mpk poland
Powrót do Polski
Nadszedł dzień, do którego wiele razy w ostatnim etapie podróży wędrowały nasze myśli. Od dawna wiedzieliśmy, że to właśnie z Mumbaju rozpocznie się nasza droga do domu. To był dzień, o którym wiele razy myślałam z przyspieszonym biciem serca. Co poczuję, gdy znów staniemy na polskiej ziemi? Jaki będzie powrót do naszej Ojczyzny? Coś się kończy, a coś się zaczyna. Myśląc o momencie powrotu, czuliśmy, że po tak długim czasie podróżowania, dalsza podróż byłaby dla nas już czymś rutynowym. Natomiast powrót do Polski to kolejne, zupełnie nowe wyzwanie, nowy rozdział naszego życia.Zaczęliśmy pakować plecaki. Zawsze, nawet gdy wypakowywaliśmy z nich wiele rzeczy, potrafiliśmy spakować się w mniej niż 5 minut. Każda rzecz miała swoje miejsce. Wszystko układało się jak puzzle: buty trekkingowe i polar na dnie, apteczka, deszczak, odzież, a na górze ręczniki. Tylko Paweł zazwyczaj denerwował się, że do ostatniej chwili przez zamykaniem jego plecaka, używaliśmy komputera i to zakłócało mu całe ułożenie. Tym razem było jednak inaczej. Tym ostatnim razem, pakowanie zajęło nam o wiele więcej czasu niż zwykle. Wyjęliśmy polary. Wyjęliśmy długie spodnie. Wyjęliśmy buty trekingowe. Okazało się, że nasze plecaki zostały prawie puste. Miejsce ciepłych rzeczy zastąpiły indyjskie przyprawy i herbaty. Zrobiliśmy przegląd naszego dobytku. Moja wytarta i rozdarta na rękawie koszula w kratkę, leginsy z dziurami na kolanach, które przypominały mi upadek z roweru w Tajlandii, podarte spodenki Pawła, wyblakła od słońca koszulka - popatrzyłam na te wszystkie rzeczy. Czy naprawdę tylko tyle potrzebowaliśmy do szczęścia przez cały czas? Oprócz wszystkich tych rzeczy, pożegnaliśmy także nasze sandały. Pawła były sklejane podczas podróży co najmniej pięć razy, potem straciliśmy już rachubę. Na koniec sama zrobiłam konstrukcję ze sznurka, tak aby można było w nich chodzić. Śmialiśmy się często, zastanawiając się, czy dojadą z nami do Mumbaju. Dały radę. Dojechały. Moje miały już całkiem starty bieżnik, ale poza tym były w zdecydowanie lepszym stanie. Nie mamy sentymentu do rzeczy. Jednak te sandały... Nosiły nas przez cały rok. Każdego dnia. Żegnałam się z nimi jak z przyjacielem. Były dla mnie synonimem całej przebytej drogi. Pożegnaliśmy się z naszym ostatnim Couchsurferem i wyruszyliśmy pieszo z plecakami w drogę. Zjedliśmy ostatni posiłek w ulicznej jadłodajni i złapaliśmy tuk-tuka na lotnisko. Mieliśmy wylot o godzinie czwartej rano, a odprawa zaczynała się około drugiej. Czekała nas zatem kolejna noc na lotnisku. Ostatnia. W tym dniu moje myśli były daleko od miejsca, w którym się znajdowałam. Biegały one gdzieś między przeszłością, a przyszłością. Myślałam o tym wszystkim co się wydarzyło. Niektóre miejsca malowały się przed oczami, jakbyśmy dopiero co je opuścili. Niektóre natomiast majaczyły gdzieś mgliście. Czy my naprawdę tego wszystkiego doświadczyliśmy? Czy to już ponad 14 miesięcy? Tyle się wydarzyło, a tak szybko minęło. Myślałam też o domu. Zobaczę najbliższych. Zobaczę wszystkich, za którymi tęskniłam. Spróbuję tyle pysznego polskiego jedzenia. Ciekawe, czy podczas naszej ponad rocznej nieobecności wiele się zmieniło? Nasz samolot wystartował punktualnie. Spojrzałam ostatni raz na Indie, które zostawialiśmy za sobą. Pomyślałam o wszystkich innych przejściach granicznych, które przekraczaliśmy. To było ostatnie. Tak... wracamy do domu. Lecieliśmy do Doha, stolicy Kataru, gdzie mieliśmy przesiadkę na lot do Berlina. Z okien samolotu widzieliśmy oświetloną wschodzącym słońcem pustynię, która otaczała