Perebory i Asturia we

droga/miejsca/ludzie

Perebory i Asturia we "Voyage"

Traveler Life

Park Miniatur w Inwałdzie.

Podczas pobytu w Inwałdzie odwiedziliśmy z Mileną i Olem kilka mini parków. Nie były one zbyt oddalone od naszego hotelu bo jakieś 50 metrów, a jadąc samochodem widać je z kilometra, szczególnie warownię, która góruje nad pozostałymi obiektami. A ponieważ dzieckiem jest się przez całe życie grzechem byłoby nie skorzystać i nie przetestować wszystkich atrakcji. Teraz mogę to robić  nie czując się głupio ponieważ mam syna i jako ojciec muszę sprawdzić czy np. ta ślizgawka jest śliska, albo czy karuzela dumbo dalej jest taka fajna jak gdy miałem 7 lat. Park Miniatur w Inwałdzie mieści się na powierzchni 75 tysięcy metrów kwadratowych i jest po brzegi wypełniony atrakcjami, które zadowolą nawet prawdziwego malkontenta. Całodzienny bilet wstępu kosztuje 40 zł dla dorosłej osoby wliczając w to cenę warowni. Teraz Wam opiszę dlaczego warto zajrzeć do Parku Miniatur w Inwałdzie. Już przy wejściu, świat leży nam u samych stóp. No, może w odrobinę mniejszej skali lecz 50 różnych makiet z całego świata robi wrażenie. Szczególnie do gustu przypadła mi Wenecja, Plac i Bazylika św. Piotra, no i wieża Eiffla, a jak nam się znudzi Europa to możemy się przenieść na Wyspy Wielkanocne albo do Ameryki. Plac i Bazylika św. Piotra Tadź Mahal Olo, prawie w NY City ;) Na Wyspach Wielkanocnych. Wszystkie miniatury są w różnych skalach odwzorcowane na tle swoich większych oryginałów. Jak nam już się znudzi krążenie po Kraju i Świecie, to polecam Wam się udać do labiryntu. I to nie jest jakiś byle jaki labirynt, lecz zarośnięty krzewami wysokimi na dwa metry busz. Na początku się śmiałem, że się szybko wydostanę ale po 20 minutach błądzenia rozważałem chodzenie i wołanie o pomoc,  w pewnym momencie udało mi się znaleźć punkt wyjścia z tarasem widokowym, z którego oczywiście skorzystałem. Jak stanąłem na górze to się lekko zdziwiłem wielkością tego labiryntu i biednymi ludźmi, którzy tak jak ja krążyli po nim szukając wyjścia, o dzieciach, które krzyczały  z przerażenia i z radości nie wspomnę. Labirynt z lotu ptaka ;) Po labiryncie, udałem się na samochody elektryczne, od których byłem bardzo uzależniony jak miałem 10 lat, i powiem tylko tyle… po 20 latach przynoszą tyle samo radochy jak wtedy, kiedy byłem dzieckiem. Można też udać się na klasyczne karuzele, co zrobił Olo, pod ścisłym nadzorem Mamy, a potem skoczyli na karuzelę Dumbo, a ja na Super Ślizg, czyli wielką zjeżdżalnię. Tutaj Olo na karuzeli, ale wymownym spojrzeniem chce przekazać coś w stylu „I’ll KILL YOU :) Możemy jeszcze odwiedzić dom strachów w stylu egipskim albo multimedialną wystawę Tutenchamona. Podczas mojego pobytu parę atrakcji było zamkniętych – Kino 5D, na którym nigdy jeszcze nie dane mi było być, czy Dziką Rzekę, ale za to odbiłem sobie wszystko na Diabelskim Młynie (gratuluję strażnikowi czujności – nie chciał wpuścić Ola ) oraz „Piracie” ulubionej karuzeli studentów podczas Juwenalii, szczególnie tych  po 6 piwach i dwóch winach – wygląda to tak, że wchodzicie do łodzi, która zaczyna się gibać do przodu i do tyłu z coraz większą szybkością i wysokością, aż Wam się wywraca w żołądku, ci o słabszych żołądkach zapadają wtedy na ptasią grypę, a ci pechowi łapią po nich pawie. Dość już, kończę o chorobach ptaków i studentach.  Na terenie Parku jest jeszcze mini lodowisko, dmuchana zjeżdżalnia oraz plac zabaw dla dzieci, a jak się tym wszystkim zmęczymy to możemy się udać do knajpy  z pięknym tarasem widokowym na okolicę. Podsumowując mój dzień spędzony w Parku – dodam, że wszystkie te atrakcje są w cenie biletu na cały dzień czyli możemy robić, jeździć, zjeżdżać na wszystkim jak długo chcemy i jak często chcemy, a jak nam się chce to w cenie biletu mamy jeszcze Warownię, która góruje na pobliskim wzgórzu. Warownia Można się do niej dostać spacerkiem albo dla koleją. W warowni mamy prawdziwych rycerzy, kowali i białogłowe, które opowiedzą Wam jak było w tamtych czasach, pokażą sztukę kowalstwa, strzelania z łuku lub wybijania monet. Pod zamkiem są jaskinie a w nich Smok, który budzi się raz na godzinę zionie ogniem, bucha, chucha i śpiewa J. Sama warownia prezentuje się imponująco, pachnie świeżością i mnóstwem pieniędzy wpompowanych z Unii Europejskiej, spacerując po niej odniosłem wrażenie, że podczas festynów rycerskich musi być tam gruba impreza.  Jak na cały dzień zwiedzania za 40 zł od osoby jest warto – cena jest uczciwa, a Park Miniatur z Warownią zabiorą Wam cały dzień. Tak na koniec jak będziecie, to ten drugi smok w jaskini przypomina odrobinę Boba Marleya prawda? ;) From Paris with Love :)Filed under: Polska Tagged: Atrakcje Wadowic, Inwałd, Mały Świat, Miniatury, Muzem, Park Miniatur, Park Rozrywki, Polska, Wesołe Miasteczko, Wielki Ślizg

