KONKURS! Jakie europejskie miasto przedstawiają zdjęcia?

W SWOIM ŻYWIOLE

KONKURS! Jakie europejskie miasto przedstawiają zdjęcia?

W SWOIM ŻYWIOLE

Czego ludzie szukają w internecie? Część I: Finlandia

Ludzie w wyszukiwarki wpisują różne, często ciekawe frazy, a niektóre z nich zabierają ich na mój blog. Postanowiłam zebrać tę twórczość do kupy, bo po pierwsze – szkoda, żeby się zmarnowała, a po drugie – w ten sposób łatwiej będzie mi pomóc błądzącym rozwiać ich wątpliwości. Co prawda nic nie przebije popularnością hasła „prostytutki w Alkmaar” (bo kiedyś pisałam o holenderskich Alkmaar), ale akurat w tej kwestii niestety Wam nie doradzę, skupię się za to na razie na Finlandii, ale bynajmniej się do niej nie ograniczę. Wszystkie frazy to autentyki, pisownie zachowałam oryginalną. Wpis będę aktualizować co kilka miesięcy (najświeższe porcje będą na początku). Kursywą hasła wyszukiwane przez internautów. Pod każdym hasłem moje rady i podpowiedzi. Nie ma za co.   Zebrane 3 kwietnia 2016 co jedzą finowie Renifery. Popijają wódką o smaku salmiaku. jak wygladaja finowie Jak mieszanki wikingów i Marylinów Mansonów? Trudno powiedzieć, bo unikają światła, czego spróbować w finlandii Nie wpaść w depresję. Ewentualnie renifera i wódki o smaku salmiaku. czy fiński jest trudny Tak. czy w finlandii często pada Tak. finlandia komary Tak. w finlandii jest caly czas zimno Nie wiem, czy to jest pytanie, ale na wszelki wypadek odpowiadam: tak. czy w rovaniemi jest teraz ciemno Teraz nie. laponia lato Co? Nie rozumiem. dziwne finlandia Dość dziwne, fakt. finski jest najpiękniejszy język na świecie Polecam skupić się na polskim. finlandia dzien Bywa. Czasem nawet dzień dwumiesięczny. miasto w finlandii gdzie jest dwa miesiace ciemno Każde? Nie no, żartuję, na południu zimą czasem jest szaro. co sie przyda w finlandii Chciałam napisać, że optymizm i pozytywne nastawienie, albo tak naprawdę to alkohol. ciemno wszedzie w ten swiateczny dzien Czy ten post może być jeszcze bardziej depresyjny? finlandia duzo samobojstw A jednak może… finlandia tam zyje sie dlugo W końcu coś miłego! kiedy jest dzień jaszczurek To ja może na tym zakończę. Zebrane 8 października 2015 finskie okna bez klamek Pół biedy, gorzej jak pozbawione klamek są drzwi (mówię poważnie). finlandia domki z zupą I oknami bez klamek? co jest fajnego w finlandii Na pewno nie okna. a jak mieszka sie polakom w finlandii A jak może się mieszkać, gdy się nie ma nigdzie klamek? co sie przyda w podrozy do helsinek Alkohol. Dużo. finlandia zimno całe lato I co zrobisz? Nic nie zrobisz… robaki w nietypowych miejscach Serio? Tak trafiłeś na mojego bloga…? namiot pająki robaki To już wiem, jakie miejsce jest typowe. jak spac gdy w namiocie pelno robaki Nie wiem. Ja chyba bym nie spała. rozmowa z finem w saunie Fin: perkele, my tu przyszliśmy pić czy gadać? we finlandi w czerwcu w co sie ubrać We kufajkę. finlandzkie kwiaty Nie znam się na kwiatach. Szczególnie „FINLANDZKICH”. co to sa salmiakki makkara co to Straszliwe twory piekielnych wymiarów. Załączam zdjęcie makkary (nad wpisem) jako dowód. polacy finowie picie 1:1 Koniec. Ciąg dalszy nastąpi.

