiałby ten element prowiantu wyprodukować, przygotować, umyć, zapakować, przewieźć i tak dalej. Powstałyby nowe przedsiębiorstwa, wzrosłyby stare. A tak, Antamina rozkopie kilka dolin centralnych Andów, zatruje wodę w całej okolicy, wysadzi w powietrze parę szczytów o pięciu tysiącach metrów, a jak skończy się miedź, właściciele spakują walizki i wyjadą, a gospodarka regionu pozostanie taka, jak kilkadziesiąt lat wcześniej. * * *W krypcie zachowały się ślady fresków. Kości popakowano w kartony. Stoją na zewnątrz grobowców w sąsiedztwie opakowań po chipsach, plastikowych butelek i martwych gołębi. Ktoś znalazł kości twarzy – widać górną szczękę, nos, policzki – i położył osobno. Inni to potem oglądają: przy wejściu widziałem napis wydrapany na pamiątkę zeszłorocznej wizyty klubu seniora z Ica. To mogła być głowa jakiegoś mądrego spowiednika, który dawał dobre rady, prowokował przemyślenia. Mogła to być szczęka zadufanego w sobie proboszcza, który przez całe życie ujadał jak wściekły pies na mieszkańców San Jose. A potem wszyscy o nim zapomnieli i teraz leży w sąsiedztwie śmieci i ptasich fekaliów. Wybudował sobie pokaźną kryptę żeby spoczywać w pokoju w eleganckim otoczeniu, ale nie wziął pod uwagę, że główna różnica między kapitalizmem neokolonialnym a feudalizmem katolicyzującym polega na tym, że ten pierwszy nie buduje kościołów. * * * To był zły dzień i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Wypadek w Chala, w Pampa Redonda, no i jeszcze ta dziewczynka zmiażdżona przez ciężarówkę, „w gumowych rękawicach policjanci musieli zbierać ją do worka”. Mi tylko pękła opona bo jakiś kretyn wysypał śruby na szosę, pozdrawiam go bardzo serdecznie z tego miejsca. Makaron, marchewka, pieprz czarny, awokado, mnóstwo świeżej bazylii no i oczywiście oliwa z oliwek. Za plecami szarżują tiry, w rękach aluminiowa menażka z harcerskiego na Grzegórzeckiej, poza tym piasek jak okiem sięgnąć. Spróbowałem i zaraz przypomniało mi się, że Gerardina, mama Adriany, przygotowała mi w Caracas coś podobnego. Włożyłem słuchawki, włączyłem „Mi pueblo me hace cantar”, Ali Primera, //w moim miasteczku księżyc jest tak wielki i tak piękny, że koguty budzą się tylko po to, by mu śpiewać//, i nagle dookoła, w środku pustyni, urosły drzewa, zaszemrały potoki, zaśpiewały ptaki i rozniósł się ciężki zapach kakao. I jasne, ja wiem, że z parmezanem byłoby lepsze, ale tak się składa, że na środku peruwiańskiej pustyni nie jest tak łatwo dostać parmezan. Co innego jeśli chodzi o oliwę. * * *Na siedmiuset kilometrach między Ica i Arequipą nie ma miast, jeśli nie liczyć niewielkich Nazca (27 tysięcy mieszkańców) i Camana (13 tysięcy). Na trzystu kilometrach między Limą a Ica tez jest pusto. W sumie tysiąc kilometrów pustyni przecinanej co jakiś czas pasami dolin rzek schodzących z Andów. Te doliny wypełnia zazwyczaj w sposób całkowity zielony owal plantacji. Na jej skraju majaczy jakaś osada, jakieś miasteczko w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat. W miejscu, gdzie Panamericana wypuszcza odbicie w lewo na Yaukę, obie strony szosy okupują niekończące się rzędy stoisk z oliwkami. Zbliża się noc, więc zostaję. W Yauce prawie wszystkie domy stoją przy jedynej ulicy. Niektóre wdrapały się nieco na skarpę ograniczającą wilgotną wyrwę skradziona pustyni przez wody rzeki. Budynki są szare, widać, że dawno ich nie malowane. Ludzie też zdają się szarzy, a wieczorem wszystkie budki z jedzeniem sprzedają skrzydełka kurczaka smażone na nieznośnie starym oleju palmowym. Zresztą, i tak niewielu kupuje. Jest kilka kawiarenek internetowych i pustawe sklepy, których zaopatrzenie rośnie w miarę, jak stoją bliżej głównej drogi, chociaż centrum Yauki jest od niej sporo oddalone. W starym domu na głównym placu ktoś zostawił otwarte okno. Widzę przez nie pusty pokój i telewizor. Sąsiedni budynek jest opuszczony, zresztą nie tylko ten. * * *Wygląda na to, jakby kraby nabrały zaufania. Wciąż uciekają, ale już nie tak daleko: przystają na skraju swoich studzienek na 2, 3, 4 metry ode mnie. Obserwują mnie, ważą, czy można wyjść. Któryś z ptaków złożył trzy zielone jaja w czarne kropki i zakopała je w piasku. Ocean szumi, jak zawsze. Krabów jest całe mnóstwo, na pewno setki. Zdobią plażę czerwonym kożuszkiem swoich ciał. Poruszają się sztywno, mechanicznie i niesłychanie szybko. Przeszukują wyrzucone przez fale pancerzyki innych skorupiaków: robią szybką rewizję szczypcami, pakują do pyszczków co zjadliwe i przeskakują błyskawicznym ruchem o centymetr dalej. * * * „W czasach caudillizmu wojskowych, zamiast wzmocnienia mieszczaństwa, wzrosła w siłę arystokracja ziemska. W sytuacji, gdy handel i finanse znajdowały się w rękach obcokrajowców, ekonomicznie nie było możliwe pojawienie się [rodzimej] silnej burżuazji miejskiej. Hiszpańskie tradycje edukacyjne, całkowicie obce celom i potrzebom industrializacji i kapitalizmu, nie przygotowywała handlowców i techników, a prawników, filologów, teologów, etc. Ci zaś, jeśli przypadkiem nie czuli specjalnego powołania w kierunku jakobinizmu czy demagogii, z konieczności tworzyli klientelę kasty posiadaczy. Kapitał handlowy natomiast, niemal wyłącznie zagraniczny, nie mógł robić nic innego jak zrozumieć się i stowarzyszyć z tą samą arystokracją, która w ten sposób – jawnie lub w ukryciu – zachowywała przewagę polityczną w kraju.” * * * Jeśli literatura anglojęzyczna (a także polska) nazywa któregoś z latynoamerykańskich przywódców dyktatorem, to zapewne dlatego, że ten nie zrozumiał się i nie stowarzyszył z arystokracją ziemską. Więcej: sprzeciwiał się jej pozycji oligarchicznej, praktykom feudalnym i neokolonialnym, a na domiar złego szukał transformacji społecznej i niezależności gospodarczej, patrz: Allende czy Castro. Stanom Zjednoczonym tacy ludzie się nie podobają, ponieważ Stany Zjednoczone bohatersko walczą na całym świecie o wolność i swobodę. Dokładniej: o swobodę handlową rodzimych producentów broni i innych dóbr przemysłowych.  Juan Velasco Alvarado był prezydentem Peru od 1968 roku. Przeprowadził reformę rolną rozdając chłopom ziemię arystokracji. Znacjonalizował kopalnie i doprowadził do wzrostu roli państwa w gospodarce, celując w zaspokojenie popytu wewnętrznego i rozwój rodzimej produkcji przemysłowej. Wprowadził do szkół język keczua i zerwał stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi. W 1975 roku, w wyniku zamachu stanu, miejsce Velasco zajął Francisco Bermudez, absolwent National War College w Waszyngtonie. W Ameryce Łacińskiej trwała Operacja Kondor, w której straciło życie kilkadziesiąt tysięcy osób, których poglądy polityczne nie podobały się prezydentowi Stanów Zjednoczonych. * * * Gdy siadam między ścianami restauracji, wszystko cichnie. Uspokaja się podskórna nerwowość zrodzona z nieustających uderzeń fal powietrza, z trzydziestutonowych tirów wyskakujących zza pleców. Tak, a więc zapada spokój, w którym co jakiś czas pojawia się i zaraz niknie kilka słów. Juana wychodzi do kuchni podgrzać zupę. Zamykają się za nią blaszane drzwi, ale i tak znam każdy ruch Juany. W ciszy doskonałej delikatny brzęk pełnego półmiska rosołu o porcelanowy talerzyk jest nie do pomylenia. * * *Za zjazdem na Aplao podjazd w kierunku Arequipy wypłaszcza się. Świeżo po obiedzie w ogóle nie czuję, że podjeżdżam. Dopiero późnym popołudniem lekkie nachylenie daje mi się we znaki. Na kilkanaście kilometrów przed El Alto pustynie zastępuje zielona kratownica pól, powietrze wilgotnieje, pachnie życiem. Nie widać domów, gdzieś