Zatoka Gdańska

Podróże MM

Zatoka Gdańska

Zatoka Gdańska to zatoka Morza Bałtyckiego o średniej głębokości 50 m i maksymalnej 118 m. Jeśli jesteście miłośnikami geografii to poczytajcie sobie wikipedię, my przejdziemy do rzeczy :)Jak dostać się nad morze? Najlepszą, a zarazem najtańszą opcją jest dojazd Polskim Busem do Gdańska. Więcej info w poście o przewoźniku (link). Jeśli mamy być szczerzy, to przyznamy się, że w Bałtyku nie pływamy. Trochę głupio nam pisać, że nasze polskie morze to zielony, zanieczyszczony ściek, ale cóż, taka jest rzeczywistość. Przejrzystość wody waha się między 8 a 16 metrami! Na brzegu jest mnóstwo dziwnego rodzaju glonów, na powierzchni unoszą się zdechłe ryby i systematycznie pojawiają się sinice. Nic dziwnego, że foka szara wygrzewająca się na trójmiejskich plażach to już niezwykle unikatowy widok.Mimo fatalnego stanu Morza Bałtyckiego, nadal potrafi ono urzekać - nas urzeka, lecz tylko wtedy, gdy żurek nie obmywa nam stóp :) Co nam się podoba w naszym polskim Bałtyku? Zobaczcie sami:© Martyna Stosik© Martyna StosikGDAŃSK© Mateusz Iwańczuk - Gdańsk - Sobieszewo© Martyna Stosik - Stocznia GdańskaGDYNIA© Mateusz Iwańczuk - widok z klifu © Mateusz Iwańczuk - molo w Gdyni© Mateusz Iwańczuk© Mateusz Iwańczuk - Gdyńskie klify© Mateusz Iwańczuk - Gdyńskie klifyHELNa Hel najlepiej popłynąć statkiem, tak zwanym tramwajem wodnym. Na półwysep dostać się można z Gdańska, z Sopotu oraz z Gdyni.Kliknij aby powiększyć (źródło: www.trójmiasto.pl)© Mateusz Iwańczuk - Mierzeja Helska© Martyna Stosik - Mierzeja Helska© Mateusz Iwańczuk - Mierzeja Helska© Martyna Stosik - zachód nad Zatoką Gdańską© Martyna Stosik - Zatoka GdańskaCopyright © Wszelkie prawa zastrzeżone!

