Himalaje 2016 - Dzień 13 -  Niemotorkowo

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 13 - Niemotorkowo

15 sierpnia 2016 - poniedziałekW Indiach jest dzień niepodległości, ale życie jakby toczy się normalnie, przynajmniej w Leh. Dla nas to dzień odpoczynku przed powrotem. Ale odpoczynku aktywnego - więc wybieramy się na zwiedzanie. Najpierw jednak sprawdzamy, czy nie da się jakoś wcisnąć na audiencję do Dalaj Lamy, który własnie jest w Leh. Niestety wszystkie wystąpienia publiczne ma za kilka dni, więc nam się to nie uda. Pozostają więc inne atrakcje. Zanim wyjedziemy z hotelu, przyjeżdża Asia, uczestniczka drugiego etapu Orlicowej wyprawy. Ale zamiast dołączyć do nas - wybiera odpoczynek po podróży. Z lekkim opóźnieniem - czyli standardowo po indyjsku - wyjeżdżamy do Pałacu Shey, leżącego opodal Leh.Po zwiedzaniu czas na  przejazd do monastyru Thiksay. Jego zwiedzanie zaczynamy od... zakupów w sklepie z pamiątkami ;)Trzeba przyznać, że jest tu chyba kibelek z najlepszym widokiem an świecie.. przynajmniej męski ;)Robimy się lekko głodne, więc czas na lunch. Jedziemy do jakiejś wypasionej restauracji dla "białych" ale nie bardzo chcą obsłużyć grupę. I dobrze, bo knajpa wygląda "zbyt zachodnio" jak na to czego chcemy tu doświadczać. Jedziemy więc do lokalu bardziej odpowiedniego dla nas, czyli takiego z latającymi muchami, lepkim stołem i brudną umywalką na zapleczu.Po lunchu jedziemy do pałacu królewskiego, będącego obecnie muzeum. Ladakh był kiedyś jednym z buddyjskich królestw, ale jak większość został wchłonięty przez supermocarstwa. jedynym wolnym królestwem buddyjskim obecnie jest Bhutan, który udało mi się zwiedzić na motocyklu w 2014 roku). Była rodzina królewska mieszka już normalnie, jak zwykli ludzie, ale pałac można zwiedzać. Niestety nie można w środku robić fotek. I zwiedza się na bosaka.Ostatni punkt programu - wielką stupę - odpuszczamy. Jak w tym kawale "stąd wszystko bardzo dobrze widać" - widziałyśmy ją z daleka w kilku ujęciach i... chyba wystarczy.Wracamy do hotelu i zarządzamy chwilę przerwy na odpoczynek ;) po którym następuje kolejna porcja relaksu. Takiego typowo babskiego - shopping. W końcu trzeba kupić kilka pamiątek. Odwiedzamy więc bazary, sklepiki, kawiarnie, deptaki. W knajpce z kawą nawet zamawiam kawę mrożona, ale właśnie brakło lodu, więc nici z tego. Gubimy się po uliczkach Leh ( choć trudno się zgubić na trzech prostych ulicach na krzyż, które stanowią turystyczne centrum miasta), ale co rusz na siebie wpadamy i odnajdujemy resztę Orlic. A nawet Mata, który ma dla nas super uliczne pikantne samosy.Objuczone zakupami wracamy do hotelu i za parę chwil udajemy się na ostatnią wspólną kolację do podobno najlepszej knajpy w mieście. Kluczymy uliczkami, by do niej dojść. Oczywiście na miejscu okazuje się, że jest jakiś problem, bo sala "Pangong Lake", którą rezerwowała Ola nie może być nam oddana, ale po chwili jednak udaje się nam w niej zasiąść. Zamawiamy piwo i lokalne przysmaki. Mat i Ola mają dla każdej z nas drobne prezenty - koszulki, przyprawy masala i paczkowane placki, które możemy przygotować po powrocie do domu. Ciężko będzie stąd wyjechać.W lekko stuningowanych humorach wracamy do hotelu, gdzie niestety czeka bardzo przyziemna czynność do wykonania... pakowanie... Jutro bladym świtem wylatujemy z Leh...

Pszczyna – perła księżnej Daisy, czyli co warto zobaczyć w mieście

Podróżniczo

Pszczyna – perła księżnej Daisy, czyli co warto zobaczyć w mieście

Florencja, Siena, Piza i Bolonia – co warto zobaczyć w tych włoskich miastach ?

Obserwatorium kultury i świata podróży

Florencja, Siena, Piza i Bolonia – co warto zobaczyć w tych włoskich miastach ?

KOŁEM SIĘ TOCZY

Uwierz mi, nie chcesz mieć skradzionej tożsamości. Czym grozi utrata dokumentów?

Jak być może z newslettera wiecie, jakiś czas temu zostałem okradziony. Obok wielu cennych rzeczy, które znajdowały się w tamtych torbach na laptopy, znajdowały się też te najcenniejsze. Te, których przejęcie przez niepowołaną osobę może kosztować wiele. Oj naprawdę BARDZO wiele… W torbach na szczęście nie było laptopów, obeszło się bez strat zdjęć, plików, jednak było The post Uwierz mi, nie chcesz mieć skradzionej tożsamości. Czym grozi utrata dokumentów? appeared first on Kołem Się Toczy.

Migawki z Karpacza

SISTERS92

Migawki z Karpacza

Międzynarodowe Targi Turystyczne 2016

Zastrzyk Inspiracji

Międzynarodowe Targi Turystyczne 2016

Nauka angielskiego z Beatą Pawlikowską – fiszki podróżnicze +praktyczny kurs (recenzja)

Obserwatorium kultury i świata podróży

Nauka angielskiego z Beatą Pawlikowską – fiszki podróżnicze +praktyczny kurs (recenzja)

Himalaje 2016 - Dzień 12 - Motocyklowy dach świata

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 12 - Motocyklowy dach świata