W SWOIM ŻYWIOLE

Niekończąca się podróż dookoła świata – rozmowa z Michałem Kucharskim

Nie jestem podróżniczką. Szukam swojego miejsca na ziemi, przy okazji zwiedzając świat, lubię przygody, a niewygody nie są mi straszne, ale powiedzieć o mnie „podróżnik”, to powiedzieć za dużo. Nazwałabym się raczej „ekstremalną turystką”. Mam jednak szczęście znać podróżnika z krwi i kości, człowieka, który sześć lat temu wyruszył przed siebie bez sprecyzowanego planu i pieniędzy, a jego pełna przygód włóczęga trwa do dzisiaj. Pokonał on setki tysięcy kilometrów przeróżnymi środkami transportu, odwiedził ponad pięćdziesiąt krajów, w tym miejsca, w których ludzi o jasnej skórze jeszcze nie widziano, odbierał porody, pełnił rolę księdza, pływał z przemytnikami kokainy… a to dopiero początek tej opowieści. O niekończącej się podróży dookoła świata rozmawiać będę z Michałem Kucharskim, moim starym znajomym, który właśnie dotarł do Singapuru. Wszystkie zdjęcia zaprezentowane w artykule i ich podpisy są autorstwa Michała. Czekając na zbawiennego „stopa” pośrodku pustyni w Australii - jedyny cień daje stojący przy drodze znak Co sześć lat temu skłoniło cię do podjęcia tułaczki – ciekawość świata, strach przed monotonią zwykłego życia? Wyjechałem w poszukiwaniu swoich „wysp szczęśliwych”. W pogoni za dziecięcymi marzeniami. Jeśli wprowadzamy się do nowego domu, chcemy obejrzeć wszystkie jego pokoje. Wprowadzając się na nasza planetę dlaczego by nie odwiedzić wszystkich jej kontynentów? Mną zawsze kierowała ciekawość – chyba dlatego wybrałem zawód naukowca, gdyż pasjonuje mnie odkrywanie jeszcze nieodkrytego. Mój plan był taki, że przed pięćdziesiątką odłożę wystarczająco żeby taką podróż odbyć. Ale po skończeniu studiów i bez większego pomysłu, w która stronę pociągnąć swoją karierę, stwierdziłem, że wyruszę zanim jeszcze moje życie stanie się zbyt wygodne. Czy wyruszając w podróż, liczyłeś się z tym, że potrawa ona tak wiele lat? Musiałeś mieć jakiś zarys planu. Gdybym planował, to chyba nigdy bym nie wyruszył. Najpierw chciałem zwiedzić tylko Kanadę i wrócić do Europy, chociaż gdzieś głęboko miałem nadzieję na coś więcej. Po przejechaniu dziesięciu tysięcy kilometrów autostopem bez większych problemów z Vancouver do Montrealu, pomyślałem – dlaczego by nie objechać dookoła całej Ameryki? A może nawet i całego świata? Nigdy nie starczyło mi czasu na ułożenie konkretnego planu. Na krańcu świata – Ushuaia, Argentyna Możesz przedstawić w skrócie swoją dotychczasową trasę? Dotychczasowa trasa obejmuje ponad sto tysięcy kilometrów „na stopa”. Wszystko zaczęło się od Vancouver w Kanadzie. Pierwsza przeszkoda – brak amerykańskiej wizy. Z Kanady, omijając Stany, dotarłem na Kubę, stamtąd do Meksyku i potem przez Amerykę Środkową do Ameryki Południowej. Po dwuletniej tułaczce przeniosłem się – przez Wyspy Wielkanocne i Tahiti – do Nowej Zelandii. Dalej: Australia, wyspy Pacyfiku, południowa Azja w stronę Rosji i stamtąd przez Mongolię i Chiny do Południowo-Wschodniej Azji. Ollantaytambo, Peru Odwiedziłeś wiele miejsc - czy są wśród nich takie, do których nigdy już nie chciałbyś wrócić? Wrócić bym mógł wszędzie, ale jest jeszcze tyle nieodkrytych miejsc przede mną, że chyba nie starczy mi czasu na powroty. W takim razie jakie kraje wspominasz najlepiej? Każdy kraj jest interesujący, ale z innych powodów. Z Nowej Zelandii na przykład wspominam mile spanie na miękkim mchu pod gołym niebem z tysiącem gwiazd dookoła. Z Meksyku ostre, ale niesamowite jedzenie oraz przeciekawą kulturę. Ale jako podróżnikowi najbardziej zapadła mi w pamięć Papua Nowa Gwinea. Kraj niedawno co odkryty przez zindustrializowany świat. Niezwykle ciekawy oraz zaludniony przez nad wyraz pomocnych ludzi. Tam, odwiedzając wioski, spotkamy się ze scenkami, w których rodzice noszą sukienki z trawy, ale ich dzieci sprawnie posługują się już smartfonem. Jest to również kraj, gdzie ludzie pozostali najbliżej otaczającej ich natury. Nie odcięli się od niej jak my, ale przez tysiące lat współistnieją w harmonii. Niestety wszystko zaczyna i tam powoli się zmieniać. Przetrwanie Jak udaje ci się podróżować tak tanio?   Dwa największe koszty podroży to transport i zakwaterowanie. Większość drogi pokonuję autostopem. Na stopa można złapać wszystko – samochody, samoloty, statki, a nawet konia  czy rower. Czasem jednak dzięki tanim liniom lotniczym przelot samolotem okazuje się tańszy niż autostop. Na Borneo spędziłem trzy tygodnie, szukając statku na Filipiny, po czym się okazało, że mogłem polecieć za dwadzieścia dolarów… W ciągu ostatnich pięciu lat chyba tylko pięć razy byłem w hotelu czy hostelu. Przy podróżowaniu z minimalnym budżetem poręczny okazuje się namiot. Większość nocy spędziłem pod namiotem. A jak na namiot za zimno czy mokro z pomocą przychodzą takie stowarzyszenia jak Couchsurfing, Hospitality Club, Warmshowers, BeWelcome. Zapisujemy się do nich za darmo, kreując profil podobny do Facebooka. Z naszymi gospodarzami kontaktujemy się przez internet. Często bywa tak, że między jednym większym miastem a drugim do pokonania mamy setki kilometrów i musimy spędzić noc w nieoczekiwanym miejscu. Jeśli z jakiegoś względu nie możemy rozbić namiotu w drodze, warto odwiedzić okoliczną straż pożarną, policję, kościoły, świątynie czy nawet wiejskie gospodarstwa. Większość ludzi jest nad wyraz miła dla obcokrajowców i zawsze użyczy nam przynajmniej prysznica i podłogi. Po tysiącach kilometrów chyba czas na zmianę Jednym z postanowień mojej podróży jest wolontariat. Staram się zaangażować jako wolontariusz w każdym kraju, który odwiedzam. Często podczas wolontariatu zakwaterowanie i jedzenie zapewniają gospodarze w zamian za cztery godziny pracy dziennie. Godzin tak naprawdę nie liczę, bo głównie chodzi o pomoc. Polecam sprawdzenie takich stron jak helpx.net czy workawayers.com. Również stary dobry WWOOF okazuje się niezwykle przydatny. Co do jedzenia – lubię próbować lokalna kuchnie, a na to pieniądze zawsze są. Ale jak ktoś jest mega wytrwały i bez grosza przy duszy, zawsze zostaje hipsterski dumpster diving. Samo białko – smacznego! Możesz rozwinąć trochę temat jachtostopu? Nigdy nie korzystałam. Wiem, że brzmi to jak wyzwanie, ale jachty łapie się na stopa zaskakująco bezproblemowo. Grunt aby być we właściwym miejscu we właściwym czasie. Nie ma sensu czekać na jachtostop w Nowej Zelandii w środku sierpnia czy na Vanuatu w styczniu, kiedy szaleją w tamtym czasie cyklony. Najłatwiej złapiemy stopa rozglądając się po lokalnych przystaniach i barach. Ale z pomocą ostatnio również przychodzi internet. Strony jak findacrew.net, cruisersforum.com czy 7knots.com są kopalnią informacji dla poszukiwaczy morskich przygód. Polecam poczytać parę książek o żeglowaniu, żeby wiedzieć, w co się pakujemy. I nie obawiać się choroby morskiej – większość z nas ją ma, ale na szczęście przechodzi po paru dniach – no chyba że naprawdę jesteśmy nią dotknięci. Wtedy może pomyślmy o statkach towarowych. Ciężko z nimi na stopa, ale się da – zwłaszcza na wyspach Pacyfiku czy w Rosji – jak kapitan wytrzeźwieje… Ha, ha, no właśnie – autostop, darmowe noclegi, taki styl podróżowania jest niewyczerpalnym źródłem ciekawych historii. Jakie są najdziwniejsze miejsca, w których spałeś? Wszystkie są ciekawe, bo tak naprawdę codziennie śpisz gdzieś indziej, ale w moją pamięć wbiło się te parę miejsc, na przykład: przytułek dla bezdomnych w  Boliwii, gdzie nabawiłem się świerzbu; areszt w jednym z argentyńskich posterunków policji; jurta w Mongolii, gdzie musiałem przetapiać śnieg na wodę i suszyć krowie placki na podpałkę do pieca; jaskinia w Nowej Zelandii z setkami świecących robaków poprzyczepianych do sklepienia. Przez moment myślałem ze śpię z gwiazdami na wyciągnięcie ręki. Góra Fitz Roy o zachodzie słońca A godne wspomnienia doświadczenia autostopowe?  Jacht, który złapałem z Nowej Zelandii na Vanuatu i Wyspy Salomona. Mój stop okazał się być organizacja pozarządową, z którą spędziłem trzy miesiące. W tym czasie pracowaliśmy przy ochronie rafy koralowej i modernizacji lokalnej kliniki. Z innej półki – w Argentynie udało mi się pobić mój autostopowy rekord – w ciągu 24 godzin przejechałem 1856 kilometrów – 600 pociągiem, resztę samochodem. Rozwalająca się łajba z Panamy do Kolumbii, na której spędziłem dwa tygodnie, była świetnym doświadczeniem, dopóki się nie okazało, że obok plastikowych chińskich śmieci i kokosów, załadowana jest również kokainą. Kapitan zdziwił się, jak poprosiłem go, żeby mnie wysadził na prawie że bezludnej wyspie. Taniec wojowników na Wyspach Salomona Można podróżować tanio, ale za darmo przez sześć lat się nie da. No nie da się. Nigdy nie wierzyłem w podróż za darmo. Ale da się tanio. Nawet za dziesięć dolarów dziennie. Grunt to mniej wydawać – nocne kluby odpadają. Dziesięć dolarów w Japonii wydaje się inaczej niż w Wietnamie. Za tę kwotę w Azji Południowo-Wschodniej mamy dobre jedzenie i nawet jakiś obskurny hotel. W Japonii ledwo wystarczy na podróż tokijskim metrem. Trzeba być plastycznym w tym, na co przeznaczamy pieniądze. Niski budżet nie oznacza bynajmniej jedzenia codziennie makaronu. Wręcz przeciwnie. Podczas mojej podroży delektowałem się lokalnymi przysmakami, piłem dobre trunki czy spałem w pięciogwiazdkowym hotelu. Ale wywiad chyba na to za krótki… Bynajmniej. Jak to się stało, że spałeś w pięciogwiazdkowym hotelu? Kiedyś w Cancún szukałem miejsca z internetem i znalazłem właśnie w pięciogwiazdkowym hotelu. W pewnym momencie podszedł do mnie jakiś facet i pyta się, co robię, to mówię, że szukam noclegu na Couchsurfingu. Nie wiedział, co to jest, więc zacząłem mu tłumaczyć, a on na to, że jest współwłaścicielem tego przybytku i dopóki nie znajdę noclegu, to mogę spać w hotelu.  Cisza przed burzą Wracając jednak do tematu – jak w czasie podróży zdobyć pieniądze na dalszą podróż? Tutaj nie ma dużej filozofii – pracować i mało wydawać. W Kanadzie wylądowałem z 250 dolarami w kieszeni. Potrzeba matką wynalazców. Pieniądze zawsze gdzieś się znajdą. Na chwilę obecną kilka krajów oferuje programy „Zwiedzaj i pracuj” dla młodych Polaków. Wśród nich są: Nowa Zelandia, Kanada, Australia, Tajwan i Japonia. Do większości z tych krajów możemy wyjechać do trzydziestego roku życia z wyłączeniem Kanady, gdzie limit to trzydzieści pięć lat. Poza tym możemy pracować w całej Unii Europejskiej. A do tego, jeśli utkniemy gdzieś w Azji czy Ameryce Południowej, zawsze można zostać nauczycielem języka angielskiego (Wietnam czy Chiny). Podczas mojej podroży pracowałem na przykład: na stacji benzynowej na granicy Kanady z Alaską; na uniwersytecie robiąc badania nad rakiem w Montrealu; w restauracji meksykańskiej w Cancún; jako pomocnik kierowcy tira w Chile; jako organizator spływu kajakowego i tłumacz w Panamie; zbieracz kiwi i jabłek w Nowej Zelandii; w hostelu na Tajwanie. Śniadanie na pływającym markecie w Wietnamie Na pewno w czasie podróży niejednokrotnie znalazłeś się w niebezpiecznych czy niepewnych sytuacjach – czy były takie momenty, w których się naprawdę bałeś? Były. W Ameryce trzy razy mierzono do mnie z broni palnej. Dwa razy w Meksyku i raz w Hondurasie. Szczytem był wycelowany we mnie karabin maszynowy. Ale naprawdę się bałem, gdy jeden z moich partnerów w podróży wpadł do lodowatej wody i zanim go znalazłem, dostał hipotermii. Prawie bez pulsu i z zatrzymanym oddechem musiałem udzielać mu pierwszej pomocy. Na szczęście po dniu w szpitalu odzyskał przytomność. To jest trochę inny rodzaj strachu. Domyślam się. Właśnie, porozmawiajmy o ludziach, bo to chyba jeden z najważniejszych elementów podróży. Na pewno na swojej drodze spotkałeś ludzi, którzy szczególnie zapadli ci w pamięć. Czy byli tacy, których wspominasz wyjątkowo negatywnie? Najbardziej negatywnie zapadła mi w pamięć nie jedna osoba, a ignorancja wielu. Czasami jak stoję godzinami na drodze łapiąc stopa, myślę sobie – tyle maszyn, tak mało w nich ludzi. Szkoła Gejszy, Japonia Prawda. Ale przecież nie wszyscy są tacy. W ciągu ostatnich pięciu lat spotkałem i rozmawiałem może z ponad tysiącem różnych osób. Wszyscy przyczynili się do rzeźbienia mojej aktualnej osobowości ale oczywiście niektórzy więcej niż inni. Nie będę jednak nikogo tutaj z imienia wymieniał, bo nie chce nikogo przez przypadek pominąć. Jednak z mojego doświadczenia większość ludzi, może nawet dziewięciu na dziesięciu, albo boi się pomagać, albo ich po prostu to nie obchodzi. Obecnie bombardowani jesteśmy prośbami o pomoc. Często przez niestety niekontrolowany wysyp tysięcy organizacji charytatywnych. To i nieustanna pogoń za dobrobytem sprawiają, że wyłącza się u nas powoli potrzeba interesowania się tym, co dzieje się z otaczającymi nas ludźmi. Á propos interesowania się ludźmi. To chyba właśnie ich bolączki były jednym z czynników, które popchnęły cię do podróży? Każdy z nas ma jakiś cel podróży. Jednym z moich było poznanie jak praktykuje się medycynę i naukę w różnych częściach świata. Dlatego gdzie tylko mi pozwolono, zaangażowałem się w wolontariat w szpitalach, klinikach czy na uniwersytetach. Dowiedziałem się, że zabicie koguta czy picie Coca-Coli może być „lekarstwem” na wiele chorób. Kiedyś nawet zostałem poproszony o asystę przy porodzie. W środku nocy, przy latarkach. Wszystko to niestety potwierdziło straszną prawdę – 90% ludzkości ma dostęp tylko do 10% światowych zasobów leczniczych. Wolontariat na Wyspach Salomona – nauka opatrywania ran Podczas podróżowania także zainteresowałem się kwestią ochrony przyrody. Jeden kierowca autostopu okazał się być właścicielem małej organizacji zajmującej się ochroną lasów tropikalnych w Panamie, w której pracowałem parę miesięcy. Tam zwróciłem uwagę na to, jak zindustrializowany świat ze swoim konsumpcyjnym podejściem zagraża otaczającemu nas środowisku. Uczyłem się o ociepleniach klimatu i tym podobnych rzeczach w szkole, ale tak naprawdę płonące lasy, wycięte połacie dżungli pod trzcinę cukrową i martwe rafy koralowe, które zobaczyłem w ostatnich kilku latach, otworzyły mi oczy. To prawda. Im więcej podróżuję, tym bardziej przeraża mnie ludzka ignorancja. W tym także Europejczyków, którzy myślą, że to, co dzieje się na drugim końcu świata ich nie dotyczy, albo że „jakoś to będzie”. Cały czas szukam miejsc na ziemi, które przywróciłyby mi wiarę w ludzkość. W takim razie coś pozytywnego. W Nowej Zelandii zaangażowałem się w wolontariat, podczas którego pracowałem z ludźmi zajmującymi się przywracaniem do środowiska ptaków kakapo. Wielkie, zielone papugi, które nie latają? Tak. W latach osiemdziesiątych mieli ich 30, teraz mają 130. Całą wyspę zadedykowali tym papugom, wybili szczury i inne zwierzęta, które mogłyby im zagrażać. W nocy obserwowałem przez kamerę, czy pisklęta mają się dobrze podczas nieobecności matki. To są nocne ptaki. Razem ze strażnikami mierzyliśmy pisklęta i sprawdzaliśmy, czy są zdrowe. Są więc ludzie, którym się chce. Kropla z morzu… A czego nowego w czasie tej sześcioletniej tułaczki dowiedziałeś się o samym sobie? Chyba najważniejszą rzeczą, jakiej się dowiedziałem, to fakt, że tak naprawę mało umiem i wiele jeszcze muszę się nauczyć. Pierwszy raz żeglując przez ocean, uświadomiłem sobie, jak bardzo potrzebujemy innych ludzi. Podróż zmusiła mnie do dokonywania rzeczy, które wcześniej uważałem za zupełnie niemożliwe. Nie jestem atletą – szczerze powiedziawszy, zawsze znajdowałem się pod koniec grupy na lekcjach wychowania fizycznego w szkole – jednak udało mi się wspiąć na sześciotysięczne góry, przez parę tygodni błąkać po dżungli, przeżeglować tysiące kilometrów czy spać bez śpiwora przy temperaturze wynoszącej minus dwadzieścia stopni. Podróż uświadomiła mi, jak potężnymi narzędziami człowieka są wola i ciekawość.  Lencois Maranhenses – pustynne laguny na północy Brazylii To teraz trochę lżejszy temat – jedzenie. Pamiętam, jak podczas naszego spotkania na Filipinach namówiłeś mnie do spróbowania baluta, co do tej pory wspominam z lekką odrazą, szczególnie te wchodzące między zęby pióra (balut to jajko z uformowanym już zarodkiem ptaka). Jakbyś miał wymienić kilka najdziwniejszych kulinarnych osobliwości, z jakimi się spotkałeś podczas swoich podróży, to byłyby to… Tocosh – zupa ze zgniłych ziemniaków w Peru. Krokodyle w Australii. Cała, wędzona (wraz z jelitami) jaszczurka w Panamie. Chicha ze sfermentowanej kukurydzy, przeżuta wcześniej przez bezzębne babcie z plemienia. Wędzony, na wpół surowy szczur zaserwowany na śniadanie w Papui, bo dzień wcześniej narzekałem na brak mięsa w diecie. Papua również posiada wiele innych osobliwości kulinarnych. Tam, gdzie nie ma garnków, gotuje się na przykład wewnątrz bambusowych łodyg – głównie leśne grzyby i paprocie. Gotowanie paproci i grzybów z lasu w korze drzew Raz zapytałem się, co za proszek dosypała jedna z kobiet do gotującej się zupy. Odpowiedziano mi, że to prochy zmarłych przodków. Potem żałowałem tego pytania, bo byłem bardzo głodny. Co jeszcze… Bagoong – sfermentowany kryl na Filipinach, który smakuje jak poziomki. Tacaca – zupa na kaca w brazylijskiej Amazonii, która znieczula nam całą buzię. Zupa z gniazd jaskiniowych jaskółek na Borneo – podobno w Japonii uważana za drogi przysmak. Zupa z kota w Wietnamie, ale za to akurat podziękowałem… Dlaczego? Bo widziałem, jak go oprawiają – wyparzają, golą, patroszą… Koszmar. Nie to, że zjadanie papuańskich przodków brzmi zachęcająco. A lubisz duriany? (Popularne w Południowo-Wschodniej Azji duriany to śmierdzące na sto kilometrów owoce, które – moim zdaniem – są wyjątkowo obrzydliwe.)  Uwielbiam, ale nie za dużo. Fajnie się po nich odbija.  Wielu ludzi podziela twoje zdanie. W Indonezji na przykład obok straganów z durianami poustawiane są stołki, na których ludzie jedzą duriany gdyż rodzina nie chce ich do domu z tym owocem wpuścić. A sama wiesz, że w Singapurze na drzwiach do metra czy autobusu przyklejony jest znaczek – zakaz durianów. I bardzo dobrze, bo śmierdzi toto niemożebnie. Jakie masz plany na przyszłość? Kiedyś siedziałem w barze nad Kanałem Panamskim i zaznajomiłem się z jednym starszym żeglarzem. Po paru piwach rozmowa zeszła na egzystencjalne tematy. Wyznałem, że nie mam pojęcia, co mam ze sobą zrobić, jak w końcu dorosnę. On na to odpowiedział: Nie przejmuj się, ja też nie wiem, co zrobię, jak dorosnę. Miał prawie osiemdziesiąt lat. Gdzie planeta oddycha – wulkan Bromo, Indonezja Przez wszystkie te lata nie odwiedziłeś ani razu Polski. Co na to twoja rodzina? Czy wspierają cię w twoich wojażach? Kiedy wyruszałem, nie żegnałem się na tyle lat. Dlatego też wydaje mi się, że moja rodzina nie była przygotowana na tak długą rozłąkę. Pomimo tego że są przeciwni mojej podróży, myślę, że w głębi serca wspierają mnie duchowo. Co się tak na mnie patrzysz? To przykre, że twoje niezwykłe przygody i zdjęcia są znane tak niewielu osobom. Nie myślałeś o tym, żeby napisać książkę lub chociażby założyć blog? Wychowałem się wśród podróżniczych książek. Jednak tę podróż zacząłem bez większego planu i myślenia, że w jakiś sposób muszę to udokumentować. Pierwsze lata jeździłem nawet bez aparatu. We współczesnym świecie chcemy zapisać i zapamiętać wszystko z dwóch powodów – albo aby się wyróżnić, albo boimy się oderwać od przeszłości, która w jakiś sposób daje nam poczucie bezpieczeństwa. Ja mam mało czasu, żeby myśleć o przeszłości, dlatego jeszcze niczego nie napisałem. Ta podróż była bardziej wycieczką wgłęb samego siebie. Ale masz rację. Niedawno zacząłem sobie uświadamiać, że niektórymi rzeczami warto się dzielić, bo to wymiana informacji przyczyniła się do rozwoju zaawansowanej cywilizacji, w której obecnie żyjemy. Do tego chciałbym jakoś podziękować tym wszystkim ludziom, którzy mi pomogli podczas mojej tułaczki. Książka byłaby ładnym prezentem. Ponadto są niektóre nurtujące mnie tematy, na które chciałbym zwrócić uwagę społeczności. Blog mógłby się w tym przydać. Ciekawość Ostatnie pytanie - jak podróże wpłynęły na twój sposób postrzegania świata? Zacząłem postrzegać całą planetę jako swój dom. Zatarły mi się granice państwowe, językowe i kulturowe. Uświadomiłem sobie, jak wielki jest świat i że ja jestem jego maleńką cząsteczką. W ciągu ostatnich lat czas jakby stanął w miejscu i wydawało mi się, że to nie ja się poruszam, a cały świat kreci się wokół bez większej kontroli. Jak pisał Gombrowicz: „Jestem pyłkiem w tym wszystkim, ale pyłkiem koniecznym”. Dzięki za rozmowę. W poszukiwaniu zatartych szlaków Inków (5700 m n.p.m.) Wszystkie zdjęcia w artykule są własnością Michała Kucharskiego. Podpisy pod zdjęciami są także jego autorstwa. Edycja i korekta zawartości artykułu przeprowadzone przeze mnie.

