Naszymi drogami

Sprint wśród lodowców

Ostatnie dwa dni na Alasce spędziliśmy na zwiedzaniu obszaru na południe od Anchorage. Jest on tak zróżnicowany jak cała Alaska, mimo stosunkowo niewielkiej powierzchni. Uśpione rybackie wioski, dawne miasteczka wybudowane podczas gorączki złota, stare rosyjskie cerkwie i cmentarze, tunele kolejowe, fiordy, błękitne lodowce, łososie, foki, lwy morskie, łosie, dzikie plaże i ponure mgły. Wszystko w swoim rytmie, wolne od masowej turystyki. Klimat tak dla nas urzekający, jak na północy Vancouver Island. Homer, Seward, Whittier, Ninitchnik, Hope. Przyznam, że w dwa dni widzieliśmy tak dużo, że nie wiem jak to wszystko najlepiej ująć. Istny sprint wśród lodowców. Tempo wywołane było znikomą jak na tak fascynującą krainę ilością czasu oraz sposobem podróży. Był on dla nas nieco nowatorski i nie do końca wpisujący się w resztę wyprawy, ale było to wypadkową okoliczności. Dlatego też tą część podróży najlepiej oddadzą zdjęcia w dużej ilości. Najpierw jednak kilka słów o tym, jak w tak krótkim czasie zobaczyliśmy tak wiele… Przekonaliśmy się, że autostop na Alasce nie zawsze działa tak jakbyśmy sobie wymarzyli, przez co w dwa dni moglibyśmy dotrzeć niedaleko, a dodatkowo mieć problemy z powrotem na samolot. A trzeba wiedzieć, że komunikacja międzymiastowa to sfera, delikatnie mówiąc, kulejąca. Jak już jest autobus, np. Fairbanks – Anchorage, to horrendalnie drogi. 198 USD za dwie osoby, a to „tylko” 550km. Innych, znanych z europejskiego podwórka opcji brak. Przynajmniej my ich nie spotkaliśmy. Skoro okazuje się, że dopłacając kolejne 20 USD, można najtańszym wypożyczonym samochodem (wraz z paliwem) przejechać 1300 km, a dodatkowo urządzić sobie z niego hotel, to staje się to opcją bardzo kuszącą. Nadal nie najtaniej, ale bardziej żałowalibyśmy nieodwiedzonych miejsc. Może przygód i kontaktu z ludźmi na taką skalę jak na rowerze brak, ale jest wiele innych doświadczeń. Nocna jazda w ulewie i uważne wypatrywanie łosi chętnie okupujących rowy i od czasu do czasu wchodzących na drogę. Bicie rekordów oszczędności, przejeżdżając 40 mil na galonie samochodem, który wedle specyfikacji powinien zrobić 34 mile. Spanie na parkingu w środku lasu mimo ogromnych znaków zakazujących takich praktyk. Przyswajanie zasad panujących na amerykańskich szosach. Próby unikania wypadków, gdy trzeba prowadzić, a za oknem piękne krajobrazy. Szkoda, że nieco większym kosztem i z takim tempem, ale z Alaski wyjechaliśmy w pełni zadowoleni! #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_standart_thumbnails_0 * { -moz-box-sizing: border-box; box-sizing: border-box; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_standart_thumb_spun1_0 { -moz-box-sizing: content-box; box-sizing: content-box; background-color: #FFFFFF; display: inline-block; height: 100px; margin: 4px; padding: 0px; opacity: 1.00; filter: Alpha(opacity=100); text-align: center; vertical-align: middle; transition: all 0.3s ease 0s;-webkit-transition: all 0.3s ease 0s; width: 200px; z-index: 100; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_standart_thumb_spun1_0:hover { -ms-transform: scale(1.1); -webkit-transform: scale(1.1); backface-visibility: hidden; -webkit-backface-visibility: hidden; -moz-backface-visibility: hidden; -ms-backface-visibility: hidden; opacity: 1; filter: Alpha(opacity=100); transform: scale(1.1); z-index: 102; position: relative; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_standart_thumb_spun2_0 { border: 0px none #CCCCCC; border-radius: 0; box-shadow: 0px 0px 0px #888888; display: inline-block; height: 100px; overflow: hidden; width: 200px; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_standart_thumbnails_0 { background-color: rgba(255, 255, 255, 0.00); display: inline-block; font-size: 0; max-width: 636px; text-align: center; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_standart_thumbnails_0 a { cursor: pointer; text-decoration: none; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_standart_thumb_0 { display: inline-block; text-align: center; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_standart_thumb_spun1_0:hover .bwg_title_spun1_0 { left: 0px; top: 0px; opacity: 1; filter: Alpha(opacity=100); } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_title_spun2_0 { color: #CCCCCC; display: table-cell; font-family: segoe ui; font-size: 16px; font-weight: bold; height: inherit; padding: 2px; text-shadow: 0px 0px 0px #888888; vertical-align: middle; width: inherit; word-wrap: break-word; } /*pagination styles*/ #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .tablenav-pages_0 { text-align: center; font-size: 12px; font-family: segoe ui; font-weight: bold; color: #666666; margin: 6px 0 4px; display: block; height: 30px; line-height: 30px; } @media only screen and (max-width : 320px) { #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .displaying-num_0 { display: none; } } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .displaying-num_0 { font-size: 12px; font-family: segoe ui; font-weight: bold; color: #666666; margin-right: 10px; vertical-align: middle; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .paging-input_0 { font-size: 12px; font-family: segoe ui; font-weight: bold; color: #666666; vertical-align: middle; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .tablenav-pages_0 a.disabled, #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .tablenav-pages_0 a.disabled:hover, #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .tablenav-pages_0 a.disabled:focus { cursor: default; color: rgba(102, 102, 102, 0.5); } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .tablenav-pages_0 a { cursor: pointer; font-size: 12px; font-family: segoe ui; font-weight: bold; color: #666666; text-decoration: none; padding: 3px 6px; margin: 0; border-radius: 0; border-style: solid; border-width: 1px; border-color: #E3E3E3; background-color: #FFFFFF; opacity: 1.00; filter: Alpha(opacity=100); box-shadow: 0; transition: all 0.3s ease 0s;-webkit-transition: all 0.3s ease 0s; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 .bwg_back_0 { background-color: rgba(0, 0, 0, 0); color: #000000 !important; cursor: pointer; display: block; font-family: segoe ui; font-size: 16px; font-weight: bold; text-decoration: none; padding: 0; } #bwg_container1_0 #bwg_container2_0 #spider_popup_overlay_0 { background-color: #000000; opacity: 0.70; filter: Alpha(opacity=70); } .bwg_play_icon_spun_0 { width: inherit; height: inherit; display: table; position: absolute; } .bwg_play_icon_0 { color: #CCCCCC; font-size: 32px; vertical-align: middle; display: table-cell !important; z-index: 1; text-align: center; margin: 0 auto; } var bwg_current_url = 'http://naszymidrogami.com/pl/feed?feed=feed&lang=pl'; Post Sprint wśród lodowców pojawił się po raz pierwszy na naszymi drogami | blog podróżniczy | zdjęcia relacje pomysły.

