Podsumowanie października

Zastrzyk Inspiracji

Podsumowanie października

WOJAŻER

Azerbejdżan. Krótki przewodnik po tym, co warto wiedzieć, zanim się pojedzie

Azerbejdżan. Marzyłem o tym kraju od bardzo długiego czasu. Z jednej strony dlatego, iż odwiedziłem już wcześniej Gruzję i Armenię, dwa pozostałe kraje Zakaukazia. Z drugiej strony mało jest takich miejsc na świecie, których nazwy dźwięczą w głowie od najmłodszych lat. Tak było z Baku, stolicą Azerbejdżanu, z miastem, którego nazwa brzmiała w moich myślach i planach bardzo wyraźnie i bardzo długo. Siedzę więc w ciepły, listopadowy wieczór, w środku pełnego życia centrum, w największym mieście Zakaukazia, nad szumiącym Morzem Kaspijskim, i piszę ten pierwszy tekst prosto z błyskawicznie rozwijającej się, posowieckiej republiki, która nie grzeszy jednak demokracją. W tej pierwszej historii postanowiłem opisać kilka rzeczy, które warto wiedzieć, zanim przyleci się do tego niezwykle interesującego kraju. Dopiero w następnych, pojawiających się w nadchodzących tygodniach, napiszę o tym, dlaczego, choć jest tu kolorowo, nie jest do końca aż tak kolorowo. Jedno jest pewne: warto tutaj przyjechać. Dlatego też, wierząc mocno w to, co właśnie napisałem, postanowiłem zebrać kilka informacji, które powinniście poznać, zanim przyjedziecie do tego kraju. Gdzie leży Azerbejdżan? Czy Azerbejdżan jest ciekawy? Azerbejdżan ma …

Wstęp do zwiedzania Bratysławy. Rozbrajamy „syndrom bratysławski” i złe stereotypy na temat Słowacji

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Wstęp do zwiedzania Bratysławy. Rozbrajamy „syndrom bratysławski” i złe stereotypy na temat Słowacji