Herbacianego przestwór oceanu  – weekend w Cameron Highlands (Malezja)

W SWOIM ŻYWIOLE

Herbacianego przestwór oceanu – weekend w Cameron Highlands (Malezja)

Spojrzałam smętnie na moje rozgrzebane Wan Tan Mee*, w których kawałki mięsa pobłyskiwały entuzjastycznie zielenią, zastanawiając się, co ja właściwie robię w obskurnej malajskiej knajpie o nieludzko wczesnej porze w sobotę. Ach tak – herbata. Przyjechałam tu oglądać herbatę. Westchnęłam w duchu, dochodząc w końcu do wniosku, że śmierdzące rybą kluski popijane kopi** to jednak nie najlepszy pomysł na śniadanie, i oderwawszy w końcu wzrok od jednego szczególnie zielonego kawałka, rozejrzałam się po okolicy. Binchang – miejscowość w Cameron Highlands, w której wyrzucił nas właśnie nocny autobus z Singapuru – nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Skupisko nieładnych hoteli w połączeniu z ciemnymi chmurami i podejrzanymi zapachami prezentowało się dość odpychająco. Nie tłukłam się jednak całą noc autobusem, żeby pooglądać sobie brzydkie budynki i smutnych ludzi. Jak już wspomniałam - zdradziecko zwabiły mnie tutaj krzaki herbaty. Po śniadaniu pokręciliśmy się trochę po szarej okolicy, znajdując przy okazji nasz hotel, ale niestety nie znajdując żadnego skutera do wypożyczenia. Przypadkowo trafiliśmy też na kolorową hinduską imprezę; nie wiem jednak, co było powodem tych żywiołowych celebracji, bo głośna muzyka (czy raczej – okropny hałas) zniechęciła mnie do podjęcia jakichkolwiek prób konwersacji. Z miłego zaproszenia na lunch nie skorzystaliśmy i wcale nie dlatego, że był wegetariański –  trochę szkoda nam na takie ekscesy było czasu. Nie tylko zresztą Hindusi w ten weekend oferowali nam darmowe posiłki, kolejnego dnia rano mieliśmy szansę śniadać ramię w ramię z buddystami, niestety także okazji tej nie wykorzystaliśmy (byliśmy już po śniadaniu, a ascetką to ja nie jestem, żeby umartwiać moje ciało dwoma azjatyckimi śniadaniami). Wracając jednak do dnia pierwszego, to dilera usług wynajmu skuterów znaleźliśmy w innym „mieście” (Tanah Rata), a właściwie to on znalazł nas, bo panów zbierających kasę za korzystanie z brzydkich toalet o motory z reguły nie pytamy. Jak każdy dotychczasowy pojazd, ten także lekko z nami nie miał -  już pierwszy nasz cel okazał się dla niego nie lada wyzwaniem i trudno nawet określić, czy próbie podołał, bo podczas wjazdu na górę Brinchang co jakiś czas jedno z nas musiało iść pieszo. Gunung Brinchang ma ponad 2 tysiące metrów (czyli 6 666 stóp) i jest najwyższym wzniesieniem w Malezji, na które można wjechać samochodem. Na górze znajduje się piętnastometrowa wieża widokowa, w naszym wypadku – z widokiem na gęste chmury. Znacznie ciekawszy okazał się położony niedaleko szczytu Mossy Forrest („omszały las”?), tyle że aby się do niego dostać, musiałam złamać przepisy i przejść przez ogrodzenie (proszę nie naśladować), ponieważ ze względu na prace renowacyjne las był zamknięty. Zdecydowałam się na te desperackie kroki, bo szanse, że ponownie zawitam do Cameron Highlands są raczej niewielkie, a roboty wydawały się być na ukończeniu. Dumna z występku bynajmniej nie jestem, ale powtórzyłabym go bez wahania, bo skąpana we mgle gęsta, zielona plątanina powykręcanych konarów i pni to obrazek żywcem wyjęty z opowieści o elfach i magicznych obrządkach. Cisza na szlaku (brak innych turystów) spotęgowała to „mistyczne” doznanie, którego w „omszałym lesie” można doświadczyć. Zjazd z góry okazał się być bułką z masłem (czy też – jak wolą Finowie – łatwą parówką), więc zakończywszy nielegalne zwiedzenie Mossy Forrest, szybko i bez problemów dostaliśmy się do położonej niedaleko góry Brinchang plantacji herbaty Boh, gdzie przeczekaliśmy deszcz, poznając historię plantacji i proces produkcji herbaty. Plantacja Boh to miejsce całkiem przyjemne – ładne krajobrazy, a herbata niezgorsza – tylko na tarasie widokowym trzeba uważać na  śmigające  między głowami selfiesticki. Czasu do stracenia nie było, więc zaraz po zaopatrzeniu się w herbaciane pamiątki wyruszyliśmy z powrotem na południe, zahaczając po drodze o smutną i nieciekawą pasiekę (Honey Bee Farm), jeden z licznych ogrodów kwiatowych (Rose Centre), a także „ogród motyli” (Butterfly Garden), gdzie oprócz przeróżnych owadów możecie zobaczyć na przykład węże bicze i skorpiony, a nawet białych ludzi, z którymi można sobie zrobić zdjęcie (na przykład ze mną). Cameron Highlands zawdzięczają swoją sławę nie tylko herbacie i kwiatom, ale także truskawkom, które w tym klimacie mają się nieźle i uprawiać je można na okrągło.  Do „truskawkowych farm” nas specjalnie nie ciągnęło, szczególnie, że główną na nich atrakcją było własnoręczne zbieranie owoców (zabawa na sto dwa…), więc truskawkowe żądze zaspokoić postanowiliśmy przy przydrożnym straganie, gdzie nabyliśmy piękne, czerwone okazy. Nie wszystko złoto, co się świeci, ale biorąc pod uwagę pogodę (dużo deszczu, mało słońca) zdziwić mnie smak owoców nie powinien. Trochę rozczarowani ładnymi acz niesłodkimi truskawkami postanowiliśmy poszukać ukojenia w krzaczkach herbaty. Dzień powoli chylił się ku końcowi, ale nie mogliśmy nie wykorzystać ostatnich (i zarazem pierwszych…) promieni słońca tego dnia, więc popędziliśmy skuterem w kierunku plantacji Bharat, która spodobała mi się bardziej, niż ta, którą odwiedziliśmy rano, mimo że ofertę dla turystów ma uboższą. Otoczeni zielonym bezkresem obejrzeliśmy zachód słońca, co było miłym zwieńczeniem męczącego i deszczowego dnia. Co ciekawe, herbata, którą można nabyć w plantacyjnym sklepiku z pamiątkami, sprowadzana jest z Chin… Drugi dzień optymistycznie przywitał nas słońcem, więc zaraz po szybkim śniadaniu, podczas którego stworzyliśmy zarys planu działania, wskoczyliśmy na skuter. Pierwszym punktem na naszej liście tego dnia była położona na pobliskim wzgórzu buddyjska świątynia Sam Poh, w której wierni w ciszy zapalali kadzidełka, strzeżeni przez umieszczone przed wejściem złote lwy. Co zaskakujące, świątynia ta poświęcona jest urodzonemu w XIX wieku admirałowi floty chińskiej, który był muzułmaninem i eunuchem. Tego dnia zobaczyliśmy także wodospady Parit i Robinson, chociaż nazywanie tego pierwszego wodospadem może prowadzić do błędnych wniosków, że warto go zobaczyć. Robinson z drugiej strony prezentuje się nieźle (zdjęcie poniżej), tylko wymaga więcej wysiłku – od parkingu dzieli go dwudziestominutowy spacer przez dżunglę. Cameron Highlands to mała idylla nie tylko dla herbacianych entuzjastów, ale także osób lubiących piesze wycieczki, bo szlaków tam sporo, z czego rzecz jasna skorzystaliśmy. Dopiero w połowie drogi trasą numer dziewięć zdecydowałam się dowiedzieć o niej czegoś więcej, co jednak okazało się nietrafionym pomysłem, bo według internetu na tym szlaku dochodzi czasem do napadów o charakterze rabunkowym. Mimo że byłam wtedy już zmęczona, to kroku przyspieszyłam; na szczęście do celu doszliśmy bez żadnych niezapomnianych przygód. Zmęczeni i brudni po leśnej przebieżce odpoczęliśmy w parku Mardi – gdzie można obejrzeć kwiaty, kupić nasiona i napić się kawy – poczym wsiedliśmy w autobus do Kuala Lumpur, kończąc tym samym naszą przygodę z Cameron Highlands. Podsumowując ten intensywny weekend w malezyjskiej krainie herbaty, muszę powiedzieć, że zachwycona Cameron Highlands raczej nie jestem. Pola herbaty rzeczywiście wyglądają niezwykle, a kwiaty są piękne, ale cena tych widoków jest wysoka. Herbata, ogrody i przede wszystkim warzywa w szybkim tempie zastępują lasy (często nielegalnie), co pociąga za sobą spadek liczby zwierząt, osuwiska, w których giną ludzie, brudne rzeki, powodzie (spłycenie koryt cieków wodnych), susze i ocieplenie klimatu. Krótko mówiąc – w Cameron Highlands dobrze się nie dzieje. Na dodatek nie jest tam nawet ładnie. Miasteczka są brzydkie i ponure, wielkie hotele przytłaczające, a cała okolica usiana jest prowizorycznymi budowlami, które psują krajobraz. Nie znaczy to jednak, że Cameron Highlands nie są warte Waszego czasu – zielonego morza herbaty nie zapomnicie nigdy, a lasów jeszcze wszystkich nie wycięto. * Wan Tan Mee – kluski z różnymi podejrzanymi kawałkami ** Kopi – kawa ze skondensowanym mlekiem Informacje praktyczne: Cameron Highlands Cameron Highlands to obszar w Malezji wielkości Singapuru, położony na wysokości około 1500 m. n.p.m. Wzgórza pokryte są głównie lasem tropikalnym i krzakami herbaty, ale sławę zawdzięczają także truskawkom i kwiatom.  Kiedy jechać? Jeśli nie lubicie tłumów i korków to unikajcie okresów świątecznych (np. Chińskiego Nowego Roku). Pora roku nie ma ona większego znaczenia, bo pada tam właściwie cały rok, a temperatura zazwyczaj mieści się w przedziale 15 – 25 stopni. Podobno w okresie wakacyjnym truskawki są słodsze (więcej słońca, mniej deszczu). W weekendy w Brinchang odbywa się nocny targ. Dojazd Z Singapuru: Autobus z centrum Singapuru do Brinchang jeździ raz dziennie (godzina 22:30) i kosztuje około 40-50 SGD. Z Brinchang wraca o 10 rano, do Singapuru przyjeżdża wieczorem. Z Kuala Lumpur: podróż autobusem trwa około 5 godzin, cena to 35 – 45 MYR. Istnieje bezpośredni autobus z Brinchang na lotnisko w Kuala Lumpur (godzina 17:30), 100 MYR. Z Ipoh: autobus jedzie 3 lub 4 razy dziennie, cena: 20 MYR. Przydatny link: easybook.com Transport na miejscu: Cena wypożyczenia skuteru to około 100 MYR za dobę (do negocjacji), samochodu – wyższa, ale niedużo. Skuter lub samochód można wypożyczyć w Tanah Rata (popytajcie np. w informacji turystycznej). Inne możliwości to taksówki lub wykupienie miejsca w zorganizowanej wycieczce, co jest chyba najbardziej najczęściej wybieraną  przez turystów opcją. Jedzenie W lokalnych knajpach jedzenie jest tanie, 10 – 15 MYR za obiad. W sklepach ceny podobne do polskich. Truskawki drogie – 10 MYR za małe pudełeczko. Alkohol drogi i trudno dostępny. Noclegi Dość drogo. My mieszkaliśmy w Snooze Cameron Highlands hotel – 130 MYR za noc (jeden z tańszych, które były dostępne w tym okresie).

