San Blas

HIT THE ROAD

San Blas

Fabryka Form

Zastrzyk Inspiracji

Fabryka Form

lumpiata w drodze

260. Tajwan, Tajpej - pierwsze wrażenia

Sytuacja nie jest prosta. Zrobiłam wczoraj prawie 20 km pieszo i zwiedziłam tyle miejsc i zobaczyłam tyle ciekawych rzeczy, ze starczyłoby na kilka notek. Tymczasem nie mam fizycznej możliwości, zeby w tej chwili to Wam opowiedzieć. Robię notatki, a Wy mnie musicie zmotywować, żebym to wszystko opisała. Tajwan jest fascynujący.  Ponieważ zaraz jadę na targi rowerowe, które są podstawowym

Ugryźć Annapurnę IV – czyli spotkanie w Markowych Szczawinach z Januszem Gołębiem, Marcinem Tomaszewskim i Michałem Królem

Obserwatorium kultury i świata podróży

Ugryźć Annapurnę IV – czyli spotkanie w Markowych Szczawinach z Januszem Gołębiem, Marcinem Tomaszewskim i Michałem Królem

TROPIMY PRZYGODY

Czarne złoto Kolumbii, czyli jak powstaje kawa?

Poniedziałek, 8 rano. Przecierasz oczy nie tylko z senności, ale również z niedowierzania, że „jak to? Dopiero co był piątek, był weekend, było wszystko, a tu znowu poniedziałek…” Noga za nogą wleczesz się do kuchni w domu lub w pracy,... Artykuł Czarne złoto Kolumbii, czyli jak powstaje kawa? pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Książka o świecie, który znika

Na Wschodzie

Książka o świecie, który znika

WHERE IS JULI+SAM

Wasza Australia. Tur-Tur na dłużej w Melbourne

Jej ulubiony sposób na poznawanie nowych miejsc i spędzanie urlopu to zamieszkanie gdzieś na dłużej i baczna obserwacja ludzi. Agata jest autorką bloga Tur-Tur Blog i od dziesięciu lat mieszka w południowej Turcji nad Morzem Śródziemnym. Pisze, fotografuje i cieszy się życiem. Współprowadzi biuro podróży AlanyaOnline. Jest współautorką książki Turcja. Przewodnik obyczajowy. O swojej podróży opowiada w ramach cyklu Wasza Australia, […] The post Wasza Australia. Tur-Tur na dłużej w Melbourne appeared first on Where is Juli + Sam.

Angkor jeszcze stoi i ma się całkiem dobrze

career break

Angkor jeszcze stoi i ma się całkiem dobrze

,,Ostatnia piosenka” Nicholas Sparks

SISTERS92

,,Ostatnia piosenka” Nicholas Sparks

lumpiata w drodze

259. Taiwan, Taipei

Problem z pisaniem w trakcie podróży jest taki, ze zajmuje to czas. A na zewnątrz aktualnie śliczne słońce, Taipei czeka na mnie, a żołądek na śniadanie. Na lotnisku załatwiłam sobie dwie najważniejsze sprawy na ten pobyt - internet i kartę easy card. Pierwsze wiadomo po co, za 10 dni internetu w dowolnych ilościach i rozmów za jakies grosze zapłaciłam 500 tutejszych dolarów, czyli jakies 55

Wszystkie chatki Skandynawii

URLOP NA ETACIE

Wszystkie chatki Skandynawii

Międzynarodowe Targi Turystyczne Wrocław 2016 - relacja jednodniowa

MAGNES Z PODRÓŻY

Międzynarodowe Targi Turystyczne Wrocław 2016 - relacja jednodniowa

Miałam okazję być na Międzynarodowych Targach Turystycznych we Wrocławiu niestety tylko jednego dnia, ale  ogólnie stwierdzam, że pomimo pewnych niedociągnięć warto było pojechać i zobaczyć, co w branży turystycznej piszczy. Przedstawiam Wam jednodniową relację z tego wydarzenia.Zacznę od największej porażki - przegapiłam spotkanie z panem Aleksandrem Dobą :( Poza tym ogólnie byłam zadowolona, ale myślałam, że nazwa międzynarodowe pokaże więcej krajów, nawet egzotyki. Głównie wśród wystawców znaleźli się przedstawiciele biur podróży, hoteli, atrakcji Dolnego Śląska, Małopolski, Niemiec, Czech, Słowacji i Węgier - moim zdaniem najlepiej przygotowany wystawca pod względem podejścia do ludzi i udzielania informacji, czego przeciwieństwem było stoisko Dominikany. Nie ukrywam, że marzy mi się taka rajska wyspa i od razu tam pobiegłam, a pani, cóż, powiedzieć, że była tam za karę, to mało powiedziane. Zero informacji, zero zwykłego zagadania. Mina grobowa. Piorunujący wzrok, kiedy dotknęło się katalogów. Gdyby to decydowało, to w życiu bym już o Dominikanie nie pomyślała. Ostatecznie przewodnik po Dominikanie zabrałam i teraz czeka mnie lektura. Można było posmakować kuchni np. żydowskiej (w ramach pokazu producenta garnków serwowanej za darmo) lub zakupić coś na licznych stoiskach ze słodkimi wypiekami, serami i innymi regionalnymi przysmakami. Dość dużym powodzeniem cieszyło się stanowisko Energylandii i ich symulatory, dzięki którym można było  się przekonać, jak to jest np. na kolejce górskiej. Dodatkowo można było posłuchać regionalnej muzyki, zobaczyć pokaz tańca, spróbować wyprodukować papier, zakupić piwo z regionalnego browaru, wziąć udział w konkursach. Moją uwagę przyciągnęło stoisko ziemi lubuskiej, gdzie można było zasięgnąć wiedzy i informacji o winnicach w tamtejszym regionie. Odkryłam też atrakcje do tej pory mi nieznane jak np.:  Kolejkowo - cudowny świat w miniaturze, Euroland - kolejny świat miniatur, czy wyżej wspomnianą Energy Landię oraz kąpieliska lecznicze na Węgrzech przypominające tureckie Pamukkale.