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Do Bratysławy ludzie jeżdżą zazwyczaj bez żadnych oczekiwań. Z nami było inaczej – a właściwie ze mną. Bo na stolicę Słowacji napaliłem się jak szczerbaty na suchary. I, co zaskoczyło mnie najbardziej – stolica Słowacji spełniła moje wygórowane oczekiwania i wbrew obawom nie okazała się rozczarowaniem. Zacznijmy jednak od początku… Bratysława to miasto piękne, choć niedoceniane. Potwierdzają to zresztą niektórzy blogerzy, na przykład Grzegorz Turnau polskiej blogoturystyki. Wpis oczywiście świetny, choć z perspektywy mojej niespełnionej miłości do stolicy Słowacji, odrobinę niesmaczny. Bo dla kolegi Wesołowskiego Bratysława to miasto jak każde inne, takie na jeden dzień, o czym świadczą te wszystkie perwersyjne wkręty o wchodzeniu w nie o piątej nad ranem. Strasza wizja, typowa dla rozpasanego i libertariańskiego Krakowa :))) Dla nas zaś (no dobra, dla mnie, w końcu to moja obsesja) Bratysława była niespełnionym snem. Takim króliczkiem, którego się goni, bo on cały czas ucieka. A im bardziej Ci ucieka, w tym większy obłęd popadasz. Obłęd napędzają opinię znajomych, którzy już tu byli i którzy przekonują cię, że w sumie nic nie straciłeś. Ale jak to? Oni na pewno coś przede mną ukrywają, nie może tak być. O tym, jak narodził się mój "syndrom bratysławski" pisałem już kilka razy na blogu, ale z kronikarskiego obowiązku przypomnijmy. Za każdym razem, gdy jechaliśmy gdzieś na południe (Chorwacja, Budapeszt, Bałkany) i już w oddali majaczyły mi charakterystyczne białe wieże bratysławskiego zamku, rosła we mnie chęć na zwiedzanie. Niestety, była ona odwrotnie proporcjonalna do moich współtowarzyszy podróży, którzy albo byli zbyt zmęczeni albo znudzeni albo im się nie chciało albo tu i tak nic nie ma. W drodze powrotnej było tak samo: „No co Ty, to tylko 6 godzin, dociśniemy”. I w końcu jestem tu, w Bratysławie! Ha! Zanim jednak zaczniemy zwiedzać, musimy się zderzyć i obalić masę stereotypów dotyczących tego kraju. Stereotyp #1 "Eurotrip" Oczywiście, to typowe amerykańskie myślenie – obrzydliwe i stereotypowo, choć jednocześnie niesamowicie zabawne. Ale czy fałszywe? Bratysława jest dość czystym miastem, ale ten cytat, że właśnie w telewizji leci nowość z USA, czyli „Miami Vice”…cóż… Spacerując uliczkami stolicy specjalnie zwracałem uwagę na billboardy z nadchodzącymi koncertami i powiem szczerze…nie są to gwiazdy pierwszej wielkości. Pamiętacie tego pana? A tą panią? No dobra, pani kilka dni później zagra też w Warszawie. A na dodatek (tu niestety nie zdążyłem zrobić zdjęcia, bo billboard widziałem zza szyby autobusu) za kilka dni w Bratysławie będzie klaskane. Tak, tak, sam Wszechmistrz Piotr Rubik i jego „Tu Es Petrus”. Słowacja wydaje się więc takim trochę krajem może nie zacofanym, ale retro to już bardziej. Albo nawet o, mam! – vintage! Pasuje jak znalazł i wyjątkowo nikogo nie obraża. Ten vintage widać choćby w innej kwestii Stereotyp #2 Party Hard Wiadomo, że jak przygoda, to tylko w Bratysławie. No, może niekoniecznie w samej stolicy, ale jesteśmy z Izą z pokolenia, gdzie pierwszym skojarzeniem ze Słowacją był napis „Potraviny” tuż za granicą i absurdalnie tania wóda. Dziś wóda jest równie dobra jak wtedy (Spisska Borovicka – mniam!), jest też niestety sporo droższa niż wtedy, choć wciąż tańsza niż w Polsce (wiadomo, strefa euro). Wydaje się, że zalety nieco tańszej wódy zaczynają odkrywać zastępy brytyjskich stagerów, co widać po licznych męskich grupkach koczujących po bratysławskiej starówce. Jeśli więc zastanawiacie się, czemu ostatnimi czasy jakby mniej żygających Angoli na Floriańskiej, oto macie odpowiedź. Acz widok Angoli w Bratysławie jest jednocześnie zabawny i nieco smutny, bo… zazwyczaj są dość samotni. Bary, w których przesiadują nie są jakoś szczególnie zatłoczone, pięknych (lub jakichkolwiek innych) kobiet, też jak na lekarstwo. Przypomina to trochę klasyczne „sausage fest”, czyli ostatnie miejsce, w którym chcielibyście przebywać. Ach, te różnice kulturowe… Stereotypy #3 Słowacy nas nienawidzą. Czy tylko mnie? Tu musiałem bojować ze stereotypem prywatnym, a nie narodowym. Bo, co mnie strasznie zdziwiło – Słowacy są wśród najbardziej ulubionych przez Polaków nacji (lubi ich 48 proc. naszych rodaków). Motywacji można się tylko domyślać, ale stawiam, że oprócz wspomnienia taniej wódy jest to zabawny język, z którego można sobie pożartować. Słowacki jest zresztą trochę podobny do polskiego, a co za tym idzie – nieco mniej zabawny od czeskiego. Dzięki czemu to Czechów lubimy najbardziej spośród innych nacji – sympatię do nich pałają prawie 2/3 Polaków. Jest to o tyle zabawne, że rzekomo Czesi nas nienawidzą (przyznam, że nigdy osobiście nie odczułem). No i oczywiście, ta nasza sympatia też jest taka podszyta podśmiechujkiem – bo Krecik, wojak Szwejk, bo Czesi zawsze się poddawali i nigdy nie walczyli, a my to nawet na czołgi z ogniem i mieczem. No i jednak jest coś w tym, że lubimy narody, z których śmieszkujemy, bo między Czechami i Słowacją naszą drugą ulubioną nacją są…tak, ci zabawni Makaroniarze (49 proc sympatii). A'propos tego stereotypu ja miałem kompletnie odwrotnie: byłem bowiem przekonany, że Słowacy nas nie znoszą. Nie wiem, może mam pecha, ale każda interakcja ze Słowakami czy to z panem w sklepie czy panią sprzedajacą winiety na autostradzie była w najlepszym razie bardzo oschła, w najgorszym zaś kończyła się darciem japy. Na szczęście w Bratysławie udało mi się obalić ten stereotyp… Stereotyp #4 Janosiki Dobra, niech im już będzie, że ten Janosik był trochę bardziej słowacki niż polski, chociaż i tak unarodowił go dla nas Marek Perepeczko. Z filmu może wynikać, że Słowacy to prawdziwi twardziele. Czy tak jest w rzeczywistości? Trudno orzec, natomiast jeśli w głównej federacji MMA mężczyźni tłuką się w bieliźnie, to… No dobra, w sumie nic – u nas w głównej federacji główną gwiazdą jest Popek. Lingerie Fighting Championship No to kolejny przykład: gangsta rap. Na Słowacji główną ikoną tego gatunku jest brat bliźniak Meza, wyglądający jak nieślubny syn Libera i Kasi „Aniele, tak wiele” Bujakiewicz. Swoją drogą, to fajne, że w Smyku zaczęli sprzedawać kamizelki kuloodporne w rozmiarze XS.                       Stereotyp #5: Kofola to najgorszy napój świata Mam tu lekki zgryz, bo z Kofolą jest trochę jak z kwasem chlebowym. Kwas chlebowy w Polsce, kupowany w plastikowej butelce w sklepie jest absolutnie obrzydliwy i po kilku próbach obłaskawienia go porzuciliśmy próby zaprzyjaźnienia się z tym napitkiem. Co innego na Ukrainie – zimny kufelek prosto z beczki to nasz ulubiony sposób na zgaszenie pragnienia, ilekroć jesteśmy we Lwowie, Kijowie czy gdziekolwiek indziej za naszą wschodnią granicą. I naprawdę nie wiem o co chodzi… może przesiąka plastikiem?                             Fot. Wikimedia Commons Z Kofolą jest dokładnie tak samo – nieprzyzwyczajonym do specyficznego połączenia coli z mocno cytrusowo-ziołowym posmakiem pierwszy kontakt z tym napojem może wydać się dość ekhmm…odpychający. Ale tylko wtedy, jeśli będziecie ją pili z plastiku. Bo Kofola najlepiej smakuje w knajpie z nalewaka, pita w przypominającym piwne pokale kufelku. Najlepiej z którymś ze słowackich dań (będzie o nich trochę w drugiej części wpisu) lub z obowiązkową pozycją, czyli smażonym serem z hranolkami i tatarską omacką. Z tym daniem też mam jakoś dziwnie – ilekroć jestem u naszych południowych sąsiadów, czuję przemożną potrzebę konsumpcji. I ilekroć jestem w jej trakcie lub tuż po, odczuwam mocno, jak ciężkostrawne jest to danie. Ale ponieważ moje niewyszukane kubki smakowe nie wybierają, znoszę w imię dobrego smaku te niedogodności. PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI! Artykuł Wstęp do zwiedzania Bratysławy. Rozbrajamy „syndrom bratysławski” i złe stereotypy na temat Słowacji pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

APANML Norway Expedition*

Tu i Tam

APANML Norway Expedition*

Toskania i Bolonia w 3 dni – przejechałam prawie 500 km!