BANITA

O chłopcu, który jeździł rowerem…

Marzenia są po to, by je spełniać, a nie po to, by je tylko mieć. Cenię ludzi, którzy biorą sprawy w swoje ręce i działają, zamiast czekać, aż marzenie spełni się samo. Karol miał  marzenie o wydaniu książki i udało mu się je zrealizować. Na początku muszę wyjaśnić kilka spraw. Po pierwsze: nigdy nie chciałam być recenzentem książek (to ponoć ci, którzy sami nie potrafią pisać, tak samo jak krytycy filmowi to ci, którzy byliby beznadziejnymi aktorami czy reżyserami). Po drugie: nie chciałam recenzować publicznie książek osób, które znam, lubię i z którymi się przyjaźnię, a tak jest z autorem książki „Kołem się toczy. Przez Kaukaz i Bliski Wschód”. – Zrecenzujesz moją książkę? – zapytał Karol, a mnie oblał zimny pot. – A co, jeśli mi się nie spodoba? – odpisałam mu po chwili na czacie. Wiedziałam, że jeśli mi się nie spodoba to po prostu nie napiszę nic, ale jeśli nie napisałabym niczego, Karol od razu wiedziałby, że mi się nie podobało. Mi byłoby przykro. Jemu pewnie też. Znając jednak umiejętności Karola spodziewałam się, że źle na pewno nie będzie. Czy pomyliłam się? Dawniej, gdy nie podróżowałam tyle, korzystając jedynie z dwudziestosześciodniowego urlopu,  łapczywie połykałam każdą książkę podróżniczą. Czytałam wszystko jak leci, szukając inspiracji i bodźca czy też argumentów za tym, by samej rzucić wszystko i pojechać w świat. Po postawieniu pierwszego kroku i pięciomiesięcznym wyjeździe, książki podróżnicze zamieniłam na reportaże z podróży, poszukując w książkach czegoś więcej niż przygód, opisów miejsc czy zabytków oraz bodźca do wyjazdu. Szukałam ludzkich historii. Bo dla mnie w podróży zawsze najważniejsi są ludzie. W książce Karola tego nie brakuje. Jest w niej to, co lubię najbardziej: historie o bezinteresownej życzliwości. Czasem są to tylko okruchy kilkuminutowych spotkań, czasem tylko przemiły gest: wręczony kawałek ciasta czy kupiony specjalnie soczek w kartonie, innym razem zaproszenie na obiad, na noc czy pomoc w znalezieniu bezpiecznego noclegu. I tu nie chodzi o to, że dostaje się coś za darmo, ale o to, że takie gesty sprawiają, że powraca wiara w ludzką bezinteresowną dobroć. Jest też rzecz jasna o rowerze. Ci, którym jednak podróżowanie w ten sposób jest zupełnie obce, nie muszą obawiać się przydługich opisów problemów technicznych. W drodze Karola z Piotrkiem nie ominęły kłopoty techniczne. Niezainteresowanym tematem te problemy mogą wydać się jedynie ciekawostką. Mogą jednak również pociągnąć za sobą pytanie, tak często słyszane przez chłopaków i myślę, że wielu rowerzystów w trakcie podróży: „Po co jedziecie na tych rowerach?” Po co? Dlaczego? Dla kogo? Bo, żeby jechać od tak? Dla czystej przyjemności?! Przecież to niemożliwe. Kto chciałby się tak męczyć? Co to za wakacje, kiedy trzeba wciąż pedałować i jeszcze wieczorem kłaść się w namiocie, zamiast w wygodnym hotelowym łóżku. Jeść na zmianę makaron z niedogotowanym ryżem i brać prysznic z butelki. Kto jednak raz tego spróbował i złapał bakcyla, temu nie trzeba tłumaczyć. Ten aspekt też jest poruszany w książce Karola. Rower pozwala być bliżej innych. Jest magnesem przyciągającym drugiego człowieka, wzbudza zainteresowanie i sprawia, że nie jest się anonimowym. Rower to często furtka do serc, a nawet domów spotkanych w drodze ludzi. Jest też o historii, o kulturze i tradycji. Wszystko jednak podane w sposób optymalny. Bez przepisywania encyklopedii, zbędnych szczegółów, nadmiaru dat, które szybko wyparowują z głowy. Wychodzę z założenia, że jeśli chcę dowiedzieć się czegoś o zabytkach czy dogłębniej o historii kraju to sięgam po encyklopedię, tudzież przewodnik. Całe szczęście autor miał chyba podobne zdanie. I jest też Iran. Kierunek, który z racji mojego wyjazdu rowerowego w tamte rejony, szczególnie mnie interesuje. Karol stara się ukazywać Iran nie jako: „Zły kraj, zamieszkiwany przez złych ludzi” jak wielu o nim mówi (cyt. z książki), ale jako przyjazną turystom krainę, w której niezwykła gościnność (czasem mylona z ta’araf -jeśli chcesz wiedzieć, co to takiego, sięgnij po „Kołem się toczy. Przez Kaukaz i Bliski Wschód”) długo nie daje o sobie zapomnieć Książkę czyta się szybko. Bardzo takie lubię. Nie wiem, w czym tkwi tajemnica, że nad kartkami jednej męczę się godzinami, a inne wręcz połykam. W przystępności języka? Braku skomplikowanych konstrukcji językowych? Nie udało się Karolowi uniknąć tego, czego w książkach podróżniczych nie lubię, czyli pewnej relacyjności (pisała też o tym Monika na swoim blogu), ale myślę, że dość trudno uniknąć podobnej konstrukcji, gdy używa się takiej a nie innej formy transportu i gdy ta droga często piaszczysta, czasem szutrowa, innym razem asfaltowa stanowi nieodłączny element podróży. Nie przeszkadzało mi to tak bardzo, dlatego czepiać się nie zamierzam. Tym bardziej, że książka pozbawiona jest tego, czego od relacji nie lubię znacznie bardziej. Nie ma sztuczności, nienaturalnych dialogów, silenia się na zmanierowane i wyszukane metafory czy porównania, często zamieniające tekst w pretensjonalny gniot, którego nie da się czytać. Mam wrażenie, że Karol pisze tak, jak mówi czy myśli. I ten niepozowany autentyzm czuć. Jest jedno zdanie w książce, które wyjątkowo przypadło mi do gustu, i utkwiło w pamięci: „W takich momentach ratuję się muzyki słuchaniem, w sobie zamknięciem, o niczym niemyśleniem”. Niemal jak haiku. Piękne! Czy coś jeszcze oprócz relacyjności mi się nie podobało? Tak i owszem. To, że Karol z Piotrkiem „oszukiwali” na podjazdach. Jak można marnować takie okazje?! Ja wiem, że większość stanowczo woli zjeżdżać z góry na rowerze niż pod nią wjeżdżać i że ja jestem trochę dziwna, ale dla mnie im większy podjazd i im bardziej stromy, tym lepiej. A tak na poważnie. Zmartwiła mnie jedna rzecz. Nie Karola w tym jednak wina. To zarzut skierowany do wydawnictwa. Karol robi bardzo dobre zdjęcia. Wiele uwiecznionych przez niego pejzaży wywołuje mój nieposkromiony zachwyt. Wydanie zostało jednak z tego zachwytu odarte. Zdjęcia są „przepalone”, pozbawione kolorów jakby wyblakłe. O tyle, o ile nie szkodzi to pięknym portretom, o tyle krajobrazom już tak. „Może kiedyś pozwolę sobie na podróż bez zobowiązań, limitów czasowych, bez wszystkich tych przyziemnych spraw, które tkwią z tyłu głowy, bez myśli, że gdzieś tam czeka normalne życie, nauka, zarabianie pieniędzy, rodzina. Może kiedyś.” (cyt. str. 172) Tego życzę Ci Karol z okazji urodzin i gratuluję spełnienia marzenia. A reszcie życzę przyjemnej lektury. The post O chłopcu, który jeździł rowerem… appeared first on .