dalej, po lewej, na horyzoncie majaczy kilka wyższych budynków. Na mapie nic w tym miejscu nie zaznaczono, ale skoro budynki, skoro pole, to gdzieś tam musi być jakaś miejscowość, jakiś przykurzony placyk czy dom parafialny gdzie można by było przenocować.Wjeżdżam do El Pedregal i nie wierzę. Miasto dosłownie rośnie w oczach: w miarę jak zagłębiam się w zieloną wyspę na morzu pustyni, mnożą się domy, sklepy, składy artykułów rolniczych, potężne, nowoczesne gmachy szkół, trzy stadiony i hale sportowe, cały rząd targowisk, a do tego lśniąca jednostka strażacka, na pewno największa z tych, które widziałem w Peru. Wszystko to wtopione w otoczenie nieskazitelnej czystości, zadbania, równych chodników, wystrzyżonego trawnika, w atmosferze dynamicznej aktywności i samozadowolenia. Solidność, uporządkowanie i zapach nawozów, wspomnienie szwajcarskiej prowincji nasuwało się jednoznacznie. W 1971 Juan Velasco Alvarado podpisuje dekret o specjalnym projekcie Majes Siguas. Przy pomocy systemu tuneli i kanałów, gigantyczna inwestycja rządu centralnego przekierowuje wody ze zlewni Atlantyku do zlewni Pacyfiku. O kredyt międzynarodowy trudno: to znaczy byłoby dużo łatwiej, jeśli pożyczone pieniądze miałoby się przeznaczyć na import. Velasco wie, że to nie tędy droga i zgadza się na gigantyczne oprocentowanie, aby tylko osiągnąć cel, czyli wzmocnić produkcję krajową. Na pustynnej pampie Majes drąży się kanały irygacyjne i już w latach osiemdziesiątych kiełkują pierwsze uprawy. Ziemie sprzedaje się lokalnym rolnikom: chodzi przeważnie o niewielkie tereny po 5-8 hektarów. Wyrastają na nich warzywa na rynek peruwiański – zieminiaki, cebula, zioła i inne – i owoce, w dużej mierze przeznaczone na eksport do sąsiedniej Boliwii (a nie za ocean). A teraz, proszę Czytelnika, przepis na pustkę. Przepis na pustkę jest bardzo prosty! Najpierw należy stowarzyszyć się z Unią Europejską i kupować bezcłowo cukier z zachodu, bardzo tani dzięki dopłatom, które dostają rolnicy na zachodzie. W ten sposób niezawodnie wykończymy własnych rolników i cukrownie. Następnie należy wejść do Unii Europejskiej i rozdać rolnikom renty strukturalne z zamian za wyzbycie się ziemi, i zapominając, że dzieci tych rolników nie będą już miały ani ziemi, ani renty (będą natomiast mogły na wolnym rynku zakupić zachodnie części żeby stuningować sobie dwudziestoletnie golfy). Dzięki tym operacjom nikt już nie będzie woził produktów rolnych na targ w gminnym miasteczku, bo tych produktów już w ogóle nie będzie. Zamkną się więc targi, a za nimi sklepy obuwnicze, fotograficzne i piekarnie. Jeśli jeszcze mało ci pustki, możesz sprywatyzować lokalny zakład produkcji autobusów czy ciężarówek, który na zasadzie wrogiego przejęcia kupi jakiś Francuz i doprowadzi do bankructwa. No, bo chcesz koniecznie wszystko sprzedać, a akurat tak się składa że wychodzisz z komunizmu, to kto to kupi? Ten, kto ma pieniądze, wiadomo. A kto je ma? Nomenklatura i obcokrajowcy, proste. Po wyżej wymienionych zabiegach możesz mieć pewność, że wszyscy wyjadą do Wrocławia, Poznania czy Dublina. Dostaniesz za to powiatowe miasteczka w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat. Tylko potem, za dwadzieścia lat, nie pytaj że ojej a skąd to Warszawa ma nagle pięć milionów mieszkańców. * * *Pochodzę z kraju, w którym nic się nie da i nic się nie opłaca. Jednocześnie owszem, opłaca się robić rzeczy, które wydają się stosunkowo bezsensowne. Produkuje się na przykład kartony, lakieruje się ładnie i ozdabia tylko po to, by używać je przez kilka minut, i by następnie je wyrzucić. Nie opłaca się natomiast mieć krowy. Dokładnie to nie opłaca się sprzedawać mleka takiej krowy, bo należy je wówczas poddać wszystkim zabiegom zalecanym przez Unię, a to kosztowne. Te zabiegi są bardzo potrzebne, oczywiście. Na przykład aby wyprodukować jogurt zgodnie z zaleceniami Unii należy zabić bakterie w mleku tak, by mleko spełniało zalecenia Unii, a następnie dodać do tego mleka bakterii tak, by powstał jogurt spełniający zalecenia Unii. Nie opłaca się również uprawiać pięciu hektarów, bo wówczas nie stać człowieka na traktor, a w ogóle to lepiej te hektary sprzedać i dostać rentę strukturalną. Zarobi się więcej niż na roli, bo skoro już żyjemy w podobno wolnym rynku i Niemcy mają większe dopłaty niż Polacy, to się potem okazuje, że niemieckie jest tańsze.W ubogich, zacofanych i w ogóle straszliwych – jak to się je przedstawia – krajach trzeciego świata, takich jak Peru, okazuje się, że od czasu do czasu coś się da. Można na przykład uprawiać pięć hektarów i żyć nieźle. Bez traktora? Nie no, można się umówić z piętnastoma kolegami, którzy też mają po pięć hektarów, i założyć spółdzielnie. Wówczas dostajemy rozwiązanie typu wilk syty (rolnik jeździ traktorem) i owca cała (zamiast pięciu złotych na godzinę sezonowo i bez umowy rolnik ma zyski z całych pięciu hektarów, a do tego, gratis, samorealizację i satysfakcję z pracy na zysk własny a nie na zysk cudzy). W Polsce spółdzielnie nie są w modzie, bo spółdzielnia to już prawie komunizm, Związek Sowiecki, zło i szatan. No i nie dostaje się za nie rent strukturalnych, z tego co wiem. A jeśli wiem źle, to mnie proszę poinformować, jestem bardzo otwarty na słuchanie dobrych wieści!W Peru da się również – i to da się od dwóch tysięcy lat – czerpać wodę z pustyni. Nacina się w ziemi wąskie kanaliki, z tych kanalików po kropelce kapie woda, więc się te kanaliki łączy większym kanałem, tam już się tworzy niewielka rzeczka, i tą rzeczką nawadnia się pola. Tak na przykład do dziś dzień funkcjonują uprawy w Achaco, niedaleko Nazca. Kanały czyszczone są w czynie społecznym, komunistycznie, zbierają się użytkownicy wody i sprzątają, o proszę, da się. A jeśli chodzi o działania na większą skalę, to przecież zawsze można liczyć, że jakiś krewki Velasco przekieruje wody spływające z jednego oceanu tak, by spływały do drugiego, a w efekcie na pustyni wyrosną ziemniaki, jaki problem.* * *Rano całe patio restauracji wypełniał nawiany piach. I już od rana wiało, już burczały tiry, już składałem namiot. Juana pojawiła się z kubkiem herbaty i alfahorem. Alfahory to ciastka przekładane krówką. Sławne alfahory z Acari, sprzedają je tak mniej więcej między Nazca i Ocoña. Dalej na południe, w Camana, mają już inne, gorsze. Te z Acari mają solidną porcję tofi i delikatne ciasto. Produkuje się je z mleka niespełniającego zaleceń Unii, a na opakowaniu nie wypisano informacji o ilości kalorii, ale i tak są bardzo dobre. Stanowiły zdecydowanie najsłodszy element monotonnych ośmiuset kilometrów po peruwiańskiej pustyni. Najlepsze są te świeże, ale rozwożą je tylko raz w tygodniu. Juana miała z poprzedniego dnia. Później miałem okazję jeść alfahory pięciodniowe, a jeszcze później zacząłem za każdym razem pytać kiedy dojechała dostawa. Tak, no więc Juana pojawiła się z kubkiem herbaty, alfahorem i broszurą Świadków Jehowy. Potem podsunęła mi małą, białą karteczkę zapisaną do połowy, wpisz tutaj imię i nazwisko, żebym się za ciebie modliła. Tak, bardzo dobrze, a kiedy wrócisz?, nie?, no, ale jakbyś jednak wrócił to już wiesz, że w razie czego tutaj masz gdzie spać.Nawa bocznaKościołKsięże kościKsięża buziaLinie NazcaKanały AchacoKanał z tych większych, świeżo wysprzątany z zielskaPustyniaWybrzeżeYaucaJedzonkoTrasaZnowu ptacyPlażaObózDeptak przy głównej alei w El PedregalKrowyProjekt irygacji Majes ITu powstanie projekt irygacyjny Majes IIJakość, którą pan znaZdecydowałem używac kondonyAlfahor w doborowym towarzystwie kawy