Tel Aviv – miejsca gdzie poczujesz klimat

JULEK W PODRÓŻY

Tel Aviv – miejsca gdzie poczujesz klimat

Tel Aviv – z czym nam się kojarzy??? Tel Aviv. Z czym się nam kojarzy? Mylnie przez wielu uważany za stolicę Izraela, nią nie jest!! To chyba duże podobieństwo do Stanów Zjednoczonych, gdzie wielu Nowy Jork za stolicę uważa.  Biznesowa jak najbardziej tak. Zarówno Tel Aviv jak i Nowy Jork za takowe są uważane i w pełni zasłużyły sobie na to miano. O Jerozolimie – stolicy Izraela – jeszcze napiszę. A dziś czas odkryć to unikalne, opływające w architekturę stylu Bauhaus . Jak zwiedzać Tel Aviv? Tel Aviv – Yefet street Prawdę powiedziawszy nie wiem Każda opcja jest dobra, ale ja preferuję tradycyjną, czyli na piechotę. Mam możliwość, powolnego oglądania, podglądania, zaglądania, napawania się momentem, chwilą. Uczę się w ten sposób nowego miejsca, kultury. Spacer nadbrzeżem Tel Avivu Dziś jesteśmy wyspani i bardziej skorzy do odkrywania miasta Tel Aviv. Jest też plan (w końcu) dokładnie opracowany i zakładający bardzo długi spacer. Początek trasy jest podobny jak dzień wcześniej. Tyle, że zamiast odbić do wieży zegarowej, idziemy nadbrzeżem plaż miasta Tel Aviv. Spokojnie i sielankowo Jest „lekko” wietrznie. Sztormowe fale uderzają w skaliste brzegi a my podążamy promenadą, napawając się widokiem morza śródziemnego. Ale trzeba uważać Cel numer jeden – dotrzeć do Carmel Bazar (Shuk ha-Karmel) !! Tutaj jest jedno z wejść na Carmel Bazar Jednego z największych bazarów, targów w mieście Tel Aviv. I chyba też najlepiej zaopatrzonego. Warzywa, owoce, świeże soki, przyprawy, słodycze, odzież itd. itp. Tel Aviv, Caramel bazar – słodkości Tel Aviv, Caramel bazar – nawet dania dla tych co na diecie bezglutenowej są Tel Aviv, Caramel bazar – przyprawy Tel Aviv, Caramel bazar – sok ze świeżych granatów Tel Aviv, Caramel bazar – owoce Można spędzić tutaj i cały dzień, ale tylko dla wytrwałych!! Bazar rozciąga się wzdłuż ulicy HaCarmel i uwaga mniej więcej w połowie bazaru znajduje się niepozorny bar, w którym serwują HUMUS. Tel Aviv, Caramel bazar – wejście do lokalu znajduje się między straganami, tak mniejwięcej w połowie targu Najlepszy i najtańszy humus jaki jadłem w Tel Aviv ie!!! Tel Aviv, Caramel bazar – i najlepszy humus w mieście Jeżeli trafisz właśnie na ten bazar to koniecznie musisz tutaj wejść. Ogólnie Izrael nie jest najtańszym krajem do zwiedzania!! Kurs złotówki do szekli wynosi mniej więcej 1:1, ale ceny czasami po przeliczeniu są z kosmosu. Kg pomidorów od 10 zł., sok z granatów 10 zł. (ale to akurat drogo nie jest a jakie pysze), bilet autobusowy jednorazowy 7 zł., piwo w sklepie około 15 zł., w knajpie między 24 a 30 zł., Jedzenie na ulicy – falafel 10 zł., humus około 12 zł., danie shoarma w restauracji około 50 zł., Jak napisałem Tel Aviv tani nie jest. Wracając do zwiedzania. Zmierzamy w kierunku Rothschild boulevard, ponoć jednej z bardziej reprezentatywnych ulic miasta Tel Aviv. Rothschild – najważniejszy deptak miasta Historią sięga początku 20 wieku. Można próbować się zachwycać, ale ja powiem tak, byłem, widziałem, mogę sobie darować. Tak ślicznie opisane wyjątkowe budowle z okresu wspomnianego bauhaus, po pierwsze ciężkie do namierzenia, po drugie jest to dość specyficzny styl, więc nie ma co oczekiwać, że każdego zachwyci. Rothschild – pod numerem 89 typowy przykład stylu bauhaus Za to chwilę wcześniej wchodzimy do Wielkiej synagogi i to miejsce w jakiś sposób robi na mnie wrażenie. Może to efekt prostoty tego miejsca. Tel Aviv – wielka synagoga Nie wiem. Wnętrze skromne, ale poruszające Rothschild boulevard jest miejscem jak wspomniałem dość specyficznym. Z jednej strony można przyrównać go do Champes Elysees, bo moda jest w tym miejscu wyjątkowo zauważalna. Nikogo nie dziwi podążający dumnie mężczyzna, od stup do głowy wystylizowany, w butach na wysokim obcasie i tylko my stoimy i zastanawiamy się kto to był?? Rothschild – najważniejszy deptak miasta Starsze panie spacerują z małymi pieskami, starsi panowie zasiadają na ławkach i grają w szachy, ktoś jedzie na rowerze, ktoś inny na rolkach, gdzieś jakaś pani siłuję się z olbrzymią ilością toreb z luksusowych butików. Na końcu bulwaru, właśnie kręcą teledysk. Niesamowita sytuacja. Ja kręcę ich a kamerzysta kręci to co kręcę ja!!! Rothschild – przyjemne zakończenie zwiedzania Przynajmniej moje nagranie znajdzie się gdzieś w sieci. Skręcamy w Sheinkin street, ulicę znaną z designerskich butików znanych projektantów mody. Tel Aviv, Sheinkin street Sama ulica jest eklektycznie piękna. Nie tak ruchliwa, mniej aut, więcej spacerujących, co jakiś czas jakaś kawiarnia, pub. To tutaj zaczynamy „zwiedzanie” sklepowych witryn, ale też mają miejsce pierwsze przymiarki. Już czuję, że jak podczas każdego mojego wyjazdu, tak i tutaj popłynę finansowo. Tel Aviv, Sheinkin street Ale wiecie co?? To jest właśnie kolejna ciekawa rzecz tych moich podróży. Jak otwieram szafę i wyciągam jakiś ciuch, to niemal za każdym kryje się jakaś historia, podróż. Nie mam praktycznie ciuchów kupowanych w centrach handlowych w Warszawie. I to też jest niesamowite. Bo jak stoję ubrany i gotowy do wyjścia to od razu sobie przypominam wyjazd do Tel Aviv u, Stanów Zjednoczonych, Azji, stolic europejskich itd. Zresztą otwierając szafkę w kuchni z przyprawami i nie tylko, jest dokładnie tak samo. Tak chyba ma podróżnik. Nie wiem czy każdy, ale mnie to akurat sprawia niesamowita przyjemność. Tel Aviv, Sheinkin street Spacer nas trochę wykańcza i robi się późno i ciemno. W total jakoś 12-15 km zrobiliśmy na piechotę. A że przy okazji jesteśmy głodni, namierzam przy wspomnianej wierzy zegarowej, ciekawą restaurację. Old Jaffa Bardziej arabską niż żydowską. Przy ulicy Yefet street 4, oszklone witryny, a w środku kamień i drewniane stoły. Nazywa się Abulafia, ale nazwy w zrozumiałym dla nas alfabecie próżno szukać. Kolejny humus – w życiu tyle humusu nie zjadłem co tutaj przez tydzień Zatem zamawiamy: shoarmy, wątróbkę z grilla i kebab z grilla. Kebab jak to kebab zawsze smakuje Ale tutaj obsługujący nas kelner nas zaskoczył bo na początek na stół ląduje masa przystawek i duże placki pity oraz lemoniada. Od samych przystawek już brzuszki się napełniły Już ten starter, uzupełniany na bieżąco nam wystarcza a to dopiero początek, bo po jakiś 20 minutach na stole pojawiają się wielkie talerze z shoarmą i frytkami!!! Shoarma pyszna Frytki są takie jak pamiętam z dzieciństwa. Lekko słodkie i rozpadające się, ale na 100% z prawdziwych ziemniaków. Falafele, sałatki i pasty smakują wyśmienicie a na deser dostajemy fantastyczną, mocną kawę arabską i słodkości. Wyborny falafel Jak wspomniałem wcześniej o kosztach, tanio nie było, bo średnio na osobę wyszło 55 zł., (ale wszystko co wymieniłem z menu było w tej cenie). Więc trudno określić i się do tego odnosić. Poza tym na wyjeździe nie warto zawsze liczyć, wręcz nie można. Wtedy tracimy przyjemność z odkrywania. Wątróbka wyborna A pieniądze rzecz wypracowana i nabyta. Po to zarabiam, aby odkrywać w podróżach. Jak nie podróżuje, raczej kasy nie wydaję, po knajpach nie chodzę, gotuję sobie raczej sam, ale właśnie na wyjeździe nadrabiam. Do grobu za wiele nie zabiorę, poza myślami i wspomnieniami. Dlatego korzystam dziś i Wam też radzę tak samo. Czas do domu bo jutro rano kierunek Jerozolima. Artykuł Tel Aviv – miejsca gdzie poczujesz klimat pochodzi z serwisu Julek w podróży.