BANITA

Rowerowe Jamboree- najgorsze dni w podróży

Zwykle w podróży jest tak, że wszystkie dni są fajne, a przynajmniej większość z nich. Wiele dni nazwiemy epickimi, a tylko czasem w podróż wkradnie się przez przypadek jakieś nieciekawe wydarzenie, które popsuje dzień i zapisze się w historii „wypadków przy pracy”. W trakcie drugiego etapu Rowerowego Jamboree, przez 21 dni jazdy, zaledwie trzy dni zaklasyfikować można do fajnych, reszta to te właśnie „wypadki przy pracy”. Dwa jednak z nich zapiszą się w mojej historii rowerowej na dłużej. NUMER 1 Pada? Pada, odpowiedziały głosy. Właściwie to leje, stwierdziłam po chwili, wychodząc z sakwami na ganek, na którym stały rowery. Było szaro i mgliście. Wzdrygnęłam się. Nie miałam ochoty wychodzić z ciepłego pensjonatu. Najchętniej to położyłabym się w łóżku pod ciepłym śpiworem i z kubkiem herbaty w ręku poczytała książkę. Pozostałe dziewczyny też nie rwały się do pomysłu jechania w deszczu. Agata usiadła na ławce i stwierdziła, że się nie ruszy dopóki nie przestanie padać. Założyła nogę na nogę, ręce splotła na klatce piersiowej, dając tym samym sygnał, że zdania nie zmieni. Do granicy z Turcją pozostało nam do przejechania zaledwie dziewięć kilometrów. W taką pogodę nawet połowa tego dystansu groziła całkowitym przemoczeniem. Jedynie Kasia była zdeterminowana, by jechać. Stopy wcisnęła w przeciwdeszczowe ochraniacze na buty. Mi do wyboru pozostawały: worek na śmieci albo reklamówki. To tylko dziewięć kilometrów, a potem już tylko czterdzieści pięć i będziemy u naszego hosta z warmshowers, przekonywała. Po dłuższym czasie uległyśmy. Okazało się, że nie tylko deszcz był silny, ale wiatr również. Pierwszy podmuch wyraźnie dał nam do zrozumienia, że to nie będzie nasz dzień. Deszcz zacinał boleśnie. Cieszyłam się, że pożyczyłam gogle narciarskie. Miały wprawdzie służyć na śnieżyce, ale kto by pomyślał, że i na ulewy się nadadzą (bo kto w ogóle by pomyślał, że będziemy pedałować w taką pogodę). Gdy wjechałyśmy do centrum miasteczka, by wydać ostatnie bułgarskie pieniądze, wszystkie oczy mieszkańców zwróciły się w naszą stronę. A że miasteczko w stylu „późny Gierek”, gdzie nic się nie dzieje, to cztery rowerzystki jadące w ulewie budziły duże zainteresowanie. Przyklejone do witryn sklepowych i barowych twarze, świdrowały nas spojrzeniami. Miałam wrażenie, że przez ich usta przewinęła się fraza „one są chyba szalone”. Słów nie było słychać, bo zagłuszały ją podmuchy wiatru i obrywające się pod naporem wody chmury. Miny na twarzach przyklejonych do szyb mówiły same za siebie. Dokąd wy jedziecie w taką pogodę?, padały pytania w sklepie. Sprzedawczyni i klienci sklepu załamywali ręce. Do Turcji. Tam przecież ma być słonecznie, bezwietrznie i ciepło, myślałam, robiąc w myślach przegląd garderoby, którą zabrałam specjalnie na Turcję. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że tam przecież też jest teraz zima. W ulewie wspinałam się dziewięciokilometrowym podjazdem do granicy. Potem już powinno być z górki. Tylko, że na szczycie byłyśmy już przemoczone doszczętnie. Ja nigdzie nie jadę dopóki nie wyschnę i nie przestanie padać, stwierdziła Agata. Rozsiadłyśmy się już po stronie tureckiej w niewielkim sklepiku, który robił też za tureckie cafe. W sklepiku była koza, do której drewienek dorzucał pracujący tam młody chłopak. Pozwolił się rozłożyć, ogrzać, herbatę zrobił, nawet podzielił się hasłem do wifi. Ściągnęłam buty i próbowałam wysuszyć ocean, który w nich się zrobił (ocean po 9 km, a miałyśmy jeszcze 45 do zrobienia!). Każda z nas skupiła się na suszeniu rzeczy albo zagłębiła się w internetowe odmęty. Gdy ocknęłam się po około pół godzinie (a może nawet zdążyła upłynąć godzina), w czasie której młody pracownik próbował do nas zagadywać, uzmysłowiłam sobie, że „młody” stoi przed nami z rozsuniętym rozporkiem wystawiając na nasze niewinne spojrzenia swoje przyrodzenie w całej okazałości. I nie, na pewno nie rozsunął mu się ten rozporek niechcący. Tu nie było przypadku. Co, do cholery….!!! Deszcz przestał mieć znaczenie. Początkowe pomysły, że może zostaniemy w sklepiku na noc i ruszymy następnego dnia, rozpierzchły się szybko. Podjazd za podjazdem. Dziwne, bo przecież powinien w końcu być też jakiś zjazd. Nawet nie czułam, że się pocę, bo i tak wszystko miałam przemoczone. Przeciwdeszczowe spodnie, płaszcz nie dawały żadnej ochrony. Fizycznie nie dostawałam w kość, ale jazda w ulewie, kiedy przeciwdeszczowe rękawiczki już nie chronią i powodują, że ręce zaczynają kostnieć z zimna, sprawiała, że wciąż powtarzałam: „Co ja tu do cholery robię?!”. Zafiksowałam się na tej myśli jak na mantrze i wtedy coś strzeliło, a pod moimi kołami wylądował… łańcuch rowerowy. Nie wierzę! Żadna z nas nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę. 45 kilometrów w ulewie, jeden zboczeniec onanizujący się przy nas i jeszcze zerwany łańcuch, którego żadna z nas nigdy nie naprawiała. Czy może być gorzej?! Tego dnia byłyśmy przekonane, że nie. NUMER 2 Przez całą noc wiatr z łoskotem uderzał w szyby. Wcisnęłam mocniej stopery, by nie słyszeć tego, co się dzieje za oknem. Taką przyjęłyśmy taktykę. Jak coś się nam psuło, gdy łańcuch rzęził, czy strzelało coś w przerzutkach, pogłaśniałyśmy muzykę, żeby tego nie słyszeć. W nocy robiłam podobnie. Jeśli czegoś nie słyszysz, to po prostu to nie istnieje. Przynajmniej dopóki nie wyjmiesz stoperów, słuchawek lub stukanie samo nie ustąpi. Byle do jutra. „Jutro” nie było jednak wcale lepsze. Wiatr miotał gałęziami drzew na lewo i prawo. Śmieci na ulicy miotały się niczym kuleczki w maszynie losującej Lotto. Wczoraj zapowiadali huragan, powiedział nasz host. Huraganu jednak nie było. Przyszedł z opóźnieniem, takim jednodniowym. Długo zastanawiałyśmy się, co robić. Jedziemy czy zostajemy? Pytanie kilka godzin wisiało w powietrzu i każda z nas z niepokojem patrząc a to za okno, a to na wskazówki zegara, głowiła się, co dalej. Nie miałyśmy wiele do przejechania. Ponad pięćdziesiąt kilometrów jedynie, byle dotrzeć do kolejnego miasteczka. Prognoza pogody wskazywała, że od południa ma być lepiej. Cieszyłyśmy się naiwnie. Cieszyłyśmy się też naiwnie z tego, że dziś nie pada, bo po przemoknięciu dnia poprzedniego, sądziłyśmy, że nic gorszego już nas spotkać nie może. Minęło południe. Wyjechałyśmy. Przemieszczając się po mieście między budynkami, odczuwałyśmy silne podmuchy wiatru. Liczyłyśmy jednak, że może będzie wiało nam w plecy, chociaż raz. Nie wiało jednak w plecy. Ale w twarz też nie. Za to wiatr próbował nas spychać, uderzając w bok. Zawrotna prędkość naszej jazdy 5-6 kilometrów na godzinę nie wróżyła szybkiego […] The post Rowerowe Jamboree- najgorsze dni w podróży appeared first on B*Anita Demianowicz Blog.

A kto Ci zabrał ten czas?

EWCYNA

A kto Ci zabrał ten czas?

TROPIMY PRZYGODY

Luty na Instagramie

Luty na naszych kontach instagramowych zdominowały zdjęcia zimowego Kaukazu i Tbilisi. Zobaczcie wybrane ujęcia, reszta na Instagramach Koraliny i Bartka. Zachęcamy Was do śledzenia @Koralina_tropi_przygody oraz @Wall_of_Wudu na Instagramie!

Proszę słonia

EWCYNA

Proszę słonia

ATE-TRIPS

Weekendowa Kubiesówka w niepełnym składzie

W miniony weekend dzięki Góry z dzieckiem i ich pasji do gór mieliśmy możliwość spotkania się na Kubiesówce w licznym gronie miłośników podróży z dziećmi po kraju i po świecie. Niestety nie wszystko wyszło zgodnie z planem gdyż różnego rodzaju choróbska zdziesiątkowały nasze towarzystwo. Punkt spotkania wyznaczono na parking przy kościele w Glince. Czas oczekiwania na zebranie się całej

Angkor o wielu obliczach

EWCYNA

Angkor o wielu obliczach

Rodzynki Sułtańskie

Tajemnice króla Midasa i filozofie tureckich pastuchów: Yazılıkaya

Latem jest gorąco i sucho; zimą często panuje przenikliwy mróz. Do najbliższej plaży trzeba by jechać kilka godzin. Pobliskie miasta – Eskişehir i Afyon – zapewniają atrakcji na najwyżej kilka dni. Być może dlatego dziś w cieniu miasta... Podobne wpisy: NAJSŁODSZE DNI W ROKU: O RAMAZAN BAYRAMI. TOP 18 (!) TURECKICH SŁODYCZY Stambuł: imponujący Pałac Dolmabahçe. Tureckie „zastaw się, a postaw się”. Winter wonderland, czyli Turcja w śniegu!