mpk poland

Zapraszamy do Poznania naszego miasta

Nasza ponad roczna podróż po krajach Azji dobiegła końca. Wróciliśmy do ojczyzny. Jesteśmy w Polsce. Przez ponad czternaście miesięcy prowadziliśmy dla Was na tej stronie relację z naszej podróży. Dzieliliśmy się z Wami naszymi przeżyciami i wrażeniami, mogliście na bieżąco śledzić nasze przygody. Oczywiście wraz z powrotem do Polski, podróże nie przestały być naszą pasją. Nie chcemy też kończyć z pisaniem o nich na naszym blogu. Dlatego ruszamy dzisiaj z naszą nową podróżniczą inicjatywą! W związku z tym, że nie będziemy przez najbliższy czas podróżować daleko i długookresowo postanowiliśmy skupić się na bliższemu poznaniu uroków własnego kraju. Polska to fantastyczny kraj do podróżowania. Zamierzamy więc pisać o naszych krótkich, kilkudniowych wyjazdach, pomagać Wam w znalezieniu sprawdzonego pomysłu na urlop lub weekend, podrzucać ciekawe inspiracje na aktywne spędzanie wolnego czasu. Nasz nowy projekt nazwaliśmy... „Małe Podróże Kowalskich”. Zatem na pierwszy ogień, żeby zacząć od czegoś naprawdę specjalnego, postanowiliśmy pokazać Wam miasto warte poznania. Zapraszamy do Poznania naszego miasta. Przez ponad rok zwiedzaliśmy stolice, miasta i miasteczka różnych (przeważnie azjatyckich) odległych krajów świata. Podziwialiśmy ich zabytki i obserwowaliśmy toczące się w nich życie. Nauczyliśmy się odkrywać nowe miejsca na swój własny sposób, dostrzegaliśmy ich odmienność, nierzadko zachwycało nas ich piękno, niemal zawsze fascynowali nas napotykani ludzie. Nigdy nie sądziliśmy, że możemy doznawać podobnych uczuć, spacerując ulicami własnego miasta. Poprzez portal Couchsurfing zaprosiliśmy do naszego domu dziewczynę z Hong Kongu. Razem z nią wybraliśmy się na zwiedzanie Poznania. Cały dzień mieliśmy wrażenie, jakbyśmy znów byli w podróży. Patrzyliśmy na nasze miasto oczami podróżników. Odkrywaliśmy je na nowo. Była jeszcze wczesna wiosna. Naprawdę wczesna. Życie parków miejskich i skwerów dopiero budziło się powoli z zimowego snu. Kwitły pierwsze drzewa i krzewy. Zwiedzanie miasta zaczęliśmy w okolicach Ronda Śródka, do którego z łatwością można dojechać tramwajem lub autobusem z niemal każdego punktu w mieście. Zaraz obok ronda znajduje się zabytkowy Kościół św. Jana Jerozolimskiego za Murami. My udaliśmy się pieszo w kierunku Ostrowa Tumskiego. Idąc ulicami Rynek Śródecki, Śródka i Osrówek, minęliśmy Kościół św. Małgorzaty i doszliśmy do Mostu Biskupa Jordana. Z tego miejsca dość interesująco i fotogenicznie prezentuje się Bazylika Archikatedralna Świętych Apostołów Piotra i Pawła, czyli inaczej po prostu Katedra Poznańska – najstarsza polska katedra. Katedra Poznańska oraz Most Biskupa Jordana Po przejściu przez most znaleźliśmy się na Ostrowie Tumskim. Jest to wyspa na Warcie, na której wzniesiono katedrę. Z zachodniej strony wyspy płynie główny nurt rzeki, ze wschodniej zaś jej węższe ramię nazwane Cybiną. Świątynię można zwiedzać wewnątrz, jednak my trafiliśmy akurat na mszę świętą w języku łacińskim, więc po obejściu okolic katedry postanowiliśmy ruszyć dalej. Przechodząc przez Most Bolesława Chrobrego na drugą stronę Warty, warto zwrócić uwagę na ciekawy krajobraz dookoła. Następnie wkroczyliśmy na teren tzw. „Starego Miasta”. Idąc ulicami Chwaliszewo i Wielką oraz podziwiając po drodze zabytkowe kamienice, weszliśmy prosto na poznański Stary Rynek. To właśnie na nim każdego dnia o godzinie dwunastej w południe można obejrzeć znany na całą Polskę poznański spektakl, czyli trykające się koziołki. Ludzie gromadzą się przed ratuszem już na kilkanaście minut przed dwunastą, zajmują najlepsze miejsca, czasem zamawiają coś w pobliskich restauracjach. Niemal każdego dnia koziołki ściągają na rynek spory tłumek ludzi. Stary Rynek w Poznaniu - Ratusz i zabytkowe kamienice Poznański Stary Rynek jest bardzo urokliwy i kolorowy. Uważam, że trochę nawet niedoceniany, jak na polskie realia. Oczywiście, będąc już na miejscu, nie można nie obejść go dookoła. Znajdująca się tam architektura naprawdę potrafi zachwycić. Nierzadko można tam spotkać ulicznych grajków, dorożkarzy czy handlarzy pamiątek. My natknęliśmy