14 sierpnia 2016 - niedzielaDzień niespiesznie zaczynamy od jogi. Próbujemy znaleźć jakikolwiek cień, bo słońce pali mocno, choć jest jeszcze wcześnie. Po śniadaniu wyjeżdżamy na zabawy w piaskownicy. To pierwsza z dzisiejszych atrakcji, których - jak na ostatni dzień jazdy przystało - jest kilka. Wydmy w  okolicy Hunder to najwyżej położone wydmy na świecie i po części z nich można jeździć. Najpierw Ola pokazuje nam, że "da się", mimo, że nasze Enfieldy wcale nie wyglądają, jakby miały sobie tu poradzić - ciężkie, niskie, z nieagresywnymi oponami. Kilka z Orlic idzie w ślady Oli i też próbuje swoich sił na tym terenie. Reszta nie ma ochoty męczyć się w upale, więc wygodnie siada w cieniu wozu serwisowego. Nie wiem jak inne motki, ale mój na jedynce się kopie (i nie jedzie), na dójce za to początkowo idzie, w miarę, ale potem brakuje mu mocy, zwalnia i traci stabilność, więc nie ma mowy o podjazdach pod jakieś większe górki. Zabawa fajna, i w moim przypadku bez gleb. Chyba treningi pod okiem Krzysia w Afryce nie poszły w las ;) Pojawiają się inne grupki motocyklistów i próbują swoich sił, ale stwierdzam, że nam to idzie dużo lepiej. Podjeżdża nawet parka na nowym Enfieldzie Himalayan, ale nie próbuje nawet wjechać na piasek. Za to Ola i Emilka uśmiechają się do kierowcy i testują Himalayana i też "da się" ;)Opuszczamy wydmy i jedziemy kilka kilometrów  do monastyru Diskit. Podjeżdżamy serpentynami na mały parking i zostawiamy tam motocykle i zbędne ciuchy. Nie bardzo możemy pojąć, jak kilku Hindusów, którzy parkują obok, wybiera się na zwiedzanie świątyni w pełnym rynsztunku, a nawet w przeciwdeszczówkach... Wspinamy się przez "miasteczko" do klasztoru. Te zawsze są budowane jak najwyżej. Zwiedzamy co się da, a nawet włazimy tam gdzie nie wolno, jak w moim przypadku, bo koniecznie chciałam sobie zrobić fotkę z "czachami" na dachu. Z klasztoru jest piękny widok na okolicę, i na wielki posąg buddy, do którego też podjeżdżamy.Czas na nas, więc ruszamy w drogę. Wjeżdżamy w dolinę prowadzącą na najwyższą przełęcz na świecie ogólnie dostępną dla ruchu kołowego. Zauważam, że zmalała ilość ciężarówek, a wzrosła busików i taksówek.W North Pullu zatrzymujemy się na lunch i odmeldowujemy na posterunku.Posilone, możemy jechać dalej.Wjeżdżamy na przełęcz Khardung La. Oficjalnie najwyższą na świecie, na którą każdy może wjechać. Ma 5602 m npm. Ale... jak to już kilkakrotnie tu było... tak naprawdę jest "trochę" niżej, bo "zaledwie" 5359 m npm (czyli o metr niżej niż Chang La, ale wciąż przed "druga na świecie" Taglang La). Dodatkowo gps pokazuje jak zwykle coś jeszcze innego ;) Mocno to pokręcone, a smaczku dodaje fakt, że ta najwyższa przełęcz (Semo La, 5565 m npm) niestety nie leży w Indiach, tylko w Tybecie (czyli w Chinach). Jak widać nowoczesne metody pomiarów mogą nieco namieszać w ogólnie przyjętych prawdach. W każdym razie - trzymamy się tego co na znakach i jesteśmy najwyżej jak się da ;) W sumie nie ma to żadnego znaczenia, bo wysokość czuć mocno, oddycha się ciężej, a tabliczki na przełęczy sugerują, żeby nie przebywać tu więcej niż 20 minut. Jest ciepło i nie ma tłumów ludzi, czego się obawiałyśmy - może dlatego że jest popołudnie, a nie ranek.Z przełęczy zjeżdżamy "każda sobie", z zamiarem spotkania się w Sout Pullu, czyli pierwszej wiosce. W sumie wszystko fajnie, ale moje moto jakoś nie chce odpalić. Benzyna w baku jest, wszystko gra. Nie startuje też z kopki (albo żadna z nas nie umie tego zrobić, mimo, że próbuje nawet Anka, który jeden dzień jeździła odpalając swoje moto na kopkę, więc "umi"). W końcu, zanim podjedzie mechanik, robię to co wczoraj - czyli odkręcam kranik na rezerwę. I moto startuje. Widocznie miało taki kaprys - podobno Enfieldy tak mają.Podczas zjazdu można się napawać widokami na Leh i zaśnieżony Zanskar.Orsi i ja przeprowadzamy nawet akcję ratunkową jakiegoś Hindusa, który przewraca się na drodze, uszkadzając i motocykl i siebie. Podnosimy pechowca, i moto i po chwili oddajemy pod opiekę ludi z jego grupy. Nawet pojawia się ambulans (co prawda przypadkiem i nie do niego, ale ciekawy zbieg okoliczności).W South Pullu czekamy na wszystkich przy posterunku, który mieści się na tarasie na piętrze jednego z trzech budynków w wiosce i bardziej wygląda jak kawiarnia. Ale niech by ktoś się nie zatrzymał przy szlabanie (co prawda otwartym) - wtedy brzuchaty pan mundurowy odpala gwizdek i już wiadomo, że trzeba się zatrzymać.Jedziemy dalej, już w grupie, bo do Leh musimy wjechać opłotkami. Wszystko po to, żeby na posterunku przed miastem nie było problemu z naszymi tablicami rejestracyjnymi. Zjeżdżamy więc w chyba największe offy na tym wyjeździe, w głąb jakiejś zabitej deskami wioski.Chyba przez wyrwy w ziemi jest za ciężko dla samochodów, więc zawracamy i wjeżdżamy z powrotem na główną. Dojeżdżamy do posterunku i... mamy farta - nikogo na nim nie ma. Wjeżdżamy do Leh, na nowo przyzwyczajając się do gęstego miejskiego ruchu. W dodatku jedziemy jakąś niewłaściwą drogą "przez centrum" i utykamy w ogromnym korku, bo jak wiadomo - każdy miał pierwszeństwo, więc samochody całkowicie się zblokowały. udaje się jednak przemknąć między nimi do najbliższego skrzyżowania i wjechać w ulicę prowadzącą do hotelu. Wóz serwisowy też jakoś tam dotarł od drugiej strony, ale Mat i Antośka utknęli w korku chyba na dobrą godzinę.Dojeżdżamy do hotelu i... to koniec jazdy na motkach na tym wyjeździe. Trochę smutno, ale jak wiadomo - wszystko co dobre zbyt szybko się kończy. Zanim zrobimy cokolwiek siadamy w ogrodzie i delektujemy się zimnym piwem. Wszystko się udało!Przejechane: 150 km, Hunder -> Leh

Magiczna Polska: Kolorowe Jeziorka. :)

PO PROSTU MADUSIA

Magiczna Polska: Kolorowe Jeziorka. :)