„Beware with monkey” – długi weekend na Langkawi (Malezja)

W SWOIM ŻYWIOLE

„Beware with monkey” – długi weekend na Langkawi (Malezja)

W SWOIM ŻYWIOLE

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, czyli o tym, czego w Finlandii zaakceptować nie potrafiłam

Kolejny raz biorę udział w projekcie organizowanym przez Klub Polki na Obczyźnie, tym razem jednak zamiast Finlandię wychwalać, będę marudzić, rzec zatem by można – będę w swoim żywiole. Zdecydowałam się na podjęcie tego smutnego tematu, ponieważ im dłużej mieszkam w Singapurze, tym bardziej tęsknie za Finlandią, a co za tym idzie, zaczynam Kraj Tysiąca Jezior w swojej głowie idealizować. Czas, Proszę Państwa, powrócić na ziemię, w czym właśnie ma mi pomóc nowy projekt klubu. Do czego nie mogłam przyzwyczaić się w Finlandii? Oto moje top five: 1. Pogoda Choćbym w Finlandii mieszkała i sto lat, do fińskiej pogody nie przyzwyczaiłabym się za Chiny Ludowe. Pogoda w Skandynawii jest depresyjna nad wyraz i nawet nie chodzi o to, że jest zimno (w końcu duży mróz oznacza zazwyczaj słońce). Chodzi o te ciągnące się w nieskończoność bezbarwne tygodnie, gdy deszcz ze śniegiem pada poziomo (bo wieje silny wiatr), a człowiek zastanawia się, kiedy ostatnio widział niebieskie niebo i czy to aby na pewno było w tym dziesięcioleciu. Herbata, koc i książka to niezłe połączenie, ale dość szybko się nudzi, szczególnie gdy pomyślimy o tych wszystkich pięknych jeziorach i lasach, które w Finlandii są na wyciągnięcie ręki. Żartów na temat fińskiego lata jest bez liku (chociażby: Uwielbiam fińskie lato, to najpiękniejszy dzień w roku!) i muszę Wam powiedzieć, że wcale nie są one specjalnie przesadzone. Trzeba jednak przyznać, że choć krótkie i często chłodne, fińskie lato jest piękne. Zima także potrafi być bardzo ładna, gdy tylko spadnie śnieg, który rozświetli nieco mroki północy, zamarzną jeziora i morze. Nie lubię zimna, ale potrafię docenić takie obrazki. Gorzej, gdy muszę je oglądać w maju… Lato w Laponii 2. Kawa Fińskiej kawy nie akceptuję i sięganie po nią jest w moim przypadku przejawem największej desperacji. Kiedyś próbowałam zabić jej gorzko-kwaśny smak, dodając duże ilości mleka i cukru, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że taka mieszanka jest jeszcze bardziej ohydna. Najgorsze jest to, że w wielu miejscach (na przykład stołówkach, przydrożnych knajpkach) człowiek nie ma żadnego wyboru. Kwaśna, czarna, fińska mikstura albo nic. W bardziej wyrafinowanych okolicznościach można dostać zagraniczne marki, ale filiżanka takiej kawy jest wtedy droższa. Na pociechę dodam, że fińskie ciasta, które można kupić z kawą, są zazwyczaj bardzo smaczne. 3. Makkara O ile do fińskiej kawy w przypływie obezwładniającej senności potrafię się jeszcze zmusić, o tyle fińska „kiełbasa” (czyli makkara) odstręcza mnie totalnie. Gdy widzę skwierczącą na grillu makkarę, zaczynam się zastanawiać, czy nie przyjemniej byłoby zjeść żarzący się pod nią węgiel. Na temat fińskiej „kiełabasy” rozwodziłam się nie raz, więc powtarzać się nie będę; więcej niesmacznych szczegółów znajdziecie chociażby w pierwszej części „Fińskich kuriozów”. Czuję się jednak w obowiązku dodać, że moja niechęć do tego specjału wiązać się może z faktem, że mieszkając w Finlandii, otrzymywałam dość regularnie dostawy kiełbasy z Polski, więc żadnych prób akceptacji makkary się nawet nie podjęłam. Fińska „kiełbasa” 4. Jak wszyscy to wszyscy Ktoś kiedyś powiedział (jakiś komik?), że Finowie nie lubią się wyróżniać, ponieważ jest ich mało. Łaknąc poczucia przynależności do swojej niewielkiej wspólnoty, mieszkańcy Kraju Tysiąca Jezior chętnie wstępują na ścieżkę dezindywidualizacji, czyli otaczają się takimi samymi rzeczami i prowadzą podobny tryb życia. Mimo że powodu takiego stanu rzeczy upatruję w innych cechach Finów, to z tą obserwacją nie potrafię się nie zgodzić. O tym dlaczego mieszkań w Finlandii nie jest łatwo od siebie odróżnić, pisałam już wcześniej, więc wracać do tego nie będę. Zresztą mało mnie obchodzi, co taki Fin ma w domu lub jak się ubiera. Bardziej irytującym aspektem fińskiej unifikacji jest ich tryb życia. Na przykład gdy nadchodzi Junannus (czyli Noc Świętojańska), wszyscy Finowie wyjeżdżają do swoich domków letnich (po fińsku mökit). Deszcz ze śniegiem, mróz, orkan – nieważne, Finowie jadą nad jezioro, koniec, kropka. Pamiętam Juhannusa, gdy pogoda była naprawdę pod psem, cały czas lało i wiał zimny, przenikliwy wiatr, a mimo to miasto, w którym mieszkałam, wyglądało, jakby przeszła przez nie zaraza – żadnych samochodów, żadnych ludzi, cisza. Wszyscy siedzą w lesie. I nie przetłumaczysz takiemu Finowi, że pić alkohol równie dobrze można w domu, a nad wodę pojechać w jakiś cieplejszy weekend… Podobnie sprawa wygląda z wakacjami, na które wszyscy udają się w lipcu. Niby normalna rzecz, z drugiej jednak strony są jeszcze inne miesiące, szczególnie gdy człowiek planuje urlop w ciepłych krajach. Lipcowy wakacyjny szał może też wytrącić z równowagi, gdy na przykład stoimy pod zamkniętymi drzwiami jakiegoś urzędu, który zmienił godziny otwarcia z powodu urlopów… 5. Ordnung muss sein! Ogólnie rzecz biorąc, jestem osobą, która lubi mieć plan (tylko życia nie potrafię sobie jakoś zaplanować), ale przy przeciętnym mieszkańcu Finlandii czuję się jak królowa chaosu i dezorganizacji.  Spontaniczność w naturze Finów nie leży zupełnie, co może czasem dać się we znaki, bo tak naprawdę, co za różnica, o której za dwa tygodnie spotkamy się na sunnuntai brunssi (niedzielny brunch)? Dla Fina jest to różnica diametralna i dopóki wszystko nie będzie zapięte na ostatni guzik, Fin będzie niespokojny. Gdy Fin jedzie na wakacje, musi mieć zarezerwowane i zaplanowane wszystko i to najlepiej z rocznym wyprzedzeniem. Podróż w nieznane w grę nie wchodzi, w końcu w takim wypadku istnieje duża szansa, że trzeba by z kimś porozmawiać (!), można by się gdzieś PRAWIE spóźnić (!!!), nie mówiąc o możliwości trafienia na hotel nie spełniający odpowiednich standardów, co oznaczałoby koniec świata. Zatem jeśli planujecie wakacje w fińskim towarzystwie, radzę uzbroić się w cierpliwość, szczególnie, że Finowie mają także tendencję do przejmowania się totalnie nieistotnymi detalami. Ich zamiłowanie do porządku nie dotyczy bynajmniej tylko organizacji czasu, ważne jest też przestrzeganie wszelkich zasad – w tym tych niepisanych. Pamiętam jak pewna Finka zadzwoniła kiedyś do nas o siódmej rano z pretensjami, że nasz samochód stoi za blisko jej pojazdu, w konsekwencji czego ona nie może do niego wsiąść. Pomijając fakt, że zdobycie numeru telefonu na podstawie numeru rejestracyjnego w tym wypadku było dość skomplikowane, to samochody wcale nie stały tak bardzo blisko siebie, jak mogłoby się wydawać, i nawet jeśli bała się, że wchodząc od strony kierowcy może się pobrudzić (chodzi o to, że była przy tuszy), to zawsze mogła dostać się od strony pasażera. Lepiej jednak spędzić kwadrans na mrozie, próbując zdobyć numer telefonu obcej osoby, i przy okazji spóźnić się do pracy, niż odpuścić i nie wykorzystać okazji do nauczenia ludzi porządku. Gwoli usprawiedliwienia dodam, że niefortunne położenie naszego samochodu nie wynikało z naszej nieudolności czy złośliwości, na parkingu po prostu nie było miejsca. Mimo wszystko opisana przeze mnie sytuacja była wyjątkowa – Finowie nie mają zwyczaju dzwonić do obcych ludzi. Preferują raczej zostawianie anonimowych liścików, na przykład przyklejają taki świstek z pretensjami na Twój rower, bo postawiłeś go za blisko wejścia do bloku. Muszę przyznać, że w dużej mierze rozumiem Finów – sama lubię ład i zasady – nie mogłam jednak przyzwyczaić się do ich skrajnego podejścia do sprawy. To wszystko powiedziawszy, śpieszę dodać, że Finlandia to piękny kraj, w którym całkiem dobrze się żyje, a Finowie to mili ludzie z fantastycznym poczuciem humoru. Proszę zatem moje malkontenctwo traktować z lekkim oka przymrużeniem i wybaczyć generalizowanie. Jesienny projekt dedykujemy akcji „AUTOSTOPEM DLA HOSPICJUM” – Przemek Skokowski wyruszył autostopem z Gdańska na Antarktydę, by zebrać 100 tys. zł. na Fundusz Dzieci Osieroconych oraz na rzecz dzieci z Domowego Hospicjum dla dzieci im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku. Na chwilę obecną brakuje 35 tys. Jeśli podoba Ci się nasz projekt, bardzo prosimy o wsparcie akcji dowolną kwotą. Więcej info:  https://www.siepomaga.pl/r/autostopemdlahospicjum

Z dziennika antropofoba: Singapurska odskocznia – Lazarus, Kusu i Wyspa Świętego Jana (Southern Islands)

W SWOIM ŻYWIOLE

Z dziennika antropofoba: Singapurska odskocznia – Lazarus, Kusu i Wyspa Świętego Jana (Southern Islands)