Ludzie: podróże na emeryturze

Fizyk w podróży

Ludzie: podróże na emeryturze

Od trzydziestu lat nie wsiadał na rower. Nigdy wcześniej nie spał w namiocie. W wieku pięćdziesięciu kilku lat kupił rower, sam zbudował do niego przyczepkę i przejechał się z Ziemi Ognistej na jednym-, po Guajirę na drugim krańcu Ameryki Południowej.AlainPracuje od siedemnastego roku życia, i od siedemnastego roku życia - na kolei. Najpierw to były jakieś proste funkcje na lokalnej stacyjce, potem technikum kolejarskie i praca na pół etatu. Po latach doszedł do stanowisk w administracji infrastruktury we francuskiej państwowej spółce kolejowej. Syn imigrantów z Włoch i Hiszpanii. Już wcześniej go nosiło: podróżował z plecakiem, ale jeździł autobusami i spał w hostelach. Amerykę Południową odwiedzał wielokrotnie. Z żoną i córką jeździł na wakacje do Tajlandii czy Wietnamu. Aż do rozwodu.W 2013 roku Alain, żyjący od lat w ciepłych miastach południowej Francji, znalazł się na odludziach Ziemi Ognistej, na południowych krańcach kontynentu amerykańskiego. Odnalazł się tam świetnie. W dzieciństwie w rodzinnej miejscowości po lekcjach zawsze ganiał z wędką nad rzekę. Teraz spędzał całe dnie w lasach południa Chile i Argentyny wyławiając pstrągi z górskich jezior. Stał się nawet znany wśród rowerzystów przemierzających okolicę: "zatrzymajcie się w lesie za piętnaście kilometrów, tam siedzi ten Francuz-wędkarz, to wam pewnie też coś wyłowi!". I faktycznie, siedział. Rozpalał ogniska, robił podpłomyki, piekł pstrągi i patrzył w dal. "Jak wróciłem, wszyscy znajomi w pracy zauważyli, że jestem jakiś spokojniejszy, pogodniejszy" - opowiada.Ale w pracy stres szybko wrócił i po kilku miesiącach Alain już wiedział, że trzeba znów wyjechać, i to jak najszybciej. "Praca w dużych firmach ma tę zaletę, że jeśli masz już odpowiedni staż i pozycję, to zawsze znajdą się jakieś elastyczne rozwiązania urlopowe". Na pierwszą, półtoraroczną podróż przez Amerykę Południową, wziął urlop bezpłatny. Na kolejną, sześciomiesięczną wyprawę po Kolumbii wykombinował inne rozwiązanie. "Teraz pracuję na 50%: 6 miesięcy pracy, 6 miesięcy wakacji. Przez całe 12 miesięcy w roku płacą mi połowę normalnej pensji. A do tego trzynastka!". Połowa dobrej, francuskiej pensji to dużo więcej niż wystarczająco na wygodne podróżowanie po Ameryce. Do tego wyjeżdżając pod koniec grudnia unika kilku tysięcy euro podatku. "Podatek płacisz w powiecie, w którym jesteś zameldowany pierwszego stycznia. Jak wyjedziesz z kraju i się wymeldujesz, podatku nie płacisz. Ja na podróżach wręcz oszczędzam!".Jak każdemu dobremu Francuzowi, politycznie bliżej mu do lewicy. "Do Francji też już weszła ta moda na prywatyzowanie wszystkiego. I tak na przykład każdy powiat sam zarządza lokalnymi wodociągami, często udzielając koncesji prywatnym spółkom. Koniec tego jest taki, że spółka z kontraktem na kilka lat zaniedbuje totalnie wodociąg, żeby zmaksymalizować zyski. Potem sieć i tak musi przejąć na jakiś czas spółka państwowa, narobić remontów - i w związku z tym: strat własnych - tylko po to żeby znowu oddać wodociągi prywatnej firmie, dla jej czystego zysku? To nie ma żadnego sensu".Z wykształcenia - jak sam mówi - "prawie inżynier". Poza tym zawsze wciągało go majsterkowanie. W Argentynie zatrzymał się na przeszło miesiąc, pracując na budowie. Dogadywał się świetnie: mówi biegle po hiszpańsku, ojczystym języku matki. "Moja rodzina nie należała do zamożnych, ale co roku jeździliśmy do Hiszpanii na wakacje, odwiedzić babcię i wujków. Z południa Francji to rzut beretem. No i Hiszpania to był wtedy trzeci świat, ceny kilka razy niższe niż we Francji". W domach ludzi, u których zatrzymuje się po drodze, zawsze naprawi a to radio, a to wiertarkę, a to studnie wykopie.W Casa de Ciclistas w Medellin, gdzie się poznaliśmy, zbudował taras. Przesiedzieliśmy tam razem tydzień. Alain wychodził co rano szukać pomarańczy na drzewach w ogrodzie i wyciskał sok dla nas obu, ja robiłem kawę. Nabijał się nieustannie z włoskiego akcentu Argentyńczyków z tym ich szeleszczącym "ll". Potem siadał przed domem z kindlem, palił i czytał. W podróży ma średnia prawie książka dziennie.Jest jeszcze przed emeryturą. Za trzy lata będzie mógł przejść na wcześniejsze świadczenia. "Odchodząc z pracy za trzy lata będę miał już zawsze 30% niższą emeryturę. Ale te trzy lata to być może moje trzy ostatnie lata dobrego zdrowia? Co mi po tych trzydziestu procentach, jeśli nie będę w stanie ich wykorzystać?". Dlatego przez trzy najbliższe lata Alain planuje kontynuować pracę na 50% i przejść na emeryturę najszybciej jak się da. I najszybciej jak się da spędzać cały możliwy czas na zajęciach równie relaksujących, co łowienie pstrągów na Ziemi Ognistej, palenie ognisk i pieczenie podpłomyków."Koledzy w pracy się dziwią. <<Jak ty będziesz żył z taką niską emeryturą?>> - pytają. Wszyscy dajemy się wciągnąć w tę psychozę by mieć więcej i więcej i więcej. Tak długo się nie da, to przez to nierówności społeczne na świecie są tak gigantyczne. Nie mam własnego domu. We Francji nie stać mnie na dom, ale i nie czuję, bym koniecznie musiał posiadać swój własny. A znam osobiście ludzi, którzy mają cztery, pięć rezydencji, do tego kilka apartamentów na wynajem i jeszcze szukają sposobów jakby uniknąć podatków. Paradkosalnie państwo ma właśnie dla nich, a nie dla drobnych ciułaczy, odpowiednie mechanizmy <<pomocowe>>. I tak dążą by mieć więcj i więcej i więcej... I co oni robią potem z tymi pieniędzmy?".Któregoś razu zapytał mnie: "Chcesz tak podróżować całe życie?". Odpowiedziałem, że nie, że pewnie za jakiś rok skończę jeździć, zajmę się czymś innym, coś konstruować, pracować nad jakimś innym projektem... "Pracować? Ja tam uważam, że życie bez pracowania to całkiem dobry pomysł! Wszyscy tylko chcą pracować i gromadzić, to nie ma żadnego sensu". Patrzcie go, Bobkowski się znalazł.No to na koniec cytat:"Nie wiem, kto wymyślił to powiedzenie, że <<praca uszlachetnia>>. Wiem tylko, że zawsze uszlachetniałem się najbardziej wtedy, gdy nic nie miałem do roboty. Zamiast żałować ludzi, którzy muszą tracić najlepsze lata na rozbijanie się za kawałkiem chleba, robi się z tego bohaterstwo. (…) z produkcji taśmowej, w ogóle z pracy, robi się religię. Praca, ta jaką stała się ona dzisiaj, nie może mieć nic wspólnego z ideałem. Ale i to wmawia się nam z uporem, karząc szukać w tym szczęściaPraca, praca… Ten mit pracy w naszej epoce jest morderczy. Praca, praca, pracujemy, pracuję… Ogłupia się ludzi pracą, stwarza się religię pracy, robi się z pracy cel – jedyny i prawdziwy. Chyba w żadnej epoce nie było tylu rzeczy <<jedynych>> i <<prawdziwych>>. Mało tego: wszystkie najokropniejsze rodzaje pracy gloryfikuje się. Całe podejście naszej epoki do problemu pracy jest zboczone. (…) Mit pracy, zboczenie na punkcie pracy, doprowadziły do tego, że większość ludzi nie wie, co robić w wolnych chwilach. Pracować potrafi każdy, odpoczywać i nic nie robić – mało kto. Tymczasem kultura, to także umiejętność <<nicnierobienia>>. (...) To, co dziś uważa się za pracę, na pewno nie uszlachetnia. Praca w biurach i w zautomatyzowanych fabrykach, ustawiona na cokole, okadzana, otoczona aureolą, upiększana, wyniesiona do specjalnej godności wśród wszystkich innych prac (na przykład plucia i łapania), nie uszlachetnia. Stępia człowieka, zgrubia, zatumania do tego stopnia, że ginie w tym rozum i cała korzyść odpoczynku. Umiejętność nicnierobienia ginie. Człowiek, który nie potrafi nic nie robić, zamienia się w owada. Tylko zboczeniec może podziwiać pszczołę lub mrówkę. Mnie ich zawsze żal. Do chwili, w której praca stanowić będzie cel sam w sobie, sztukę dla sztuki, dotąd <<upszczołowienie>> i <<umrówczenie>> człowieka nie ma szans zatrzymania się. Coraz mniej ludzi dzisiaj tworzy, nawet prywatnie, po godzinach pracy, coraz więcej odtwarza to, co zostało już stworzone. Popadliśmy w szaleńczy i obłąkany taniec Pracy."Andrzej Bobkowski, Szkice piórkiem Nałogi rowerzystyAlain, rower i przyczepka