Obserwatorium kultury i świata podróży

Toskania i Bolonia w 3 dni – przejechałam prawie 500 km!

,,Świt, który nie nadejdzie” Remigiusz Mróz

SISTERS92

,,Świt, który nie nadejdzie” Remigiusz Mróz

KOŁEM SIĘ TOCZY

Nowa seria vlogów – PRAKTYCZNA POGADANKA! Odc.1

Mam przyjemność przedstawić Wam w końcu to, nad czym się zastanawiałem już od wielu miesięcy. Do rozpoczęcia nagrywania serii zachęcił mnie nie kto inny jak Wy i Wasze liczne pytania dotyczące samodzielnych podróży, kwestii biwakowych, sprzętowych, dotyczących bezpieczeństwa itd. Zatem zaczynamy! Zatem – co tutaj więcej gadać? Zapraszam do oglądania. Możecie dać przy okazji suba klikając The post Nowa seria vlogów – PRAKTYCZNA POGADANKA! Odc.1 appeared first on Kołem Się Toczy.

Wyspa Bréhat – tam napiszesz swoją pierwszą powieść

URLOP NA ETACIE

Wyspa Bréhat – tam napiszesz swoją pierwszą powieść

TROPIMY PRZYGODY

Cusco – nasze miasto spotkań

Cusco to jedno z najczęściej odwiedzanych miast w Peru. Nic dziwnego, bo właśnie tutaj przyjeżdża każdy, kto chce zwiedzić Machu Picchu. A więc każdy przybyły do Peru turysta prędzej czy później zawita do Cusco. Zawitaliśmy i my.  Nie powiemy Wam, co w Cusco zwiedzić, bo pomimo tego, że spędziliśmy w tym mieście łącznie ponad tydzień, za wiele nie pozwiedzaliśmy. Dlaczego? Bo Cusco traktowaliśmy jako bazę wypadową i punkt aklimatyzacyjny przed trekkingiem Apu Ausangate oraz Machu Picchu, więc nie mieliśmy parcia na zwiedzanie. Poza tym nie interesowało nas oglądanie (kolejnych) wnętrz kościołów czy chodzenie po (kolejnych) zabytkowych ruinach. A w dużej […] Artykuł Cusco – nasze miasto spotkań pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Skalisty szlak – moja droga życia

marcogor o gorach

Skalisty szlak – moja droga życia

Dziś krótkie podsumowanie mej pracy, która sprawia mi tyle radości, czyli pisanie bloga. Chyba tylko górskie wędrówki dają mi większą przyjemność, od opisywania i wspominania ich, nieraz po latach. Na podium musi się znaleźć też czas poświęcony planowaniu kolejnych wypraw. Bo ten czas spędzony nad mapą, przewodnikami, albumami, czy po prostu wyszukiwaniem kolejnych miejsc wartych poznania w necie to również chwile szczęścia! To już ponad 4,5 roku, gdy poświęcam czas wolny na spisywanie swej górskiej historii. 57 miesięcy minęło na opisywaniu swych wypraw i dzieleniu się swymi pomysłami na podróże górskie oraz promocji turystyki, jako najlepszej dla mnie formy aktywnego życia. Zadna Ostra, skalna Wielka Fatra Dzielę się z Wami moi drodzy czytelnicy, górscy przyjaciele, bo przecież jesteśmy wielką górską rodziną swoją fascynacją tym najwspanialszym według mnie światem – górami i eksplorowaniem nieznanego… a może niektórych spośród fanów bloga zainspirowałem swoją miłością do gór i udało mi się przekonać, że każda PASJA potrzebuje pielęgnowania i poświęcenia całego wolnego czasu, aby stała się naszą drogą przez życie, sposobem jego szczęśliwego przeżycia, odskocznią od brutalnego świata. Ja 25 lat temu wybrałem swoją ścieżkę życia, gdy zobaczyłem po raz pierwszy Tatry. Zakochałem się w tym bajkowym, cudnym świecie i odtąd wszystkie góry stały się moją ucieczką do lepszego świata. Powinienem napisać, że idealistycznego świata jak młodzieniec pełny marzeń i pragnień. Marzenia te małe i wielkie są po to, by je krok po kroku spełniać. masyw Triglava po zachodzie słońca Ja mimo upływu lat wciąż czuje się młody duchem, pewnie dlatego, że odnalazłem swój sens życia. Mój mały, górski świat jest dla mnie Wszechświatem, który kocham i tak mi już zostanie na zawsze. Więc stawiajmy sobie cele, najpierw najmniejsze, by sięgać coraz wyżej i dalej. Jestem najlepszym przykładem, że zwykły człowiek z malutkiej miejscowości może iść swoją drogą i robić to co kocha… Podróżować i poznawać coraz to odleglejsze baśniowe krainy. Dziękuję Wam za to, że jesteście ze mną już tyle czasu! Wpis ten powstał zainspirowany tym, że licznik pokazał mi, że przekroczono pół miliona odsłon mego bloga. To dla mnie wielki zaszczyt i inspiracja do dalszej pracy nad rozwojem strony. Zapraszam wszystkich czytelników do dalszego czytania mnie i szukania górskich inspiracji, a czasem pogrzebania w archiwum wpisów, choć nowe będą się pojawiać minimum raz na tydzień. jesienne Bieszczady, widok ze Smereka Te ostatnie lata, podzielone na górskie wędrówki, planowanie ich i opisywanie na blogu to dla mnie najcudowniejszy czas. Mój rytm działania obraca się wokół tego trójpodziału i daje mi to dużą frajdę. Planowanie to preludium, wyprawa i wędrówka to sól życia, a pisanie wspomnień po powrocie to takie ukoronowanie i dopełnienie całości, by pozostał jakiś ślad mej działalności. Bo jak napisał kiedyś śp.Tomek Kowalski ( zginął na Broad Peaku), my górołazi „odwalamy kawał naprawdę dobrej, ale nikomu niepotrzebnej roboty”. Ale czyż nie kochamy tego? Potu, bólu, błota, zimna, wyczerpania, gdy czasami przeklinamy cały świat, ale za nic byśmy nie zawrócili, tylko uparcie dążymy do obranego celu. Bo wiemy, że na końcu, gdy zdobędziemy naszą GÓRĘ, wydaje się nam, że jesteśmy herosami, że znowu pokonaliśmy samego siebie i własne słabości. I tam na szczytach, delektując się widokami przeżywamy nasze szczęście i euforię, ze zdobycia kolejnego wierzchołka wymarzonego tego dnia… szczyt Skrajnego Soliska, słowackie Tatry Wysokie Oddajemy się ekstazie, obmyślając już w głowie, gdzie odbyć by nasze kolejne SZCZYTOWANIE. Tak, napiszę to… sex nie umywa się do tego, co daje górska rozkosz! To długotrwale uniesienie, gdy nasz umysł buja w obłokach dosłownie i w przenośni. Niektórzy teraz pewnie pukną się w czoło…Ludzie lubiący aktywność wiedzą, że im ciężej, tym lepiej. Większa później nasza satysfakcja z osiągnięcia celu. Więcej adrenaliny, potem endorfin itp, itd. Jeszcze raz gorąco zapraszam wszystkich, którzy tu trafili, aby powracali… zawsze i stale znajdziecie coś nowego. W tym roku odwiedziłem już pasma górskie w 9 krajach, wkrótce wybieram się zdobywać góry w dziesiątym, więc będzie co czytać na tym blogu. A na koniec mych rozważań zapraszam Was na skalisty szlak, czyli chwilkę cudownej górskiej poezji poniżej! Z górskim pozdrowieniem wasz Marcogor zimowy widok na Diablak, masyw Babiej Góry, Beskid Żywiecki Znów nas czeka skalisty szlak, powiew wiatru i słońca blask. Znów wspinaczka i lasu cień – nogom ciężko, a sercu lżej. Po srebrzystych kamieniach i mchu, po zwalonym, spróchniałym już pniu, wąską ścieżką dążącą wśród łąk wyruszamy na przekór złym dniom. Do skał dumnych i groźnych, do skał, do obłoków wiszących we mgłach i do szczytów, gdzie głośno gra wiatr, do połonin trawiastych nas gna. Znów nas czeka wspinaczki trud, wiele nowych, ciekawych dróg. Stare szczyty czekają nas, ruszać w góry najwyższy już czas! Po zaklętych ścieżynach – bez tchu, bo wędrówka – to bilet na szczyt, a inaczej nie dotrze tam nikt. Do potoku, co szumi i łka, gdy obmywa korzenie i głaz. Do potoku, co śpiewa swą pieśń – swoje serca pragniemy tam nieść… /Jadwiga Zgliszewska/ Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Park Bajek w Karpaczu