się nawet na kata stojącego przy pręgierzu oraz upiora prosto z horroru, którzy bardzo chętnie pozowali do wspólnych zdjęć - za opłatą oczywiście. Niedaleko rynku znajduje się Poznańska Fara, czyli Bazylika kolegiacka Matki Boskiej Nieustającej Pomocy i św. Marii Magdaleny. Od rynku prowadzi do niej ulica Świętosławska. Można śmiało powiedzieć, że wnętrze kościoła zapiera dech w piersiach. Jest jednym z najpiękniejszych w Poznaniu. Nasza koleżanka z Hong Kongu nie mogła wyjść z podziwu, ponieważ pierwszy raz w życiu widziała tak przepiękną i bogato zdobioną świątynię chrześcijańską.Idąc ulicą Gołębią w stronę Placu Kolegiackiego można znaleźć pomnik koziołków. Nie jest to żadna wielka atrakcja, ale wielu turystów i dzieci lubi robić sobie przy nich zdjęcia. Można usiąść na grzbiet koziołka i chwycić go za rogi. Symbol Poznania - trykające się koziołki Pomnik koziołków - miejsce lubiane przez turystów Po zwiedzeniu Starego Rynku udaliśmy się na Plac Wolności. Każdego roku odbywa się tam szereg różnych imprez i wydarzeń (przykładowo podczas mistrzostw Europy w piłce nożnej UEFA EURO 2012 była tam zlokalizowana Strefa Kibica). Dwa lata temu na Placu Wolności otwarto Fontannę Wolności o ciekawym futurystycznym kształcie. Idąc dalej ulicą 27 Grudnia minęliśmy Teatr Polski i mogliśmy zobaczyć znany poznański obiekt - Okrąglak. Kiedyś był to popularny dom towarowy, obecnie jest to budynek o funkcji biurowo-usługowej. Następnie ulicą Gwarną doszliśmy do ulicy Święty Marcin i skierowaliśmy się w stronę alei Niepodległości. Na skrzyżowaniu tych dwóch ulic (Święty Marcin i aleja Niepodległości) znajduje się monumentalny i robiący olbrzymie wrażenie budynek - Zamek Cesarski. W jego murach mieści się obecnie Centrum Kultury „Zamek”. Zamek Cesarski w Poznaniu Po drugiej stronie alei Niepodległości jest Plac Adama Mickiewicza, na którym, oprócz Pomniku Adama Mickiewicza, znajduje się Pomnik Ofiar Czerwca 1956, znany także jako Poznańskie Krzyże. My skierowaliśmy się w stronę ulicy Fredry, przy której znajduje się Opera Poznańska (Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki) oraz zabytkowy Kościół Najświętszego Zbawiciela. Skorzystaliśmy ze znajdującego się tam również przystanku komunikacji miejskiej i tramwajem wróciliśmy do Ronda Śródka, skąd kilka godzin wcześniej rozpoczęliśmy zwiedzanie naszego miasta. Nie był to jednak koniec naszej wycieczki.  W planach mieliśmy jeszcze spacer dookoła Jeziora Maltańskiego. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę, postanowiliśmy zrobić sobie mały piknik i odpocząć na ławce w parku pomiędzy Kościołem św. Jana Jerozolimskiego za Murami, a stacją początkową wąskotorowej kolejki „Maltanka”. Park przy początkowej stacji kolejki "Maltanka" Po dłuższej chwili ruszyliśmy na wędrówkę wzdłuż brzegu Jeziora Maltańskiego. Dookoła jeziora poprowadzone są ścieżki spacerowe. Mieszkańcy Poznania uwielbiają w tym miejscu uprawiać aktywność fizyczną. Spacerując wzdłuż jeziora spotkamy więc nie tylko wielu biegaczy, rowerzystów i rolkarzy, ale także fanów nordic walking oraz innych spacerowiczów. Poznaniacy uwielbiają relaksować się nad Maltą i spędzać tam swój czas. Na jeziorze usytuowany jest jeden z największych w Europie torów regatowych, dlatego Poznań często jest organizatorem międzynarodowych zawodów we wioślarstwie i kajakarstwie. Wczesna wiosna nad Jeziorem Maltańskim w Poznaniu Spacer dookoła Jeziora Maltańskiego był zwieńczeniem pełnego wrażeń dnia. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że Poznań ma do zaoferowania znacznie więcej atrakcji i pięknych miejsc, niż udało nam się zobaczyć podczas naszej jednodniowej wycieczki. Nasza trasa zwiedzania była tylko jedną z wielu możliwych tras i siłą rzeczy nie mogła zawrzeć w sobie wszystkiego, co Poznań ma najlepsze. Chcielibyśmy zatem w tym miejscu skierować pytanie do mieszkańców Poznania, którzy czytają nasz blog i innych osób, które kiedyś odwiedziły nasze miasto. Mianowicie, jakie jeszcze Waszym zdaniem miejsca w Poznaniu są warte poznania (zobaczenia lub zwiedzenia)? Swoje propozycje piszcie w komentarzach.Paweł Poznań w naszym obiektywie