       Jedenasty listopada to data, którą w naszym kraju powinien znać każdy. Sama poznałam jej znaczenie w szkole podstawowej, gdzie zwrot, że nasza ojczyzna odzyskała niepodległość po 123 latach zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, iż od tamtej pory historia stała się moją pasją. Z czasem rozszerzyłam swoje zainteresowania poza historię naszego kraju, chociaż zawsze jest mi ona bliska. Podobnie było z podróżami - najpierw zaczynałam od tych najbliższych mi kierunków, stopniowo powiększając zasięg moich wyjazdów. I chociaż ostatnio ukochałam szczególnie mocno południe naszego kontynentu, to jednak nadal uważam, że i u nas jest mnóstwo przepięknych miejsc, które warto zobaczyć. I właśnie o takim jednym dzisiaj chciałam napisać, bo uważam, że jest stosunkowo mało znane. Napisałam "stosunkowo", bo sama dowiedziałam się o nim czytając blogi podróżnicze, zaś większość moich znajomych nie miała pojęcia o jego istnieniu, ale tam na miejscu panuje spory tłok, co zupełnie mnie też nie dziwi. Jest tu naprawdę uroczo. I w myśl powiedzenia "cudze chwalicie, swego nie znacie" zapraszam Was dzisiaj na wyprawę w Rudawy Janowickie, gdzie znajdują się Kolorowe Jeziorka. :)   Kolorowe Jeziorka leżą w powiecie kamiennogórskim w gminie Marciszów, we wsi Wieściszowice, na terenie Rudawskiego Parku Krajobrazowego. Najłatwiej dojechać, skręcając z drogi wojewódzkiej 328 na Janowice Wielkie, następnie trzeba skręcić w lewo, w kierunku miejscowości Wieściszowice. Dojazd jest dość prosty, bowiem wszędzie ustawione są tabliczki kierujące nas do tego miejsca. Myśmy jechali tam z Jeleniej Góry, gdzie zajechaliśmy na szybki obiad po zdobyciu Śnieżki. Bardzo zależało mi, żeby tutaj dotrzeć, dlatego mimo zmęczenia, zdecydowaliśmy się zatrzymać jeszcze tutaj na krótki spacer, który wcale nie był taki krótki jak się spodziewaliśmy. Ale tak to bywa, gdy się nie ma już siły na czytanie mapy. ;) Przed samym wejściem do Parku Krajobrazowego znajduje się wielki parking, gdzie do biletu parkingowego dodają mapkę całego terenu. I właśnie na nią spojrzeć nam się nie chciało, tylko szybciutko ruszyliśmy przed siebie. ;)      Niemalże od razu po wejściu do Parku znajduje się pierwsze jeziorko - Żółte. Jednakże w oczy rzucała się przede wszystkim jaskinia, a nie jeziorko. Jak się bowiem okazało, Żółtemu Jeziorku zdarza się okresowo wysychać i to właśnie był ten okres. ;p Chociaż nie, przepraszam, coś tam z niego zostało, co doskonale widać na zdjęciu. ;) Nie okazywaliśmy jednak rozczarowania, bo przecież jeszcze trzy przed nami, a poza tym fajna jaskinia tutaj była. ;)Żółte Jeziorko. <3         Kilkanaście kroków dalej znajdowało się jeziorko, które w pełni nas usatysfakcjonowało - Purpurowe. Najbardziej podobało mi się, że można było je doskonale zobaczyć zarówno z góry (którędy wiódł szlak do następnych jeziorek) jak i z dołu, bowiem dało się do niego zejść, obejść je i w ogóle och i ach. ;) Tutaj też spędziliśmy najwięcej czasu, bo i też niezwykle spokojnie było, mimo iż powyżej akurat znajdowała się knajpa okupowana przez rodziny z dziećmi. ;)       Spore wrażenie robiły też na mnie odbicia w tej czerwonawej wodzie i szalenie sporo zdjęć właśnie z nimi w roli głównej tutaj powstało. Jak widać na powyższych zdjęciach, wdrapaliśmy się też na skarpę znajdującą się nad jeziorkiem i kawałek nawet szliśmy nią dalej, ale po kilku chwilach okazało się, że jednak nie ma tutaj żadnego innego wyjścia, poza tym, którym wchodziliśmy i musieliśmy zawracać. A każdy kolejny metr w nogach zaczynaliśmy odczuwać coraz bardziej, biorąc pod uwagę fakt, że wcześniej zdobyliśmy Śnieżkę i co najmniej dwadzieścia kilometrów już mieliśmy za sobą. ;)          Po wygramoleniu się na górę, ruszyliśmy (znów w górę) w kierunku następnego jeziorka. Spodziewaliśmy się, że są mniej więcej usytuowane w podobnej odległości od siebie, więc bardzo smutno nam się zrobiło, gdy wreszcie spojrzeliśmy na mapę i okazało się, że do kolejnego jest osiemset metrów. Prawie kilometr! I to głównie pod górę. Oj, bolały już nogi, bolały, a Tomasz przeszedł na swój tryb marudzenia ze zmęczenia, co powodowało, że tym bardziej miałam dość, ale przecież się nie przyznam bo to był mój pomysł. Dzielnie więc tuptałam, roztaczając przed nim perspektywę czekających nas przepięknych widoków. I pod tym względem Szmaragdowe Jeziorko nas nie rozczarowało, bo prezentowało się naprawdę fantastycznie. Nieco gorzej było jednak z atmosferą, bo tutaj biegało mnóstwo dzieciaków (i w tym momencie przypomniał mi się wpis na Wikipedii odradzający rodzinnych spacerów ;p), dodajmy baaaardzo głośnych dzieciaków. ;)          Obeszliśmy jeziorko niemalże dookoła i ruszyliśmy (znów w górę!) lasem prosto do następnego. Tutaj już wiedzieliśmy, że czeka nas kilometrowy spacer (ale co to przecież jest zaledwie kilometr), więc szliśmy po prostu przed siebie. Najpierw lasem, później ubitą drogą pomiędzy łąkami. I nigdzie jeziorka, żadnych znaków (a do tej pory pod tym względem wszystko było świetnie przygotowane), nawet zastanawialiśmy się, czy gdzieś go nie minęliśmy. Ale nie, wreszcie pojawiła się strzałka, że trzeba skręcić w las. Posłusznie skręciliśmy i naszym oczom ukazało się wielkie nic. ;p Dziura w ziemi i jedynie tablica informacyjna, która potwierdziła, że tak, tutaj bywa jeziorko. Ale częściej go nie ma niż jest. ;p Naszą rozmowę po odkryciu tego faktu lepiej zachować w tajemnicy. ;p Wracając Tomasz stwierdził, że on koniecznie musi sprawdzić ile jest do tego jeziorka, bo na pewno nie kilometr, tylko więcej. Faktycznie, szliśmy dość długo, ale okazało się, że to po prostu nasze zmęczenie, bo droga powrotna wyniosła niemalże dokładnie tysiąc metrów. ;ptu byłem - zielony stawek. ;p         Powrót na parking był już dla nas prawdziwym wyzwaniem, bo nogi wchodziły nam tam gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. ;p Dawno nie byłam taka zmęczona i głównie przez to nie zachwycałam się tym miejscem tak bardzo jak chciałam. Z drugiej strony, trochę smutno, że zamiast czterech jeziorek, zobaczyliśmy dwa pełne, jedną kałużę i dziurę w ziemi. ;) Niemniej, nawet te dwa robiły wrażenie, szczególnie Purpurowe przypadło mi do gustu, chociaż Szmaragdowe też było niczego sobie. Wracając spotykaliśmy dzielną pannę młodą, która w całym ślubnym rynsztunku wchodziła pod górę. Widać było, że to popularne miejsce na ślubne sesje, bo minęliśmy co najmniej trzy różne ekipy. ;)            Podsumowując, Kolorowe Jeziorka w Rudawach Janowickich to miejsce, które naprawdę warto zobaczyć, tylko najlepiej dowiedzieć się przed wejściem od ekipy obsługującej parking, czy wszystkie jeziorka są. ;) Bo trochę bez sensu drałować kilometr w jedną stronę, żeby na koniec zobaczyć dziurę w ziemi. A tak, gdyby człowiek się zapytał wcześniej, to by nie był taki rozczarowany i w pełni docenił piękno i wyjątkowość tego miejsca. ;) Ale polecam sprawdzić je samemu! :))~~Madusia.