Karkonoskie tajemnice w Karpaczu

SISTERS92

Karkonoskie tajemnice w Karpaczu

Biegun Wschodni

Złota Podkowa Lwowa – trzy polskie zamki w rozsypce

Jadąc drogami zachodniej Ukrainy bardzo często natrafić można na przytłaczający widok ruin dawnych polskich kościołów, straszących zawalonymi dachami, porośniętymi dziką roślinnością murami, ze smutnymi dziurami zamiast witraży. To raj dla miłośników opuszczonych miejsc i igła pod paznokciem dla tych, którym nie jest obojętny los tamtych ziem, którzy pamiętają je jako polskie. O jednym z takich… Artykuł Złota Podkowa Lwowa – trzy polskie zamki w rozsypce pochodzi z serwisu Biegun Wschodni | Blog podróżniczo - turystyczny ze startem w Rzeszowie.

Na rowerze po Puszczy Augustowskiej

Znajkraj. Turystyka aktywna

Na rowerze po Puszczy Augustowskiej

idziemy dalej

Visca El Barça

Nigdy nie byłem, ani już raczej nie będę, wielkim kibicem piłki nożnej. Owszem, czasem lubię obejrzeć w telewizji jakiś dobry mecz w Lidze Mistrzów. Ba, zdarza się nawet, że i polskie kluby w walce o puchary zobaczę. Na stadionie też kilka razy byłem. Na Euro 2008 i 2012 nawet widziałem na żywo wszystkie mecze naszej reprezentacji. I kilka innych bardziej lub mniej ważnych pojedynków też miałem okazję oglądać na własne oczy. Z ligowymi spotkaniami jest trochę gorzej. Jakieś 15 lat temu byłem na derbach Budapesztu i chyba kiedyś na meczu Polonia Warszawa – Wisła Kraków. I to właściwie koniec mojej styczności z jakąkolwiek ligową piłką. W planach był jeszcze mecz w Buenos Aires, ale ostatecznie niestety poskąpiłem grosza, czego do dziś żałuję. No ale gdy jest się w Barcelonie i akurat gra tutejszy klub, to pomyślałem, że może warto. W końcu Messi, Neymar, Suarez w jednym składzie (swoją drogą to żaden z nich nie jest Hiszpanem – Argentyńczyk, Brazylijczyk i Urugwajczyk). A to wszystko na Camp Nou – największym stadionie piłkarskim w Europie i jednym z największych na świecie. W dodatku przeciwnik nie jakiś wybitny, bo ze środka tabeli. To przecież musi być grad goli, fantastyczna atmosfera i widowisko niezapomniane do końca życia. Pomyślałem, że zobaczę jak świętują Barcelońscy kibice i zanurzę się razem z nimi w szalonym tańcu zwycięstwa nad Malagą. Chyba warto. Na mieście pełno plakatów z Messim zachęcających do kupienia biletu. Ceny – no cóż nieco odstraszające – od 59 euro w górę, ale w końcu raz się żyje. Ronaldo i Lewandowskiego na żywo już widziałem… Messiego jeszcze nie. Kupuję! Idziemy! Problemy zaczęły się już na początku, gdy okazało się, że Suarez nie mógł wystąpić w tym spotkaniu, bo musiał pauzować za kartki. Oczywiście sprawdziłem to dopiero po kupieniu biletów, no ale mówi się trudno. Przecież zostają jeszcze najwięksi, a Suareza i tak każdy bardziej kojarzy z gryzienia przeciwników niż z gry. Gdy byliśmy już na stadionie dotarła do nas kolejna smutna wiadomość. Na oficjalnym twitterze FC Barcelony pojawił się komunikat, że nie wystąpi także Messi, bo ma kłopoty z żołądkiem! No pech! Prawdziwy pech kibica amatora. Ale skoro już dotarliśmy na ten stadion to postanowiliśmy zostać, w końcu jeszcze miał być Neymar, grad goli, atmosfera, widowisko, szalony taniec, itd. Na blisko stutysięcznym stadionie zasiadło około 84 tysięcy widzów. Mało? To i tak drugi najlepszy wynik w tym sezonie ligowym, więc powinno być gorąco. Na oko byli to jednak głównie turyści, bo prawdziwy chóralny doping rozlegał się jedynie z niewielkiego sektora za jedną z bramek. Reszta widzów raczej nie okazywała emocji i zdawało się, że przyszli na piknik, a nie na piłkarskie święto. Co gorsza samo widowisko też rozczarowało. Mecz nie dość, że bardzo jednostronny to jeszcze bezbramkowy. Barcelona cały czas atakowała, ale nie przynosiło to żadnych rezultatów. Nie pomógł nawet fakt że końcówkę meczu zawodnicy gości, przez czerwoną kartkę, musieli grać w osłabieniu. Co prawda ożywiło to nieco uśpioną publiczność, ale zamiast gola mogliśmy jedynie obserwować doskonałą „malagijską obronę Częstochowy”. I tak to właśnie jest – człowiek nastawia się na wielkie widowisko, na gwiazdy światowego futbolu, wspaniałe bramki i szał kibiców, a dostaje zaledwie przeciętny mecz z kilkoma dynamicznymi akcjami Neymara w polu karnym, bezbramkowym remisem i zrezygnowanym tłumem kibiców-turystów. Teraz jeszcze bardziej żałuję meczu w Buenos Aires, tam atmosfera nawet przed stadionem była kilka razy bardziej porywająca niż w Barcelonie na Camp Nou. To znak, że trzeba wrócić do Ameryki Południowej! Skrót meczu FC Barcelona – Malaga CF A to plan rozbudowy Camp Nou

KOŁEM SIĘ TOCZY

20 pomysłów na prezent dla podróżnika. Najciekawsze i najbardziej użyteczne!