Rynek w Chorzowie

SISTERS92

Rynek w Chorzowie

POJECHANA

Nie bój się iść własną drogą

Dokładnie 4 lata temu podjęłam decyzję o odejściu z etatowej pracy. Kilka tygodni później, po raz ostatni odbiłam imienną kartę przy wejściowej bramce do biura, po raz ostatni siedziałam 8 godzin przed komputerem w wyznaczonym przez przełożonego czasie, po raz ostatni byłam pracownikiem korporacji. Dziś, dokładnie 4 lata później, znów kończę pewien etap w swoim życiu- po raz pierwszy wyjeżdżam z Azji bez planu szybkiego powrotu. Czy to nie wspaniała okazja żeby podzielić się z Wami swoimi refleksjami na temat zmian? Decyzję o odejściu z pracy w korporacji (mimo, że była to niezbyt ciężka i dobrze płatna posada) uważam za jedną z najważniejszych i najlepszych w swoim życiu. Czasami zamykam oczy i zastanawiam się co bym robiła, gdzie bym była, gdybym tego nie zrobiła. Lubię te rozmyślania, bo przynoszą one takie przyjemne, ciepłe uczucie w brzuchu, że dobrze wybrałam. Przez te 4 lata los wspierany moimi rękami, wywrócił w moim świecie absolutnie wszystko do góry nogami. Zmieniłam kraj zamieszkania (2 razy), zmieniłam profesję (ze wspierania projektów strategicznych w firmie telekomunikacyjnej przeszłam do pisania bloga, książek i artykułów do magazynów) i absolutnie zmieniłam swój styl życia. I choć moja codzienność składa się również ze smutków i szarości, i choć nomadzki tryb w jakim funkcjonuję jest według psychologów bardzo stresogenny (skłamałabym, gdybym nie przyznała im trochę racji), to uwielbiam swoje aktualne życie i za żadne skarby nie cofnęłabym się wstecz (nawet za obietnicę braku zmarszczek). Zarówno odejście ze stabilnej, dobrze płatnej pracy, jak i moje kolejne decyzje spędzały mi sen z powiek. Przecież ja się cholernie bałam, gdy po latach pracy na etacie obudziłam się bez obowiązków i bez… poczucia bezpieczeństwa. Bałam się, gdy przeprowadzałam się do Chin i gdy zdecydowałam się zostać tam na dłużej w pojedynkę (jeśli nie znacie tej historii zajrzyjcie do wpisu Zmiany zwane życiem). Wreszcie bałam się straszliwie, gdy zdecydowałam po raz kolejny przewrócić moje życie do góry nogami i ruszyć w podróż dookoła świata w poszukiwaniu nowego domu ze świeżutką wtedy (a dziś wciąż gorącą) jak pączki w Tłusty Czwartek miłością (a historię Jak z filmu znacie?). Bałam się, że sobie nie poradzę, bałam się o pieniądze (skąd je wziąć?), bałam się różnic kulturowych, bariery językowej, porażki, zranienia, trudności. Bałam się, bo… nie wiedziałam co będę robić, bo nie umiałam sobie wyobrazić w szczegółach jak ta moja nowa rzeczywistość będzie wyglądać. Za każdym razem bałam się nieznanego i że się mylę, że popełniam błąd. Fakt, że uczestnicy i obserwatorzy mojego życia też się bali (niezrozumiałego w tym przypadku), pogłąbiał strach. Ale wiecie co? Za każdym, absolutnie każdym razem, gdy po raz setny zadałam sobie pytanie: „czy ja tego naprawdę chcę?” i gdy po raz setny odpowiedziałam sobie „tak, będziesz żałować do końca życia, że nie spróbowałaś jeśli się teraz wycofasz”, nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozwiązania, wyjaśnienia znajdywały się same. Wszystko zaczynało się układać tak, jakby cały wszchświat chciał mi ułatwić droge do nowegon celu. Ta czarodziejska różdżka, to pewność, że teraz, na tym etapie naszej egzystencji, właśnie tą drogą chcemy iść. Skąd się bierze ta pewność? Ze słuchania własnych potrzeb, z wrażliwości na własne uczucia i… gdzieś z dołu brzucha. Skąd się biorą rozwiązania? Z uważnego patrzenia co nam los rzuca pod nogi i potykania się o właściwy kamień. „Jeśli naprawdę chcesz coś zrobić, znajdziesz sposób. Jeśli nie chcesz, znajdziesz wymówkę.” Jim Rohn Patrząc na moje doświadczenia rzucania się na głębokie nieznane wody bez kamizelki ratunkowej stwierdzam, że cała tajemnica powodzenia życiowej rewolucji tkwi w przekonaniu, że jej chcemy (i pamiętajmy, że wcale nie musi być nam źle, żeby zmiany chcieć- możemy chcieć żyć lepiej, lub po prostu inaczej). Nie, nie z przekonania, że jest słuszna- przecież nie jesteśmy nieomylni i nam też zdarzają się błędy, które też są elementem naszego rozwoju. Zbyt dużo czasu i energii poświęcamy zagadnieniu słuszności- na zastanawianiu się nad nim możemy spędzić całe życie, albo i dwa, i nigdy nie ruszyć z miejsca. A przecież to działanie z góry skazane na porażkę, wszak nie mamy szklanej kuli, przecież nigdy nie dowiemy się co się wydarzy, jakie konsekwencje przyniesie dokonana przez nas zmiana jeśli nie… spróbujemy! W momencie kiedy przestaniemy wróżyć z fusów i obliczać algorytm słuszności zmian, możemy skupić się na szukaniu rozwiązań, na potyczki z realnymi problemami jakie niesie nowa sytuacja, na prawdziwych działaniach. I nagle okazuje się, że owszem, skoczyliśmy na nieznane wody bez kamizelki ratunkowej, ale przecież nie ze związanymi rękami i tak naprawdę to wcale tu nie jest tak głęboko. Więc jeśli naprawdę czegoś chcesz, przestań szukać wymówek, szukaj sposobów! Bój się, ale próbuj. Zrób pierwszy krok, nawet jeśli w czarnym tunelu nieznanego żadne światełko się jeszcze nie tli. Zobaczysz je, musisz tylko podejść bliżej. Los sprzyja szaleńcom, uwierz mi, dlatego nie bój się iść własną drogą. Nikt Ci fajnego życia za Ciebie nie zrobi, musisz sobie je zrobić sam.   Zagłosuj proszę na Pojechaną w konkursie BLOG ROKU w kategorii PODRÓŻE –  wyślij SMS o treści C11193 na numer 7124. Będę super, super wdzięczna! Koszt SMS to tylko 1,23 zł, a środki uzyskane przez organizatora z głosowania zostaną przekazane Fundacji Dziecięca Fantazja, której celem jest spełnianie marzeń nieuleczalnie chorych dzieci. Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Post Nie bój się iść własną drogą pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