Yerevan through my eyes #25

Picking the Pictures

Yerevan through my eyes #25

Dwór Artusa

Podróże MM

Dwór Artusa

Weekend w Wiosce Narciarskiej Wiartel

Znajkraj. Turystyka aktywna

Weekend w Wiosce Narciarskiej Wiartel

Zimowych wakacji część druga - w pierwszej była Puszcza Białowieska na biegówkach, teraz - Puszcza Piska.

Traveler Life

Na opolskim księżycu.

Co ma wspólnego powierzchnia księżyca,  Salar de Uyuni (pozostałość po wyschniętym, słonym jeziorze w południowo – zachodniej Boliwii) i Opolszczyzna? Odpowiedź jest prosta – Jezioro Turawskie pod Opolem, w którym od ostatnich paru lat spuszczana jest woda. Chodząc po piaskowym dnie jeziora, w którym jeszcze parę miesięcy temu było 3,5 metra wody ma się wrażenie, że jest się na księżycu, pustyni albo Salar De Uyuni – jaki kraj, taka atrakcja. Każdy odwiedzający może wybrać swoją własną nazwę pustynnego jeziora. Historię Jeziora Turawskiego, pięknego niegdyś, sztucznego zbiornika retencyjnego streszczę Wam w paru zdaniach. Dawno, dawno bo od 1801 roku właścicielami Turawy była rodzina von Garnier, aż po kres II Wojny Światowej. Jej ostatni właściciel w latach trzydziestych (1930) wpadł na pomysł żeby zbudować w tym rejonie zbiornik retencyjny, co miało uchronić Opole przed ewentualną powodzią. Jednak wszyscy wiedzą, że w 1997 roku Turawa za dużo nie pomogła bo tak czy owak Opole zalało. Hrabia Hubertus von Garnier zaproponował Adolfowi (tak, ten z wąsikiem, odpowiedzialny za ludobójstwo i II Wojnę Światową) budowę  zbiornika o powierzchni 22 km² . Wódź się zgodził, parę wsi zatopiono ale zbiornik powstał. Z biegiem czasu wkoło niego powyrastało pełno dyskotek, knajp i domków letniskowych (szacuje się na około 800) dzięki czemu jezioro Turawskie osiągnęło w latach 70-80 rangę opolskiego Miami. Woda była błękitna, plaże piaszczyste, biznes się kręcił, ryby wielkie niczym te z Amazonki, aż pewnego dnia pojawiły się w jeziorze sinice. Pierwszy raz usłyszano o nich pod koniec lat 90-tych, a wraz z pojawieniem się zielonej wody, odpłynęła znaczna część turystów spędzająca tam wakacje. Przez parę pierwszych lat ludzie próbowali doszukać się winowajcy. Nagonka padła na okoliczne wsie, które spuszczały szambo do jeziora. Zaczął się monotonny proces kanalizacji, gdzie na chwilę obecną chyba każda wieś jest już podłączona do systemu odprowadzania ścieków, a sinice pojawiają się dalej. Pamiętam, że w międzyczasie obwiniali jeszcze rolników, którzy nawozili swoje pola a nawozy miały się dostawać do jeziora. Wymyślili wiatrak wodny, który miał pomóc napowietrzyć wodę w celu zablokowania rozkwitu sinic. Jednak co roku trwa batalia i śledztwo dlaczego jezioro umiera, a wraz z nim turystyka. Na chwilę obecną do kąpieli nadaje się tylko jezioro średnie oraz Osowiec, niestety jezioro duże umiera na naszych oczach, a ci, którzy siedzą przy korycie, przepraszam u władzy, polemizują czy spuszczać wodę czy nie. Zapraszam do galerii Opadająca woda odkrywa przed nami głównie, konary, butelki, betonowe kosze, zatopione łodzie. Dno jeziora można wykorzystać jak Paryż Dakar tylko z wersją dla Fiata 126p Syrenki :) Knur-glonojad Tutaj Panowie się zakopali podczas driftu. Widok na przeciwległą stronę jeziora. Bob, też chce odkopać swojego fiata 126p. Test spacerówki Z niskiego poziomu wody cieszą się ornitolodzy, którzy mogą obserwować ptactwo. Sladi Yeti. Prawie jak na pustynni. Rzut okiem za siebie. I przed siebie. Podążając czyimiś śladami. Bob w żywiole. Kto pod kim dołki kopie ten sam w nie wpada. Tradycyjnie nie mogło zabraknąć czarno białego zdjęcia. Im bliżej środa tym bardziej się człowiek zapada. Dno jeziora zmienia się tor dla crosów, maluchów, quadów, wózków dziecięcych. Powoli zbliża się złota godzina nad Turawą.  Filed under: Polska Tagged: jezioro Turawskie, jezioro turawskie po spuszczeniu wody, Polska, Spuszczanie wody z turawy, Turawa, zdjęcia

Na nartach biegowych w Puszczy Białowieskiej

Znajkraj. Turystyka aktywna

Na nartach biegowych w Puszczy Białowieskiej

To były tylko trzy dni na nartach w Puszczy Białowieskiej, jednak wrażeń przywieźliśmy tyle, że starczyłoby na dłuższą wyprawę. Ola na pewno zapamięta jelenie, wybiegające do niej prosto z lasu na śniadanie, ja nie zapomnę kilkudziesięciu wpatrzonych we mnie żubrów i wilka, wyjącego nieopodal w tym samym czasie. Podsumowując krótko: wspaniała Puszcza, wspaniały wyjazd.