Wystawa klocków Lego w Karpaczu

SISTERS92

Wystawa klocków Lego w Karpaczu

PRO CAPTURE mode

Dobas

PRO CAPTURE mode

Trzęsienie ziemi we Włoszech. Polscy blogerzy dla Italii

ITALIA BY NATALIA

Trzęsienie ziemi we Włoszech. Polscy blogerzy dla Italii

Top 5 najciekawszych książek o Australii

Złap Trop

Top 5 najciekawszych książek o Australii

TROPIMY PRZYGODY

Peru praktycznie – informacje i ceny

Peru to ulubiona destynacja wakacyjna Polaków w Ameryce Południowej. Machu Picchu, dawna stolica Inków – Cuzco, urzekające Cordillera Blanca, Tęczowa Góra, Kanion Colca, Sandboarding na pustyni i tysiące kilometrów plaż nad oceanem to tylko niewielka część tego, co Peru oferuje turystom. Ale jak praktycznie zorganizować wyjazd do Peru i co należy wiedzieć przed wyjazdem? Waluta w Peru Walutą obowiązującą w Peru jest Nowy Sol (PEN). W wielu turystycznych miejscach akceptowane są płatności również w dolarach amerykańskich, co więcej: z niewiadomych powodów wiele z tych miejsc ceny bazowe podają w dolarach właśnie, przeliczając je na własną walutę po kursie zbliżonym do […] Artykuł Peru praktycznie – informacje i ceny pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

WOJAŻER

Baku, przeszłość w cieniu przyszłości. Przewodnik po starym mieście

BakuMiasto, którego nazwa brzmi tak pięknie, że dla samego tego brzmienia pragnie się do niego przyjechać. Zanim ta najszybciej rozwijająca się stolica Zakaukazia stała się tym, czym jest dzisiaj, wydarzyły się szalone lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku. Wolność przyszła do wszystkich byłych republik Związku Radzieckiego, w tym do tej, położonej nad pięknym Morzem Kaspijskim. Przed tym, gdy Azerbejdżanie na krótko poczuli smak wolności, zaraz po deklaracji niepodległości, kraj utracił sporą część swojego terytorium na rzecz Armenii, z którą stoczył krwawą i brutalną wojnę. Zanim wybuchła wojna, Azerbejdżanie i Armeńczycy, tak samo uciskani przez Moskwę, żyli pod sowieckim panowaniem ze stłumioną, choć wrodzoną nienawiścią do siebie. Przed nadejściem Sowietów, najpiękniejsze lata młodości przeżywał w Baku Cezary Baryka, bohater Przedwiośnia, dla którego nadkaspijska stolica jawiła się rajem, aż do przyjścia Bolszewików. Przed Bolszewikami , przez tereny kraju oraz przez jego miasta,  przetaczały się największe potęgi regionu – Rosja i Persja, które raz po raz wymieniały się władzą nad regionem. Tak spojrzawszy na historię kraju w zupełnie ekspresowym tempie, przenosimy się do dalekiej przeszłości, do czasoprzestrzeni odległej i pełnej …

BANITA

Kulinarne podróże

Dla wielu podróże wiążą się z kulinariami, poznawaniem nowych smaków, nowymi daniami, przyprawami, aromatami, czasem niespotykanymi połączeniami. Jeśli zapytacie mnie o kraj, w którym jadłam najlepsze jedzenie, to choć moje serce należy do Gwatemali, to kubki smakowe zakochały się w sąsiednim Meksyku. W Gwatemali jednak też nie było tak źle. Głównie zajadałam się miękkim awokado, które potrafiłam jeść trzy razy dziennie, ale też soczystym mango, […] The post Kulinarne podróże appeared first on B *Anita.