WHERE IS JULI+SAM

Gdybym tylko miał więcej czasu

To, czego w życiu najbardziej mi brakuje, to czas. Masz podobnie? Pędzimy, wszyscy gdzieś pędzimy. Bez względu na to, czy w życiu rodzinnym, czy w pracy, czy nawet w podróży. Pędziemy z miejsca na miejsce, pędziemy od zadania do zadania, pędziemy od sukcesu do sukcesu. Pędzimy w życiowym wyścigu, dokładając sobie obowiązków i wyzwań. To […] The post Gdybym tylko miał więcej czasu appeared first on Where is Juli + Sam.

Kami and the rest of the world

Gothenburg, Sweden – a perfect Scandinavian getaway

Gothenburg, Sweden has been on my radar for past months. Last year I even had tickets for a day trip there but due to the flights changes I didn’t go. Every now and then I was looking at flights to visit Gothenburg but each time it seemed like the timing wasn’t right. Suddenly few weeks […] Post Gothenburg, Sweden – a perfect Scandinavian getaway pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

TROPIMY

Malediwy 101: poradnik dla żółtodziobów

Malediwy – białe plaże, turkusowa woda i palmy kokosowe. Jeśli wydaje się Wam, że takie rzeczy dla zwykłych śmiertelników dostępne są tylko na pocztówkach (w wersji retro) i na tapecie na pulpicie (w wersji współczesnej)... Post Malediwy 101: poradnik dla żółtodziobów pojawił się po raz pierwszy w TroPiMy.

Bergamo

OOPS!SIDEDOWN

Bergamo

Najpiękniejsze plaże Albanii

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Najpiękniejsze plaże Albanii

RUSZ W PODRÓŻ

Interlaken i Thun

Górny pokład zabytkowego statku. Wygodne krzesełka zapraszają do rozłożenia się na nich i kosztowania słońca. Lazur wody sprawia wrażenie, jakby do wody ktoś wpuścił niebieską farbę. Każde zdjęcie jest tak intensywne, że w jego realność nie uwierzy nikt, kto tu nie był. Jezioro Thun i Brienz, będące kiedyś jednym, zatopione wśród Alp, pięknych małych miejscowości […] Zobacz również: Bazylea – niedoceniona perełka Europy Szwajcarska mentalność W pogoni za muzyką

13 powodów dlaczego nie warto odwiedzać Islandii zimą

Traveler Life

13 powodów dlaczego nie warto odwiedzać Islandii zimą

Herbacianego przestwór oceanu  – weekend w Cameron Highlands (Malezja)

W SWOIM ŻYWIOLE

Herbacianego przestwór oceanu – weekend w Cameron Highlands (Malezja)