mpk poland

Powrót do Polski

Nadszedł dzień, do którego wiele razy w ostatnim etapie podróży wędrowały nasze myśli. Od dawna wiedzieliśmy, że to właśnie z Mumbaju rozpocznie się nasza droga do domu. To był dzień, o którym wiele razy myślałam z przyspieszonym biciem serca. Co poczuję, gdy znów staniemy na polskiej ziemi? Jaki będzie powrót do naszej Ojczyzny? Coś się kończy, a coś się zaczyna. Myśląc o momencie powrotu, czuliśmy, że po tak długim czasie podróżowania, dalsza podróż byłaby dla nas już czymś rutynowym. Natomiast powrót do Polski to kolejne, zupełnie nowe wyzwanie, nowy rozdział naszego życia.Zaczęliśmy pakować plecaki. Zawsze, nawet gdy wypakowywaliśmy z nich wiele rzeczy, potrafiliśmy spakować się w mniej niż 5 minut. Każda rzecz miała swoje miejsce. Wszystko układało się jak puzzle: buty trekkingowe i polar na dnie, apteczka, deszczak, odzież, a na górze ręczniki. Tylko Paweł zazwyczaj denerwował się, że do ostatniej chwili przez zamykaniem jego plecaka, używaliśmy komputera i to zakłócało mu całe ułożenie. Tym razem było jednak inaczej. Tym ostatnim razem, pakowanie zajęło nam o wiele więcej czasu niż zwykle. Wyjęliśmy polary. Wyjęliśmy długie spodnie. Wyjęliśmy buty trekingowe. Okazało się, że nasze plecaki zostały prawie puste. Miejsce ciepłych rzeczy zastąpiły indyjskie przyprawy i herbaty. Zrobiliśmy przegląd naszego dobytku. Moja wytarta i rozdarta na rękawie koszula w kratkę, leginsy z dziurami na kolanach, które przypominały mi upadek z roweru w Tajlandii, podarte spodenki Pawła, wyblakła od słońca koszulka - popatrzyłam na te wszystkie rzeczy. Czy naprawdę tylko tyle potrzebowaliśmy do szczęścia przez cały czas? Oprócz wszystkich tych rzeczy, pożegnaliśmy także nasze sandały. Pawła były sklejane podczas podróży co najmniej pięć razy, potem straciliśmy już rachubę. Na koniec sama zrobiłam konstrukcję ze sznurka, tak aby można było w nich chodzić. Śmialiśmy się często, zastanawiając się, czy dojadą z nami do Mumbaju. Dały radę. Dojechały. Moje miały już całkiem starty bieżnik, ale poza tym były w zdecydowanie lepszym stanie. Nie mamy sentymentu do rzeczy. Jednak te sandały... Nosiły nas przez cały rok. Każdego dnia. Żegnałam się z nimi jak z przyjacielem. Były dla mnie synonimem całej przebytej drogi. Pożegnaliśmy się z naszym ostatnim Couchsurferem i wyruszyliśmy pieszo z plecakami w drogę. Zjedliśmy ostatni posiłek w ulicznej jadłodajni i złapaliśmy tuk-tuka na lotnisko. Mieliśmy wylot o godzinie czwartej rano, a odprawa zaczynała się około drugiej. Czekała nas zatem kolejna noc na lotnisku. Ostatnia. W tym dniu moje myśli były daleko od miejsca, w którym się znajdowałam. Biegały one gdzieś między przeszłością, a przyszłością. Myślałam o tym wszystkim co się wydarzyło. Niektóre miejsca malowały się przed oczami, jakbyśmy dopiero co je opuścili. Niektóre natomiast majaczyły gdzieś mgliście. Czy my naprawdę tego wszystkiego doświadczyliśmy? Czy to już ponad 14 miesięcy? Tyle się wydarzyło, a tak szybko minęło. Myślałam też o domu. Zobaczę najbliższych. Zobaczę wszystkich, za którymi tęskniłam. Spróbuję tyle pysznego polskiego jedzenia. Ciekawe, czy podczas naszej ponad rocznej nieobecności wiele się zmieniło? Nasz samolot wystartował punktualnie. Spojrzałam ostatni raz na Indie, które zostawialiśmy za sobą. Pomyślałam o wszystkich innych przejściach granicznych, które przekraczaliśmy. To było ostatnie. Tak... wracamy do domu. Lecieliśmy do Doha, stolicy Kataru, gdzie mieliśmy przesiadkę na lot do Berlina. Z okien samolotu widzieliśmy oświetloną wschodzącym słońcem pustynię, która otaczała stolicę Kataru. Na lotnisku między pasami startowymi zamiast trawy, był tylko jasnożółty piasek. Byliśmy zmęczeni po nieprzespanej nocy, do tego nasze organizmy zaczynały odczuwać zmęczenie przez kilkugodzinną zmianę czasu. Jednak emocje nie pozwoliły nam za dużo pospać w czasie podróży. Jesteśmy już niedaleko – myślałam. Gdy wylądujemy w Berlinie, zostanie przed nami tylko około 250 kilometrów. Czy to możliwe, że będziemy już tak blisko?  Wylądowaliśmy. Nie wiem czy można wybrać lepsze zestawienie na przeżycie szoku niż powrót z koszmarnie chaotycznych Indii prosto do absolutnie uporządkowanego Berlina. Z niedowierzaniem rozejrzeliśmy się dookoła. Otaczali nas ludzie w czapkach, szalach, puchowych kurtkach albo płaszczach, głównie w kolorystyce szaro-burej. Wokół nas puste, czyste chodniki. Samochody jechały równo jeden za drugim, przestrzegając zasad ruchu drogowego. Na ulicy panowała niesamowita cisza, nie było już trąbiących-na-wszystko wehikułów.  Kupiliśmy bilet przed (!) wejściem do autobusu. W Azji przyzwyczailiśmy się do kupowania ich u pana autobusowego, jadącego wewnątrz. Musieliśmy zatem znaleźć wcześniej punkt sprzedaży biletów. Wszystko było tak uporządkowane i działało według znajomych nam, ale już trochę zapomnianych, zasad. Po wejściu do autobusu Paweł dla upewnienia zapytał się, czy bilet należy skasować. Na co otrzymał pełną politowania odpowiedź: „no raczej”. Z bólem zapłaciliśmy po 12 zł za przejazd z lotniska do miasta, podczas, gdy w Indiach czy Tajlandii płaciliśmy tyle za przejechanie kilkuset kilometrów. Po wyjściu z autobusu wreszcie doczekaliśmy się tego, o czym wiele razy marzyłam w czasie podróży. Mogliśmy nadusić przycisk na przejściu dla pieszych, poczekać na zielone światło i przejść powoli na pasach. Na pierwszym przejściu