SISTERS92

Park Bajek w Karpaczu

Port morski w Kobe

Gaijin w podróży

Port morski w Kobe

Kami and the rest of the world

Cool and laid-back Ivano-Frankivsk, Ukraine

The whole idea to visit Ivano-Frankivsk came from one picture I’ve found online. A picture showing a grand railway station, a perfect example of architecture from the times of Austria-Hungary. If a train station, a spectacular building with green domes, looks so impressive then I assumed the rest of the city must be pretty special […] Post Cool and laid-back Ivano-Frankivsk, Ukraine pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

POSZLI-POJECHALI

Szyb Maciej – z kilofem i widelcem

Szyb Maciej – jedno z ciekawszych miejsc w Zabrzu, do którego miałam okazję trafić podczas zwiedzania Śląskiego. Jest to, przede wszystkim, świetny pomysł na zagospodarowanie przestrzeni po kopalni Concordia oraz jej niebanalne w sumie zastosowanie. Oprócz muzeum, w którym można zapoznać się z pracą górników, Artykuł Szyb Maciej – z kilofem i widelcem pochodzi z serwisu Poszli-Pojechali.

Himalaje 2016 - Dzień 10 - Turkusowe jezioro

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 10 - Turkusowe jezioro

12 sierpnia 2016 - piątekBudzi mnie szum wody. Leniwie otwieram oko, widzę że nie ma Aśki - pewnie bierze prysznic. Ale żeby o 5 rano? Po kilku sekundach jednak drzwi pokoju otwierają się szeroko i wpada przez nie Aśka i Hindus z obsługi guesthouse'u. Hindus jest lekko zdezorientowany, gdy długowłosa blondynka w piżamie ciągnie go do pokoju z wielkim łóżkiem, w którym leży druga Europejka... Co gorsza, ta pierwsza wciąga go do łazienki... a tam dzieje się Armagedon. Chyba nazwa naszego pokoju - Indus - nie jest taka od rzeczy. W Łazience mamy powódź. Pod umywalką z jednego wężyka woda leje się pod sporym ciśnieniem. Chłopak dalej jest przerażony, ale już inaczej, zdają sobie sprawę, żę to tylko awaria, a nie porwanie celem wykorzystania przez dwie napalone baby. Wybiega z pokoju i po chwili wraca z kolegą. Za pomocą kołka i foliowej torebki naprawiają usterkę w kilka minut.Skoro i tak już nie śpimy, to lekko się przygotowujemy do dnia - toaleta i wstępne pakowanie. Chwilę po szóstej idziemy do nowego klasztoru na poranne modlitwy mnichów. Jak zwykle jest kolorowo i głośno. Gardłowe mruczenie przeplata się z dźwiękami trąb, bębnów, dzwoneczków. W świątyni leży sporo masek, pewnie przygotowanych na obchody jakiegoś święta czy inne przedstawienia. Najpierw nieśmiało, potem coraz odważniej zaczynamy pstrykać zdjęcia. Nikt nie protestuje. Antośka robi sobie prawdziwy rajd z kamerą po świątyni. Kończymy wizytę, gdy mnichom przynoszą śniadanie. Zapewne gdybyśmy zostały i nam by się dostała porcja ryżu i herbata, ale śniadanie mamy zapewnione w hostelu i wypada na nie zdążyć.Udaje się jeszcze wcisnąć ekstra szybką jogę przed porannym posiłkiem. Po jedzeniu ruszamy w trasę. Od dziś towarzyszy nam inny samochód serwisowy i jego nowy kierowca (mechanik, Dewa, zostaje). Lokalne przepisy nie pozwalają komercyjnym pojazdom z innych stanów (np. z Himachal Pradesh skąd są wszystkie nasze samochody i motocykle) wjeżdżać do Dżammu i Kaszmiru. Tak naprawdę nasze motocykle też są komercyjne i powinnyśmy je zmienić na lokalne, ale  chcemy tego uniknąć i użyjemy drobnego fortelu w miejscu, gdzie mogłoby to być dla nas problemem.Początkowo trasa biegnie objazdem więc jest sporo offu. Zgrabnie omijamy walczące na nierównościach osobówki. Potem droga już jest "normalna". Ale pełna żółtych tablic z mądrościami. I wojskowych ciężarówek. W miarę możliwości wyprzedzamy i je.Dojeżdżamy na Chang La - przełęcz na 5360 m npm (czyli... wyższej niż "oficjalnie" druga najwyższa Taglangla, na której byłyśmy wczoraj, ale jednocześnie nie najwyższa. Mówiłam, że połapanie się w tutejszych wysokościach i o tym co jest "naj", a co drugie itp. to wyzwanie). Stacjonuje tu mnóstwo wojskowych ciężarówek i kręci pełno żołnierzy. Wpraszamy się na zwiedzanie punktu pomocy medycznej. Największe zagrożenia dla zdrowia to choroba wysokościowa i odmrożenia. Swoją drogą, nawet podczas walk, które regularnie w tym regionie trwają z Chińczykami, więcej osób ginie od zimna niż od kul... Widzimy, jak Bawarce świecą się czy na widok przenośnych butli z tlenem, ale panowie wojskowi jakoś nie wyczuwają tematu i nie dają takiej butli w prezencie ;)Mój motek znowu niedomagał lekko na podjeździe więc Dewa zmienia mu świece. Robi to w pośpiechu, bo jakaś wojskowa szycha przegania nas z przełęczy, bo nadjeżdżają nowe ciężarówki i muszą mieć miejsce do