Święta idą, a tym samym mam dla Was kilka propozycji na ciekawe prezenty podróżnicze! Prezenty praktyczne, umilające życie w podróży jak i kompletne pierdoły (czytaj: gadżety), które też czasem się przydają! ;) Takie wymagające jedynie kilku kliknięć na aukcjach internetowych, jak i dania z siebie nieco więcej, poświęcenia swojego czasu. Drogie i tanie. Ciekawe i bardzo The post 20 pomysłów na prezent dla podróżnika. Najciekawsze i najbardziej użyteczne! appeared first on Kołem Się Toczy.

Campania. Castellabate – Benvenuti al Sud, or Welcome to the South

ITALIA BY NATALIA

Campania. Castellabate – Benvenuti al Sud, or Welcome to the South

The small, sleepy town on the southern end of the Campania region, terraces situated high on a hill, but at the same time suspended just above the long sandy beaches, rich in a tangle of narrow streets, that surrounds the medieval castle, narrow passages, a countless number of steps and stunning view of the mountains and the sea, extending from every corner. It's here, in the charming little town the action of his film put Luca Miniero creating one of the best production of Italian cinema in recent years - "Benvenuti al Sud", or "Welcome to the South". Come and see Castellabate, listed at Borghi Piu Bella di Italia, which is the most beautiful small towns of Italy. Source: Italia by Natalia

idziemy dalej

Różne oblicza Barcelony

Zanim szczegółowo napiszemy o barcelońskich „must see“, chcemy przybliżyć Wam klimat poszczególnych części miasta – na tyle na ile możliwe to „na papierze“. Barcelona jest tak różnorodna, że każdy w pewnością znajdzie tu coś dla siebie. Jeśli byliście w Barcelonie ciekawi jesteśmy Waszych wrażeń. Kolejność przedstawianych dzielnic jest przypadkowa. Z wyjątkiem El Born, bo to chyba nasz faworyt (i zdaje się, że nie jesteśmy tu zbyt oryginalni), więc nie bez powodu jest to numer jeden.   El Born Born to dawna nadmorska część Barcelony. W przeszłości ważna dzielnica handlowa, dziś jedno z najmodniejszych miejsc do życia w katalońskiej stolicy. Turystycznie niezwykle ciekawa okolica. W pierwszej kolejności przyciąga przepiękna katedra Santa Maria del Mar. Choć z zewnątrz wygląda dość niepozornie, robi niesamowite wrażenie, gdy wejdzie się do środka. To jeden z najwspanialszych przykładów katalońskiego gotyku. Gdy podziwiam takie perełki zawsze, ale to zawsze, zastanawiam się dlaczego dzisiejsze świątynie nie wzorują się na tym co najlepsze? El Born to  wąskie uliczki, romantyczne place, ale również muzeum Picassa, w którym zgromadzono kilkadziesiąt prac ze wszystkich okresów jego twórczości. Nie ma w nim co prawda najbardziej znanych obrazów, za to doskonale widać jak kształtowała się wrażliwość tego artysty i co miało wpływ na jego rozwój. Dodatkowym atutem jest piękna lokalizacja muzeum, które znajduje się we wnętrzach średniowiecznych pałaców. El Born spodoba się również fanom dobrej kuchni. Roi się tu bowiem od wyrafinowanych lokali i nowoczesnych barów, które zapełniają się od wczesnych godzin wieczornych. Passeig del Born to z kolei doskonałe miejsce na zakupy – znajdziecie tu wiele butików oferujących oryginalne prezenty i pamiątki wytwarzane przez lokalnych twórców. Jest też targ z kolorowym dachem Santa Caterina i dawny targ – obecnie Centrum Kulturalne Born, które skrywa historię Katalonii w pigułce.   Barceloneta Nadmorska dzielnica, z pięknymi piaszczystymi plażami. Młoda, energetyczna i sportowa (uwielbiam miasta położone nad morzem!). Niegdyś, ze względu na swoją lokalizację, zamieszkiwana głównie przez rybaków i pracowników portu, następnie przekształcona w dzielnicę przemysłową. Ale z pierwotnej La Barcelonety zachował się jedynie układ ulic oraz kościół Sant Miguel. Budynki, które się tam znajdują, pochodzą z XIX wieku. Prawdziwą rewitalizację La Barceloneta przeszła przed Igrzyskami Olimpijskimi, bo nieopodal znajdowała się wioska dla sportowców. W tym wszystkim najlepsze jest to, że będąc niemal w centrum miasta można totalnie odciąć się od zgiełku i poleżeć na leżaku. Po prostu. Można też posurfować, jeśli ktoś ma ochotę. Na plaży nie brakuje knajpek i barów, zresztą w całej dzielnicy jest szeroki wybór różnego rodzaju restauracji. Jesienią, gdy pogoda nie sprzyja plażowaniu wybierzcie się na spacer wzdłuż wybrzeża. Najlepiej tuż przed zachodem słońca.   Barri Gotic Klejnot starówki, czyli Dzielnica Gotycka, to miejsce, którego nie można ominąć. Nie ma nic lepszego, niż przechadzka labiryntem wąskich uliczek, tworzących najstarszą część miasta. My spacerowaliśmy zgodnie z mapą zamieszczoną w przewodniku, ale właściwie nieważne którędy dotrze się do najważniejszych atrakcji tej dzielnicy. Wycieczkę można zacząć od Katedry. To jeden z najcenniejszych przykładów architektury gotyckiej w Hiszpanii. Budowana w kilku etapach (XIII-XV wiek), w XIX wieku otrzymała neogotycką fasadę zachodnią. Świątynia poświęcona jest świętej Eulalii, która zginęła w Barcelonie w czasie ostatnich prześladowań chrześcijan. W krużgankach Katedry trzymanych jest 13 gęsi, bo Eulalia miała trzynaści lat gdy zginęła męczeńską śmiercią. Wewnątrz katedry znajduje się jej nagrobek. Miejsce jest niesamowite, urocze i piękne. Gdy chce się uniknąć turystów warto przyjść tu z samego rana. zdjęcie: http://www.catedralbcn.org/ Następnym przystankiem jest Placa de Sant Felip. Stoi tam kościół, na którego ścianach widać ślady kul. Co ciekawe nie ma zgody co do tego, skąd one się wzięły, choć to przecież historia współczesna. Według oficjalnej wersji na plac spadła bomba faszystów zabijając 42 osoby chroniące się w kościele (w tym połowa to były dzieci). Z placu kierujemy się na Placa del Pi, którego nazwa pochodzi od rosnącej na nim sosny. Znajduje się tam Bazylika o tej samej nazwie. Od placu odchodzi najpiękniejsza, i według wielu mieszkańców Barcelony najciekawsza, wąziutka (3 metrowa) uliczka Petritxol. Wiele jej elementów zasługuje tu na uwagę. Są to na przykład kafelki mayolicas na domach, które przedstawiają ważne wydarzenia historyczne lub upamiętniają ważne osoby, które niegdyś tu mieszkały. Warto też zwrócić uwagę na metalowe płyty chodnikowe przed najstarszymi przedsiębiorstwami. Uliczka słynie też z dwóch pijalni czekolady: Granja Dulcinea i La Palleresa, w których można też zjeść tradycyjne churros i w których gościł podobno sam Salvador Dali. Co prawda nasza wizyta w tej drugiej nie należała do zbyt udanych (choć churosy i czekolada pyszne), ale zrzućmy to na karb zmęczenia pracowników po porannej zmianie i na fakt, że wpadliśmy tam tuż przed sjestą (to zresztą ważna informacja, że obie pijalnie czekolady czynne są od 9 do 13, a później dopiero od 16 do 21). Nie brakuje też malutkich sklepików z rękodziełem i miejsc, w których można nabyć kulinarne pamiątki. Warto zatrzymać się tu na dłuższą chwilę. Kontynuując nasz spacer idziemy na Placa Reial, który wypełniony jest palmami i ludźmi. Położony jest na tyłach gwarnej La Rambli, ale panuje tu zupełny spokój. Z placu droga prowadzi w kierunku dzielnicy żydowskiej i Synagogi, choć właściwie określenie „dzielnica“ jest pewnym nadużyciem, bo Synagogi zostały tu całkiem zniszczone w XIV wieku i dopiero kilkanaście lat temu postanowiono przywrócić pamięć o tym fragmencie historii. Dzielnica żydowska to kilka hebrajskich napisów na ścianach i wejście do świątyni. Wycieczkę kończymy na Placa del Rei, czyli na Placu Królewskim. Ale tak naprawdę warto po prostu pochodzić po całej okolicy i pójść tam, gdzie nogi i serce nas poniosą. Nie omijać zatłoczonych ulic, ale zbaczać też w małe zaułki i niespiesznie kontemplować piękno stolicy Kataloii.   El Raval & Sant Antoni Niektóre przewodniki i niektórzy blogerzy przestrzegają przed tymi okolicami, inne umieszczają je w kategorii „koniecznie trzeba zobaczyć“. Są to najbardziej różnorodne etnicznie dzielnice Barcelony, ale widać że coraz częściej zaczynają przyciągać artystyczne dusze i młodych katalończyków. Nazwa El Raval pochodzi od arabskiego słowa oznaczającego ni mniej ni więcej tylko przedmieścia i w pełni oddaje to charakter tego miejsca. Ale obok budek z kebabami zaczynają wyrastać bardzo ekskluzywne restauracje, jest też wiele modnych butików, niewielkich galerii czy atelier projektantów i czuć że jest to miejsce przyciągające ludzi niepokornych. Oblicze dzielnicy zmieniło też wybudowane Muzeum Sztuki Współczesnej, (MACBA). Zachowując czujność spokojnie można pójść na spacer w ciągu dnia, ale w nocy faktycznie chyba omijałabym tę okolicę.   L’Exiample i Gracia Exiample to przede wszystkim modernizm, bo dzielnicę zaprojektowali architekci, wśród których był m.in. Antonio Gaudi. To tu znajdują się najbardziej znane budynki jego autorstwa: Casa Batllo i La Pedrera oraz oczywiście Sagrada Familia. Dla Exiample charakterystyczna jest regularna, geometryczna zabudowa, w systemie kwadratów o bokach 133,3 metra. Szerokie ulice (10m) i chodniki (po 5m z każdej strony) dają wrażenie przestrzeni. Dzielnica zamieszkiwana jest przez tych bogatszych mieszkańców miasta, w witrynach sklepowych widać swego rodzaju przepych, a ceny większości produktów są raczej nieosiągalne dla przeciętnego człowieka. Z kolei Gracia jest znacznie bardziej kameralna. Do 1800 roku była niezależnym miastem i najstarsi mieszkańcy do dziś mówią, że pochodzą z Gracii – nie z Barcelony. Na uwagę zasługują liczne place, które latem z pewnością tętnią życiem, jednak w listopadzie świeciły pustkami i z tego powodu nie zrobiły na nas szczególnego wrażenia. Największą atrakcją jest na pewno Park Guell, który znajduje się w północnej części dzielnicy. Na koniec nasz mały wyrzut sumienia, czyli Wzgórze Montjuic. Udało nam się dotrzeć tylko do Narodowego Muzeum Sztuki Katalońskiej, a na resztę niestety nie wystarczyło czasu. Gdyby nie to, prawdopodobnie miejsce powalczyłoby o palmę pierwszeństwa ze wspomnianą wcześniej dzielnicą Born. Mimo wszystko cieszymy się, że weszliśmy na samą górę, bo rozpościera się stamtąd przepiękny widok na Barcelonę. Więc nawet jeśli nie macie czasu na pozostałe atrakcje (ogrody i zamek) warto zobaczyć panoramę miasta. a w sobotni wieczór zobaczyć pokaz fontann.