Spojrzałam smętnie na moje rozgrzebane Wan Tan Mee*, w których kawałki mięsa pobłyskiwały entuzjastycznie zielenią, zastanawiając się, co ja właściwie robię w obskurnej malajskiej knajpie o nieludzko wczesnej porze w sobotę. Ach tak – herbata. Przyjechałam tu oglądać herbatę. Westchnęłam w duchu, dochodząc w końcu do wniosku, że śmierdzące rybą kluski popijane kopi** to jednak nie najlepszy pomysł na śniadanie, i oderwawszy w końcu wzrok od jednego szczególnie zielonego kawałka, rozejrzałam się po okolicy. Binchang – miejscowość w Cameron Highlands, w której wyrzucił nas właśnie nocny autobus z Singapuru – nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Skupisko nieładnych hoteli w połączeniu z ciemnymi chmurami i podejrzanymi zapachami prezentowało się dość odpychająco. Nie tłukłam się jednak całą noc autobusem, żeby pooglądać sobie brzydkie budynki i smutnych ludzi. Jak już wspomniałam - zdradziecko zwabiły mnie tutaj krzaki herbaty. Po śniadaniu pokręciliśmy się trochę po szarej okolicy, znajdując przy okazji nasz hotel, ale niestety nie znajdując żadnego skutera do wypożyczenia. Przypadkowo trafiliśmy też na kolorową hinduską imprezę; nie wiem jednak, co było powodem tych żywiołowych celebracji, bo głośna muzyka (czy raczej – okropny hałas) zniechęciła mnie do podjęcia jakichkolwiek prób konwersacji. Z miłego zaproszenia na lunch nie skorzystaliśmy i wcale nie dlatego, że był wegetariański –  trochę szkoda nam na takie ekscesy było czasu. Nie tylko zresztą Hindusi w ten weekend oferowali nam darmowe posiłki, kolejnego dnia rano mieliśmy szansę śniadać ramię w ramię z buddystami, niestety także okazji tej nie wykorzystaliśmy (byliśmy już po śniadaniu, a ascetką to ja nie jestem, żeby umartwiać moje ciało dwoma azjatyckimi śniadaniami). Wracając jednak do dnia pierwszego, to dilera usług wynajmu skuterów znaleźliśmy w innym „mieście” (Tanah Rata), a właściwie to on znalazł nas, bo panów zbierających kasę za korzystanie z brzydkich toalet o motory z reguły nie pytamy. Jak każdy dotychczasowy pojazd, ten także lekko z nami nie miał -  już pierwszy nasz cel okazał się dla niego nie lada wyzwaniem i trudno nawet określić, czy próbie podołał, bo podczas wjazdu na górę Brinchang co jakiś czas jedno z nas musiało iść pieszo. Gunung Brinchang ma ponad 2 tysiące metrów (czyli 6 666 stóp) i jest najwyższym wzniesieniem w Malezji, na które można wjechać samochodem. Na górze znajduje się piętnastometrowa wieża widokowa, w naszym wypadku – z widokiem na gęste chmury. Znacznie ciekawszy okazał się położony niedaleko szczytu Mossy Forrest („omszały las”?), tyle że aby się do niego dostać, musiałam złamać przepisy i przejść przez ogrodzenie (proszę nie naśladować), ponieważ ze względu na prace renowacyjne las był zamknięty. Zdecydowałam się na te desperackie kroki, bo szanse, że ponownie zawitam do Cameron Highlands są raczej niewielkie, a roboty wydawały się być na ukończeniu. Dumna z występku bynajmniej nie jestem, ale powtórzyłabym go bez wahania, bo skąpana we mgle gęsta, zielona plątanina powykręcanych konarów i pni to obrazek żywcem wyjęty z opowieści o elfach i magicznych obrządkach. Cisza na szlaku (brak innych turystów) spotęgowała to „mistyczne” doznanie, którego w „omszałym lesie” można doświadczyć. Zjazd z góry okazał się być bułką z masłem (czy też – jak wolą Finowie – łatwą parówką), więc zakończywszy nielegalne zwiedzenie Mossy Forrest, szybko i bez problemów dostaliśmy się do położonej niedaleko góry Brinchang plantacji herbaty Boh, gdzie przeczekaliśmy deszcz, poznając historię plantacji i proces produkcji herbaty. Plantacja Boh to miejsce całkiem przyjemne – ładne krajobrazy, a herbata niezgorsza – tylko na tarasie widokowym trzeba uważać na  śmigające  między głowami selfiesticki. Czasu do stracenia nie było, więc zaraz po zaopatrzeniu się w herbaciane pamiątki wyruszyliśmy z powrotem na południe, zahaczając po drodze o smutną i nieciekawą pasiekę (Honey Bee Farm), jeden z licznych ogrodów kwiatowych (Rose Centre), a także „ogród motyli” (Butterfly Garden), gdzie oprócz przeróżnych owadów możecie zobaczyć na przykład węże bicze i skorpiony, a nawet białych ludzi, z którymi można sobie zrobić zdjęcie (na przykład ze mną). Cameron Highlands zawdzięczają swoją sławę nie tylko herbacie i kwiatom, ale także truskawkom, które w tym klimacie mają się nieźle i uprawiać je można na okrągło.  