Wodospad Szklarki

SISTERS92

Wodospad Szklarki

POJECHANA

Twoje najwspanialsze wspomnienie z podróży – KONKURS

Kiedy mój rozmówca dowiaduje się, że jestem blogerką podróżniczą i że zwiedziłam kawałek świata (choć moim zdaniem wciąż bardzo malutki i naturalnie chcę więcej), bardzo często pada pytanie: „A gdzie/co podobało ci się najbardziej?”, albo: „Jakie jest twoje najwspanialsze wspomnienie z podróży?”. Są to pytania, na które nigdy nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć i zawsze zaczynam od „zależy”, a potem się strasznie motam. No bo jak ustawić w jednym rzędzie i przyporządkować numery od 1 do 10 (czy też raczej od 1 do 100) zupełnie innym doświadczeniom z zupełnie różnych końców świata? Czy podziwianie rozgwieżdzonego nieba na australisjkim Outbacku jest piękniejsze od zaskoczenia wschodem księżyca na boliwijskiej Atacamie? Czy wejście na aktywny wulkan Semeru w Indonezji, który przywitał mnie na szczycie eksplozją, jest ważniejsze od zdobycia Ishinki w Peru, w drodze na szczyt której po raz pierwszy wspinałam się po lodowcu? Czy birmańskie uśmiechy są bardziej promienne od ekwadorskich? Czy kuchnia indyjska jest lepsza od tajskiej? Czy Anchor Wat jest bardziej dostojny od Machu Picchu? Nigdy nawet nie próbowałam rozstrzygać takich sporów. Cieszę się różnorodnością moich doświadczeń, z tym samym wzruszeniem wspominam spotkania z życzliwymi ludźmi w Peru jak i w Kambodży, z tą samą przyjemnością oglądam swoje zdjęcia zachodów słońca z Wietnamu i z Chile. I zawsze, gdy przyciśnięta do muru, przytaczam jakąś naj- historię, na usta cisną mi się kolejne, wcale nie gorsze, inne. Bo to ta inność, ta różnorodność świata, jest moim zdaniem podróżniczym wabikiem. To ona sprawia, że jesteśmy w stanie wyrzec się wiele, czasem zostawić za sobą wszystko, zamknąć za sobą drzwi naszej bezpiecznej, znajomej przystani i wyjechać daleko, najchętniej na tego świata nie jeden koniec. Czy jechać dalej znaczy podróżować bardziej? Od kilku tygodni jestem w Europie i zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście trzeba jechać tak daleko po te wspomnienia, po te przeżycia, po doświadczanie tej inności i różnorodności? Po tylu latach podróżowania dpowiedź jest dla mnie oczywista: NIE! Uważne oczy, ciekawskie uszy wszędzie odnajdą pytania, odpowiedzi na które przyniosą przyjemny dreszcz podróżniczej satysfakcji. Przygodowa dusza wszędzie odnajdzie emocje, które sprawiają, że szybciej bije serce, a z twarzy nie schodzi uśmiech. I tak patrzę na tą zabiedzoną zakładkę „Europa” na moim blogu i kombinuję, jak tu wszystko poukładać, jak zorganizować, żeby poznać mój ojczysty kontynent bliżej. Tak, tak, na razie zostaję w Europie i Europę zamierzam zwiedzać. Aż wstyd się przyznać, że nigdy nie byłam w Austrii, w Słowenii i (co chyba najbardziej niewiarygodne) w Niemczech! Konkurs: Twoje najwspanialsze wspomnienie z podróży I dlatego już zazdroszczę zwycięzcom konkursu organizowanego przez wyszukiwarkę hoteli Hotels.com, w którym do wygrania są weekendy dla dwojga w Berlinie i Dreźnie. Aby wziąć udział w konkursie należy wybrać i krótko opisać (maksymalnie 500 znaków) jedno wyjątkowe, niezapomniane wydarzenie z podróży (to ten wybór, którego ja nigdy nie umiem dokonać, ale trzymam za Was kciuki!) i zapisać się do newslettera Hotels.com. Organizator wybierze 5 najlepszych historii, które zostaną opublikowane na Facebooku Hotels.com i poddane głosowaniu czytelników. Formularz konkursowy znajduje się TU. Do wygrania jest pakiet dwóch noclegów dla dwóch osób ze śniadaniem w hotelu Alexander Plaza w Berlinie, wraz podwójnym biletem Ecolines (z dowolnego miasta w Polsce obsługiwanego przez przewoźnika do Berlina) – pierwsza nagroda i pakiet dwóch noclegów dla dwóch osób ze śniadaniem w hotelu Swissotel Dresden am Schloss w Dreźnie, wraz z podwójnym biletem Ecolines (z dowolnego miasta w Polsce obsługiwanego przez przewoźnika do Drezna) – druga nagroda. Gra zdecydowanie warta świeczki, powodzenia! Artykuł powstał we współpracy z Hotels.com. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Twoje najwspanialsze wspomnienie z podróży – KONKURS pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

It’s a road trip, baby! Muza na drogę by makulscy

URLOP NA ETACIE

It’s a road trip, baby! Muza na drogę by makulscy

RUSZ W PODRÓŻ

Bawoły

Adrenalina zalewa umysł. Zwracasz uwagę na każde drgnięcie trawy, szelest gdzieś za tobą. Analizujesz każdy swój ruch i ruchy osób dookoła ciebie. Wiesz, że każde potknięcie może być tym ostatnim. Robisz coś, czego nikt rozsądny robić nie powinien. Igrasz z ogniem i nie żałujesz pojedynczej sekundy. Gdy w końcu zawracasz wiesz, że zawsze tego chciałeś, choć […] Zobacz również: Czując się jak gówno, czyli „pomoc” w wersji afrykańskiej Historia przypadku, czyli o tym jak pojechałam na Madagaskar

RUSZ W PODRÓŻ

O tym jak podeszły nas bawoły

Adrenalina zalewa ci umysł. Zwracasz uwagę na każde drgnięcie trawy, szelest gdzieś za tobą. Analizujesz każdy swój ruch i ruchy osób dookoła ciebie. Wiesz, że każde potknięcie może być tym ostatnim. Robisz coś, czego nikt rozsądny robić nie powinien. Igrasz z ogniem i nie żałujesz pojedynczej sekundy. Gdy w końcu zawracasz wiesz, że zawsze tego chciałeś, […] Zobacz również: Czując się jak gówno, czyli „pomoc” w wersji afrykańskiej Historia przypadku, czyli o tym jak pojechałam na Madagaskar

Przez step, góry i pustkowia – zdjęcia z kazachskich dróg

SZWEDACZ

Przez step, góry i pustkowia – zdjęcia z kazachskich dróg

Gdzie wyjechać

Pogoda i klimat w Azji. Czym się różni? Jak się zmienia? Dlaczego? I kiedy wybrać dany kraj?

Pogoda i klimat w Azji. Czym się różni? Jak się zmienia? Dlaczego? I kiedy wybrać dany kraj? Zastanawiasz się nad urlopem w „zimnej połówce roku” a jednocześnie nie do końca potrafisz dopasować termin? Widzisz promocję lotniczą w świetnej cenie na Filipiny, do Indii czy na Bali ale nie wiesz jaką zastaniesz tam pogodę? Zapraszamy do krótkiego nawigatora, który przygotowaliśmy bazując na swoich geograficznych umiejętnościach. Oto podstawowe informacje, które pomogą Wam PRZYNAJMNIEJ na […]

Na Półwyspie Rodonit – tu czas płynie inaczej

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Na Półwyspie Rodonit – tu czas płynie inaczej