Park Zdrojowy w Nałęczowie

SISTERS92

Park Zdrojowy w Nałęczowie

TROPIMY PRZYGODY

Rok w podróży – co nam się przydało, a co nie?

Nie wiedzieć kiedy, minął nam rok w podróży! Nie będziemy podsumowywać, ile się w tym czasie wydarzyło ani jak bardzo zmieniło się (lub nie) nasze patrzenie na świat. Co zatem zrobimy na 1. urodziny podróży? Odpowiemy na pytanie, które niejednokrotnie słyszeliśmy: czy wszystko, co spakowaliśmy się nam przydało? Zapraszamy na praktyczne, bagażowe podsumowanie roku w podróży! Jak spakować się w podróż dookoła świata? Na początku tekstu warto przypomnieć sobie, co zabraliśmy w podróż dookoła świata oraz (o co często pytacie) jak skompletować sprzęt na taką podróż. Przyznać musimy, że nie jest to łatwe zadanie. My przed wyjazdem spędziliśmy wiele czasu przed komputerami, […] Artykuł Rok w podróży – co nam się przydało, a co nie? pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

WOJAŻER

Jak zostałem premierem Azerbejdżanu. Opowieść niepoprawna politycznie

Gdybym wyjawiał Wam prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, powiedziałbym, że mój ojciec był wysoko postawionym urzędnikiem struktur Związku Radzieckiego. Dziadek walczył z Hitlerem i doszedł aż do Berlina, potem zajął się budowaniem monstrualnych tam na największych rzekach Rosji, lecz to nie przez niego wyschło jezioro Aralskie, wybaczcie. Ojciec brylował na salonach Moskwy, ale zawsze czuł, że serce bije mu na Kaukazie, a właściwie na Zakaukaziu. Gdy więc upadał powoli ów słoń na glinianych nogach, jakim był ZSRR, tato bardzo szybko upewnił się, że Moskwę sprawnie zamieni na Baku, a syna, czyli mnie, nauczy jak uprawiać politykę, która sprawi, że jego geny będą wiecznie żywe, nie tylko fizycznie, ale także politycznie. Gdybym to wyjawił, zrozumielibyście, dlaczego tak łatwo przejąłem premierowską tekę w tym pięknym, nadkaspijskim kraju. Problem jednak w tym, że, jak mawiał ksiądz Józef Tischner, na świecie są trzy prawdy: świento prawda, tys prawda i gówno prawda. To, co właśnie przeczytaliście, to jest gówno prawda jakich mało! Sęk w tym, że nigdy nie interesowałaby mnie posada premiera Azerbejdżanu. Nie dlatego, że kraj to nieciekawy, …

Końca świata nie było – Anita Demianowicz (recenzja)

Obserwatorium kultury i świata podróży

Końca świata nie było – Anita Demianowicz (recenzja)