BANITA

Jazda rowerem w zimie – plusy i minusy

Jazda rowerem, gdy na zewnątrz panują temperatury na minusie, ma… no cóż wiele minusów, ale nie chcę być pesymistką czy zniechęcać kogokolwiek do jazdy rowerem. Chcę się jedynie podzielić spostrzeżeniami z mojego zimowego pedałowania. Gdyby trzy miesiące temu ktoś mi powiedział, że dziś będę rowerem pokonywać trasę z Ukrainy, przez Rumunię, Bułgarię do Turcji i to w szczycie sezonu zimowego, przy temperaturach poniżej zera, w śniegu i wietrze, to stuknęłabym się w głowę, dając do zrozumienia, że ja na pewno szalona nie jestem, ale za to on chyba ma nierówno pod sufitem. Ja i zima? Nie, przykro mi. Tu miłości nigdy nie będzie! Wystarczyło kilka tygodni, by się okazało, że jednak oszalałam. Kolejne pozwoliły mi wyłuskać esencję z podróży i w jaskrawym świetle ukazały plusy, choć jednak więcej minusów takiego podróżowania. Bo to, że rower to świetny sport z wielu powodów, a podróżowanie rowerem i zwiedzanie świata z poziomu siodełka to rewelacyjna i najlepsza metoda poznawania świata, wiadomo nie od dziś. Wiadomo też jednak, że najlepiej uskuteczniać to zwiedzanie, gdy słońce za oknem, a delikatny i ciepły wiatr we włosach, a nie szron na rzęsach i włosy skołtunione pod kominiarkami i czapkami. No więc czy warto wybrać się zimą na rower? A może jednak odpuścić i zaczekać na sezon? Minusy 1. „O, rany, ale mnie suszy!” To pierwsza myśl po pół godziny jazdy rowerem. Tylko teraz tak. Albo się zatrzymuję i muszę ściągnąć zimowe rowerowe rękawiczki, żeby wyciągnąć termos z sakwy, albo jadę bez picia. Pierwsze wyjście łączy się z marznięciem, drugie z odwodnieniem. Niestety w zimie, gdy piździ jak…nie, nie jak w kieleckim, lecz jak w Patagonii i gdy myśli się tylko o tym, by już się doczłapać na miejsce, stawanie, co chwilę na łyk herbaty wiąże się z późniejszym dotarciem do ciepłego pomieszczenia. Ale dlaczego w takim razie nie pijesz wody, zapyta ktoś. 2. „Z zamarzniętego nawet Salomon nie naleje…czy jakoś tak” Jak jest zima to musi być zimno. Proste. A jak jest zimno, czyli poniżej zera to chcąc nie chcąc woda szybko zamarza. Dotyczy to również wody w bidonie. Zaraz na początku dnia jeszcze do pierwszej godziny daje się ją wypić, potem robi się coraz zimniejsza i zimniejsza. Zaczyna mrozić zęby, doprowadzając je wręcz do bólu, a potem już lodowacieje i nie daje się uszczknąć nawet kropelki. Zostawała więc ciepła woda lub herbata w termosie, której aby się napić, trzeba było się zatrzymać. 3. „Daleko jeszcze?” Pytanie powtarzające się dość często w podróży. No, ale jak ma być blisko skoro non stop trzeba się zatrzymywać na picie, szczególnie ciepłego. Jeszcze pół biedy jak ciepłe jest w termosie, a jak się skończy, to zostają przydrożne knajpki, restauracje i bary, ewentualnie domy życzliwych ludzi. I droga się wydłuża tym sposobem. 4. „Nie ma nic za darmo” No cóż, na pewno jest drożej rowerować w zimie. Po pierwsze ciągłe postoje na ciepłe napoje. Bo niby można byłoby sobie zagrzać wodę na kuchence gazowej, ale chodzi też o to, żeby się rozgrzać, ogrzać, osuszyć i w ogóle, a przy kuchence się tego zrobić nie da, więc do środka wejść gdzieś trzeba. To tyczy się też spania. Bo niby namiot w zimie – można, czemu nie. Tylko jednak po całodniowej jeździe chciałoby się tak…w ciepełku położyć, ubrania wysuszyć i odpocząć od wiecznego marznięcia. A jak nie da się w namiocie, to trzeba wyskakiwać z kasy. 5. „Ależ pani pociągająca…” Niebywale, muszę przyznać. Bo na rowerze zimą wszyscy są pociągający. Z nosa cieknie na całego, bez przerwy. Można niby go wydmuchać, ale w pewnym momencie chusteczek zaczyna brakować, a poza tym, żeby wydmuchać nos to trzeba znów ściągnąć te wielkie ciepłe zimowe rękawice. A jak się je ściągnie to znów się marznie. I tak w kółko Macieju, czyli patrz punkt 1 i 2. 6. „Jest zima, to musi być zimno” Tak rzecze znana sentencja z „Misia” i nie ma, co tu się sprzeczać. Podczas jazdy rowerem zimą jest zimno i już. Można się ciepło ubrać, założyć kilka warstw, ale nie ma niestety idealnego stroju na każdą pogodę. A to jest za ciepło i się przegrzewasz, a to za bardzo się pocisz, a potem podwiewa albo zatrzymujesz się na picie i zamarzasz. U mnie niewiele dały ciuchy oddychające, odprowadzające pot itd. itp. Może niewłaściwe konfiguracje? Nie wiem. W trakcie jazdy aż tak bardzo nie marzłam. Trudniej było jednak podczas postojów. 7. „Cyknij fotkę” Żeby to było takie proste. Można telefonem, ale żeby to zrobić trzeba się zatrzymać, a jak się zatrzymamy, to wiadomo, co się dzieje. Trzeba ściągnąć rękawiczki. Najpierw jedna warstwa ciepła zimowa, trzypalczasta (to w moim przypadku), potem warstwa kolejna (niestety nie mam takich współpracujących ze smartfonami). No i łapy marzną. A lustrzanka? Nie przewiesisz jej przez ramię tak, jak w lecie, bo za zimno, bo możesz się łatwo wywrócić na rowerze i wtedy po obiektywie. A wygrzebywać z plecaka, co chwilę (a do tego też trzeba ściągnąć grubaśne rękawice) też nie bardzo ma się ochotę. To chyba najlepsza metoda na problemy ze zbyt dużą liczbą zdjęć z podróży lub z za małą ilością miejsca na karcie pamięci. 8. „Nie podchodź, bo zadzwonię do psychiatryka!” Jest zima. W zimie jeździ się na sankach, nartach, łyżwach i snowboardzie. I to jest normalne. Ale rower?!!! Naprawdę?!!! Dla wielu ludzi nie ma nic bardziej szalonego. Więc trzeba uważać, bo mogą cię wziąć za wariata. Niektórzy kierowcy samochodów z niedowierzaniem spoglądali na nas. Ich miny wyraźnie wskazywały na to, że uważają, iż mamy nierówno pod sufitem. 9. „Pan czy może jednak pani?” Na rowerze zimą traci się wszelką kobiecość. „Wyglądam jak terminator”, zauważyła jedna z dziewczyn. I miała rację. Wszystkie tak wyglądałyśmy. Dopóki nie ściągnęłyśmy czapek, kasków, masek, kominiarek, chust, okularów to tak naprawdę z trudem można było odgadnąć jakiej jesteśmy płci. Nie żeby mi to przeszkadzało, że nie wyglądam jak kobieta, ale co tu dużo gadać. Sprawdzone jest, że kobieta w drodze wzbudza w ludziach matczyne i ojcowskie uczucia. I pewnie mogłybyśmy liczyć na znacznie więcej opieki ze strony innych, gdyby wiedzieli, że jesteśmy kobietami. No cóż, taka nasza kobieca wyrachowana natura Plusy Myśl kobieto! […] The post Jazda rowerem w zimie – plusy i minusy appeared first on B*Anita Demianowicz Blog.

Startuję w konkursie BLOG ROKU

EWCYNA

Startuję w konkursie BLOG ROKU

TROPIMY PRZYGODY

Styczeń na Instagramie

Styczeń na Instagramie Koraliny i Bartka zdominował Londyn w roli modela oraz czerń i biel jako forma. Może dlatego, że jest zima, śniegu jak na lekarstwo, a za oknem szaro? Zobaczcie wybrane zdjęcia tutaj, a po resztę odsyłamy na nasze Instagramy. Zachęcamy Was do śledzenia @Koralina_tropi_przygody oraz @Wall_of_Wudu na Instagramie!

Kuchenne rewolucje czyli Kambodża na talerzu

EWCYNA

Kuchenne rewolucje czyli Kambodża na talerzu

ATE-TRIPS

Nowiny Raciborskie - Nasze życie to nieustająca podróż

             Kiedy Ola i Tomek słyszą, że wiele małżeństw rezygnuje ze swoich planów podróżniczych z powodu małych dzieci, kwitują to śmiechem. Ich syn towarzyszy im we wszystkich wyprawach odkąd skończył miesiąc. Wspinają się razem po górach, jeżdżą na rowerach, a mały Edi poznał już prawie wszystkie środki transportu. Bo Brańscy  to taka szalona rodzinka, która woli posmakować i dotknąć

I am Cambodian! I am Polish!

EWCYNA

I am Cambodian! I am Polish!

ATE-TRIPS

Let's go to the zoo

       Ogrody zoologiczne budzą mieszane uczucia. Dla jednych są miejscem gdzie można miło spędzić czas i podpatrzeć zwierzęta, których w naturalnym środowisku nie zobaczymy, bo na przykład nigdy nie pojedziemy do Afryki na safari, lub spacerować po indyjskiej dżungli. Z kolei dla drugich zoo kojarzy się z udręką dla zwierząt, które mieszkają w za ciasnych klatkach. My osobiście bardzo

EWCYNA

Niezbędniko-gadżetnik czyli co mi się przydaje w podróży?