i tak z przyzwyczajenia, nerwowo zerkaliśmy na boki. Tym razem jednak żaden trąbiący pojazd nie chciał nas przejechać. Nie musieliśmy wciskać się prosto pod „płynącą rzekę” pojazdów, dokonując niemożliwego i przechodząc przez tłumy pędzących w sobie tylko znanych kierunkach samochodów, motorów, riksz i rowerów. Ostatnie półtora kilometra, które zostało nam do dworca autobusowego, przeszliśmy pieszo. To był nasz ostatni marsz z plecakami, nasze ostatnie „drałowactwo”. Szliśmy powoli, z każdym krokiem zbliżając się do końca naszej drogi. Wdychaliśmy zamrażające gardło powietrze. Sprawdzając wcześniej prognozę pogody, wiedzieliśmy, że w Berlinie będzie „aż” 10 stopni w ciągu dnia i oczywiście, jak na grudzień przystało, bez śniegu. Jednak wraz z zachodzącym powoli przed godziną szesnastą słońcem, zrobiło się znacznie chłodniej. Idąc jedynie w polarach, było nam zdecydowanie za zimno. Miałam uczucie, że nasze tempo było znacznie wolniejsze, niż pozostałych przechodniów. Wszyscy się spieszyli. Nie było to jednak istotne. Chodniki były prawie puste. Czytaliśmy nazwy szyldów na sklepach: była księgarnia, cukiernia, bar z kuchnią azjatycką. Patrzyliśmy na ludzi siedzących za szybą w kawiarence. W tym samym momencie zaśmialiśmy się, patrząc przed jednym ze sklepów na tańczącego w rytm świątecznej muzyki, sztucznego świętego Mikołaja. Z daleka zobaczyliśmy dworzec autobusowy. Stąd mieliśmy wyruszyć autobusem do miejsca, w którym nasza podróż się zaczęła. Wyruszyliśmy do Poznania, gdzie z transparentem czekali na nas rodzice i rodzeństwo. Siedząc miesiąc później w ciepłym, przytulnym pokoju i patrząc na padający za oknem śnieg, znów przypominam sobie dzień powrotu do Polski. Wróciliśmy tu, gdzie spędziliśmy większość naszego życia i skąd nigdy dotąd na tak długo nie wyjeżdżaliśmy. To prawda, że czasem trzeba coś stracić, aby to naprawdę docenić. Chyba nigdy wcześniej nie ucieszyliśmy się tak bardzo na smak chleba z masłem, za którym tak tęskniliśmy. Po takiej nieobecności, każdy zapomniany już trochę smak i każda znów zobaczona rzecz lub zauważona zmiana, cieszyły nas jak nigdy wcześniej. Była pierwsza zupa pomidorowa, pierwsza sałatka jarzynowa, pierwsze pierogi. Cały czas mamy jakiś kolejny „pierwszy raz” idąc w jakieś miejsce, spotykając się z kimś lub jedząc jakąś potrawę. Podczas tej podróży przekroczyliśmy wiele granic. Oprócz granic państw, wiele razy przekroczyliśmy także granicę naszej własnej wyobraźni. Pobiliśmy także nasze osobiste rekordy. Oprócz tych oczywistych, dotyczących kilometrów czy ilości godzin spędzanych w środkach transportu, są także inne mniej oczywiste. Pierwszy i najbardziej zapamiętany to ilość zjedzonego ryżu. Z pełnym przekonaniem mogę przyznać, że przez całe moje dotychczasowe życie nie zjadłam tyle ryżu, ile w zeszłym roku. Kontynuując rekordy kulinarne, dla przeciwwagi, to był nasz najdłuższy czas w życiu, gdy nie jedliśmy chleba. Nie wspominam nawet o wędlinach czy żółtym serze, bo za tym także się stęskniliśmy. Kolejny rekord to najdłuższy okres w życiu bez skarpetek. Jako tymczasową pamiątkę mamy opalone na stopach (a właściwie nieopalone) białe paski od sandałów. Był to też najdłuższy czas w życiu bez chodzenia do fryzjera. Moją nową profesją w czasie podróży stało się strzyżenie Pawła, a opowieść o pierwszych strzyżeniach nożyczkami do paznokci stała się już prawie kultowa. Znalazłyby się także inne, jak najdłuższy czas nieużywania tuszu do rzęs (Magda) czy największa ilość przegapionych meczy piłki nożnej (Paweł). Podczas dyskusji stwierdziliśmy także zgodnie, że w czasie podróży ustanowiliśmy także nasz życiowy rekord największej liczby godzin poświęconych na czekanie (ach ci Azjaci!). Spośród wielu różnych pytań, które usłyszeliśmy po naszym powrocie, tylko jedna osoba zapytała, jak dawaliśmy sobie radę, będąc ze sobą przez 24 godziny na dobę. Czy ktokolwiek z Was był z kimś bezustannie przez ponad rok? Bez przerwy, cały czas. To była dla nas prawdziwa próba wytrwałości. Przez ostatnie czternaście i pół miesiąca przeżyliśmy największą przygodę naszego życia. Przeżyliśmy ją wspólnie, będąc ze sobą każdego dnia. Cały czas razem. Śmialiśmy się razem, kłóciliśmy się, pomagaliśmy sobie w chorobie, podnosiliśmy się na duchu, gdy bywało ciężko, Paweł łapał stopa, gdy ja byłam zrezygnowana, ja wykłócałam się z innymi, gdy Paweł miał już dosyć. Razem zastanawialiśmy się co zrobić, gdy nie mieliśmy gdzie spać, razem planowaliśmy, razem ponosiliśmy ryzyko, podejmując czasem trudne decyzje. Byliśmy razem. Wszystko to przeżyliśmy razem. Wszystko co opowiedzieliśmy i jeszcze opowiemy, dla innych będzie tylko opowieścią, ale dla nas będą to wspomnienia tego, co razem przeżyliśmy naprawdę. Magda To także dobry moment, żeby podziękować wszystkim, którzy byli z nami przez cały ten czas. Wszystkim, którzy wysyłali nam strumień pozytywnych myśli. Dziękujemy tym, którzy będąc w Polsce, pomogli nam w wielu sprawach, których z powodu naszej nieobecności sami nie mogliśmy załatwić.Dziękujemy za wiele ciepłych słów oraz za wsparcie duchowe od osób, które znamy, a także od osób, które poznaliśmy wirtualnie, właśnie dzięki tej podróży. Chcielibyśmy w tym miejscu podziękować także sobie wzajemnie za wsparcie w każdej trudnej sytuacji, za pozytywne nastawienie oraz za odwagę, gdyż żadne z nas nie wyruszyłoby w tą podróż bez siebie nawzajem.Magda, Paweł