Himalaje 2016 - Dzień 11 - Zamkniętą drogą

dwa kółka i spółka

Himalaje 2016 - Dzień 11 - Zamkniętą drogą

13 sierpnia 2016 - sobotaZ kampu wyjeżdżamy bardzo wcześnie. Chcemy jeszcze chwilę pobawić się nad jeziorem z kamerą i dronem. Niestety musimy wybrać inne miejcie niż pierwotnie planowałyśmy, gdyż jest tam straszny tłum. Sądząc po ilości ludzi skupionych wokół faceta na białym koniu, z wielkim... dronem, to kręcili tam jakąś kolejną bollywoodzką superprodukcję. My też w końcu trafiamy w miejsce upamiętniające powstawanie innego filmu - "Three Idiots". Obok stoi grupa mnichów, którzy z kolei maja jakieś zawody...w rzucaniu strzałą do tarczy (technika dowolna). Gdy przyjeżdżamy to przerywają swoje zajęcie i chętnie robią sobie z nami zdjęcia.Opuszczamy okolice jeziora i wracamy do wioski, gdzie był "Subway" i posterunek, na którym znowu się odmeldowujemy. Pytamy, czy droga, którą chcemy pojechać jest otwarta dla ruchu (jeśli nie, to musiałybyśmy wrócić do "głównej"). Nie jest - ze względu na osuwisko ziemi jest nieprzejezdna. Dojeżdżamy do skrzyżowania z dużą stupą, przyozdabianą przez miejscowych na przyjazd Dalaj Lamy, na którym musimy podjąć ostateczną decyzję. I ją podejmujemy - jedziemy drogą, która oficjalnie jest zamknięta. Najwyżej będziemy przenosić motki...Początek doliny jest piękny. Głęboki wąwóz wśród beżowych skał i pozakręcana droga, która wije się wzdłuż rzeki. Gdzieś na trasie spotykamy dwóch chłopaków z Elbląga, którzy jadą w przeciwnym kierunku swoimi objuczonymi motocyklami. Mówią, że drogę da się przejechać.Nie jest łatwo, ale nie takie rzeczy już przerabiałyśmy. Są przeprawy przez kamienie, wodę, piach i muł. Co ciekawe najwięcej "przygód" zdarza się Orlicom na asfalcie (bilans to dwie stłuczone lampy). Jest nieprzyzwoicie gorąco. Każdy przejazd w cieniu to niesamowita ulga. Droga czasem jest brzegiem rzeki, czasem jej dnem. Rzeczywiście, przy większych opadach może być całkowicie nieprzejezdna. Są też ślady niedawnego osuwiska, które jest jeszcze usuwane przez maszyny. Ale nie musimy nigdzie przenosić motocykli. Samochody też przejeżdżają bez większych problemów. Bardzo ciekawe są piaskowo mułowe ciasne serpentyny w jednym miejscu. W innym z kolei pęka mi kulka RAM mocująca nawigację, więc mam hamowanie awaryjne i poszukiwanie zumo gdzieś w piaszczystych koleinach.Zatrzymujemy się na odpoczynek w jedynym miejscu na trasie i jemy jedyne dostępne danie - zupkę makaronówkę. Dobrze, że mat ma jeszcze kilka "pączkowatych" ciastek i słoik pikli, przez co nasz posiłek staje się bardziej urozmaicony.Gdzieś na prostej drodze mój motek nagle gaśnie, jakby brakowało mu paliwa - może nierówno dolali? Kranik na rezerwę i odpala. Ten sam problem kilka kilometrów dalej ma Bawarka.Dołączamy do głównej drogi i zatrzymujemy się w miasteczku na coś do picia. Widzimy jak babeczka prowadząca "restaurację" sprząta stoliki po grupie przed nami - wszystkie talerze jednorazowe i butelki wyrzuca... wprost do rzeki płynącej obok. Barbarzyństwo. I zupełnie nie rozumie o co nam chodzi, gdy protestujemy gdy chce wyrzucić kolejną porcję. Następną wrzuca do wielkiej metalowej beczki po oleju i podpala...Zbliżamy się do wydm na najwyżej położonej pustyni. Czuć to wyraźnie, ponieważ zerwał się wiatr i piasek wciska się pod kaski, do oczu i nosa. Rzeczywiście są wydmy - jutro po nich pojeździmy (w miarę możliwości, bo dostępny jest tylko kawałek, reszta jest zagrodzona, żeby nie niszczyć).Dzisiejszą noc znowu spędzimy w campie. Jest piwko i świeża pakora przyrządzona na bazie warzyw z własnego ogródka. Czekając na kolację mamy okazję przebrać się w lokalne stroje ludowe i przetestować jak się w takim wdzianku jeździ na moto ;)Powoli zaczynamy czuć koniec wyjazdu, został tylko jeden dzień jazdy i zaledwie kilka dni do powrotu...Przejechane: 186 km; Spangmik -> Hunder

PEWNEGO RAZU W CHILE

Papas con mote

Polska szykuje się na nadejście zimy, a w takie dni najlepiej zjeść coś rozgrzewającego :D. Dlatego też, proponujemy Wam coś prosto z chilijskiej wsi – Papas con mote – czyli ziemniaki z kaszą pęczak :). Składniki: – olej – 1 średnia cebula pokrojona w kostkę – 2 średnie kiełbasy pokrojone w kostkę – 2 szklanki …

POJECHANA

Największa birmańska przygoda – trekking w Birmie (Hsipaw)