Gdy wybierałam się w pierwszą rowerową podróż nic nie było dla mnie oczywiste. Co się przyda a co nie, jak to przymocować do roweru i gdzie upchać? Przyznaję ze wstydem, że suszarka do włosów w gorącej Grecji nie za bardzo zdała egzamin.. A jaki kolor śpiwora wybrać? Nie, to nie moje pytanie (na szczęście), ale takowe kiedyś mi zadano i jedyna odpowiedź jaka mi przyszła do głowy to „a jaki lubisz”? Ponieważ od czasu dyskutuję z innymi podróżnikami na ten temat i zawsze każdy ma swój „naj-niezbędnik” postanowiłam zrobić spis swojego. Nie zamierzam opisywać całego ekwipunku, ale rzeczy, które naprawdę się sprawdzają w podróży. Może komuś się przydadzą moje „patenty”? KATEGORIA „RÓŻNE” 1. Grzałka (i oczywiście do niej kubek lub mały garnek) Rano nie wiem jak się nazywam i w rozszyfrowaniu tej cyklicznej zagadki pomaga mi herbata i kawa. Nie ruszę się z miejsca jak nie zjem śniadania i nie napiję tych – jakby nie było – używek. Mam kuchenkę, ale często zdarza mi się nocować w miejscach z dostępem do prądu – wtedy do zagotowania wody wystarczy mi grzałka elektryczna. Tylko w Korei Południowej nie mogłam jej za bardzo używać – wywalała korki L Spotkałam wielu podróżników, którzy żałowali, ze nie mają grzałki i nie mogli jej kupić w trasie. Kawa czy herbata „na mieście” kosztują dużo więc mając swoje sporo zaoszczędzamy a grzałką na upartego i makaron da radę ugotować. Warto mieć! 2. Stopery do uszu Nie mogę się bez nich obejść. Remedium na wszelkie, szczególnie azjatyckie hałasy (choć czasem i stopery nie dają rady). Polecam takie do formowania ręcznego, szczególnie firmy APTEO CARE (dobrze się ucha trzymają 3. Gąbka do mycia Kto by pomyślał, że to taki niezbędny gadżet. A jednak! Gąbka absorbuje wodę i dzięki niej mycie w przysłowiowej szklance wody jest wykonalne – przynosi uczucie świeżości, jakbyśmy to właśnie się wypluskali pod prysznicem. A taka z jedną ostrzejszą stronę rano poprawia krążenie i wieczorem lepiej domywa brudy. Uwaga – w Azji nie do kupienia (!). 4. Klapki czyli flip-flopy Ileż to razy dzięki nim byłam w ogóle w stanie skorzystać z azjatyckiej „łazienki”. Ba – czasem i pokoju, który szmaty i wody od miesięcy, albo i nigdy nie widział! O dziwo mam problem z kupnem naprawdę lekkich flip-flopów w Polsce, ale w Azji kupić je można na każdym rogu. 5. Plecaczek zwijany (Decathlon) Kosztował niecałe 20 PLN, można spotkać podobne np. firmy Tatonka, ale wielokrotnie droższe. Wielkości pięści po zwinięciu, waga może 100 gram. Dla mnie rewelacja – trzymam w nim dokumenty i kasę oraz potrzebne drobiazgi. Całość wkładam do przedniej torby na kierownicę (Ortlieb). Gdy gdzieś się zatrzymuję nie zdejmuję torby tylko wyjmuje plecaczek. Przydaje się także po prostu do zabrania ze sobą np. na zwiedzanie czy zakupy, gdy nie jestem rowerem. 6. Poduszka dmuchana (Decathlon). Można powiedzieć, że wożenie poduszki to już burżujstwo.. Dotychczas tego nie robiłam, pod głowę podkładając zwinięte ciuchy, ale ta małą lekka dmuchana poduszka szybko polubiłam. 7. Nieduża kłódka używam jej do zamykania worka Ortlieb podczas transportu lotniczego (info poniżej) i do zamykania namiotu, gdy jestem gdzieś dłużej lub zwyczajnie na kempingu. Wiadomo – jak ktoś chce coś ukraść to bez problemu znajdzie sposób, ale ryzyko, że zgarnie coś „bo właśnie tamtędy przechodził” jest już dużo mniejsze. 8. Komputer – netbook, I-pad czy inne. Dla tych, którzy piszą np. bloga lub pracują w sieci podczas podróży rzecz niezbędna. Kafejki internetowe w niektórych miejscach zanikają (np. Japonia), korzystanie z nich nie jest wygodne a korzystanie z poczty czy stron banków niebezpieczne. Dostęp do wifi jest w wielu miejscach już powszechny. Niestety, sprzęt stanowi spore obciążenie bagażu. 9. Telefon na dwie karty sim czyli „dual sim”. Mój niestety jest słaby (Sony Xperia), ale sama opcja posiadania slotu na drugą kartę sim bardzo się sprawdza – jedna to karta polska a druga karta miejscowa. Nie trzeba ciągle przekładać etc. 10. Smartfon w ogóle. Wyruszając w podróż nie miałam smartfonu, ale szybko zorientowałam się, ze pomaga w podróży i zakupiłam na Filipinach najtańszy model. Choć moja znajomość sprzętu jest ciągle w powijakach, to nie wiem co bym zrobiła bez map np. Google Maps czy Locus Pro, które pokazują mi dzięki nawigacji satelitarnej gdzie jestem. Dzięki nim nie błądzę (lub mało błądzę), znajduję istotne obiekty na mapie, sprawdzam odległość. Nie wspomnę już o wielu innych, przydatnych aplikacjach. 11. Inne – taśma mocująca, zipy bardzo się przydają do szybkiej naprawy np. sakw. Czasem taka prowizorka trwa i trwa.. KATEGORIA „ROWEROWE” 1. Torba do przewozu roweru „self-made”. Wykonana metodą chałupnicza przez sąsiada, materiałem jest bodajże plandeka ogrodnicza (niezbyt trwała, ale lepszego nie mogłam dostać – materiał musiał być lekki, bo torbę wiozę na rowerze). Wcześniej miałam przez kilka lat podobna, uszytą przez kaletnika z dwóch największych ruskich toreb w kratę. Obie były szyte na wymiar, wg mojego pomysłu. Wymiar 150 x 100 x 30 cm. Podstawa to mocne uszy, które tworzą taśmy przeszyte przez spód torby. Torba głównie przydaje się w trakcie transportu lotniczego, ale czasem też kolejowego (np. we Włoszech nie można było zabrać roweru do pociągu szybkobieżnego, a już w torbie i owszem). Choć się staram, to nie zawsze jestem w stanie skombinować karton. Mając torbę wystarczy znaleźć kilka mniejszych kartonów, folię bąbelkową, opakować rower i w włożyć go torby. Dzięki uszom jestem w stanie sama taka torbę nieść na krótkich dystansach np. po lotnisku. Drugie zastosowanie – często stosuję ją jako plandekę pod namiot. Torbie nic nie jest, namiot mniej się niszczy, nie wilgotnieje od spodu i przy okazji robi trochę za przedsionek. Zastosowanie ekstremalne – gdy jeszcze miałam gorszy tj. nie tak ciepły śpiwór i przymarzałam w nocy ostatnia deska ratunku była torba, którą się przykrywałam. Stało się tak jedynie kilka razy, ale naprawdę trzymała ciepło 2. Torba Ortlieb na bagażnik – największy wymiar tj. 150 cm długości i najcieńszy materiał (są bodajże dwie grubości) Jest jak to Ortlieb nieprzemakalna i na co dzień wiozę w niej na bagażniku namiot i torbę na rower choć miejsca jest dużo więcej. Przydaje się wtedy, kiedy trzeba przetransportować zgrabnie sakwy – głównie w trakcie transportu lotniczego. Wrzucam tam 3 sakwy i namiot, roluję i zamykam na kłódkę, czasem wzmacniam taśmą i nadaję. Oczywiście w tym celu może być użyta chociażby ruska torba czy zwykły parciany worek – robiłam tak przez wiele lat. Teraz mam Ortlieba i tez sobie chwalę. 3. Nóżka do przedniego kola roweru. No bo to, że nóżka do roweru jest przydatna jest dla mnie jasne jak słońce! Rower kupiłam z tym dobrodziejstwem inwentarza i jest to dobrodziejstwo w pełnym tego słowa znaczeniu. Rower mogę postawić gdzie chcę, przednie koło obciążone sakwami się nie buja – a wcale nie jest tak, ze wszędzie można szybko znaleźć dlań jakieś oparcie. Wiem, wiele osób uważa to za zbędny balast, ale ja uwielbiam ten gadżet. Tyle rzeczy przychodzi mi do głowy. Jeśli ktoś ma swoje ulubione podróżnicze gadżety i rozwiązania – chętnie je poznam.

Niezbędnik czyli co mi się przydaje w podróży?

EWCYNA

Niezbędnik czyli co mi się przydaje w podróży?