Muszę zacząć od przytoczenia momentu, kiedy poznanałam się z Anitą. Było to tak: pewnego dnia okazało się, że widzimy się na festiwalu podróżniczym w Rzeszowie. Ona – ma prezentację. A ja piszę z tego wydarzenia relację. Trafiamy do tego samego pokoju. Znamy się „online”. Obie cieszymy się z racji bytu razem w pokoju, choć właściwie pojęcia o sobie nie mamy. Anita przyjeżdża bardzo późno. Już śpię. Budzę się rano i widzę Ją pracującą na laptopie. Widzi, że się obudziłam i wita mnie ogromnym uściskiem jak jeszcze leżę w łóżku i całusem w policzek. Już wtedy wiedziałam, że to wyjątkowa dziewczyna – i wcale się nie pomyliłam!  Dlaczego o tym piszę w recenzji książki? Ta spontaniczność Anity przekłada się na zwroty akcji w jej książce. Anita taka jest. Dynamiczna, wesoła, pełna energii i ma wiele pomysłów. Kieruje nią kreatywność, ciekawość świata i konieczność poznawania innych ludzi. „Końca świata nie było” to tytuł dość symboliczny. Zaczniecie czytać to zrozumiecie, że może chodzi o odwiedzoną wioskę Majów? Tylko, że jak przeczytacie książkę, to nasunie Wam się jeszcze inna refleksja. Książka Anity pokazuje jej oswajanie się z pojęciem samotnego podróżowania. Autorka doświadcza swojej pierwszej dalekiej podróży solo. Jest tylko ona, jej plecak i głowa pełna obaw! Nie ma ludzi idealnych, a strach jest zjawiskiem naturalnym jeżeli stoimy przed nowym wyzwaniem. Anita decyduje się na 5 miesięcy w Ameryce Środkowej. Nie zna hiszpańskiego, dopiero będzie się go uczyć. Ma wiele obaw i nie wie jak przeżyje tak długie rozstanie z mężem. Im dalej czytam, tym sama zastanawiam się, czy odważyłabym się na tak wielki krok. Bo nam się fajne mówi, ale nie każdy z nas coś takiego zrobi. Myślę, że byłoby to dla mnie ciekawe wyzwanie, tym bardziej, że zauważyłam między mną a Anitą wiele podobieństw o czym napiszę później. Gwatemalala, Honduras, Salwador i Meksyk – brzmi egzotycznie? To zapomnijcie o karaibskim kurorcie i wczujcie się w klimat poznawania życia miejscowych. Anita podczas swojej podróży odwiedza kraje zupełnie jej obce kulturowo i religijnie. Trafia także na wiele wyjątkowych sytuacji. Ma szansę doświadczyć Świąt Bożego Narodzenia w zupełnie innym wymiarze. Smakuje lokalnej kuchni, poznaje zwyczaje miejscowych. Każdego dnia uczy się czegoś nowego. Widać w jej podróży postępy nie tylko w sferze radzenia sobie w różnych sytuacjach. Anita poznaje coraz lepiej siebie i nie rezygnuje z marzeń. Jest silną i konsekwentną kobietą. Bardzo podoba mi się, że nie kreuje siebie na superbohaterkę. Bardzo często wspomina błędy jakie popełniała, przyznaje się, że zawsze inaczej odczuwała np. Święta Bożego Narodzenia. Stara się przy okazji być przeźroczysta dla mężczyzn, by nie wzbudzać ich zainteresowania. W krajach Ameryki Środkowej nie jest to łatwe, gdyż biały kolor skóry działa jak magnes. Anita niestety doświadcza przykrej sytuacji, ale na szczęście wszystko kończy się dobrze. Co ciekawe podczas swojej podróży duży nacisk daje na poznawanie ludzi. Przyznam, że poznała wiele ciekawych osobowości. Spotkani po drodze ludzie na pewno mieli ogromny wpływ na jej postrzeganie świata ale także samej siebie. Cieszę się, że mogłam poczytać o Ameryce Środkowej, bo mało jest o niej książek. Anita opisuje wiele ciekawych miejsc, które mam nadzieję w przyszłości uda mi się zwiedzić. Autorka także radzi na podstawie własnych doświadczeń co tak naprawdę jest warte uwagi. Nie zdawałam sobie sprawy, że jesteśmy tak podobne do siebie. W wielu sytuacjach opisanych przez Anitę widziałam siebie. Rozpoznawałam emocje, które również towarzyszą mi podczas moich podróży. Może świadczy to o tym, że mimo doświadczania kompletnie innych wymiarów podróżowania potrafimy mieć podobne emocje, które w jakiś sposób kształtują naszą osobowość. Mam wrażenie, że dogadałabym się z Anitą podczas wspólnej wyprawy. Mam nadzieję, że kiedyś uda się jej doświadczyć, nawet jakby miała być krótka i bliska. Koniecznie przeczytajcie „Końca świata nie było” bo to taka parabola życia i wnikania w głąb siebie. To nie tylko Ameryka Środkowa, to klucz do zrozumienia siebie w odniesieniu do pojęcia samotnego podróżowania. Tekst: Katarzyna Irzeńska Zdjęcia: https://www.facebook.com/BanitaTravelPlKategoria: Książki i filmy Tagged: anita demianowicz, demianowicz książka, końca świata nie było, podróż wgłąb siebie