zaparkowania.Zjeżdżamy z przełęczy serpentynami.. Można jednak sobie czasami umilić drogę lekkim offem wybierając łagodne skróty. Efektem ubocznym jest jednak spora ilość piachu wywożona na asfalt.Pojawia się coraz więcej żółtych znaków z mądrościami.Znajduję również bardzo podobną do tej, której żałowałam, że nie sfotografowałam wczoraj :)Zjeżdżamy do Tangtse, gdzie towarzyszę Oli w załatwianiu przejazdu na posterunku. Chcemy też tu zjeść lunch, ale to nie takie proste. W "Subway'u" nie mają tyle posiłków ile nas jest.Ogólnie z jedzeniem zaczyna być problem - ze względu na święto, wszystko jest pozamykane, w tym przydrożne knajpy. Dodatkowo pogoda jest trochę kapryśna - lekko kropi, a moja nawigacja pokazuje humory - restartuje się i nie chce ładować. Coś nie mam do niej szczęścia...W końcu na horyzoncie pojawia się cel naszej dzisiejszej podróży - jezioro Pangong. Jedziemy w jego kierunku. Zgrabnie objeżdżamy sporą grupę Hindusów, ale gdy parę chwil później dojeżdżamy do rozległej błotnistej kałuży i dajemy sobie przestrzeń, żeby każda z nas ją komfortowo przejechała, Hindusi wjeżdżają w nią na pełnym gazie zupełnie nie bacząc na naszą obecność i to, że mętna woda rozbryzgująca się spod ich kół skutecznie zachlapuje nas od stóp do głów... Nasze piękne spódniczki.... ;)Dojeżdżamy nad turkusową wodę. Jest niesamowicie. Cieszymy się jak dzieci robiąc miliony fotek. Jezioro jest ogromne. Jego większa część leży w Indiach, a mniejsza - w Chinach. Wieść gminna niesie, że Chińczycy mają na swoim końcu łódź podwodną. Ile w tym prawdy - nie wiadomo. Za to indyjskie okręty po ich stronie wyglądają jak ... przerośnięte rowery wodne ;)Wiatr nieco urywa nam głowy (bo to ze psuje fryzury jest nam już obojętne ;)), więc gdy mamy dość, zajeżdżamy na lunch do jednej z wielu dhab stojących przy drodze. Koleny raz przekonuję się o tym, że najlepiej nie zaglądać w knajpach do kuchni czy na zaplecze. A jeśli już, to żeby się tym całkowicie nie przejmować. Tu powala mnie kibelek na tyłach restauracji - wychodek zbity z desek, z dziurą w ziemi, bez zadaszenia, zamykany na zasuwę jedynie od zewnątrz i z odwróconą muszą klozetową na "dachu". Nie jest to najmilsze doświadczenie, choć jakoś mnie już w Indiach nie dziwi.No i jeszcze niestety biryani, które nam podają jest całe posypane wiórkami kokosowymi... nie najem się... Ale chociaż burza, która nas goniła przeszła bokiem, gdy jadłyśmy, pozostawiając za sobą niesamowite kolory i światło.Dojeżdżamy na camping "Watermark" w Spangmik. Rozlokowujemy się w namiotach (są cholernie daleko od jadalni, ale z to podobno nie będzie nam przeszkadzał generator), ale to jeszcze nie koniec jazdy na dzisiaj. Część z nas zamienia motocykle na nasze samochody (Antośka za kółkiem jednego), a kilka pozostaje na motkach. Jedziemy wzdłuż jeziora, do Merak - wioski najdalej jak tylko możemy dojechać na naszych przepustkach, do szkoły zawieźć dzieciakom przybory szkolne i zabawki.Trasa, choć krótka, jest piękna. Te, które jadą samochodami chyba sa lekko wkurzone, że nie wybrały motocykli. Jest kilka przepraw przez wodę, wjazd do jeziora, zabawy na "plaży". Wszystko. i te kolory...W Merak znajdujemy szkołę, ale nie ma żywego ducha w okolicy - podobno wszyscy są w Tangtse, bo jest święto. Po chwili pojawiają się  zabiedzone dzieciaki. Jedne podchodzą, inne nieśmiało podglądają z bezpiecznej odległości. Brudne, zasmarkane, ubrane w brudne rzeczy, klapki, choć jest zimno. Jeden chłopczyk ma każdy z innej pary i w dodatku dwa prawe. Ale tak tu jest - bida z nędzą. Przychodzi do nas ktoś kto zna kogoś kto może otworzyć szkołę. Czekamy dobry kwadrans i przyjeżdża nauczycielka i "pan woźny". Kolejne osoby i dzieci wyrastają jak spod ziemi. Przekazujemy to co przywiozłyśmy - przybory szkolne, książki, kolorowanki, kredki, długopisy, piłki, skakanki, zestawy do badmintona. Gospodarze szkoły są nam bardzo wdzięczni, zapraszają nas na herbatę, ale robi się późno i nie chcemy wracać na camping w ciemnościach, więc grzecznie odmawiamy.Droga powrotna jest jakby łatwiejsza. Na jeziorze pojawiają się małe fale, a słońce pięknie oświetla wierzchołki gór po drugiej stronie. Sielankę brutalnie rozprasza uślizg koła mojego enfielda na metalowej rurze w strumieniu tuż przed zjazdem na camping. Podpieram się nogą i nie wyglebiam, ale gwałtowność tego ruchu powoduje lekki ból w stopie. Do wesela się zagoi.Wieczór mija jak zwykle - na kolacji i pogaduchach. Dzisiaj jednak idziemy spać dość wcześnie. Chyba zmęczenie już się skumulowało....Przejechane: 165 km; Sakti -> Spangmik