ATE-TRIPS

Tour de Magurka

Naszym marzeniem jest Sylwester spędzony w schronisku, gdzieś wysoko w górach. Fajnie było by się tak zebrać na jeden dzień, powędrować zaśnieżonym szlakiem do schroniska zostać na Noc Sylwestrową i wracać kolejnego dnia. No ale, zawsze musi być być to „ale” -większość schronisk albo oferuje kompleksowe świąteczno-sylwestrowe turnusy, albo zwyczajnie zapominamy wcześniej zarezerwować i

Park Narodowy Denali

Naszymi drogami

Park Narodowy Denali

EWCYNA

Jak zostałam „Bajbajem”

Piłaś kiedyś kawę z kardamonem? spytała kiedyś Wiola. Pycha! dodała i następnego dnia na spróbowanie dostałam od niej paczuszkę nasion tej egzotycznej przyprawy. Gotujesz kawę z nasionami i jak lubisz też z cukrem. Rozgrzewa a jak przy tym pachnie! – zachwalała i muszę powiedzieć, że nie było w tym grama przesady. Przez następne zimowe tygodnie gotowałam sobie co rano kawę z kardamonem, który nadaje napojom nieco ostry cytrynowo-goździkowo-imbirowy aromat. Po wjeździe do Kambodży najbardziej na południe położonym przejściem granicznym z Tajlandią w Hat Lek przywitał mnie Las Kardamonowy. To położony w zachodnio-południowym zakątku tego głównie równinnego kraju pas tropikalnych lasów deszczowych, dzikiej dżungli porastającej łagodne zbocza gór. Łagodne jak łagodne, powiedziałby każdy przejeżdżający tędy cyklista.. Droga jest dość wymagająca, jeden pagórek rozpoczyna drugi, ale nawierzchnia jest dobrej jakości a cisza zakłócana jedynie dochodzącymi dźwiękami z dżungli wynagradza wysiłek włożony w ich pokonanie. Wioski a tym samym sklepy położone są co mniej więcej 40 km, i to w zasadzie jedyne miejsca, gdzie można coś kupić i odpocząć. Niestety nie widziałam rosnącego tam kardamonu, choć wiem, że jest uprawiany w bardziej odległych od drogi miejscach. Chciałby człowiek może trochę wejść i dotknąć tej dżungli, przysiąść na jej skraju, ale ustawione 5 metrów od drogi tablice ostrzegające przed minami chłodzą wszelkie zapały. Może to i przesada, ale nawet na siku nie oddalam się dalej niż 2 metry od asfaltu. Na całej długości drogi ani jednej wiaty, w której można by schronić się przed prażącym słońcem. Miny, którymi naszpikowano ten teren w czasach kambodżańskiej wojny domowej w latach 70-tych miały uniemożliwić ludziom ukrycie się w lesie i przedostanie do Tajlandii. Las Kardamonowy to także ostatnia ostoja Czerwonych Khmerów, którzy chronili się tutaj do początku lat 90-tych. Podobno las oczyszczono z min, ale ta smutna spuścizna czasów Pol Pota wydaje się że pozostanie tu jeszcze kto wie jak długo. Dzięki wysiłkom organizacji międzynarodowych Las Kardamonowy póki co jest chroniony przed zakusami budowniczych z Wietnamu i Chin, lokalna ludność angażowana jest w aktywności związane z ekoturystyką – dzięki temu chociażby jedną noc spędzam w kambodżańskim domu korzystając z homestayu za całe 2,5 dolara. Można tu zatrzymać się na dłużej, iść na trekking który podobno jest o niebo lepszy od tych oferowanych w Tajlandii, popływać kajakiem, odpocząć przy wodospadzie. No ja nie jestem trekkingową bestią i decyduję się jechać dalej. Dużo czytałam i słyszałam o marnej jakości dróg i infrastruktury w Kambodży, ale i tak chcę zobaczyć tu kilka miejsc więc jestem. Myślałam, że po odwiedzeniu już kilku azjatyckich krajów niewiele mnie zdziwi.. a jednak myliłam się! Po trzech dniach drogi przez dżunglę docieram do jednej z dróg głównych i dostaję obuchem w łeb. Choć pokryta asfaltem, co tu należy do rzadkości droga nr 4 jest wąska, za wąska by pomieścić wszystkie jadące tamtędy pojazdy. Jadą na pełnym gazie, trąbią i wymijają na potęgę. Początkowo, słysząc trąbienie próbuję wychowywać kierowców pokazując, ze mają mnie wyprzedzić. To działało czasem gdzie indziej, ale nie działa tutaj. Tu trąbienie staje się natarczywe i obserwując innych orientuję się, że ciężarówki i vany w zasadzie i tak robią łaskę, że trąbią oznajmiając swoją obecność. Tobie, puchu marny na rowerze tak jak innym puchom marnym na dwukółkach pozostaje jedynie szybki zeskok z asfaltu na położony jakieś 15 cm niżej pas czerwonego piachu. Hopsasa! Taki motocross w czystej postaci, szkoda ze nie poćwiczyłam wcześniej w rodzinnym mieście na tamtejszym torze – byłoby jak znalazł. No i jakieś resory by się przydały. Żarty żartami, ale kiedy w momencie, kiedy mam uskoczyć w bok mija mnie z pełną prędkością jadący poboczem samochód osobowy (czyli mijają mnie dwa jadące w tą samą stronę z obu stron) staję roztrzęsiona i długo nie mogę się uspokoić. Z jednej strony mam ochotę go dogonić, wyciągnąć za ten bezmyślny łeb z samochodu i przyłożyć z pięści, a z drugiej mam jedynie chęć się rozryczeć. Mogę tylko dziękować opatrzności, że i tym razem miała mnie w swojej opiece. Gdy docieram do nadmorskiej miejscowości Silhoukville jestem ledwo przytomna i pełna wątpliwości, czy uda mi się w ogóle przejechać Kambodżę. Kilka dni na miejscu pomaga w odzyskaniu sił, ale jestem pewna, ze godzina ponownie na drodze mi je odbierze. Na razie wciąż odpoczywam, bo przyjdzie mi teraz pożegnać się z morzem na długie tygodnie. Silhoukville to dość młode, bo powstało w latach 60-tych miasto portowe. Samo w sobie jest raczej nieciekawe i jak prawie wszystko tutaj brudne, pokryte kurzem i stertami walających się śmieci, ma jedno największe bogactwo – plaże. Jest ich tutaj kilka, większych i mniejszych, dla bogatych i dla biednych, bardziej lub mniej zatłoczonych. Przy części z nich pobudowano drogie resorty i hotele, podrasowano obejście palmami i zamieciono chodniki. Druga, większa część z nich to mekka lokalsów i backpackersów – pokryte strzechą bungalowy, leniwie przechadzający się ludzie w rozmemłanym plażowym stroju i mniej lub bardziej rozciągniętych gaciach czy też mniej lub bardziej odsłoniętych bikini. Klimat ogólnego lenistwa i nicnierobienia przerywany jedynie dźwiękiem jadącego tuk tuka tudzież warkotem wyciskanej mechanicznie na przydrożnym straganie trzciny cukrowej. Często nowo pobudowane hotele graniczą z bieda-domami ludzi a hałdy śmieci leżą tuz pod nowobogackim płotem. Nie mieszkam na plaży. Gdy ledwie powłócząc nogami i kołami dobrze już po zmroku dotarłam do miasta choć się rozglądam nie widzę żadnego guesthousu, za to widzę na wzgórzu kosciół i kieruje się tam. Nie ma problemu z tym, żeby została tu kilka dni w domu gościnnym. Nie próbuję nawet przemieścić się do wypełnionego noclegowniami, ale ogłupiającego hałasem centrum. Niektórym może wydać się, ze moja podróż robi się zanadto „kościółkowa”, ale dla mnie to bez znaczenia. Gdzie mogę spotkać tak ciekawych ludzi, który opowiedzą mi trochę o życiu tutaj, o kraju kiedyś i teraz? Spotykam tu trzech księży trzech narodowości – Khmer, Birmańczyk i Francuz, codziennie przyjeżdża tez ktoś nowy by przenocować – wolontariusze z organizacji NGO, siostry zakonne pracujące z lokalną ludnością. Jest Jeanny z Francji, która jest wolontariuszką w organizacji, zajmującej się ekologią. Ekologia – słowo to raczej wszystkim obce.. Te tony śmieci przy drogach to zachowania ludzkie wynikające po części brak edukacji w tym względzie a po części z nicnierobienia władz, które śmieci nie sprzątają. Ogromnym problemem jest woda, kanalizacja praktycznie nie istnieje, gdy pytam gdzie mogę umyć ręce wskazuje mi się beczke z prawdopodnie deszczówką. Widzę, jak ludzie napełniają baniaki wodą z przydrożnego bajora. W tym samym bajorze moczą się woły błotne razem z kilkorgiem radośnie pluskających się dzieci. Postanawiam kupować też wodę nie tylko do picia, ale też do mycia. Nocuję rozkładając namiot w przydrożnej wiosce. Ludzie życzliwi, ktoś przywozi wodę do mycia, zapewnia, że jest bezpiecznie. Pomiędzy 18-20 tą słychać jeszcze głosy, chyba gdzieś gra telewizor.. potem prąd jest wyłączany i zapada mrok. Mrok jak oko wykol choć rozświetlany blaskiem pełni księżyca. Mrok, jaki znam, ale z odludnych miejsc a nie środka sporej wioski. To dla mnie inny mrok. Tak samo jak w Laosie nie dostanę tu chociażby lodów – lody musza być zamrożone a tu produkty, glównie napoje chłodzi się dowożonym raz dziennie lodem. Wschód i zachód słońca wyznacza rytm dnia – niby wszędzie tak jest, ale uświadamiam sobie jak bardzo dostęp do elektryczności nam ten dzień przedłuża. Tu ludzie chodzą spać wcześnie i wstają gdy dnieje. W mieście jest podobnie. Jazda dużą ulicą rozświetlaną jedynie reflatkorem samochodow nie należy do przyjemności. W ilości pozdrawiających „bajbajów” i „hellołów” na godzinę Kambodża wygrywa w całej rozciągłości. „Bajbaaaaaj! Bajbaaaaaaj!” i nieco rzadziej „Hellooooo!!!” to podawane z ust do ust pozdrowienie wykrzykiwane przez dzieci atakuje mnie wręcz gdy przejeżdżam przez wioski. Jest bardzo miłe i bardzo radosne, ale zwyczajnie nie mam już siły odpowiadać. Czasem machnę ręką w pozdrawiającym „geście papieża”, ale nie dam, fizycznie nie dam rady wszystkim odpowiadać! Mam wrażenie, że jeszcze jedno „Bajbaj” i padnę na twarz. Czasem w takim nieodpowiedzianym „bajbaju” wyczuwam złość – dlaczego nie odpowiadasz przybyszu na rowerze? Spokojnie. Tu po prostu jestem następnym „Bajbajem”.