Polscy wspinacze na 14. Krakowskim Festiwalu Górskim

Obserwatorium kultury i świata podróży

Polscy wspinacze na 14. Krakowskim Festiwalu Górskim

Do wybitnych gości z zagranicy (Lynn Hill, Tim Emmett, Marc-André Leclerc czy Alex Txikon) dołączą rodzimi wspinacze, którzy coraz odważniej doganiają światową wspinaczkową czołówkę. Pora na przybliżenie sylwetek Polaków, którzy pojawią się na początku grudnia na Uniwersytecie Ekonomicznym. Będzie sporo zajmujących opowieści, bo przecież w mijającym roku działo się wiele ciekawego i nierzadko przełomowego dla naszego wspinania. Andrzej Bargiel Alpinista, skialpinista, trzykrotny mistrz Polski w narciarstwie wysokogórskim, od tego roku rekordzista wśród zdobywców Śnieżnej Pantery (pięć najwyższych szczytów byłego ZSRR). 16 lipca wszedł na Pik Lenina. 25 lipca zdobył leżący w Tadżykistanie Pik Korżeniewskiej. 2 sierpnia wszedł na najwyższy w projekcie Pik Komunizma (7495 m), 10 sierpnia dołożył czwarty szczyt, Chan Tengri. Projekt zakończył wejściem na Pik Pobiedy, znajdującym się na granicy Kirgistanu i Chin. Osobny rozdział w dorobku Andrzeja zajmują Himalaje. W 2013 roku wejściem na centralny wierzchołek Shisha Pangma (8013 m) i zjazdem na nartach z tego szczytu rozpoczął pięcioletni projekt „Hic sunt leones”. W 2014 roku zrealizował w jego ramach kolejny cel – nie tylko zdobył Manaslu (8156 m) w ekspresowym czasie 14 h i 5 min, lecz także rekordowo szybko pokonał trasę baza – szczyt – baza (zmieścił się w czasie 21 h i 14 min). W 2015 roku stanął na wierzchołku Broad Peak (8051 m) i dokonał trzygodzinnego, pierwszego w historii zjazdu z tego szczytu. Piotr Schab Jeden z naszych czołowych wspinaczy skalnych, już jako 10-latek poprowadził klasyk Doliny Bolechowickiej – Chińskiego maharadżę VI.5, w ciągu kolejnych lat stopniowo podnosił poprzeczkę, wytyczając także własne drogi sięgające stopnia VI.7. Z roku na rok jest coraz skuteczniejszy. Sezon 2016 był dla niego (i dla polskiego wspinania sportowego) wyjątkowy. Podążając śladem najlepszych, wiosną Piotrek poprowadził dwie swoje najtrudniejsze drogi: najpierw Papichulo 9a+ w Olianie (czym wyrównał rekord Mateusza Haładaja, który właśnie tą drogą wprowadził Polaków na poziom 9a+), niedługo później Stal Mielec VI.8/8+, ostatnie wielkie wyzwanie Jaskini Mamutowej. Do Piotrka należy też niespotykany dotąd onsajt wśród naszych wspinaczy. W tym stylu pokonał jesienią drogę Nuska 8c w grocie Baltzola (Kraj Basków). Vimeo: Stal Mielec 9a/+ Piotrek Schab (Wojciech Kozakiewicz) Kinga Ociepka-Grzegulska Od lat liderka kobiecego wspinania w Polsce. Dwukrotnie zdobywała juniorskie mistrzostwo świata w konkurencji na prowadzenie. Siedmiokrotna mistrzyni Polski w prowadzeniu, sześciokrotna w boulderingu. Wielokrotnie wygrywała Puchar Polski w prowadzeniu i boulderingu. W tym roku doczekaliśmy się w wykonaniu Kingi przełomowego przejścia w skałach. We wrześniu pokonała Sprawę honoru VI.8 w Jaskini Mamutowej. Żadna Polka nie zawiesiła dotąd poprzeczki tak wysoko. Co więcej, przejście to plasuje Kingę w czołówce światowej, podobne trudności pokonuje bowiem jeszcze stosunkowo niewiele kobiet. Po drodze do Sprawy honoru Kinga przeszła w Mamutowej także kilka innych ekstremów: Mechanikę pręta cienkiego VI.6+/7, Fumar perjudica VI.7 i Szaleństwo ludzi zdrowych VI.7+. Vimeo: Sprawa Honoru 9a – Kinga Ociepka-Grzegulska (Wojciech Kozakiewicz) Karolina Ośka i Łukasz Dębowski Ona – jedna z najciekawszych postaci naszego wspinania, obok czysto sportowych dróg stawia sobie coraz ambitniejsze wyzwania górskie. On – wspinacz skalny, ma na koncie drogi do VI.7 RP i 8a OS, prowadzi sekcję wspinaczkową KW Katowice. W tym roku wspólnie poprowadzili słynny, rzadko powtarzany Filar Kantabryjski (Pilar del Cantábrico, 8a+, 500 m) na Naranjo de Bulnes. Również w tym sezonie Karolina, tym razem w zespole z Małgorzatą Grabską, zrobiła czwarte klasyczne powtórzenie historycznego Filara Kazalnicy IX+ na Kazalnicy Mięguszowieckiej. Na topie dziewczyny zameldowały się jako pierwszy zespół kobiecy. Kilka dni później poprowadziły klasyk Mnicha, Wariant R VIII+/IX-. Na Kazalnicę Karolina wróciła z Adamem Karpierzem, by zmierzyć się, z sukcesem, z Wędrówką dusz IX+. Łukasz Dudek i Jacek Matuszek Łukasz jest pierwszym Polakiem, który wspiął się na drogę o trudnościach 9a (Martin Krpan, 2009) i jedynym, który sięgnął poziomu 8C na boulderach (autorska Obsesja, 2015). Jacek doszedł w skałach do poziomu VI.7. Od kilku lat Łukasz z Jackiem tworzą sprawdzony zespół wielowyciągowy realizujący projekt Alpine Wall Tour. W tym roku znów połączyli siły i dokonali pierwszego powtórzenia Drogi Hiszpańskiej (8b+, 500 m) na Cima Grande di Lavaredo. Rok wcześniej w ramach Alpine Wall Tour zrobili drugie przejście drogi Brento Centro (8b, 1000 m) na zachodniej ścianie Monte Brento w Valle del Sarca, przeszli także głośną Bellavistę 8b+ Alexa Hubera na Cima Ovest di Lavaredo. Łukaszowi poddał się również Silbergeier (8b+, 200 m) w Rätikonie. Małgorzata Jurewicz i Józef Sosiński Taternicy, alpiniści (oboje reprezentują KW Trójmiasto), od lat wspólnie realizują się w górach. W sierpniu tego roku pokonali legendarną, 1000-metrową Manituę (6c, A3+, 70°) na północnej ścianie Grandes Jorasses. W maju prawdopodobnie jako pierwsi powtórzyli drogę El Pinche Borrego (VI, 5.10d, A3+) na południowej ścianie Mongejury. Mają na koncie wiele znaczących przejść, zarówno letnich (Norwegia), jak i zimowych (Tatry, Alpy). W 2015 roku przeszli drogą klasyczną północną ścianę Eigeru, a Małgorzata dokonała tego jako pierwsza Polka. Wielokrotnie też wracali na Grandes Jorasses, m.in. po drogi La Belle Helene i Colton–MacIntyre. Oprócz polskich i zagranicznych wspinaczy mocną reprezentację będzie miała także literatura. Podczas festiwalu odbędą się spotkania między innymi z Dariuszem Kortką i Marcinem Pietraszewskim – autorami biografii Jerzego Kukuczki Kukuczka, Piotrem Tomzą i Dominikiem Szczepańskim – autorami Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia, oraz Moniką Rogozińską – autorką książki Lot koło Nagiej Damy. Wreszcie z historią narciarstwa, czyli Magią nart przyjedzie do Krakowa Beata Słama (współautorka publikacji, obok Wojciecha Szatkowskiego). Będzie też cały wachlarz warsztatów, w tym znane już bywalcom KFG prezentacje Holimedica i Motion Lab, którym wielu naszych czołowych wspinaczy zawdzięcza świetną kondycję fizyczną. A w przerwach między spotkaniami, prelekcjami, filmami i warsztatami przyda się chwila oddechu na kiermaszu sprzętu i odzieży outdoorowej, gdzie zaprezentują się czołowe polskie i zagraniczne marki. Festiwalowi towarzyszyć będą zawody KFG Krak’em All. Na finały zaprasza w niedzielę 4 grudni Centrala Ruchu Avatar. Więcej informacji o festiwalu znajduje się na stronie: http://www.kfg.pl. Na 14. Krakowski Festiwal Górski zapraszają: Wspinanie.pl, Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie, TKN Wagabunda oraz magazyn Góry.Kategoria: Góry Tagged: 14 krakowski festiwal górski, kfg, kraków festiwal

Kampania. Castellabate – Benvenuti al Sud, czyli Witaj na Południu

ITALIA BY NATALIA

Kampania. Castellabate – Benvenuti al Sud, czyli Witaj na Południu

Małe, senne miasteczko na południowych krańcach regionu Kampania, tarasowo położone na wysokim wzgórzu, ale jednocześnie zawieszone tuż nad długimi, piaszczystymi plażami, obfitujące w plątaninę wąskich uliczek okalającą średniowieczny zamek, ciasne przesmyki, niezliczoną ilości stopni i oszałamiające widoki na góry i morze, rozpościerające się z każdego zakątka. To właśnie tutaj, w urokliwej mieścinie znanej do niedawna tylko miejscowym, akcję swojego filmu umieścił reżyser Luca Miniero tworząc jedną z najlepszych produkcji włoskiego kina ostatnich lat - "Benvenuti al Sud", czyli "Witaj na południu". Zapraszam Was do Castellabate, znajdującego się na liście Borghi Piu Belli di Italia, czyli najpiękniejszych małych miasteczek Włoch. Source: Italia by Natalia

Muzeum Techniki i Budowli z klocków Lego w Karpaczu

SISTERS92

Muzeum Techniki i Budowli z klocków Lego w Karpaczu

5 najfajniejszych miejsc, w jakich spaliśmy z Luśką

URLOP NA ETACIE

5 najfajniejszych miejsc, w jakich spaliśmy z Luśką

Cypr Północny. Co warto zobaczyć?

wszedobylscy

Cypr Północny. Co warto zobaczyć?

idziemy dalej

Hola Barcelona!