Już nie ma dzikich plaż – chciałoby się zanucić, stojąc na smutnym wybrzeżu Singapuru i podążając smętnie wzrokiem za sunącymi po niezbyt czystej wodzie wielkimi kontenerowcami. Z coraz większą melancholią wspominam fińskie jeziora ukryte w cichych, niekończących się lasach, spacery bezludnym brzegiem morza. Tęsknię za „swoim” polskim jeziorem, nad którym kiedyś mieszkałam. Po przyjeździe do Singapuru starałam się znaleźć substytut tych miłych memu sercu miejsc, ale szło mi marnie. Jeziorko, niedaleko którego mieszkam mi się nie podoba, a jeśli chodzi o morze, to już na wstępie zostałam sprowadzona na ziemię informacją, że sytuacja plażowa w Singapurze prezentuje się nad wyraz kiepsko, a jeśli chcę popływać, to skupić się powinnam raczej na basenach. Moje pierwsze wycieczki „w poszukiwaniu morza” rzeczywiście nie nastroiły mnie optymistycznie, szczególnie, że obejmowały dość długi i męczący dojazd. Mimo wakacyjnej pogody, basenu i podświetlonych palm przed blokiem, trudno mi się poczuć tutaj jak na wakacjach i bynajmniej nie wynika to z faktu, że dużo czasu spędzam w pracy. Problem leży raczej w tym, że nie potrafię sobie znaleźć tutaj miejsca, w którym czułabym się dobrze, mimo że co tydzień udaję się na jego intensywne poszukiwania. Singapur to wielka, zatłoczona metropolia, a ja zaczęłam coraz poważniej brać po uwagę możliwość, że w moim mózgu powoli kiełkuje ziarenko antropofobii, o którego istnieniu wiedziałam już dawno, ale które nie dawało mi się specjalnie we znaki dopóki nie zaczęłam odwiedzać Azji. Odcinając się jednak od tego posępnego tonu, spieszę donieść, że mgiełka mojego zniechęcania została  ostatnio nieco rozproszona, a to za sprawą małej wysepki Lazarus, na którą wcale nietrudno się z Singapuru dostać (15 minut promem). Nie znajdziecie może na niej plaży rodem z karaibskich widokówek (znajdziecie za to sporo śmieci…), ale mimo wszystko jest to miejsce przyjemne i co najważniejsze dość puste – nawet w niedziele nie spotkacie tu wielu ludzi, optymistycznie więc zakładam, że w tygodniu musi być wyludnione kompletnie. Lazarus połączony jest z Wyspą Świętego Jana, na której znajduje się „przystanek” dla promów. Trzecia z Południowych Wysp to położona w pobliżu mała Kusu. Niewielkie zainteresowanie ludzi wysepkami w dużym stopniu wynika pewnie z faktu, że brak na nich restuaracji i sklepów. Mam nadzieję, że ten stan rzeczy utrzyma się jak najdłużej. Wyspa Świętego Jana (Saint John’s Island) Pagórkowata Wyspa Świętego Jana ma za sobą trudną przeszłość, której fragment nadal straszy turystów drutami kolczastymi i wieżyczkami wartowniczymi. Zanim jednak zbudowano na niej więzienie dla polityków, morscy imigranci – potencjalni trędowaci – poddawani byli na wyspie kwarantannie. Swojego czasu znajdował się tutaj także ośrodek dla osób uzależnionych od opium. Dzisiaj główną atrakcją na Wyspie Świętego Jana jest mała plaża z widokiem na Singapur (jeśli tylko powietrze jest wystarczająco czyste…), a także miejsca na pikniki i mini-szlaki dla pieszych i rowerzystów. Zobaczycie tu również kilka zaniedbanych budynków, rzadkie gatunki drzew namorzynowych, wiele śpiących kotów i (podobno) niezłą rafę koralową. Plaża na Wyspie Świętego Jana (w tle ledwie widoczne miasto) Koty – widok na wyspie nad wyraz popularny Jeden z marniejących domów Lazarus Połączony lubianym przez wędkarzy deptakiem z Wyspą Świętego Jana zielony Lazarus jest trochę bardziej dziki; nie znajdziecie tutaj nawet toalet. Główną zaletą wyspy jest piaszczysta plaża przypominająca z lotu ptaka nerkę i turkusowa woda – rzecz w Singapurze niespotykana (spójrzcie na zdjęcie umieszczone nad wpisem). Zgrzytem na tym ładnym obrazku są niewątpliwie kontenerowce widoczne w oddali, drogie łodzie widoczne nieco bliżej oraz porozrzucane gdzieniegdzie śmieci, ale i tak czas na Lazarusie mija bardzo przyjemnie i nie mogę się doczekać, kiedy wybiorę się tam ponownie – tym razem z odpowiednim wyposażeniem, czyli kocem, prowiantem i książką. Z trzech Południowych Wysp to właśnie Lazarus polubiłam najbardziej. Lazarus Przedstawiciel „lokalsów” Serce roście! Kusu Wyspa Kusu jest bardzo mała, ale pewnie najciekawsza ze wszystkich trzech. Poza dwoma plażami i miejscami na piknik znajdują się tutaj bowiem atrakcje następujące: sanktuarium żółwi, taoistyczna świątynia Tua Pek Kong oraz trzy dziewiętnastowieczne, super-żółte malajskie ołtarze (Kusu Kramats). Te ostatnie położone są wśród pozostałości lasu na szczycie wzgórza – żeby się do nich dostać, pokonać trzeba 152 stopnie. Jeśli borykacie się z problemami w małżeństwie lub ledwo wiążecie koniec z końcem, Kusu Kramats podobno są dobrym miejscem, żeby o tym poinformować lokalne bóstwa. Z wyspą wiążą sie także różne, przedziwne legendy – większość z nich obraca się wokół gigantycznych żółwi, które ratują ludzi. W okolicach października/listopada możecie się na Kusu natknąć na tysiące taoistów, którzy co roku oddają tutaj hołd swoim bogom. Żółwiowa świątynia – Tua Pek Kong Świątynia na wzgórzu (Kusu Kramats) Informacje praktyczne Promy odpływają z Marina South Pier (dojedziecie tam MRT). Pierwszym przystankiem promu jest Wyspa Świętego Jana (podróż trwa 15 minut), następnie płynie on do Kusu (jeszcze krócej). Promy pływają kilka razy dziennie, w weekendy częściej i do późniejszej godziny. Godziny i ceny najlepiej sprawdzić tutaj (z tym, że my popłynęliśmy promem, którego w rozkładzie nie było – najwyraźniej, gdy jest popyt, częstotliwość się zwiększa). Na Świętym Janie można wynająć bungalow; inne formy noclegu są nielegalne, aczkolwiek zasada ta podobno jest czasem przez ludzi łamana.

Jak tanio podróżować po Finlandii? Przewodnik praktyczny

W SWOIM ŻYWIOLE

Jak tanio podróżować po Finlandii? Przewodnik praktyczny

Jaszczurki, gniazdka i prywatny basen, czyli jak się mieszka w Singapurze – pierwsze wrażenia

W SWOIM ŻYWIOLE

Jaszczurki, gniazdka i prywatny basen, czyli jak się mieszka w Singapurze – pierwsze wrażenia

Powiedziałabym, że przeprowadzka z Finlandii do Singapuru była dla mnie niczym zimny prysznic, gdyby nie to, że słowo „zimny” w odniesieniu do tej sytuacji brzmi trochę niedorzecznie. Jeśli chodzi o średnią roczną temperaturą powietrza, to różnica między Helsinkami a Singapurem wynosi jakieś 25 stopni. Prysznic zatem był dość ciepły, ale nadal gwałtowny i niespodziewany. Mieszkając w Finlandii, łatwo jest zapomnieć, że na świecie są miejsca, w których życie wiąże się z ciągłą walką o kawałek przestrzeni, czy to w metrze, czy w bloku mieszkalnym. W Singapurze jest głośno i tłoczno, a człowiek wieczorem w supermarkecie czuje się bardziej przytłoczony, niż w Polsce przed zbliżającym się długim weekendem, kiedy to jeden dodatkowy dzień wolny wpędza Polaków w jakieś zakupowe obłąkanie. I pomyśleć, że w Singapurze nie jest wcale tak źle w porównaniu z innymi azjatyckimi tygrysami… Ilości śmieci i innych zanieczyszczeń, które w Azji są beztrosko produkowane zmuszają człowieka do rozmyślań, jaki sens właściwie mają te wszystkie ograniczenia i środowiskowe podatki narzucane na ludzi w Europie. Trochę pocieszający jest jedynie fakt, że w Singapurze jest wiele parków i ogrodów, które są bardzo ładne i zadbane, i dają nieco wytchnienia od zgiełku i betonu. Wróćmy jednak do tematu tego wpisu, czyli mojej dotychczasowej, całkiem ciekawej przygody z mieszkaniami w Singapurze. Pierwsze dwa tygodnie spędziliśmy w bardzo dużym (160 metrów) i drogim mieszkaniu, które zorganizował nam nasz pracodawca. Mimo że czyste i ładne, do gustu mi kompletnie nie przypadło, co może mieć związek z faktem, że nasz komitet powitalny w mieszkaniu obejmował największego karalucha, jakiego w życiu widziałam. Do tej pory nie wiedziałam nawet, że mogą one osiągać takie rozmiary. Zamarłam na ten dla mnie niecodzienny widok, zastanawiając się intensywnie, czy jest sens porywać się na takiego potwora z moim letnim bucikiem, który nie był wcale dużo większy od owada. Następnego dnia rano natknęłam się w kuchni na kolejnego karaczana, tym razem w trochę bardziej sensownym rozmiarze, ale za to bezradnie leżącego na grzbiecie. Ponownie mnie zmroziło – czy tutaj karaluchy spadają z sufitów…!? Szybko się okazało, że karaluchy to nie jedyni nasi współlokatorzy – pochody mrówek przecinały nasze ściany i podłogi w wielu miejscach, a w zostawionej na chwile szklance po soku, szybko tworzyło się mrówkowe cmentarzysko. Jedynym naszym towarzyszem, który zdobył moje względy, był mały gekon, ale cóż taka jaszczureczka mogła zdziałać w morzu mrówek, o karaluchach większych od niej nawet nie wspominając? Mieszkanie trzeba było szybko opuścić – nie ze względu na robactwo (które tutaj to podobno normalna sprawa), tylko cenę. Niestety znalezienie innego okazało się nie lada wyzwaniem… W Singapurze wynajmowanie mieszkania to bardzo droga zabawa, dlatego wielu ludzi wynajmuje pojedyncze pokoje (często są to duże pokoje z łazienką, tak zwane „master roomy”), ale my się uparliśmy i stwierdziliśmy, że lepsza mała kawalerka niż duży pokój i nieznani (tym razem ludzcy) współlokatorzy. Takie rzeczy to się przerabiało na studiach. W końcu dopięliśmy swego, ale cały czas zastanawiamy się, czy podjęliśmy słuszną decyzję, bo to że desperacką, wątpliwości nie podlega. Wyboru dużego nie mieliśmy, mieliśmy za to duże wymagania – poza brakiem współlokatorów zależało nam także na kuchni (tak, w Singapurze kuchnia to nic pewnego), basenie i oczywiście odpowiedniej lokalizacji. Kombinacja tych warunków okazała się prawie że nie do przeskoczenia, ostatecznie jednak udało nam się znaleźć malutkie mieszkanie prywatne, co wiąże się z tym, że na nasze zamknięte osiedle (trzy duże bloki) przypada ogromny basen, siłownia i kilka innych atrakcji. Jedynym minusem jest przejeżdżające zaraz obok naszego okna metro. Nie jest nam łatwo zaakceptować fakt, że tak cicho, jak w Finlandii, to tutaj nigdy nie będzie… Wracając do pozytywów, to nasz basen oblegany nie jest, a późnym wieczorem kompletnie w nim pusto i wtedy właśnie najbardziej lubię z niego korzystać. O tej porze trzeba tylko uważać na chodnikach, opanowane są one bowiem przez olbrzymie ślimaki, a wdepnięcie w takiego mega-mięczaka to nic przyjemnego. Nasze mieszkanie prezentuje się wcale nieźle, bo mimo że małe, to jest jasne i nowe. Szczerze mówiąc, wygląda trochę, jak plan zdjęciowy do katalogu Ikei, ale to chyba kolejna rzecz, z którą muszę się pogodzić – jeśli będę kontynuować te częste przeprowadzki, moje lokum najprawdopodobniej zawsze będzie urządzone w stylu najtańszej Ikei… Co ciekawe w singapurskich łazienkach nie ma gniazdek (podobnie jak w Anglii), co mnie trochę irytuje. Całe szczęście, że Anglicy nie dotarli tutaj ze swoimi śmiesznymi podwójnymi kranami (no wiecie – jeden do lodowatej wody, drugi do wrzątku). Jedynym dopuszczalnym rodzajem gniazdka w łazience w Singapurze jest specjalny kontakt przeznaczony dla maszynek do golenia. W takim wypadku jego włącznik (tak, gniazdka tutaj maja włączniki) znajduje się na zewnątrz łazienki, podobnie zresztą jak włącznik ciepłej wody. Nie wiem ile razy sobie o tym przypominałam, stojąc już pod prysznicem; chyba w końcu zawieszę sobie na drzwiach kartkę: WŁĄCZ GRZAŁKĘ! Ciepłej wody w kuchni nie ma za to w ogóle. Z innych singapurskich ciekawostek mieszkaniowych (które nas akurat nie dotyczą) można by wymienić prywatne schrony w mieszkaniach (nawet na wysokich piętrach) i pralki na balkonach. Á propos pralek – w Singapurze najczęściej piorą one w zimnej wodzie. We wszystkich blokach funkcjonują zsypy, więc latać ze śmieciami nigdzie nie trzeba. Na szczęście w skład naszego domowego inwentarza wchodzi tym razem tylko mała jaszczura, innych gości na razie nie zaobserwowałam. Nie zaobserwowałam także sąsiadów, jedynymi śladami ich obecności są buty na korytarzu (obuwie zostawia się tutaj przed drzwiami), ujadanie psa za ścianą i małe ognisko w garnku, które pewnego dnia paliło się przed windą na naszym piętrze. Nie wiem, czemu miało służyć to ostatnie (odpędzanie złych duchów?), tak samo, jak nie rozumiem tutaj wielu innych rzeczy i samych Singapurczyków, którzy podobno mówią po angielsku (a właściwie w języku zwanym singlish). Zaczynam podejrzewać, że cykl „Kurioza singapurskie” będzie jeszcze bardziej rozbudowany, niż ten poświęcony Finlandii… Zatem „zostańcie nastrojeni”, bo będzie ciekawie! Mieszkania w Singapurze trochę bardziej praktycznie Ogólnie rzecz biorąc, bloki w Singapurze podzielić możemy na te zbudowane przez państwo (tak zwane HDB – od Housing Development Board), w których mieszka znaczna część ludzi (prawie 90 %) oraz droższe, prywatne kondominia (condo) – w jednym z nich mieszkamy my.  Wynajęcie mieszkania czy pokoju w Singapurze to duży wydatek, nawet w przypadku najtańszych opcji w blokach HDB, których to opcji nie polecam, bo takie mieszkania zazwyczaj nie są w dobrym stanie, o umeblowaniu i klimatyzacji nawet nie wspominam. Z kolei Master room (pokój z łazienką) w bloku typu condo w dobrej lokalizacji to często wydatek rzędu 5 tysięcy złotych… Jest to dużo nawet jak na singapurskie zarobki. Mieszkania HDB są rzecz jasna tańsze od tych prywatnych, ale właściwie na tym ich zalety się kończą, przynajmniej gdy porównujemy je z kondominiami. Mimo że mieszkania HDB są wydzierżawiane ludziom na okres 99 lat (tak, żeby czuli się, jak właściciele), to jednak rządzi nimi państwo i ono ustala zasady, których trzeba przestrzegać. Co ciekawe, rząd dba także o to, żeby w takim bloku mieszkały różne narodowości, a tym samym nie tworzyły się getta. Trochę więcej o mieszkaniach HDB znajdziecie na blogu Przemka. Wszystkie bloki w Singapurze wyglądają dobrze, ponieważ przepisy nakazują malowanie ich co pięć lat.  Jak już wspomniałam, znalezienie mieszkania w Singapurze to wyzwanie. Popularne jest tutaj zatrudnianie do poszukiwań agentów – wtedy jest łatwiej i bezpieczniej, ale dość drogo. Wydaje mi się, że równie dobrze możecie sami przeglądać oferty w internecie i uważać, żeby Was nikt nie oszukał (czyli nie dawać nikomu żadnych pieniędzy przed zobaczeniem mieszkania i podpisaniem umowy z właścicielem). Na tym zakończę, jeśli jednak macie jakieś pytania dotyczące mieszkań w Singapurze, piszcie śmiało.