Od dawna marzył nam się trekking z Namshan do Hsipaw, od kilku dni wiedzieliśmy już jednak, że jest to niemożliwe, gdyż turystów obowiązywał zakaz podróżowania na północ od Hsipaw, z powodu rzekomo grasujących po lasach oddziałów partyzantów. Wiedzieliśmy też od lokalnych mieszkańców, że tereny te są bezpieczne, bo walki już dawno przesunęły się pod birmańskie granice. Postanowiliśmy więc przechytrzyć władze i iść na trekking w tej wyczekanej i od dawna wypatrywanej lokalizacji, ale nie docierając do Namshan (gdyż nasze pojawienie się w tym miasteczku mogłoby nam lub, co gorsza, mieszkańcom, którzy udzieliliby nam pomocy, narobić problemów). Adrien jako specjalista od terenów wypukłych (gór znaczy się) i map, wyszukał jakąś wąziutką ścieżkę w Google Earth. Ścieżka czasem ginęła w leśnych gęstwinach, ale wiadomo było, że jest. Zostawiliśmy więc większość bagażu w hotelu, spakowaliśmy suchy prowiant, wodę i ciut cieplejsze ubrania i ruszyliśmy na zachód od miasteczka, planując zrobić 2-dniową pętlę. Słońce paliło naszą skórę mimo wczesnych porannych godzin, ale dzielnie maszerowaliśmy równym, szybkim krokiem po rudej ścieżce. Mijaliśmy pola uprawne, małe wioski i grupy innych turystów- nasza trasa pokrywała się bowiem przez pierwsze kilometry, z popularną obecnie trasą trekkingów organizowanych przez lokalne biura turystyczne. Co jakiś czas trafił się strumyk lub ręcznej roboty pompa do nawadniania pola, dzięki którym mogliśmy odrobinę schłodzić rozgrzane ciała. Czasem szliśmy nieutwardzoną drogą, czasem skręcaliśmy w wąskie leśne ścieżki. Wspinaliśmy się wyżej i wyżej, coraz rzadziej spotykając białe twarze. Wokół nas rozciągał się coraz bardziej górski krajobraz, a powietrze stawało się coraz bardziej rześkie. Prawie nie rozmawialiśmy, rozkoszując się dźwiękami natury: koncertami ptaków i cykad. Po kilku godzinach przeszliśmy przez złożoną z  kilkunastu domów wioskę. Mieszkańcy wychodzili na drogę by nas obejrzeć i się z nami przywitać, gestem oznaczającym jedzenie zapraszali na posiłek. Grzecznie odmówiliśmy, bo wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze daleka droga, a słońce nie zatrzyma się specjalnie dla nas na niebie. Wspięliśmy się jeszcze wyżej w górę, przecięliśmy dwie doliny i gdy świat wokół nas zaczynał tonąć w żółtych i pomarańczowych barwach, doszliśmy do zbocza, na którym w odległości zaledwie kilku kilometrów, znajdowały się dwie małe wioski. To tu zamierzaliśmy pytać o ciepły posiłek i nocleg. Birma jest jednym z tych krajów, w którym życzliwość mieszkańców umożliwia komunikację bez znajomości ich języka. Pierwsza napotkana i zaczepiona przez nas osoba zaprowadziła nas do malutkiego sklepu, gdzie w progu przywitała nas ciepło właścicielka z kilkuletnim synem na rękach, a na piętrze czekały maty do spania i ciepłe koce. Usiedliśmy na słonecznym tarasie z wiodokiem na wioskę, rozprostowaliśmy umęczone całodziennym marszem nogi i chrupaliśmy suszone owoce w oczekiwaniu na prostą, ale pyszną kolację. W tym samym czasie, wioska jakby budziła się do życia. To dorośli, witani przez grupy roześmianych dzieciaków, wracali z pracy na uwieszonych na zboczach wzgórz polach. Zachęcona przez sympatycznego synka gospodyni wyszłam na podwórko pograć z dziećmi w kapsle. Dorośli zatrzymywali się zaciekawieni, pokazywali co niosą w koszach i szczerbate zęby w serdecznych uśmiechach, aż osioł przeciągłym rykiem obwieścił zachód słońca i koniec dnia. Na drugi dzień, z głebokiego snu wyrwało nas pianie koguta, pierwsze promienie słońca przedzierały się przez cienkie szczeliny między bambusowymi deseczkami, z kótrych zbudowana była chata. Gorąca kawa i herbata i ciepłe śniadanie już czekały na nas na stole. Zjedliśmy z apetytem, dokupiliśmy trochę prowiantu i wody na drogę, zostawiliśmy 5$ za nocleg i dwa posiłki (nasza gospodyni odmówiła przyjęcia większej kwoty) i ruszyliśmy dalej w drogę. Szliśmy przez wysokie trawy i gęsty, dający chwilę wytchnienia od palącego słońca las. Przed kilka godzin nie spotkaliśmy nikogo, a ścieżki coraz częściej rozwidlały się, sprawiając, że mieliśmy coraz większe wątpliwości, czy na pewno idziemy tą właściwą. Maszerowaliśmy w górę i w dół, w górę i w dół, zalewając się potem. W pewnym momencie, nasza prowizoryczna, przekopiowana z Google Earth mapa pokazywała, że ścieżka się rozdawaja, tymczasem przed nami zaczynały się trzy ścieżki- każda tak samo niewyraźna. Tą najbardziej odbiegającą na zachód odrzuciliśmy od razu, ale jak wybrać jedną z dwóch, idących początkowo w zbliżonym kierunku tylko, że jedna jakby w górę, a druga w dół? Poszliśmy w dół i po prawie godzinie marszu doszliśmy do rzeki, której na mapie nie było. Zawróciliśmy i poszliśmy drugą ścieżką. Po kolejnej godzinie zdecydowaliśmy, że to jednak nie tu i wróciliśmy z powrotem. Byłam już ledwo żywa i trochę przejęta faktem, że nie trafiliśmy na żadną ludzką osadę. Pytanie „Gdzie będziemy spać?” kołotało mi po głowie. Gdy doszliśmy do rzeki, okazało się, że nie mamy również co pić, napełniliśmy więc butelki wodą ze strumienia- nie mieliśmy wyboru. Ostatkami sił wdrapaliśmy się na kolejne wzgórze, gdzie ku naszej radości zza gęstych koron drzew wyłoniła się wioska. Ku naszej radości, bo wydawało nam się, że teraz wiemy gdzie jesteśmy. Postanowiliśmy jeszcze dziś dojść do kolejnej, widniejącej na naszej pseudo mapie osady, przywitaliśmy się z wychodzącymi nam na przeciw mieszkańcami i po krótkiej wymianie migowych uprzejmości, zaczęliśmy schodzić z góry na wschód. Możecie więc wyobrazić sobie nasze miny, gdy po kilkudziesięciu minutach znaleźliśmy się przy tym samym strumieniu, tym samym mostku? Ta rzeka była nam widać przeznaczona. Zrzuciliśmy więc ubrania i wskoczyliśmy do lodowatej wody- wiedzieliśmy, że to jedyny „prysznic” na jaki możemy dziś liczyć. Po ekspresowej kąpieli wróciliśmy do wioski. Tym razem mieszkańcy powitali nas gromkim śmiechem. Gdy zaczęliśmy pokazywać gestami, że szukamy noclegu, podbiegł do nas młody mężczyzna z karbowanymi włosami wykrzykując: „my house” (mój dom). Okazało się, że jest nauczycielem w miejscowej szkole i zna kilka słów po angielsku. Gdy tylko przekroczyliśmy próg jego domu, zgarbiona starowinka zagotowała wodę na herbatę na znajdującym się na podłodze, po środku głównej izby palenisku. Okazało się, że mieszkańcy tej wioski produkują herbatę. Gdy tylko napiliśmy się tego złocistego napoju, cała delegacja zaprowadziła nas do małej wytwórni, a nasz przesympatyczny gospodarz szukając w głowie kolejnych angielskich słów tłumaczył nam proces wytwarzania. Gdy wróciliśmy do chaty, powoli zaczynała schodzić się do niej chyba cała wioska. Każdy chciał nas zobaczyć, każdy chciał się z nami przywitać. Zostaliśmy poczęstowani kolacją, a nauczyciel narysował nam odręczną mapę, pokazującą jak w ciągu dwóch (sic!) kolejnych dni możemy wrócić do Hsipaw. Okazało się, że musimy wyjść z wioski w kompletnie przeciwną stronę niż nam się wydawało. Wiedzieliśmy, że w Birmie (Mjanmie) zbliżają się