Świętokrzyskie takie cudne. Jesienne impresje – Chańcza i okolice Chęcin

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Świętokrzyskie takie cudne. Jesienne impresje – Chańcza i okolice Chęcin

Nasze krótsze lub dłuższe wyjazdy w dużej mierze koncentrują się na Bałkanach. Jednak jest takie miejsce w Polsce, do którego oboje lubimy wracać, bez względu na okoliczności. Chodzi oczywiście o moje, rude, rodzinne strony, czyli Świętokrzyskie. Jeździmy tam nie tylko po to, by spędzić czas z moimi rodzicami, ale również dlatego, że jest to wyjątkowo urokliwy region Polski, który z jakiegoś powodu nie cieszy się zbyt dużą popularnością. W ciągu najbliższego czasu będziemy Was przekonywać, że Świętokrzyskie warto odwiedzić niezależnie od pory roku. Na start: jesień. Jezioro Chańcza – latem tłumy, jesienią pustki Jakieś 40 km na wschód od Kielc położony jest zalew Chańcza. Latem przyciąga on turystów spragnionych kąpieli wodnych i słonecznych, a także amatorów żeglarstwa.  To również popularny cel wycieczek rowerowych, dzięki kilku szlakom przechodzącym wokół zbiornika, jak i w jego bliższych lub dalszych okolicach. Nieopodal poprowadzony został również szlak Green Velo, z którego można odbić nad Chańczę. Sam zalew jest zbiornikiem retencyjnym, który utworzono w latach 1974-1984 na rzece Czarnej Staszowskiej. Dno Chańczy jest piaszczyste, a gdy poziom wód jest obniżany, przy brzegach można podziwiać fotogeniczne łachy piachu. Nad Chańczę wybraliśmy się w ostatni weekend października. Pogoda do wymarzonych nie należała. Strasznie wiało, momentami kropił deszcz, a odczuwalna temperatura była dość niska. Mimo pewnych niesprzyjających okoliczności udało nam się objechać cały zalew oraz zobaczyć kilka naprawdę ciekawych miejsc. Wiemy, że musimy tu wrócić z rowerami latem, bo mamy mały niedosyt i chcemy nieco lepiej poznać tę część Województwa Świętokrzyskiego. Miedzianka – tu zrobisz najlepsze zdjęcia! Zapewne każdy z Was ma swoje ulubiony punkt widokowy/miejsce, z którego/gdzie jesteście zawsze w stanie zrobić świetne zdjęcia, niezależnie od pogody czy Waszego nastroju. Odwiedzając Kielce bardzo często zaglądamy na Miedziankę, zwaną Świętokrzyskim Giewontem. M.in. na niej mieliśmy naszą sesję poślubną. Choć samo wzniesienie do wysokich nie należy, to oferuje bardzo rozległy widok na okolicę, w tym na majaczący na horyzoncie zamek w Chęcinach. Muszę przyznać, że najbardziej lubię na Miedziance jesień, gdyż drzewa wokół przybierają piękne, żółte i czerwone odcienie, a mgiełka unosząca się w powietrzu nadaje całemu krajobrazowi nieco tajemniczego charakteru. Na Miedziankę udaliśmy się ostatniego dnia października, by m.in. przetestować nasz nowy aparat (Sony a6000) oraz nowe obuwie od Keen Polska, które będzie nam towarzyszyć w trakcie zimowego wypadu na Bałkany. Niech zdjęcia przemówią same i przekonają Was, by wybrać się na Miedziankę. Okolice Zelejowej i Chęcin na rowerze Analizując ostatnio mapę najbliższych okolic Kielc, doszliśmy do wniosku, że większość ciekawszych tras mamy już zjeżdżonych. Niemniej postanowiliśmy pod koniec października odwiedzić znane nam tereny wokół Zelejowej oraz Chęcin. Ich atutem jest sporo widoków, urozmaicony teren, możliwość jazdy zarówno asfaltem, jak i bitymi, mniej lub bardziej wymagającymi drogami. Samochód zostawiliśmy u stóp Zelejowej, spod której wyruszyliśmy wprost do Chęcin. Najpierw zajrzeliśmy na wyremontowany w ostatnim czasie ryneczek, a następnie udaliśmy się do położonego poniżej góry Rzepki nowego Europejskiego Centrum Edukacji Geologicznej, które należy do Uniwersytetu Warszawskiego. Sam obiekt wygląda na opuszczony i przez nikogo w ostatnim czasie nie używany. A biorąc pod uwagę jego świetne położenie, powinien być atrakcją samą w sobie, która tętni życiem, a co więcej na siebie zarabia. No cóż… Spod centrum wróciliśmy w stronę zamku, a następnie zjechaliśmy kilkoma serpentynami w stronę trasy na Kraków. Nie skierowaliśmy się jednak do Grodu Kraka, lecz do Korzecka, a następnie przez Polichno i Gałęzice do Skib, skąd wiedzie szlak do Jaskini Piekło oraz do Zelejowej. Jakoś tak wyszło, że sporą część drogi powrotnej mieliśmy cały czas pod górę, więc po dotarciu do auta byliśmy mocno zmachani. Świętokrzyska jesień dla każdego Jesień kojarzy nam się głównie z deszczem, coraz krótszym dniem oraz ogólnym spadkiem nastroju. Jednak tylko od nas zależy, czy uda nam się przełamać to ponure podejście do tej pory roku. Jesień potrafi zaskakiwać pięknem kolorów, niesamowitym światłem oraz spektaklem tworzonym przez chmury. Krótki dzień nie musi nas blokować przed aktywnościami outdoorowymi. Wystarczy mieć ze sobą czołówkę oraz odblaski, jeśli planujemy poruszać się na rowerze czy to pieszo po drogach używanych przez samochody. A świętokrzyska jesień, to nie tylko okazja do poznania tego różnorodnego regionu, ale również doświadczenia jego zniewalającego piękna. Fani aktywnego wypoczynku będą mogli chodzić lub jeździć po górach w towarzystwie pięknych, rudych kolorów, czasami tylko trochę taplając się w błocie. Osoby chcące pozwiedzać, będą mogły odwiedzić liczne muzea (które niestety ciągle czynne są w dość idiotycznych godzinach, np. do 15) czy miejsca pamięci. Jesień to czas, kiedy można nieco zwolnić, dać sobie możliwość kontemplowania rzeczywistości. I moje rude, rodzinne strony warto zwiedzać bez pośpiechu, dając sobie czas na zasmakowanie w jego kolorycie. Uwierzcie mi i nam na słowo – naprawdę warto! Wszystkie opisane w tekście miejsca możecie namierzyć na poniższej mapie: Zapisz Zapisz Post Świętokrzyskie takie cudne. Jesienne impresje – Chańcza i okolice Chęcin pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