Singapur – Miasto Ogrodów część I: Singapurskie Ogrody Botaniczne

W SWOIM ŻYWIOLE

Singapur – Miasto Ogrodów część I: Singapurskie Ogrody Botaniczne

„Pamiętajcie o ogrodach” śpiewał kiedyś Janusz Kofta i pewne jest, ze Singapurczycy nie zapomnieli, co więcej  w dziedzinie ogrodnictwa wspięli się na spektakularne szczyty. Jedyną „rysa na szkle” może być fakt, ze prawie każdy milimetr singapurskiej ziemi został przemielony przez człowieka i nie znajdziecie tutaj właściwie żadnych pozostałości dzikiej przyrody (może jedynie mikro-skrawek lasu deszczowego). Nie można jednak nie zachwycać się tymi stworzonymi ab ovo idyllicznymi zakątkami i cieszyć faktem, że nowoczesny, gęsto zaludniony Singapur na miano Miasta Ogrodów bezsprzecznie zasługuje. Postanowiłam dać wyraz mojemu zachwytowi i stworzyć cykl wpisów na blogu poświęcony właśnie tutejszym parkom. Tym razem (wyjątkowo) nie będę skupiać się na moich przygodach czy przemyśleniach, ale raczej na obrazach, ciekawostkach i praktycznych informacjach. Mam nadzieję, że za złe mi tego mieć nie będziecie. Moją listę otwierają Ogrody Botaniczne (Singapore Botanic Gardens), które z pewnością na to wyróżnienie zasługują, ponieważ jest to jedyny obiekt w Singapurze, który znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO (i to zaledwie od miesiąca - został na nią wpisany 4 lipca 2015). Za rok założenia ogrodu przyjmuje się 1859, co czyni go najstarszym w Singapurze, ale początki parku sięgają jeszcze dalej, dokładniej roku 1822, kiedy to Sir Stamford Raffles powołał do życia Ogród Botaniczny i Eksperymentalny, którego celem były badania i uprawa roślin dla człowieka potencjalnie użytecznych. Ogród ten zamknięto po kilku latach i potrzeba było kolejnych trzydziestu, żeby powrócił do życia, tym razem już jako park w angielskim stylu (zaprojektowany przez Szkota), którego modyfikacje zakończyły się tym, co możemy zobaczyć współcześnie. Nadal jednak prowadzono tam przeróżne badania, a jednym z największych sukcesów instytucji było wprowadzenie do uprawy kauczukowca (około roku 1890). Drzewo to stało się główną rośliną uprawną w regionie i znacznie przyczyniło do jego transformacji. Park rozciąga się na 74 hektarach i znajdziecie w nim wiele miłych dla oka atrakcji, miedzy innymi Narodowy Ogród Storczyków, wspomniany skrawek lasu deszczowego, jeziorka, strumienie, wodospady i przeróżne ogrody tematyczne. Jeśli czasu macie w bród i nie meczy Was singapurska aura, bierzcie kocyk pod pachę i trochę prowiantu do plecaka, bo w Ogrodach Botanicznych można spokojnie spędzić miło cały dzień. Podobno są one najliczniej odwiedzanym tego typu parkiem na świecie, nastawcie się zatem, że w dni wolne jest tam dość tłoczno, ale nie na tyle, żeby było to męczące – wolna ławka w cieniu zawsze się znajdzie. W ogrodach nie brakuje także przedstawicieli królestwa zwierząt – możecie natknąć się tutaj między innymi na wielkie jaszczurki czy czarne łabędzie. Narodowy Ogród Storczyków Główną atrakcją parku jest niewątpliwie piękny Ogród Storczyków, założony w roku 1928 i będący największą wystawą tych roślin na świecie. Znajduje się tutaj ponad tysiąc gatunków storczyków i ponad dwa tysiące hybryd – niektóre z nich są naprawdę niezwykłe! Co ciekawe wiele z tych hybryd nazwano na cześć polityków i artystów, którzy odwiedzili ogród, na przykład byłego premiera Finlandii Mattiego Vanhanena – jego storczyk nazywa się Dendrobium Matti. Chwilę wytchnienia od lejącego się z nieba żaru znajdziecie w Cool House, gdzie w przyjemnej temperaturze możecie obejrzeć orchidee pochodzące z wyżej położonych partii tropików. Warto wspomnieć także o znajdującym się w ogrodzie zabytkowym budynku Burkill Hall, zbudowanym w stylu kolonialnym w 1868 roku. Ścieżki wśród zachwycających, wielobarwnych kwiatów, pełne uroku altanki, łuki, fontanny – singapurski Narodowy Ogród Storczyków to prawdziwa idylla… Ogrody tematyczne, las deszczowy i inne atrakcje W parku znajduje się kilka ciekawych ogrodów tematycznych, między innymi Ogród Ewolucji, który zabierze Was w szybką podróż w czasie do początków istnienia Ziemi, Ogród Leczniczy, gdzie zobaczycie ponad 400 roślin z Azji Południowo-Wschodniej, które cechują się właściwościami leczniczymi (część ta obejmuje także rośliny trujące, ale zobaczyć je można tylko z przewodnikiem) i odurzający spacrowiczów Ogród Wonny – najlepiej odwiedzać go późnym wieczorem, wtedy najbardziej pachnie i jest ładnie oświetlony. Warto wyróżnić także Ogród Imbirowy z wodospadem i urokliwym oczkiem wodnym (zdjęcie nad wpisem) i super-zielony Ogród Ulistnienia, gdzie oprócz przeróżnych liści, zobaczyć można także mięsożerne dzbaneczniki. Ogrody tematyczne są ciekawe i bardzo ładne, ale mnie najbardziej do gustu przypadł wspomniany skrawek lasu deszczowego. Ścieżka prowadząca przez las jest dość długa, zacieniona i najczęściej pusta, więc spaceruje się tam całkiem przyjemnie. Humor popsuć może tylko myśl, że z pokrywających niegdyś wielkie obszary lasów deszczowych ostał się tylko ten mizerny wyimek… Singapur jest jednym z dwóch miast na świecie, w granicach których znajduje się las deszczowy. Drugim jest Rio de Janeiro. Co jeszcze oferują Singapurskie Ogrody Botaniczne? Bardzo wiele, chociażby wielki ogród dla dzieci, zabytkowe budynki, jeziora (nad brzegiem jednego z nich można zobaczyć pomnik Fryderyka Chopina), a także restauracje, kawiarnie (dość drogie…) i oczywiście sklepy z pamiątkami. Od czasu do czasu w parku organizowane są również koncerty. Dla mnie jednak Ogrody Botaniczne to przede wszystkim dziesiątki ładnych i spokojnych zakątków, w których można nieco odpocząć od zgiełku wielkiego miasta, mimo że znajduje się ono „tuż za rogiem”… Informacje praktyczne Jak dojechać? Najłatwiej metrem (MRT) – żółta linia (Circle Line), przystanek: Botanic Gardens (zaraz obok wejścia do parku). Można także skorzystać z autobusów i taksówek (więcej na stronie ogrodów). Godziny otwarcia i ceny. Ogród otwarty jest od 5 rano do północy, a wejście jest darmowe (toalety także), jedynie część poświęcona storczykom (National Orchid Garden) rządzi się innymi prawami – bilet kosztuje 5 dolarów (dzieci poniżej 12 lat oraz posiadacze singapurskich numerów NRIC/FIN za darmo), a otwarta jest od 8:30 do 19:00 (bilety kupić można do 18:00!). Inne sprawy. Na miejscu można sobie wziąć darmową mapę ogrodów. Ogrody są duże, więc najlepiej przeznaczyć na nie kilka godzin albo nawet cały dzień (fajne miejsce na piknik).