stolicę Kataru. Na lotnisku między pasami startowymi zamiast trawy, był tylko jasnożółty piasek. Byliśmy zmęczeni po nieprzespanej nocy, do tego nasze organizmy zaczynały odczuwać zmęczenie przez kilkugodzinną zmianę czasu. Jednak emocje nie pozwoliły nam za dużo pospać w czasie podróży. Jesteśmy już niedaleko – myślałam. Gdy wylądujemy w Berlinie, zostanie przed nami tylko około 250 kilometrów. Czy to możliwe, że będziemy już tak blisko? Wylądowaliśmy. Nie wiem czy można wybrać lepsze zestawienie na przeżycie szoku niż powrót z koszmarnie chaotycznych Indii prosto do absolutnie uporządkowanego Berlina. Z niedowierzaniem rozejrzeliśmy się dookoła. Otaczali nas ludzie w czapkach, szalach, puchowych kurtkach albo płaszczach, głównie w kolorystyce szaro-burej. Wokół nas puste, czyste chodniki. Samochody jechały równo jeden za drugim, przestrzegając zasad ruchu drogowego. Na ulicy panowała niesamowita cisza, nie było już trąbiących-na-wszystko wehikułów. Kupiliśmy bilet przed (!) wejściem do autobusu. W Azji przyzwyczailiśmy się do kupowania ich u pana autobusowego, jadącego wewnątrz. Musieliśmy zatem znaleźć wcześniej punkt sprzedaży biletów. Wszystko było tak uporządkowane i działało według znajomych nam, ale już trochę zapomnianych, zasad. Po wejściu do autobusu Paweł dla upewnienia zapytał się, czy bilet należy skasować. Na co otrzymał pełną politowania odpowiedź: „no raczej”. Z bólem zapłaciliśmy po 12 zł za przejazd z lotniska do miasta, podczas, gdy w Indiach czy Tajlandii płaciliśmy tyle za przejechanie kilkuset kilometrów. Po wyjściu z autobusu wreszcie doczekaliśmy się tego, o czym wiele razy marzyłam w czasie podróży. Mogliśmy nadusić przycisk na przejściu dla pieszych, poczekać na zielone światło i przejść powoli na pasach. Na pierwszym przejściu i tak z przyzwyczajenia, nerwowo zerkaliśmy na boki. Tym razem jednak żaden trąbiący pojazd nie chciał nas przejechać. Nie musieliśmy wciskać się prosto pod „płynącą rzekę” pojazdów, dokonując niemożliwego i przechodząc przez tłumy pędzących w sobie tylko znanych kierunkach samochodów, motorów, riksz i rowerów. Ostatnie półtora kilometra, które zostało nam do dworca autobusowego, przeszliśmy pieszo. To był nasz ostatni marsz z plecakami, nasze ostatnie „drałowactwo”. Szliśmy powoli, z każdym krokiem zbliżając się do końca naszej drogi. Wdychaliśmy zamrażające gardło powietrze. Sprawdzając wcześniej prognozę pogody, wiedzieliśmy, że w Berlinie będzie „aż” 10 stopni w ciągu dnia i oczywiście, jak na grudzień przystało, bez śniegu. Jednak wraz z zachodzącym powoli przed godziną szesnastą słońcem, zrobiło się znacznie chłodniej. Idąc jedynie w polarach, było nam zdecydowanie za zimno. Miałam uczucie, że nasze tempo było znacznie wolniejsze, niż pozostałych przechodniów. Wszyscy się spieszyli. Nie było to jednak istotne. Chodniki były prawie puste. Czytaliśmy nazwy szyldów na sklepach: była księgarnia, cukiernia, bar z kuchnią azjatycką. Patrzyliśmy na ludzi siedzących za szybą w kawiarence. W tym samym momencie zaśmialiśmy się, patrząc przed jednym ze sklepów na tańczącego w rytm świątecznej muzyki, sztucznego świętego Mikołaja. Z daleka zobaczyliśmy dworzec autobusowy. Stąd mieliśmy wyruszyć autobusem do miejsca, w którym nasza podróż się zaczęła. Wyruszyliśmy do Poznania, gdzie z transparentem czekali na nas rodzice i rodzeństwo. Siedząc miesiąc później w ciepłym, przytulnym pokoju i patrząc na padający za oknem śnieg, znów przypominam sobie dzień powrotu do Polski. Wróciliśmy tu, gdzie spędziliśmy większość naszego życia i skąd nigdy dotąd na tak długo