Plecak i Walizka

Miesiąc 3: inspirujące wzloty i bolesne upadki

Podsumowując wrzesień miałam ogromną nadzieję, że październik będzie lepszy. Nie wiem, czy ja mam jakiegoś niefarta, czy moje życie stwierdziło, że będzie rzucać mi kłody pod nogi, żeby sprawdzić jak długo wytrzymam. No więc, drogie życie, sorry, ale ja nie z tych co się poddają. Zaciskam zęby i realizuję swoje marzenie dalej, nie ważne czy wokół […] Post Miesiąc 3: inspirujące wzloty i bolesne upadki pojawił się poraz pierwszy w Plecak i walizka.

Jarmark Bożonarodzeniowy we Wrocławiu

Zastrzyk Inspiracji

Jarmark Bożonarodzeniowy we Wrocławiu

Biuro Turystyczne Śnieżka w Karpaczu

SISTERS92

Biuro Turystyczne Śnieżka w Karpaczu

Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę. Tony Kososki (recenzja książki)

Obserwatorium kultury i świata podróży

Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę. Tony Kososki (recenzja książki)

Kozi Wierch (2291 m n.p.m.)

Podróże MM

Kozi Wierch (2291 m n.p.m.)

Co warto zwiedzić w Bergen?

Obserwatorium kultury i świata podróży

Co warto zwiedzić w Bergen?

Cypr. Jak zaplanować podróż?

wszedobylscy

Cypr. Jak zaplanować podróż?

Dolina Pięciu Stawów Polskich

Podróże MM

Dolina Pięciu Stawów Polskich

Atrakcje turystyczne Wrocławia

SISTERS92

Atrakcje turystyczne Wrocławia

Gruzja. Magiczne Zakaukazie (recenzja przewodnika Bezdroży)

Obserwatorium kultury i świata podróży

Gruzja. Magiczne Zakaukazie (recenzja przewodnika Bezdroży)

Tajlandia na talerzu –  10 dań dla początkujących smakoszy

Złap Trop

Tajlandia na talerzu –  10 dań dla początkujących smakoszy

W Abchazji ciągle widać ślady wojny

Na Wschodzie

W Abchazji ciągle widać ślady wojny

Hiszpańskie opowieści: cudna Alhambra część 1. :)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: cudna Alhambra część 1. :)