Barcelona ma jedną z najdłuższych list miejsc do odwiedzenia jakie widziałam. Przewodnik Lonely Planet w rozdziale „Top experiences“ wymienia prawie 30 miejsc (dzielnic, ulic, muzeów, targów), które warto odwiedzić. W czasie naszego krótkiego pobytu udało nam się zobaczyć większość z nich, ale tak naprawdę miasto jest atrakcją samą w sobie. Niesamowita architektura, której można zazdrościć Hiszpanom z całego serca, sprawia, że Barcelona jest jedną wielką galerią sztuki. I nie chodzi tylko o miejsca zaprojektowane przez Gaudiego, ale również o wiele innych magicznych ulic i dzielnic, po których można chodzić bez końca. W ciągu 6 dni zrobiliśmy pieszo ponad 80 km (plus nie wiem ile metrem) i właściwie nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że wszędzie było pięknie. I bardzo różnorodnie. Z jednej strony szerokie arterie miejskie, z drugiej – gdy zboczy się z głównego szlaku – wąskie uliczki dzielnicy gotyckiej. Nieopodal wybrzeże i piaszczyste plaże, zaraz obok wielokulturowa dzielnica Raval, nowoczesne El Born i Barceloneta, ekskluzywne Eixample czy kameralna Gracia. I otaczające Barcelonę 3 wzgórza. Tradycja spotyka nowoczesność, a miasto nieustannie tętni życiem. Gwarne, kolorowe, z duszą. Ma w sobie to coś. Przepełnione jest restauracjami, kawiarniami, cukierniami i barami. Miłośnikom sztuki oferuje świetne muzea, a miłośnikom zakupów – mnóstwo oryginalnych butików sprzedających produkty lokalnych twórców, a zaraz obok sklepy największych projektantów. Barcelona dostarcza turyście tak wielu możliwości, że czasem nie wiadomo na co się zdecydować. Choć można by uznać, że tydzień to stosunkowo dużo czasu na zwiedzenie miasta, to mam wrażenie, że zobaczyliśmy tylko ułamek tego, co Barcelona oferuje. O największych atrakcjach przeczytacie w każdym przewodniku, a na temat tego co warto zobaczyć powstało zapewne tysiące wpisów na blogach. Ale chcemy dołożyć tu swoją cegiełkę i przedstawimy subiektywną listę miejsc, które naszym zdaniem warto w Barcelonie odwiedzić w pierwszej kolejności. Napiszemy też o pysznych restauracjach, które udało nam się znaleźć. Nie zabraknie też informacji praktycznych. Kiedy najlepiej jechać do Barcelony? Zdecydowanie poza sezonem, który trwa mniej więcej od maja do października. Listopad jest naszym zdaniem świetnym wyborem. Oznacza bowiem mniej turystów (a i tak było ich sporo, bo stolica Katalonii jest najpopularniejszym kierunkiem w Hiszpanii, a Hiszpania trzecim najpopularniejszym kierunkiem wśród turystów na świecie), a więc mniejsze kolejki do głównych atrakcji turystycznych i przepiękną jesień z temperaturami oscylującymi wokół 18-20 stopni Celsjusza. Gdy mieszka się w Polsce jest to absolutnie satysfakcjonujące. Do Barcelony dolecicie tanimi, hiszpańskimi liniami Vueling, bezpośrednio z Warszawy. Loty bez przesiadek oferuje także Wizzair, Ryanair, Norwegian i LOT. Jest w czym wybierać i gdzie szukać okazji na atrakcją cenę za przelot.

BANITA

Landmannalaugar, czyli „tęczowe góry” w Islandii

Landmannalaugar znajduje się na terenie rezerwatu przyrody Fjallabak i przez wielu uznawane jest za najpiękniejsze miejsce w Islandii. Trudno się z tą opinią nie zgodzić. To tu zwykle turyści zaczynają czterodniowy trekking trasą zwaną Laugavegur, który kończą w  Þórsmörk. *** Są takie miejsca, w których czas się zatrzymuje. Twój własny czas. Czujesz się jakby wokół wszyscy przestali istnieć i jesteś tylko Ty i cud natury. Są takie […] The post Landmannalaugar, czyli „tęczowe góry” w Islandii appeared first on B *Anita.

Dom Słów w Lublinie

SISTERS92

Dom Słów w Lublinie

Beskidy – miejsca, które warto odwiedzić w górach

Podróżniczo

Beskidy – miejsca, które warto odwiedzić w górach

BANITA

„Końca świata nie było”, czyli moja pierwsza książka

„Końca świata nie było” to książka podróżnicza, ale przede wszystkim książka-inspiracja, która ma sprawić, że pomyślisz: „Ona dała radę, to ja też dam”. To opowieść nie tylko o podróży do świątyń Majów, na szczyty aktywnych wulkanów i wiosek zamieszkiwanych przez Garifunów, lecz także o podróży w głąb siebie, w poszukiwaniu życiowego celu i sensu istnienia, o znalezieniu własnej drogi do szczęścia, a przede wszystkim o odkrywaniu wiary w siebie i swoje możliwości. Dla kogo jest […] The post „Końca świata nie było”, czyli moja pierwsza książka appeared first on B *Anita.

Gaijin w podróży

Co to jest kiritanpo?

Japonia nigdy nie przestanie zadziwiać przybyszów z innych krajów szukających egzotycznych potraw. To wręcz raj dla smakoszy kochających próbować nowych smaków. Okazuje się jednak, że i zwykłe potrawy mogą być podane w niezwykły sposób. Będąc w Japonii na wakacjach nie sposób spróbować wszystkiego, co oferuje ten kraj. Jednak podróżując po prefekturze Akita wręcz obowiązkiem jest spróbować kiritanpo. To kolejna narodowa potrawa z ryżu. Wyglądem przypomina znanego nam wszystkim szaszłyka, tyle że na specjalnych pałeczkach znajdziemy…ryż. Świeżo ugotowany ryż w formie puree formowany jest na patyczkach i ustawiany dookoła otwartego paleniska. Danie podawane jest ze słodkim sosem lub używane jako dodatek do zupy. Innym sposobem przygotowania kiritanpo jest włożenie puree z ryżu do miso i umieszczenie go nad paleniskiem z węglem drzewnym. Historia kiritanpo Istnieją dwie historie mówiące o powstaniu kiritanpo. Jedni mówią, że danie wymyślili drwale, którzy podczas pracy w lesie, nakładali ryż na patyki i piekli całość nad ogniskiem. Inna historia mówi, że to Matagi (myśliwi polujący na niedźwiedzie w Akita) jako pierwsi zaczęli tworzyć danie podczas polowań. Tak czy inaczej, kiritanpo powstało w trudnych warunkach leśnych prefektury Akita. Nie samym jedzeniem żyje człowiek. Można cieszyć się również festiwalem Kiritanpo w Odate. Podczas zabawy można skosztować również innych tradycyjnych potraw, czy przepłynąć się tradycyjnym canoe wykonanym z drzewa cedrowego. W zabawie bierze udział nawet 100 000 osób, a całość odbywa się w pobliżu lasu. To również okazja do kosztowania potraw pod kwitnącymi drzewami wiśni. Akita znana jest z dobrego jedzenia i czystej wody. Wiele osób z całego świata kojarzy to miejsce z ryżem., nie tylko w postaci gotowanego bądź smażonego dania. W Akita na dużą skalę produkuje się również sake. Nie zapominajmy jednak, że to kiritanpo jest jednym z najbardziej popularnych potraw, zwłaszcza w północnej części Akita. Nie sposób więc opuścić to miejsce nie spróbowawszy wcześniej puree z ryżu na patyku. Artykuł Co to jest kiritanpo? pochodzi z serwisu Gaijin w Podróży.