wybory (pierwsze mające szanse być uznanymi za demokratyczne), ale będąc w drodze, zupełnie straciliśmy rachubę czasu i nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to dziś. Gospodarz wyjaśnił nam, że o 20:00 przyjeżdża (na motorze, droga prowadząca do wioski jest zbyt wąska, by przejechał nią jakikolwiek samochód) przedstawiciel okręgu wyborczego z kartami do głosowania. Do 20:00 było jeszcze trochę czasu, nauczyciel tłumaczył więc zebranym jak (od strony technicznej) mają głosować. W tym celu narysował na kawałku starego kartonowego pudełka kartę do głosowania, zaznaczył jeden krzyżyk i podpisał się. I tu wypłynął problem, którego nigdy byśmy nie przewidzieli: część starszych mieszkańców była niepiśmienna (obowiązek szkolnictwa został wprowadzony w Birmie dopiero kilka lat temu). Robiliśmy więc co mogliśmy, pomagając naszemu gospodarzowi ucząc kolejnych mężczyzn i kobiety z ludu Shan jak się mają podpisać i ćwicząc z nimi zawijasy, mające stać się dziś ich oficjalnym podpisem. O 20:00 chata opustoszała- cała wieś poszła głosować! A po spełnionym obywatelskim obowiązku przyszedł czas na świętowanie. Wokół gości krążyła wielka bambusowa tuba, przez którą palono… papierosy (podobno żeby było zdrowiej), na matę dzielnie sprawującą funkcję stołu wjechały drobne przekąski (między innymi, orzechy, prażony ryż i suszone banany) i nawet jakieś piwo się znalazło (za które uparliśmy się zapłacić). Nauczyciel opowiadał nam o sytyacji politycznej i o codzienności w górach Birmy, a także wytrwale tłumaczył wszystkie pytania, jakie kierowali do nas ciekawscy mieszkańcy i nasze odpowiedzi. My z radością pokazywaliśmy zdjęcia z odbytych podróży i próbowaliśmy opowiedzieć co nieco o naszych ojczystych krajach. Gdy wszyscy wyszli, rozłożono nam maty do spania w najlepszej (czytaj: najcieplejszej, ale i strasznie zadymionej) głównej izbie, gdzie obok nas do snu ułożyli się najstarsi domownicy. Z przyjemnością zamknęłam szczypiące od dymu oczy. Gdy je znów otworzyłam było już widno, a ja ze zdziwieniem odkryłam, że w tej samej izbie, razem z nami śpi też najmłodszy członek rodu. Z prowizowycznej kołyski zrobionej z worka, dwóch kawałków drewna i sznurka, głowę wychyliło kilkumiesięczne dziecko. Czy było tu cały czas? Jak to możliwe by nie wydało żadnego dźwięku przez całą noc? Tego już nigdy się nie dowiem, bo gdy tylko zjedliśmy śniadanie, zostawiliśmy 5$ za nocleg i jedzenie, i pomaszerowaliśmy z odręcznie naszkicowaną mapą w kieszeni przed siebie. Szliśmy drogą, którą dzień wcześniej przyjechał posłaniec z kartami do głosowania i całe szczęście, że nasz przemiły gospodarz udzielił nam szczegółowych wskazówek, bo w życiu byśmy nie wpadli na to, żeby skręcić w wąską, stromą i zarośniętą wysoką trawą ścieżynkę. Ale wielkie drzewo stało po lewej stronie jak wół, po prawej stronie zniszczony barak- czyli to tu. W ten sposób weszliśmy w gęstą, wilgotną dżunglę. Nad naszymi głowami latały białe motyle, pod naszymi nogami pełzały pomarańczowe ślimaki- wszystko w rozmiarach adekwatnych do miejsca występowania, prawdziwe giganty. Po kilku godzinach las rozrzedził się i coraz częściej mijaliśmy ludzkie osady- coraz większe i większe. Tylko droga nie chciała się wcale robić krótsza, a przecież my założyliśmy, że dziś jeszcze wrócimy do Hsipaw. Na dłuższą wędrówkę nie mieliśmy już za bardzo czasu. Przyspieszaliśmy więc kroku nie bacząc na słońce, zatrzymując się tylko wtedy, gdy ktoś chciał się z nami przywitać i chwilę pogadać. W południe doszliśmy do wioski, w której zgodnie z zaleceniami nauczyciela powinniśmy szukać noclegu. Godzina była jednak jeszcze wczesna (tak podgoniliśmy w lesie!), postanowiliśmy więc iść dalej. A nóż uda nam się dotrzeć dziś do celu! Jednak, gdy sędziwa kobieta zapytała gestem unoszenia palcy do rąk czy chcemy coś zjeść, nasze puste żołądki odezwały się przeciągłym burczeniem. No pewnie, że chętnie coś zjemy! Chata, do której nas zaprowadziła była jeszcze biedniejsza niż te, w których mieliśmy przyjemność gościć w poprzednich dniach. Domownicy siedzieli w kucki dookoła wielkiego gara i palcami jedli ryż, na palenisku bulgotał czajnik. Głupio nam się zrobiło, gdy podano nam mnóstwo dobroci: zupę z makaronem, smażony ryż i duszone zielone warzywo (coś jakby szpinak). I oczywiście herbatę. Mężczyźni dokładnie obejrzeli mapę, ale żaden z nich nie umiał czytać. Dopiero na dźwięk wypowiadanych przeze mnie nazw miejscowości zaczęli ze zrozumieniem kiwać głowami i wskazali nam kierunek. Nalegali żebyśmy zostali na noc, z czego wnioskowaliśmy, że przed nami jeszcze daleka droga, ale postanowiliśmy podjąć ryzyko i spróbować dojść do Hsipaw. Gdy nastąpił moment pożegnania, wyciągnęliśmy pieniądze, jednak gospodarze nawet nie chcieli słyszeć o zapłacie. Serce nas bolało, bo przecież oni nic nie mają, a dali nam wszystko co najlepsze. Ukryliśmy więc banknot pod talerzykiem, w nadziei, że to duma im nie pozwala przyjąć nawet tych kilku groszy. Jakie było nasze zdziwienie, gdy jakiś kilometr za wioską dogonił nas jeden z mężczyzn i z uśmiechem oddał nam banknot i pokazując, że nie trzeba. Przed nami krętym szlakiem biegła całkiem przyzwoitej jakości droga, lecz zupełnie nieprzyzwoitej długości. Szliśmy wzdłuż wielkiej doliny, nad pobliskimi wioskami w promieniach słońca pobłyskiwały złote stupy. Szliśmy przed siebie, z nogami miękkimi od wysiłku i rozmiękczonymi życzliwością ludu Shan sercami. Szliśmy tak kolejne 7 godzin, błądząc pod koniec w ciemnościach i  bredząc coś ze zmęczenia i strachu. Wiedzieliśmy, że jesteśmy już blisko, bo od dawna widzieliśmy na niebie łunę, która mogła unosić się tylko nad miastem, a od pół godziny szliśmy już po utwardzonej drodze. Ja szczerze mówiąc zastanawiałam się czy to na pewno Hsipaw, Adrien, znużony moim marudzeniem, jak daleko jeszcze. Nagle, za naszymi plecami pojawiły się dwa światełka. Samochód! Jesteśmy uratowani! Nasz kierowca- wybawiciel podwiózł nas pod same drzwi hotelu, do którego, jak się okazało, mieliśmy jeszcze 8 kilometrów. My to naprawdę mamy czasem więcej szczęścia niż rozumu, ale za to jakie mamy wspomnienia! Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Największa birmańska przygoda – trekking w Birmie (Hsipaw) pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Zamek w Baranowie Sandomierskim

SISTERS92

Zamek w Baranowie Sandomierskim

WHERE IS JULI+SAM

Spotkajmy się w listopadzie

Zapraszam na australijskie spotkania w całej Polsce! Porzuciłam australijskie upały na rzecz polskiej jesieni, a wszystko z sympatii do Was. Przywiozłam dużo słońca i mnóstwo australijskich opowieści – zapraszam na spotkania o życiu i podróżach w Krainie Kangurów. W sam raz na długie, chłodne wieczory! Sprawdź rozkład jazdy. W związku z tym, że jestem w Polsce, […] The post Spotkajmy się w listopadzie appeared first on Where is Juli + Sam.

Will America be great again? Trump wygrywa wybory

United States of America-lovers

Will America be great again? Trump wygrywa wybory