        Jak ten czas szybko płynie, to jest wprost niewiarygodne. Dokładnie rok temu byliśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, jakim jest andaluzyjska Alhambra. I aż ciężko mi uwierzyć, że tyle dni musiało upłynąć, zanim zdecydowałam się do niej wrócić na blogasku. Jak tylko wymyśliliśmy sobie naszą pomagisterkową podróż do Andaluzji, pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, było właśnie zarezerwowanie biletów do Alhambry. Przez internet idzie to zdecydowanie szybciej i po przyjeździe na miejsce należy je jedynie odebrać w punkcie informacyjnym w centrum Granady. Zwiedzanie odbywa się w dwóch turach (porannej i popołudniowej), zaś na konkretną godzinę wybiera się wejście do Pałaców Nasrydów, gdzie zawsze panuje największy tłok. My zdecydowaliśmy się na turę popołudniową (bo rano jeszcze hasaliśmy po samej Granadzie, o czym też później napiszę) i wejście do Pałacu na godzinę 14.30. A jak nam to wszystko wyszło, dowiecie się, czytając dalej. ;)         Na początek ciut historii, chociaż zapewne wszyscy doskonale wiedzą, że to właśnie Granada i Alhambra były ostatnim bastionem Arabów w Hiszpanii i została zdobyta w 1492 roku. Zespół pałacowy został zbudowany w latach 1232-1273, był siedzibą emirów, zaś największej i zarazem najpiękniejszej rozbudowie ulegał w czasach panowania dynastii Nasrydów w XIV wieku. Położona jest na wzgórzach, otoczona murami, dlatego dostęp do niej nawet w czasach obecnych wymaga sporo wysiłku. Z centrum Granady trzeba się wspinać kilkanaście minut, żeby stanąć pod jej bramami. Ale zdecydowanie jest to warte wysiłku, bo to co później zobaczymy, chwilami wygląda jakby zostało stworzone za pomocą magii, a nie pracą ludzkich rąk. puerta del vino <3               Jak już wspominałam, zdecydowaliśmy się na popołudniową turę, na którą przybyliśmy przed godziną czternastą. Początkowo planowaliśmy się ustawić w kolejce do Pałacu Nasrydów, ale stwierdziliśmy, że nie będziemy siedzieć bezproduktywnie w kolejce przez kilkadziesiąt minut (mimo iż słoneczko przyjemnie przygrzewało i można było się rozsiąść na ławeczce, chwytając jego listopadowe promienie) i gdzieś się przejdziemy. Podziwialiśmy najpierw widoki na okolicę (bo położenie Alhambry sprawia, że zarówno na nią jak i z niej są absolutnie przefantastyczne widoki), a po kilku chwilach skierowaliśmy nasze kroki w kierunku Alkazaby, będącej najstarszą częścią całego kompleksu pałacowego Alhambry.mury Alkazaby.z widokiem na Granadę.w oddali widać wejście do Pałacu Nasrydów.         Nie da się ukryć, że w stronę Alkazaby ciągnęło nas również dlatego, że jej największymi atrakcjami obecnie są wieże. Dużo fajnych wież przy murach, po których można spacerować i podziwiać okolicę. A przecież dla nas to największa frajda, gdy można się gdzieś powspinać, dlatego ochoczo ruszyliśmy na jej podbój. Tutaj panował zdecydowanie mniejszy ruch, więc można było w miarę spokojnie spacerować bez narażenia się na ciągle wpadanie na kogoś.          Po środku znajduje się Plaza de Armas będąca oryginalnym wejściem do Alkazaby. Z daleka wygląda to jak wielki labirynt, jednakże z bliska okazuje się iż są to fundamenty domów i różnych konstrukcji służących mieszkańcom twierdzy.        Największą (dosłownie i w przenośni) atrakcją Alkazaby jest Torre de la Vela z ogromnym dzwonem. Wieża zbudowana jest na planie kwadratu o boku 16 metrów, zaś wznosi się na wysokość niemalże 27 metrów. Znajdujący się na niej dzwon pełnił bardzo ważną rolę w historii miasta, bowiem ostrzegał przed niebezpieczeństwem, obecnie używany jest tylko raz w roku - 2 stycznia na pamiątkę zdobycia miasta przez Królów Katolickich. Wiąże się też z nim tradycja mówiąca, że każda samotna kobieta, jeśli uderzy w dzwon, wyjdzie za mąż do końca roku. Niestety o tej tradycji dowiedziałam się dopiero pisząc tą notkę posiłkując się informacjami z oficjalnej strony Alhambry i nie stukałam w niego. Pewnie dlatego jest jak jest. ;p          Sama wieża położona jest absolutnie fantastycznie, jeśli chodzi o możliwości widokowe. Widać z niej całą okolicę - zarówno Granadę, samą Alhambrę jak i szczyty Sierra Nevada. Sama byłam całkowicie zauroczona pięknem okolicy, szczególnie te wszystkie białe domy aż kuły po oczach swoją intensywnością. Nie mogłam się po prostu oderwać od aparatu, powtarzając niektóre ujęcia po kilka/kilkanaście razy, a każde kolejne było coraz piękniejsze. Naprawdę - przecudne miejsce. :)Mirador de San Nicolas jak zawsze zatłoczony. :)        Obok wejścia znajduje się piękny Jardines de los Adarves (czyli po prostu ogród na wałach), będący dla nas drogą wyjścia z całej Alkazaby. Zaskakująco niewielu turystów tutaj trafiało, więc byliśmy praktycznie sami. Z racji faktu, iż był to mimo wszystko listopad niewiele rzeczy już kwitło, ale i tak było to niezwykle przyjemne i urokliwe miejsce. Takie na idealne zakończenie wędrówki po Alkazabie i na złapanie chwili oddechu przed kolejną wyprawą - do Pałacu Nasrydów.       Jednak o największej perle Alhambry będzie dopiero w następnej notce, bowiem stamtąd mamy naprawdę mnóstwo zdjęć, bo i niesamowicie dużą liczbę cudnych rzeczy można tam zobaczyć. Niech Alkazaba będzie takim wprowadzeniem i zapowiedzią tego, że im dalej tym piękniej. :)~~Madusia.

Kinomaniacy

Tu i Tam

Kinomaniacy