Expedition Day

dwa kółka i spółka

Expedition Day

Małe Ciche w styczniowych

droga/miejsca/ludzie

Małe Ciche w styczniowych "Podróżach"

W Górach Izerskich na rowerach

Znajkraj. Turystyka aktywna

W Górach Izerskich na rowerach

W Jakuszycach w Górach Izerskich spędziliśmy drugą część naszego letniego urlopu. Po pobycie na Morawach mieliśmy nadzieję na kilka dni spokoju i wyciszenia w popularnej "Jakucji".

Majówka z Bydgoszczy do Gdańska

Znajkraj. Turystyka aktywna

Majówka z Bydgoszczy do Gdańska

Majowa przygoda złapała nas już na peronie gdańskiego dworca. Pociąg, którym zamierzaliśmy dotrzeć do Bydgoszczy, wjechał na peron stacji Gdańsk Główny wypełniony rowerzystami (!) do tego stopnia, że żadnemu kolejnemu nie udało się wejść do środka.

Na Wieżycę na narty. Biegowe!

Znajkraj. Turystyka aktywna

Na Wieżycę na narty. Biegowe!

Gdy tonący rozgląda się za brzytwą, narciarz-biegacz z Pomorza jedzie na Wieżycę. Że najwyższa na Niżu Polskim, że 328,6 m n.p.m., że wieża widokowa... wie każdy. Ale o tym, jak świetne warunki na narty biegowe panują w lasach pobliskiego leśnictwa Drozdowo, sam przekonałem się dopiero wczoraj.

Grzbietem Gór Orlickich na biegówkach

Znajkraj. Turystyka aktywna

Grzbietem Gór Orlickich na biegówkach

Przez cały tydzień prognoza pogody dla Gór Orlickich zapowiadała kilkunastostopniowy mróz i bezchmurne niebo, czyli wspaniałe warunki na biegówki w górach. Jednak gdy już nabierałem sił do narciarskiej wędrówki w nocnym pociągu do Wrocławia, sprawdzalność prognozy spadła do 50% - został z niej tylko solidny mróz.

Majowe dwory i pałace północnych Kaszub

Znajkraj. Turystyka aktywna

Majowe dwory i pałace północnych Kaszub

Rowerową majówkę chcieliśmy spędzić niedaleko Gdańska, gdzie dotychczas nie byliśmy, gdzie ciekawie i z rybą na talerzu. Padło na Nordę - północne Kaszuby. Na Nordzie w co drugiej wsi stoi dwór lub pałac, a nadmorskimi smażalniami rządzą dorsz z flądrą.

Fortyfikacje Mierzei Helskiej

Znajkraj. Turystyka aktywna

Fortyfikacje Mierzei Helskiej

Ścieżkę rowerową po Półwyspie Helskim już przejechaliśmy - straszna nuda ;). Na szczęście Hel to nie tylko plaże i bikini, ale i kilkadziesiąt lat historii militarnej Polski, więc motywem przewodnim dnia stały się fortyfikacje rozrzucone po lasach Półwyspu Helskiego.

W Góry Stołowe na narty biegowe!

Znajkraj. Turystyka aktywna

W Góry Stołowe na narty biegowe!

Od Drogi Stu Zakrętów, z niedalekiego Karłowa, ale też z czeskiego Machowskiego Krzyża i przez góry z Machowskiej Lhoty - w ten zimowy weekend do Pasterki biegły ślady narciarzy biegowych ze wszystkich kierunków. Powodem była inauguracja corocznego narciarskiego biegu przebierańców, zorganizowanego przez Schronisko Pasterka.