Do „truskawkowych farm” nas specjalnie nie ciągnęło, szczególnie, że główną na nich atrakcją było własnoręczne zbieranie owoców (zabawa na sto dwa…), więc truskawkowe żądze zaspokoić postanowiliśmy przy przydrożnym straganie, gdzie nabyliśmy piękne, czerwone okazy. Nie wszystko złoto, co się świeci, ale biorąc pod uwagę pogodę (dużo deszczu, mało słońca) zdziwić mnie smak owoców nie powinien. Trochę rozczarowani ładnymi acz niesłodkimi truskawkami postanowiliśmy poszukać ukojenia w krzaczkach herbaty. Dzień powoli chylił się ku końcowi, ale nie mogliśmy nie wykorzystać ostatnich (i zarazem pierwszych…) promieni słońca tego dnia, więc popędziliśmy skuterem w kierunku plantacji Bharat, która spodobała mi się bardziej, niż ta, którą odwiedziliśmy rano, mimo że ofertę dla turystów ma uboższą. Otoczeni zielonym bezkresem obejrzeliśmy zachód słońca, co było miłym zwieńczeniem męczącego i deszczowego dnia. Co ciekawe, herbata, którą można nabyć w plantacyjnym sklepiku z pamiątkami, sprowadzana jest z Chin… Drugi dzień optymistycznie przywitał nas słońcem, więc zaraz po szybkim śniadaniu, podczas którego stworzyliśmy zarys planu działania, wskoczyliśmy na skuter. Pierwszym punktem na naszej liście tego dnia była położona na pobliskim wzgórzu buddyjska świątynia Sam Poh, w której wierni w ciszy zapalali kadzidełka, strzeżeni przez umieszczone przed wejściem złote lwy. Co zaskakujące, świątynia ta poświęcona jest urodzonemu w XIX wieku admirałowi floty chińskiej, który był muzułmaninem i eunuchem. Tego dnia zobaczyliśmy także wodospady Parit i Robinson, chociaż nazywanie tego pierwszego wodospadem może prowadzić do błędnych wniosków, że warto go zobaczyć. Robinson z drugiej strony prezentuje się nieźle (zdjęcie poniżej), tylko wymaga więcej wysiłku – od parkingu dzieli go dwudziestominutowy spacer przez dżunglę. Cameron Highlands to mała idylla nie tylko dla herbacianych entuzjastów, ale także osób lubiących piesze wycieczki, bo szlaków tam sporo, z czego rzecz jasna skorzystaliśmy. Dopiero w połowie drogi trasą numer dziewięć zdecydowałam się dowiedzieć o niej czegoś więcej, co jednak okazało się nietrafionym pomysłem, bo według internetu na tym szlaku dochodzi czasem do napadów o charakterze rabunkowym. Mimo że byłam wtedy już zmęczona, to kroku przyspieszyłam; na szczęście do celu doszliśmy bez żadnych niezapomnianych przygód. Zmęczeni i brudni po leśnej przebieżce odpoczęliśmy w parku Mardi – gdzie można obejrzeć kwiaty, kupić nasiona i napić się kawy – poczym wsiedliśmy w autobus do Kuala Lumpur, kończąc tym samym naszą przygodę z Cameron Highlands. Podsumowując ten intensywny weekend w malezyjskiej krainie herbaty, muszę powiedzieć, że zachwycona Cameron Highlands raczej nie jestem. Pola herbaty rzeczywiście wyglądają niezwykle, a kwiaty są piękne, ale cena tych widoków jest wysoka. Herbata, ogrody i przede wszystkim warzywa w szybkim tempie zastępują lasy (często nielegalnie), co pociąga za sobą spadek liczby zwierząt, osuwiska, w których giną ludzie, brudne rzeki, powodzie (spłycenie koryt cieków wodnych), susze i ocieplenie klimatu. Krótko mówiąc – w Cameron Highlands dobrze się nie dzieje. Na dodatek nie jest tam nawet ładnie. Miasteczka są brzydkie i ponure, wielkie hotele przytłaczające, a cała okolica usiana jest prowizorycznymi budowlami, które psują krajobraz. Nie znaczy to jednak, że Cameron Highlands nie są warte Waszego czasu – zielonego morza herbaty nie zapomnicie nigdy, a lasów jeszcze wszystkich nie wycięto. * Wan Tan Mee – kluski z różnymi podejrzanymi kawałkami ** Kopi – kawa ze skondensowanym mlekiem Informacje praktyczne: Cameron Highlands Cameron Highlands to obszar w Malezji wielkości Singapuru, położony na wysokości około 1500 m. n.p.m. Wzgórza pokryte są głównie lasem tropikalnym i krzakami herbaty, ale sławę zawdzięczają także truskawkom i kwiatom.  Kiedy jechać? Jeśli nie lubicie tłumów i korków to unikajcie okresów świątecznych (np. Chińskiego Nowego Roku). Pora roku nie ma ona większego znaczenia, bo pada tam właściwie cały rok, a temperatura zazwyczaj mieści się w przedziale 15 – 25 stopni. Podobno w okresie wakacyjnym truskawki są słodsze (więcej słońca, mniej deszczu). W weekendy w Brinchang odbywa się nocny targ. Dojazd Z Singapuru: Autobus z centrum Singapuru do Brinchang jeździ raz dziennie (godzina 22:30) i kosztuje około 40-50 SGD. Z Brinchang wraca o 10 rano, do Singapuru przyjeżdża wieczorem. Z Kuala Lumpur: podróż autobusem trwa około 5 godzin, cena to 35 – 45 MYR. Istnieje bezpośredni autobus z Brinchang na lotnisko w Kuala Lumpur (godzina 17:30), 100 MYR. Z Ipoh: autobus jedzie 3 lub 4 razy dziennie, cena: 20 MYR. Przydatny link: easybook.com Transport na miejscu: Cena wypożyczenia skuteru to około 100 MYR za dobę (do negocjacji), samochodu – wyższa, ale niedużo. Skuter lub samochód można wypożyczyć w Tanah Rata (popytajcie np. w informacji turystycznej). Inne możliwości to taksówki lub wykupienie miejsca w zorganizowanej wycieczce, co jest chyba najbardziej najczęściej wybieraną  przez turystów opcją. Jedzenie W lokalnych knajpach jedzenie jest tanie, 10 – 15 MYR za obiad. W sklepach ceny podobne do polskich. Truskawki drogie – 10 MYR za małe pudełeczko. Alkohol drogi i trudno dostępny. Noclegi Dość drogo. My mieszkaliśmy w Snooze Cameron Highlands hotel – 130 MYR za noc (jeden z tańszych, które były dostępne w tym okresie).