Park Narodowy Pallas-Yllästunturi, czyli  wiosną w Laponii

W SWOIM ŻYWIOLE

Park Narodowy Pallas-Yllästunturi, czyli wiosną w Laponii

Na szlak weszliśmy o godzinie jedenastej wieczorem w Pallas, skąd rozpoczęliśmy marsz w kierunku północnym (ku miasteczku Hetta, spójrzcie na mapkę po prawej). Pogoda nie przedstawiała się najgorzej, było zimno, ale słońce co chwilę przebijało się przez chmury (białe noce), a wiatr nie dawał się bardzo we znaki. Nie można jednak powiedzieć, że dopisywał mi dobry nastrój – od najbliższego miejsca, w którym mogliśmy rozpalić ognisko, dzieliło nas osiem kilometrów, a ja niejasno zaczęłam podejrzewać, że w moim plecaku formuje się supermasywna czarna dziura, bo na wadze przybierał znacząco z każdym moim krokiem. Wspinałam się więc wolno pod górę owładnięta ponurymi myślami, a perspektywa noclegu w zimnym namiocie sił mi jakoś nie dodawała. Moje niewesołe, wewnętrzne dywagacje przerwał dopiero widok dwóch wyprzedzających nas chłopaków. Trochę to dziwne, gdy w czerwcu o północy spotykasz na szlaku ludzi niosących deski snowboardowe. Szczególnie, że podobnie jak my, oni także na ten szlak dopiero co weszli. Powiodłam za nimi zdumionym wzrokiem, zastanawiając się, gdzie oni właściwie planują na tych deskach jeździć i dlaczego chcą to robić w środku „nocy”. Pozostałości śniegu przedstawiały się momentami dość imponująco, ale mimo wszystko były to tylko pozostałości. Wzruszyłam w końcu ramionami, ostatecznie miałam swoje powody do zmartwień. Szczególnie przykry był jeden, pięciokilometrowy. Pierwszą noc spędziliśmy w namiocie w otoczeniu śniegu i skarłowaciałych drzew, które niestrudzenie prezentowały słońcu swoje jasnozielone zaczątki listków. Drzewa w Laponii nie mają wiele czasu; krótka, niosąca nadzieję wiosna niedługo przeistoczy się w smutną, mimo pięknych kolorów, jesień i ani się spostrzegą, jak znowu będą walczyć o przetrwanie z bezlitosną zimą, kiedy to połączenie bardzo niskich temperatur i porywistych, silnych wiatrów często stanowi dla nich wyrok. Nasza pierwsza noc była chyba najzimniejszą ze wszystkich i jedyną, jaką spędziliśmy pod namiotem. Temperatura wynosiła niewiele ponad zero stopni i gdyby nie mój śpiwór na trzaskające mrozy, zapewne umarłabym z zimna, najpierw wykańczając Bartka swoim marudzeniem. Na szczęście oboje przeżyliśmy i rano zjedliśmy dobre śniadanie w ciepłej lapońskiej chatce. Pogoda przez noc pogorszyła się znacznie i o ile drugiego dnia było po prostu niezwykle depresyjnie i mokro, o tyle trzeciego dnia stoczyliśmy prawdziwy bój z żywiołem. Przez całą drogę (ponad 25 kilometrów) walczyliśmy nie tylko z piekielnie silnym „mordewindem”, ale także z bezdusznym lodo-deszczem, od którego piekły nasze twarze. Każdy krok do przodu był sukcesem. Trudno lapońskie pagórki nazwać górami (najwyższy punkt parku znajduje się na wysokości 809 m n.p.m.), ale przy takiej pogodzie kompletnie pozbawione roślinności zbocza okazały się być nie lada wyzwaniem. W pewnym momencie popełniłam duży błąd, bo totalnie wyczerpana postanowiłam odpocząć, a te kilka minut bezruchu spowodowało, że zmarzłam i już nie mogłam się rozgrzać. Postanowiliśmy wtedy nadłożyć cztery kilometry, tylko dlatego, żeby szybciej dotrzeć do jednego z domków (trzeba było nieco zboczyć z trasy), gdzie mogliśmy schronić się na chwilę przed wiatrem i deszczem, napić czegoś ciepłego i wysuszyć ubrania nad piecykiem. Tak właśnie wyglądał trzeci i najbardziej nieprzyjemny dzień naszej wędrówki (aczkolwiek nie najbardziej męczący; wtedy jeszcze miałam zapas sił). Wieczór przy kominku z ciepłą herbatą był dla mnie najlepszą nagrodą, jaką wtedy mogłam sobie wyobrazić… Czwartego dnia rano dotarliśmy do północnej granicy parku, ale od cywilizacji dzieliło nas jeszcze jezioro Ounas, które pokonać można było tylko w jeden sposób – mini-łódeczką obsługiwaną przez starszego pana Fina. Żeby pan Was przetransportował na drugi brzeg, musicie do niego zadzwonić (tabliczki z numerem wiszą na drzewach). My usłyszeliśmy przez telefon „five minutes”, ale nie bardzo wiem, jakie wydarzenia dzieliło to pięć minut, bo pana w łódce zobaczyliśmy po półgodzinie. W końcu jednak znaleźliśmy się w miasteczku Hetta, gdzie ku naszemu zaskoczeniu, przywitało nas słońce. Na tym jednak skończyły się miłe niespodzianki – sama Hetta okazała się być pułapką na wędrowców. Przez „miasto” przejeżdżają tylko dwa autobusy na dzień i rzecz jasna oba już dawno nam uciekły. Powłóczyliśmy się zatem po ulicach bez większego sensu, odwiedziliśmy jakiś hotel oraz punkt informacji turystycznej, gdzie wypiliśmy niedobrą fińską kawę, ale nadal nie bardzo wiedzieliśmy, jak wrócić do naszego samochodu. Wyglądało na to, że opcje mamy dwie – taksówka lub autostop. Taksówka kosztowałaby nas sto euro, a łapania „stopa” staraliśmy się uniknąć, bo w Finlandii jest to bardzo mało popularne zajęcie (szczególnie w miejscach, gdzie są taksówki…). (Proszę jednak nie kierować się naszymi uprzedzeniami, podróżowanie autostopem po Finlandii podobno jest możliwe, chociaż nierzadko czasochłonne.) Ostatecznie Bartkowi udało się wymusić pomoc na Panu Pięć Minut, który zorganizował nam swojego znajomego z samochodem. Rzekłabym, że ów znajomy okazał się być Finem z krwi i kości (miał brodę i mroczne ubrania), gdyby nie to, że trochę dużo mówił. Przynajmniej dużo jak na Fina. Gdy usłyszał skąd jesteśmy, zadeklarował się jako wielki fan polskich zespołów, szczególnie Behemotha i Decapitated. Nie mam nic przeciwko cięższym brzmieniom, od czasu do czasu lubię, ale po 80 kilometrach słuchania w samochodzie jego muzyki czułam się nieco przytłoczona. Na koniec poza umówioną zapłatą nasz kierowca dostał od nas także dwa polskie piwa, na co zareagował niezwykle entuzjastycznie („Wow! You really saved my day!”). Północną część parku mieliśmy zatem zaliczoną, pozostawała jeszcze południowa – dłuższa i trochę nudniejsza, ale za to kompletnie przez turystów ignorowana. Zaczęliśmy w Ylläs skąd do celu (Pallas) mieliśmy 70 kilometrów, ale szło się całkiem przyjemnie, przynajmniej do czasu, gdy niektóre części mojego organizmu zaczęły się buntować (szczególnie doskwierały mi kolano i łopatka). Szlak i domki mieliśmy tylko dla siebie, a słońce raz po raz wyglądało zza chmur (przez co średnio co pół godziny musieliśmy się rozbierać lub ubierać). W południowej części parku nie spotkały nas żadne szczególne przygody. Spotkał nas za to zawód, bo znowu nie udało nam się zobaczyć łosi. Moje rozżalenie osiągnęło punkt kulminacyjny w chwili, gdy w jednej z ksiąg dla gości (każdy domek jest w taką wyposażony) zobaczyłam wpis jakiegoś dziecka, który to wpis szedł mniej więcej tak: „Jesteśmy rodziną ze Szczczecina. Jak tu szliśmy widzieliśmy PIĘĆ łosiuów!!!!”. „Fajnie!” – rzuciłam rozgoryczona, czując urazę do nieznanego, niczemu winnego dzieciaka. Pewnie pomyślicie, że dramatyzuję, ale ileż można jeździć po Skandynawii i nie zobaczyć żadnego łosia? Pod koniec naszej wycieczki pogoda zrekompensowała nam niemiłe pierwsze dni – temperatura dochodziła do 20 stopni, a nieliczne chmury wolno sunęły po niebie. Ostatni wieczór spędziliśmy na hostelowym tarasie, ciesząc się słońcem, dobrym winem oraz byciem czystym, i podsumowując naszą wędrówkę. Przeszliśmy cały park Pallas-Yllästunturi, pokonując tym samym około 125 kilometrów, co napawało mnie dumą, bo wbrew pozorom nie jestem wcale entuzjastką pieszych, górskich wycieczek. Rankiem kolejnego dnia wyruszyliśmy z powrotem na południe, niespodziewanie zostawiając za sobą dobrą pogodę (najgorzej było w samych Helsinkach, gdzie lało, a temperatura wynosiła 10 stopni). Po drodze zahaczyliśmy także o fińską Raumę i cieśninę Kvarken – oba miejsca wpisane są listę UNESCO – ale to już temat na inną notkę… [Pod poniższymi zdjęciami - informacje praktyczne!] Informacje i rady praktyczne Krótko o Parku Narodowym Pallas-Yllästunturi Lapoński Pallas-Yllästunturi to trzeci pod względem wielkości park narodowy w Finlandii. Najwyższy punkt parku znajduje się na wysokości 809 m n.p.m. Park można podzielić na dwie części – północną (główny szlak: Pallas-Hetta, około 55 km) i południową (Ylläs-Pallas, około 70 km), przy czym ta pierwsza latem jest o wiele bardziej popularna, co pewnie wynika z wyższych „gór”, wielu udogodnień na szlaku (darmowe domki, grille, a nawet sauna – nie darmowa, ale tania) oraz prestiżu – szlak Pallas-Hetta jest podobno najstarszym szlakiem w Finlandii. My także od niego zaczęliśmy. Mapy i inne informacje na temat parku znajdziecie tutaj. Noclegi i inne wydatki W Laponii byliśmy prawie dziesięć dni, ale tylko dwa razy płaciliśmy za noclegi (Seven Fells Hostel w miejscowości Äkäslompolo, tylko 40 euro za dwuosobowy pokój bez łazienki – jak na Finlandię to bardzo tanio).  Pozostałe noce spędziliśmy w darmowych domkach lub namiocie. Jedzenia także nie kupowaliśmy za dużo, jedynie chleb i świeże mięso na grilla, resztę przywieźliśmy z Polski. Pamiętajcie, że wodę ze źródeł w Laponii można pić bez przegotowania. Krótko mówiąc, koszt wyprawy obejmował głównie benzynę i 80 euro za noclegi. Jak dostać się z Polski do Pallas-Yllästunturi? Możliwości jest kilka. Najtańsza oczywiście to znaleźć kilka osób, zapakować samochód zapasami z Polski i pojechać przez Litwę, Łotwę i tak dalej. To jest dobre wyjście dla ludzi, którzy mają sporo czasu i na przykład chcą zobaczyć coś po drodze (a do oglądania jest wiele). Pierwsza część trasy (Polska-Helsinki) będzie dość męcząca, ale w Finlandii już pójdzie szybko, bo ruchu dużego tutaj nie ma, a im dalej na północ, tym mniejszy, więc jedzie się całkiem miło. Druga opcja to samolot. Najpierw trzeba dolecieć do Helsinek, skąd latają samoloty do Rovaniemi, lub Kittili (wiosną także do Enontekiö). Jeśli nie planujecie wielodniowych wędrówek, to najwygodniej pewnie będzie wypożyczyć na miejscu (w Laponii) samochód. Jeśli jednak większość czasu wolicie spędzić na łonie natury i samochód głównie stałby na parkingu, pozostają autobusy. Autobusy w Laponii jeżdżą rzadko, ale zazwyczaj są dopasowane do samolotów i pociągów, w razie spóźnień one też poczekają. Ceny biletów na samoloty oczywiście musicie sprawdzać na bieżąco. Zimą na pewno będzie taniej niż latem. Z Helsinek do Rovaniemi (zimą także do Kolari) jeżdżą również wspomniane pociągi (zabierają one nawet samochody, ale to dość droga zabawa) i autobusy (żeby pojechać dalej na północ najprawdopodobniej będziecie musieli się przesiąść w Rovaniemi). □

Kurioza, które mogą zaskoczyć Polaka w Finlandii część III

W SWOIM ŻYWIOLE

Kurioza, które mogą zaskoczyć Polaka w Finlandii część III

Kolejna dawka fińskich osobliwości. Wygląda na to, że to temat-rzeka! 1. Kolejki po jedzenie… …i nie chodzi mi bynajmniej o kolejki w sklepach, tylko na imprezach. Gdyby w Polsce ktoś kazał gościom na weselu ustawiać się gęsiego po golonkę, wstyd byłby na całą wieś. Dla Finów jednak widok ludzi w strojach wieczorowych stojących w kolejce po obiad, niczym dzieci na stołówce w szkole podstawowej, to rzecz normalna. I mówię tu o wszystkich (mniej i bardziej oficjalnych) imprezach. Mnie samej zdarzyło się uczestniczyć w uroczystych przyjęciach z okazji obrony doktoratu (tak zwana karonkka; kobiety w wieczorowych, najczęściej czarnych, sukniach, mężczyźni we frakach lub garniturach) i nie mogłam się nadziwić tym długim, „eleganckim” kolejkom i gościom lawirującym z pełnymi talerzami pomiędzy innymi ludźmi i stołami. Ostatnio przyszło mi do głowy, że ten dziwny zwyczaj może mieć związek z niechęcią Finów do wchodzenia w interakcje w innymi ludźmi. W Polsce na imprezach zazwyczaj przychodzi taki moment, gdy człowiek musi powiedzieć coś w rodzaju: „Przepraszam, a czy mógłbyś podać mi ten półmisek z mięsem?” Finowie, żeby uniknąć takich stresujących sytuacji, stoją cicho w kolejce, a gdy przychodzi ich czas, biorą sobie na talerz co im się podoba i nikogo nie muszą o nic prosić. Ot co. 2. Karaoke Karaoke w Finlandii cieszy się niesamowitą popularnością, co zawsze mnie dziwiło i zastanawiało. Bary z karaoke można w tym kraju znaleźć wszędzie, nawet w miejscach, gdzie łatwiej zobaczyć na ulicy renifera, niż człowieka. Skąd w skrytych i zdystansowanych Finach taki pociąg do sceny? Kiedyś trafiłam w internecie na artykuł, w którym pewien Fin starał się wytłumaczyć ten fenomen, oto fragment: My Finowie jesteśmy nieśmiali. Gdy idziemy do barów, nie rozmawiamy za dużo. To normalne. Nie czujemy się z tym źle. Tacy po prostu jesteśmy. Gdyby nie karaoke, do nikogo byśmy się nie odzywali. Może to właśnie sprawia karaoke – jednoczy ludzi. Karaoke to jedyny sposób na rozmowę z ludźmi, no chyba że ktoś jest bardzo pijany i stąd czerpie odwagę. Nie bardzo nawet wiem, jak to skomentować. Karaoke w Helsinkach (Źródło zdjęcia) 3. Fińskie tango Pozostajemy w temacie muzyki. Wydawać by się mogło, że podobnie jak karaoke, również tango nie powinno pociągać zimnych Finów. Prawda wygląda jednak zupełnie inaczej – Finlandia to europejski kraj, w którym tango zdobyło największą popularność! Po II wojnie światowej prawie każdy przebój był tangiem, a ludzie ze wsi i z miast spotykali się na tanecznych imprezach. Oczywiście fińskie tango nie ma wiele wspólnego z tym argentyńskim, więc wyrzućcie z głów ogniste i zmysłowe obrazki. Fińskie tango jest przepełnione melancholią, smutkiem i tęsknotą, ale także nadzieją, a tancerze wykonują oszczędne i spokojne ruchy. Zresztą co ja się tu będę rozpisywać, kliknijcie tutaj i zobaczcie sami! Jeśli macie ochotę na więcej, polecam fińskie radio Järviradio. Wódka salmiakowa (Źródło zdjęcia) 4. Salmiakki Istnieją gorsze „słodycze” niż „anyżowe”, czarne lukrecje. Są to lukrecje z dodatkiem chlorku amonu, czyli salmiakki, produkt w Finlandii lubiany i pożądany. Podobno można się do słono-kwaśnego smaku salmiaków przyzwyczaić, potwierdzić jednak nie mogę, bo dawno już się poddałam i omijam ten skandynawski „przysmak” z daleka. Salmiaki można dostać w przeróżnej postaci – od cukierków, poprzez lody, czekolady, a na wódce kończąc… 5. Mämmi O mämmi pisałam już przy okazji zwyczajów wielkanocnych w Finlandii, ale nie sposób nie wspomnieć o nim ponownie, gdy mowa o fińskich osobliwościach. Mämmi to tradycyjny, wielkanocny deser, w którego skład wchodzą między innymi słód, żyto, sól i skórka pomarańczy. Jeśli będąc w Finlandii, dostaniecie na talerzu coś, co wzbudzi u was niebezpiecznie skojarzenia z produktem waszego Azora, gdy miał poważne problemy z układem pokarmowym, nie wpadajcie w panikę – to tylko mämmi. Czy smakuje lepiej niż wygląda? Moim zdaniem nie, chociaż po dodaniu śmietany da się toto przełknąć. (Pewnie zaraz podniosą się krzyki, że „jak to! mämmi pyszne jest”, ale nie wierzcie tym głosom – to na pewno ludzie, którzy mieszkają w Finlandii już trochę za długo…) Mämmi (Źródło zdjęcia) Podziękowania Jeszcze raz dziękuję dziewczynom z „fejsbukowej” grupy „Polki w Finlandii”, na których pomysły i komentarze zawsze można liczyć. Kiitos! Poprzednie części: Kurioza, które mogą zaskoczyć Polaka w Finlandii część I (tutaj między innymi znajdziecie informacje o zagadkowym tworze ze zdjęcia nad powyższą notką) Kurioza, które mogą zaskoczyć Polaka w Finlandii część II