Co Ci w drodze gra?

STOPEM PO PRZYGODE

Co Ci w drodze gra?

EWCYNA

Rok w drodze – 30 nieuleczalnych symptomów

Niedawno tj. 10 grudnia minął rok odkąd szwendam po azjatyckich drogach. Spróbowałam przyjrzeć się, jakich dorobiłam się podróżniczych symptomów. Zidentyfikowałam ich trzydzieści, ale być może jest ich więcej? Oto one: 1. Myślę, że rower bez sakw zachowuje się dziwnie i niestabilnie 2. Każdego dnia przeklinam ilość i wagę swojego bagażu, ale wciąż uważam, że wszystko co wiozę jest niezbędne 3. Wiem, że jazda o wschodzie słońca, gdy jest chłodno jest najprzyjemniejsza, ale z reguły wyruszam trzy godziny po świcie, gdy zaczyna się największy upał 4. Tyle razy dziennie mówię „hello”, że kiedy odkrywam, że to tylko ktoś odebrał telefon czuję się nieswojo 5. Przestałam bać się ciemności – przeciwnie – uważam ją za swojego sprzymierzeńca, bo pozwala mi się ukryć 6. W ciągu dnia wciąż nie mogę oprzeć się wyszukiwaniu wzrokiem miejscówek na rozbicie namiotu a na widok doskonałego miejsca na camping wzdycham „choroba, dlaczego jest dopiero południe?!” 7. jeździć rowerem po górach do czasu, kiedy się tam znajdę. Gdy jadę po płaskim wzdycham „błe, ale tu nudno” 8. Zastanawiam się dlaczego kilka razy dziennie ludzie wmawiają mi, ze to co robię jest takie niebezpieczne 9. Wiem już jak „rozmawiać” z psami i jak je odstraszyć, ale nawet na pudla czy chiuaua patrzę podejrzliwie 10. Zasypiając jak dziecko w przeróżnych dziurach zastanawiam się po co kiedyś potrzebowałam łóżka i w zasadzie po co są hotele i dlaczego tyle kosztują 11. Wykorzystuję niemal każdy dostęp do wody jako okazję od umycia się lub przeprania czegoś, w związku z tym na mnie tudzież rowerze ciągle się coś suszy 12. Opanowałam do perfekcji sztukę mycia w kubku wody a gąbka to jeden z moich niezbędnych podróżniczych gadżetów 13. Zmieniałam plany już tyle razy, że najbardziej pewną rzeczą w podróży pozostaje to, że od czasu do czasu muszę coś zjeść i gdzieś spać, a gdzie to będzie to już najmniej istotne 14. Po tygodniu w drodze odpuściłam ochronę antymalaryczną – gdy już po całym dniu uda mi się umyć ostatnią rzeczą o jakiej marzę jest żeby się ponownie czymś popsiukać czy posmarować 15. Przestaję Cię dziwić, że nowo poznani ludzie chętnie goszczą mnie u siebie, zostawiając klucze do mieszkania i pełną lodówkę 16. Gdy zauważam swoją wymarzoną bluzkę na rower w przydrożnym straganie okazuje się, ze to niestragan, tylko ktoś suszy pranie przed domem 17. Nie dziwi mnie, że na prośbę o przyniesienie przedłużacza, aby podłączyć telewizor w pokoju właściciel przynosi nowy telewizor z dłuższym kablem 18. Sztukę szukania gniazdek do prądu opanowałam do perfekcji 19. Słysząc jeden z najpopularniejszych porannych azjatyckich dźwięków tj. szmer zamiatania miotłą zastanawiam się po co oni tak zawzięcie zgarniają te kilka spadłych listków zamiast czasem ogarnąć łazienki jakimś detergentem 20. Staram się omijać wzrokiem lustro i nie patrzeć na te wszystkie plamy na twarzy od słońca bo i tak wiem, ze nie znikną a ja już dawno przestałam przypominać kobietę 21. Spanie raz na jakiś czas w klimatyzowanym pomieszczeniu pozwala mi docenić, jak to milo jest się czasem czymś przykryć 22. Tyle razy się zawiodłam oglądając je, że czytając o lokalnych atrakcjach pytam się siebie 10 razy „czy na pewno chcę tam pojechać?” i najczęściej odpuszczam 23. Wspominając sterty ciuchów, które od kilku lat leżą nietknięte w szafie i piwnicy klnę w duchu po co do diabła wydałam na to tyle pieniędzy i ile za to mogłabym teraz podróżować 24. Od momentu wizyty u fryzjera, który z wyraźnym obrzydzeniem zajmował się kupą siana na mojej głowie robię sobie postrzyżyny sama 25. Nie zwracam uwagi jak wygląda przydrożna żarłodajnia – jak inni się tam nie potruli, to jest szansa, że ja nie umrę a jeszcze większa, że zjem tam posiłek życia 26. Karaluchy i szczury nie robią na mnie większego wrażenia 27. Mam ochotę wysłać na miesiąc jazdy rowerem po wietrznej pustyni osoby, które określają dystans w minutach jazdy samochodem i nie są w stanie określić nawet w przybliżeniu, ile to może być kilometrów („do sklepu? 20 minut samochodem”) 28. Po pokonaniu wybitnie uciążliwego odcinka postanawiam, że z rowerem koniec na tydzień a po dwóch dniach nie mogę już usiedzieć na miejscu 29. Wiem już, co oznacza określenie „good for two” odnośnie pokoju lub jedzenia – jest to dokładnie w moim przypadku „good for one” 30. Wiem już, żeby zadawać pytania otwarte np. „którędy do Bangkoku?” bo na zamknięte odpowiedź zawsze brzmi „yes” (np. „czy do Bangkoku należy skręcić w prawo”? – odpowiedz brzmi „yes”. Po chwili pytasz „czy do Bangkoku należy skręcić w lewo?” odpowiedź brzmi „yes”)   Ktoś też tak ma? Obawiam się, że są nieuleczalne..  

TROPIMY PRZYGODY

Bolonia – idealne miejsce na…

Bolonia oczyma Koraliny „Nie planuj nic na weekend mikołajkowy” – powiedział dawno temu Bartek. Dlaczego? Niespodzianka. Do ostatniej chwili nie dowiedziałam się, co to za niespodzianka. Po prostu w piątek rano miałam spakować plecak na dwa dni. „Aparat będzie potrzebny?”...