nie wyjeżdżaliśmy. To prawda, że czasem trzeba coś stracić, aby to naprawdę docenić. Chyba nigdy wcześniej nie ucieszyliśmy się tak bardzo na smak chleba z masłem, za którym tak tęskniliśmy. Po takiej nieobecności, każdy zapomniany już trochę smak i każda znów zobaczona rzecz lub zauważona zmiana, cieszyły nas jak nigdy wcześniej. Była pierwsza zupa pomidorowa, pierwsza sałatka jarzynowa, pierwsze pierogi. Cały czas mamy jakiś kolejny „pierwszy raz” idąc w jakieś miejsce, spotykając się z kimś lub jedząc jakąś potrawę. Podczas tej podróży przekroczyliśmy wiele granic. Oprócz granic państw, wiele razy przekroczyliśmy także granicę naszej własnej wyobraźni. Pobiliśmy także nasze osobiste rekordy. Oprócz tych oczywistych, dotyczących kilometrów czy ilości godzin spędzanych w środkach transportu, są także inne mniej oczywiste. Pierwszy i najbardziej zapamiętany to ilość zjedzonego ryżu. Z pełnym przekonaniem mogę przyznać, że przez całe moje dotychczasowe życie nie zjadłam tyle ryżu, ile w zeszłym roku. Kontynuując rekordy kulinarne, dla przeciwwagi, to był nasz najdłuższy czas w życiu, gdy nie jedliśmy chleba. Nie wspominam nawet o wędlinach czy żółtym serze, bo za tym także się stęskniliśmy. Kolejny rekord to najdłuższy okres w życiu bez skarpetek. Jako tymczasową pamiątkę mamy opalone na stopach (a właściwie nieopalone) białe paski od sandałów. Był to też najdłuższy czas w życiu bez chodzenia do fryzjera. Moją nową profesją w czasie podróży stało się strzyżenie Pawła, a opowieść o pierwszych strzyżeniach nożyczkami do paznokci stała się już prawie kultowa. Znalazłyby się także inne, jak najdłuższy czas nieużywania tuszu do rzęs (Magda) czy największa ilość przegapionych meczy piłki nożnej (Paweł). Podczas dyskusji stwierdziliśmy także zgodnie, że w czasie podróży ustanowiliśmy także nasz życiowy rekord największej liczby godzin poświęconych na czekanie (ach ci Azjaci!). Spośród wielu różnych pytań, które usłyszeliśmy po naszym powrocie, tylko jedna osoba zapytała, jak dawaliśmy sobie radę, będąc ze sobą przez 24 godziny na dobę. Czy ktokolwiek z Was był z kimś bezustannie przez ponad rok? Bez przerwy, cały czas. To była dla nas prawdziwa próba wytrwałości. Przez ostatnie czternaście i pół miesiąca przeżyliśmy największą przygodę naszego życia. Przeżyliśmy ją wspólnie, będąc ze sobą każdego dnia. Cały czas razem. Śmialiśmy się razem, kłóciliśmy się, pomagaliśmy sobie w chorobie, podnosiliśmy się na duchu, gdy bywało ciężko, Paweł łapał stopa, gdy ja byłam zrezygnowana, ja wykłócałam się z innymi, gdy Paweł miał już dosyć. Razem zastanawialiśmy się co zrobić, gdy nie mieliśmy gdzie spać, razem planowaliśmy, razem ponosiliśmy ryzyko, podejmując czasem trudne decyzje. Byliśmy razem. Wszystko to przeżyliśmy razem. Wszystko co opowiedzieliśmy i jeszcze opowiemy, dla innych będzie tylko opowieścią, ale dla nas będą to wspomnienia tego, co razem przeżyliśmy naprawdę. Magda To także dobry moment, żeby podziękować wszystkim, którzy byli z nami przez cały ten czas. Wszystkim, którzy wysyłali nam strumień pozytywnych myśli. Dziękujemy tym, którzy będąc w Polsce, pomogli nam w wielu sprawach, których z powodu naszej nieobecności sami nie mogliśmy załatwić.Dziękujemy za wiele ciepłych słów oraz za wsparcie duchowe od osób, które znamy, a także od osób, które poznaliśmy wirtualnie, właśnie dzięki tej podróży. Chcielibyśmy w tym miejscu podziękować także sobie wzajemnie za wsparcie w każdej trudnej sytuacji, za pozytywne nastawienie oraz za odwagę, gdyż żadne z nas nie wyruszyłoby w tą podróż bez siebie nawzajem.Magda, Paweł