Muzeum Historii Katowic

SISTERS92

Muzeum Historii Katowic

qbk blog … photoblog

KOD „My, Naród”

Manifestacja Komitetu Obrony Demokracji: „My, Naród”. Według Ratusza w marszu uczestniczyło 80 tysięcy ludzi. Warszawa, KOD, 27 lutego 2015

Pierwszy raz na Filipinach – #2 CAMIGUIN

Na filipinach

Pierwszy raz na Filipinach – #2 CAMIGUIN

Pamiętaj o ładowarce i szczoteczce do zębów

SISTERS92

Pamiętaj o ładowarce i szczoteczce do zębów

Rodzynki Sułtańskie

Stambuł, Wyspy Książęce: Heybeliada

Oddalona o zaledwie godzinną przeprawę promem od Stambułu Heybeliada ma dwie strony – i bynajmniej nie mówię tutaj o właściwościach geograficznych. Pierwsza to oczywiście spokój (Turcy uważają Wyspy Książęce za oazę ciszy, choć właściwie są one spokojne tylko poza... Podobne wpisy: Stambuł: imponujący Pałac Dolmabahçe. Tureckie „zastaw się, a postaw się”. STAMBUŁ Z DZIEĆMI, CZYLI CO ROBIĆ Z MALUCHEM W DZIESIĘCIOMILIONOWEJ METROPOLII Stambuł niskobudżetowo: darmowe (lub prawie) atrakcje miasta Stambuł: włóczęga, czyli mój mały spacerownik STAMBUŁ W JEDNO POPOŁUDNIE (TAK, TO WYKONALNE!)

KOŁEM SIĘ TOCZY

Rosyjskie rarytasy. Co jedzą na dalekiej Syberii?

Dawno nie było nic kulinarnego, musieliście nieźle przez to zgłodnieć! Po ostatniej biesiadzie przy kuchni gruzińskiej, tym razem zapraszam Was do stołu rosyjskiego, a jeszcze bardziej szczegółowo – syberyjskiego, choć faktycznie można powiedzieć, że różnic brak. Rosyjska kuchnia może nie jest najbardziej wyszukaną kuchnią świata, jednak ma kilka świetnych i przepysznych potraw, dla których mógłbym zostać tam znaaacznie dłużej. The post Rosyjskie rarytasy. Co jedzą na dalekiej Syberii? appeared first on Kołem Się Toczy.