EWCYNA

Urodziny króla

Czy kochasz króla? Kobieta w żółtej bluzce stoi naprzeciwko mnie i pytającym wzrokiem nieśmiało podaje mi świeczkę. Zdębiałam. Zaniemówiłam, ale trzeba było ocknąć się i jakoś zareagować.. dość niepewnie zatem odpowiadam Tak.. . Każda inna odpowiedź wydawała mi się być niegrzeczną. Jest wieczór a na placu przed świątynią buddyjską (czyli wat) w małej wiosce, której nazwy nawet nie znam zebrała się cała miejscowa społeczność. 5 grudnia a to w Tajlandii święto narodowe. To dzień urodzin króla. Jego wyskość Rama IX jest ukochanym królem Tajów. Leciwy, bo kończy właśnie 87 lat na portretach przedstawiany jest niezmiennie jako – tak na oko – czterdziestolatek. Nie ma instytucji, nie ma miasta, nie ma wioski bez jego wizerunku. Żółty postument udekorowany flagami i kwiatami – mijam ich codziennie dziesiątki. Żółty jest kolorem panującego od wielu lat monarchy i to na jego cześć w tym dniu większość mieszkańców Tajlandii przywdziewa żółte koszulki. Kobieta podaje mi świeczkę stajemy w szeregu razem z mieszkańcami wioski przed portretem królewskiej pary. Brzmią pieśni, a w oddali widać strzelające fajerwerki. Po skończonej uroczystości kilka osób podchodzi do mnie podając rękę i dziękując. Mówiąc językiem staropolskim czuję się cokolwiek skonfundowana, ale też zaszczycona. Tu nic nie jest na pokaz, Ci ludzie kochają monarchę i modlą się, aby żył jak najdłużej. . Po dotarciu do Bangkoku spędzam kilka dni na aklimatyzacji bez klimatyzacji, bez zwiedzania i zawracania gitary podobnymi sprawami – mieszkam jakieś 15-20 km od centrum i choć mam nawet ambicję się tam dostać to po przejechanych 10 rezygnuję. Ktoś zgadnie dlaczego? Po tygodniu czas w końcu ruszyć cztery litery i przemieścić je tam gdzie ich miejsce – na siodełko. Kierunek – Kambodża wzdłuż wschodniego wybrzeża Tajlandii czyli zatoki Tajlandzkiej. Na drodze idzie mi nieźle. Co ja bredzę – idzie mi doskonale! Fantastycznie! Absolutnie perfekcyjnie! W końcu raz opanowanych czynności się nie zapomina – od roku (yes, yes, od roku!) praktykuję przemieszczanie się po azjatyckich drogach. Należy jedynie otrząsnąć się z letargu po koreańsko-ścieżkowych odludziach. Jazda po prąd – proszę bardzo. Slalom pomiędzy pojazdami – nic prostszego. W poprzek autostrady przez zapory? – pestka. Na światłach ustawiam się z przodu razem z resztą dwuśladów. Moja twarz nie wyraża żadnych emocji, jest absolutnie obojętna (albo tak mi się wydaje) – zapala się zielone, naciskam na pedały, ruszam ignorując zdziwione spojrzenia co poniektórych. Wymija nie dzikie stado motorków, pojazdów z przyczepkami o zawartości bardziej lub mniej zidentyfikowanej, obwieszonych do niemożliwości dobrem wszelakim. Tylko dlaczego oni wszyscy na mnie jadą?! Choroba, przecież tu ruch lewostronny a ja pędzę prawą.. przepraszający uśmiech, skinienie głową w podzięce i już się przemieszczam na drugą stronę ulicy. Nikt tu się na takie rzeczy nie wkurza, nie denerwuje, nie obrzuca błotem czy inwektywami (jak k..a jedziesz? – znacie to z Polski może?). Filozofia „Take it easy” sprzyja życiu, żebym to ja jeszcze umiała w końcu ją bardziej przyswoić bo coś mi jednak słabo idzie. Wyjazd z Bangkoku jak to wyjazd z każdego wielomilionowego miasta – trzeba mieć źle poukładane w głowie, by się na to zdecydować. Zatem ja mam nierówno pod sufitem a wszystkim polecam wyjazd i wjazd pociągiem. Żeby nie było – mnie też ostrzegano! Przez pierwsze dziesiątki kilometrów nie ma gdzie zjechac, jest tylko jedna główna droga – wkładam zatyczki do uszu, pedałuję jak automat by trzeciego dnia dotrzeć w pobliże nadmorskiej miejscowości Pattaya, gdzie gości mnie warmshower Rene. Dociera tu tez para podróżników rowerowych z Francji, którzy jadą w przeciwną stronę. Pattaya, Pattaya.. taka ładna nazwa miejscowości, jednakże odwiedzającym Tajlandię kojarzy się jednoznacznie – to największe centrum seksturystyki w tym kraju. Chcecie zobaczyć „working street”? – pyta Rene. No w sumie.. nie żeby mnie to rajcowało, ale jak już tu jestem.. Jedziemy. Po pięciu, może dziesięciu minutach mam dość. Nieważne jakiej jesteś płci masz pod nos podtykany przez znudzonych naganiaczy cennik z jednoznacznymi zdjęciami lub rysunkami usług – żeby nie było wątpliwości za co się płaci. Nawet muszę przyznać trochę mnie to szokuje. Przyglądam się pracującym tu kobietom. Nie oceniam, przyglądam się. Beznamiętne, najczęściej znudzone miny i mało energiczne ruchy, które z założenia mają być tańcem przy rurze mnie raczej nie zachęciłyby do wejścia do „klubu” – no, ale jest dopiero 22ga, a ja jestem kobietą. Z pewnością po północy robi się tu żwawiej i a po kilku drinkach interesująco. Na ulicach króluje język rosyjski. Byłam, widziałam – zaliczone. Punkty wędrują do Amsterdamu i tamtejszej czerwonej dzielnicy – tam mi się nawet całkiem podobało. Droga w końcu rozwidla się i mogę jechać spokojniejszą prowadzącą wzdłuż plaż wybrzeża. Jest spokojnie i choć widać całkiem sporo „farangów” czyli obcokrajowców plaże są raczej puste a droga ocieniona. Znalezienie noclegu w Tajlandii jest już dla mnie większym wyzwaniem – nie byłoby oczywiście bo guesthousów i hoteli tu na pęczki, ale supertanio też nie jest. Dwukrotnie nocuję w wacie, czyli tajskiej świątyni. Generalnie to super sprawa, bo mnisi raczej nei robią problemu z udostępnieniem miejsca, problem leży gdzie indziej – tak jak w całej Tajlandii tak i to miejsce należy nie do ludzi a zwierząt. Psy, koty.. leżą i łażą wszędzie. Wydaje się – nic, tylko nauczyć się sprawnie między nimi lawirować i uważać pod nogi.. Gdzie tam! Laba kończy się po rozstawieniu namiotu. Około 22-giej rozszczekują się psy. Gdy tylko przestają staram się nei poruszać, żeby mnie nie usłyszały. Wtedy jakoś koło pólnocy uaktywniają się koty. To nie jest miłe „miau” tylko darcie ryja i zawodzenie dusz potępionych! Zero reakcji na tupnięcie nogą czy inne formy przepędzenia – niech „toto” idzie i wyje chociaż 50 metrow dalej, a on nic, gapi się zdziwiony i dalej drze mordę. Na szczęście po jakimś czasie menażeria się uspokaja, ale i tak uważam na każdy ruch w namiocie co by się od nowa nie „rozgadały”. Jest też menażeria, która mniej drze ryja a szybciej przechodzi od czynów. Przypadkowo docieram do nadmorskiego parku narodowego – leży z dala od drogi, mała zatoczka z pasem czyściutkiej, pustej plaży porośniętej palmami kokosowymi – raj Panie, znalazłam raj! Pluskam się cały dzień a pod wieczór nie zawracam sobie gitary rozkładaniem namiotu tylko układam się do snu w wiacie. Tak mi się tu podoba, ze zamierzam pobyczyć się dzień, dwa a może trzy? Wstaje piękny poranek, przeciągam się i .. czy mi się wydaje, czy coś tą wiatą szarpie? Coś tu łazi? Skacze? Ale psów nie widziałam. No nie! Małpy! Tupię nogą a te nic. Podbiegam w ich stronę – kurcze – prychają, atakują i ani myślą uciekać! Jest ich tyle.. A ja mam jak to ja wszystko rozgrzebane i porozwalane, powyciągane z sakw – jak to ja. Nie potrzeba mi kawy do natychmiastowego przebudzenia się – wrzucam w sakwy wszystko jak leci, byle szybciej bo te bestie już łapią to czy owo. Pustą butelkę i moje gatki – niech się nimi udławi. Na szczęście przychodzi odsiecz w postaci strażnika parku który czymś tam strzela, a ja czuję się głupio. Bezmyślna turystka myślę sobie – to ja. Patrzcie i podziwiajcie! I choć zostaję na miejscu dwa dni to codziennie pakuję wszystko do sakw a te skrzętnie zapinam i rower biorę ze sobą. Małpy to cwane stworzenia – podchodzą blisko, chodzą pod nogami, ale strażnik pokazuje, że nie można ich odpędzać nogą, bo mogą rozwścieczone ugryźć, należy ewentulanie odpędząć kamieniem. Biegnę po kamienie czym prędzej – no mam stracha, co tu dużo mówić, przez te małpy. Wściekłe koty, wściekłe małpy, wściekle piękne plaże i wściekle dobre jedzenie. Tajlandia to wściekły raj. Coś czuję, ze jak zawitam na wyspy to się dopiero wścieknę ze szczęścia.

TROPIMY PRZYGODY

Zamień wspomnienia z podróży na prezent! [KONKURS ŚWIĄTECZNY]

Idą święta, a wraz z nimi odwieczny problem: trzeba kupić prezenty! Oczywiście, wszyscy lubimy je dostawać, ale hurtowe kupowanie prezentów, bo jest grudzień i „trzeba”...

Kanada praktycznie

Naszymi drogami

Kanada praktycznie

ATE-TRIPS

Rowerowy "odpoczynek" na Morawach

To miał być spokojny nieco przedłużony weekend, a już pierwszego dnia na własne życzenie dostaliśmy po kościach. Przekonaliśmy się, że Południowe Morawy to nie do końca tylko winnice i Palava. Można powiedzieć, że Park Narodowy Podyji totalnie nas zaskoczył, oczywiście tak pozytywnie choć do dziś na wspomnienie pierwszej wycieczki rowerowej po tych terenach mamy przed oczyma podjazdy z 10%

Lekcja polskiego w kolorach jesieni

EWCYNA

Lekcja polskiego w kolorach jesieni

Rowerem po Belize, czyli w 10 dni dookoła świata

Fizyk w podróży

Rowerem po Belize, czyli w 10 dni dookoła świata