Czary-mary, Siquijor! (Filipiny)

W SWOIM ŻYWIOLE

Czary-mary, Siquijor! (Filipiny)

Moje ulubione miejsca w Finlandii  – wpis w ramach majowego projektu Klubu Polki na Obczyźnie

W SWOIM ŻYWIOLE

Moje ulubione miejsca w Finlandii – wpis w ramach majowego projektu Klubu Polki na Obczyźnie

Klub Polki na Obczyźnie to wirtualny zakątek, w którym rozsiane po całym świecie blogujące Polki mogą się poznać i podzielić wrażeniami dotyczącymi życia na obcych ziemiach. Klub ten to także miejsce narodzin niezliczonej ilości świetnych projektów, w tym także akcji charytatywnych. Jeden z ostatnich projektów polega na zaprezentowaniu przez nas – Polki na obczyźnie – swoich ulubionych miejsc w krajach, w którym przyszło nam żyć. Do dzieła zatem! Oto moje fińskie top five: 1. Park Narodowy Nuuksio (30 kilometrów od Helsinek) Prawdę mówiąc, po względem przyrodniczym Finlandia jest nieco monotonna, co w żadnej mierze mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie – uwielbiam ten nieskończony lesisty  przestwór „podziurawiony” dziesiątkami tysięcy przejrzystych jezior. Monotonia ta jednak sprawia, że zadanie polegające na wybraniu miejsc ulubionych łatwe bynajmniej nie jest. Fińskie parki narodowe (których jest mnóstwo), ogólnie rzecz biorąc, są do siebie podobne, muszę zatem skupić się na ich walorach nie tyle przyrodniczych, co praktycznych, turystycznych, oraz moich własnych wspomnieniach i odczuciach. Park Narodowy Nuuksio (Nuuksion kansallispuisto) zajmuje szczególne miejsce na mojej liście, ponieważ mam go pod nosem i odwiedzam często, o każdej porze roku. Położony jest niedaleko Helsinek, więc jeśli wybieracie się do stolicy Finlandii i macie ochotę na spacer po lesie, biwak, jagody lub kąpiel w jeziorze, wystarczy  tylko wsiąść w autobus – za jakąś godzinę (lub półtorej) będziecie na miejscu. Park jest duży, szlaki są dobrze oznaczone, znajdziecie tam wiele grilli, a namiot rozbić możecie wszędzie. Minusem może być spora ilość ludzi w pogodne weekendy, z tym że „spora ilość” w wydaniu fińskim znaczy mniej więcej tyle, że czasem grilla będziecie musieli dzielić z inną osobą. Zimą w parku można pojeździć na nartach biegowych oraz (co nieprawdopodobne) zjazdowych – wzgórze Solvalla oferuje dwa krótkie wyciągi i miłą kawiarenkę. Symbolem parku jest latająca wiewiórka, której niestety nigdy nie widziałam. Mapę parku i inne praktyczne informacje znajdziecie tutaj. 2. Park Narodowy Repovesi (190 kilometrów od Helsinek) Mimo że mały, Park Narodowy Repovesi (Repoveden kansallispuisto) na wyróżnienie bezwzględnie zasługuje. Po pierwsze od Helsinek dzielą go tylko jakieś trzy godziny jazdy samochodem, po drugie znajdziecie tam kilka atrakcji, chociażby most linowy, „ręczny” prom czy wieżę Elvinga, z której roztacza się ładny widok na park (duże zdjęcie nad wpisem), a po trzecie, kojarzy mi się niezwykle miło – rok temu spędziliśmy tutaj długi i wyjątkowo ciepły weekend (tak ciepły, że pod namiotem nie trzeba było nawet spać w śpiworach!). Grille w parku porozrzucane są po pełnych uroku zakątkach, a szlaki przedstawiają się bardzo malowniczo. Podczas naszego pobytu w parku, postanowiliśmy wykorzystać fińskie lato (czyli wspomniany weekend) do granic możliwości i przy każdej nadarzającej się okazji wskakiwaliśmy do czystej i ciepłej  wody. Właściwie nic nie zakłócało wtedy naszej sielanki, chyba że liczyć pewnego Fina, który przerwał naszą przyjemną wegetację na pomoście pytaniem o ogień. Jakiś czas później ten odważny (w końcu odezwał się do obcych!) Fin oddał nam naszą zapalniczkę, a w ramach podziękowania dorzucił do niej dwa zimne piwa (miał w swojej łódeczce lodówki turystyczne). Finowie czasem są fajni; szczególnie, gdy człowiek siedzi po środku niczego, temperatura otoczenia wynosi 30 stopni, a oni przynoszą zimne napoje… Więcej informacji o parku znajdziecie tutaj. 3. Stare Porvoo (50 kilometrów od Helsinek) Porvoo, jedno z najstarszych fińskich miast, znane jest z ładnej starówki (Vanha Porvoo), w której znajdują się między innymi charakterystyczne czerwone, drewniane domki, stojące nad brzegu rzeki o tej samej nazwie, co miasto. Na czerwono (ochra) zostały pomalowane w XVIII wieku w ramach przygotowań do wizyty szwedzkiego króla Gustawa III. Budynki te są własnością prywatną, ale można jest obejrzeć od środka, odwiedzając znajdujące się w nich kawiarenki. Czerwone domy to tylko preludium do średniowiecznego dzieła, jakim jest Stare Porvoo, zaraz za nimi rozpoczyna się mały labirynt wąskich uliczek – gdy wybierzemy te, które pną się w górę, dotrzemy do średniowiecznej katedry, niegdyś zniszczonej przez pożar. Warto pospacerować sobie tymi pełnymi uroku ścieżkami, pooglądać wystawy sklepików znajdujących się w ładnych, drewnianych domach, rzucić okiem na stary ratusz, a może nawet zajrzeć do jakiegoś muzeum. Co prawda gdy człowiek się spręży, wszystko to pewnie zdoła zobaczyć w niecałą godzinę, bo starówka nie jest duża, ale przecież nie o to chodzi. Mówiąc o atrakcjach Porvoo, nie można pominąć Linnamäki, „zamkowego wzgórza”, ponieważ zawsze przy takich okazjach jest wymieniane, ale namawiać Was do eksploracji tych okolic nie będę. Prawdę mówiąc, tylko druga część wyrażenia „zamkowe wzgórze” ma jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości; żadnego zamku (ani nawet jego pozostałości) zobaczyć się nie spodziewajcie. Na południu Porvoo znajduje się malowniczy archipelag (myślę, że spodoba się przede wszystkich rowerzystom). 4. Fińska Laponia z wyłączeniem Wioski Świętego Mikołaja (daleko od Helsinek) Wielu ludziom Laponia jawi się jako zimna, ciemna, jałowa kraina; dla mnie jednak północna Finlandia to przede wszystkim spokój i nieograniczona przestrzeń. Latem doświadczycie tutaj białych nocy, zimą macie szanse obejrzeć na niebie niesamowite, kolorowe spektakle, a towarzystwa zawsze dotrzymywać Wam będą renifery. Jakkolwiek patetycznie by to nie zabrzmiało, w Laponii człowiek może poczuć się wolnym. Nie lubię zimna, ale lapońska głusza działa na mnie jak magnes i zawsze mam ochotę tam wrócić. O fińskiej Laponii co nieco już pisałam, zachęcam do rzucenia okiem. Co do Wioski Świętego Mikołaja, to znajduje się ona na mojej osobistej liście fińskich „sucharów” (na dodatek poza tą atrakcją Rovaniemi nie ma wiele do zaoferowania). Poniższe zdjęcia (poza dwoma ostatnimi) zostały zrobione w Parku Narodowym Pyhä-Luosto, który znajduje się około 100 kilometrów na północny wschód od Rovaniemi. Ostatnie obrazki pochodzą z dalszej północy (okolice Kilpisjärvi, 400 kilometrów za kręgiem polarnym). 5. Savonlinna (330 kilometrów od Helsinek) Zamki nie są mocną stroną Finlandii. Jeśli ktoś Wam kiedyś wspomni o jakimś fińskim zamku, nie wyobrażajcie sobie drugiego Malborka, bo będzie to raczej połowa Golubia-Dobrzynia (optymistyczna wersja). Wyjątkiem jest Olavinlinna („zamek świętego Olafa”) w miejscowości Savonlinna. Nie jest to duża budowla, ale moim zdaniem prezentuje się nad wyraz dobrze. Zamek powstał w XV wieku w celu ochrony ziem szwedzkich przed Rosjanami. W Savonlinnie byłam tylko raz, ale bardzo miło wspominam to miejsce (mimo że rozbiliśmy wtedy namiot na terenie budowy i rano obudziły nas pracujące koparki). Co ciekawe niedaleko zamku stoi rzeźba barana, z którym związana jest pewna legenda – Rosjanie ciemną sylwetkę tego zwierzęcia na murach zamku wzięli za diabła i zaniechali ataku. Rzeźba podobno przynosi szczęście, trzeba tylko ją potrzeć w odpowiednim miejscu (nie, nie chodzi o rogi).  Na tym zakończę listę moich ulubionych miejsc w Finlandii, chociaż mogłabym wymieniać jeszcze długo… Nawet w samych Helsinkach znalazłoby się kilka fajnych lokalizacji. Jak to jest, że tak często można usłyszeć moje narzekanie na fińską rzeczywistość, a jednocześnie tak wiele mnie z Finlandią łączy? Może jednak ten „chłodny” związek jest bardziej skomplikowany niż mi się wydaje…?   Projekt “TOP 5 moich ukochanych miejsc” jest dedykowany Stowarzyszeniu Piękne Anioły. Byłoby super, gdybyście postanowili wesprzeć tę Fundację, ponieważ to, co ona robi dla biednych dzieci jest wspaniałe. O Fundacji i jej celach możecie przeczytać na stronie klubu.

Zimno! Brudno! Robaki! czyli „tanie spanie” w podróży (w tym: Finlandia, Islandia, Indie – rady praktyczne)

W SWOIM ŻYWIOLE

Zimno! Brudno! Robaki! czyli „tanie spanie” w podróży (w tym: Finlandia, Islandia, Indie – rady praktyczne)

Okolice Amsterdamu – Haarlem, Zaanse Schans, Alkmaar

W SWOIM ŻYWIOLE

Okolice Amsterdamu – Haarlem, Zaanse Schans, Alkmaar

Co Finowie świętują w marcu i kwietniu?

W SWOIM ŻYWIOLE

Co Finowie świętują w marcu i kwietniu?

W poniższym wpisie wyszczególniłam wszystkie ważniejsze fińskie święta przypadające na marzec i kwiecień, skupiwszy się na tych obrzędach i zwyczajach, które w Polsce nie są praktykowane. Kansainvälinen naistenpäivä – Międzynarodowy Dzień Kobiet (8 marca) Dzień Kobiet w Finlandii obchodzi się podobnie, jak w Polsce, tyle że na nieco mniejszą skalę. Nie praktykuje się raczej organizowania akcji wręczania kwiatów lub słodyczy w miejscach pracy. Minna Canthin päivä – Dzień Minny Canth (19 marca) Warto się zatrzymać chwilę przy tym nazwisku, ponieważ osoba je nosząca bardzo kobietom w Finlandii się przysłużyła. Minna Canth (urodzona 19 marca 1844 roku w Tampere) była fińską pisarką oraz feministką. Jej sztuki obracają się wokół cierpienia kobiet i w czasach Minny budziły niemałe kontrowersje. Najbardziej znana sztuka pisarki, „Työmiehen vaimo” („Żona Robotnika”), opowiada o kobiecie, której mąż alkoholik przepija wszystkie pieniądze, i mimo że premiera tej sztuki swojego czasu wywołała skandal, to kilka miesięcy później parlament wprowadził ustawę o rozdzielności majątkowej małżonków. Minna Canth to także pierwsza Finka, którą uhonorowano „dniem flagi” (liputuspäivä) – 19 marca na cześć pisarki wywieszane są fińskie flagi. Aprillipäivä – Prima aprilis (1 kwietnia) W Finlandii, gdy uda ci się nabić kogoś w butelkę, mówisz: aprillia, syö silliä, juo kuravettä päälle! czyli „prima aprilis, jedz śledzia i pij błotnistą wodę!”. Dzień żartów obchodzony jest także często przez fińskie gazety, na przykład w roku 2012 „Savon Sanomat” poinformował swoich czytelników o zakazie uprawy ziemniaków w Finlandii. Ha, ha, ha… Pomnik Mikaela Agricoli w Turku Mikael Agricolan päivää/suomen kielen päivää – Dzień Mikaela Agricoli / Dzień Języka Fińskiego (9 kwietnia) Mikael Agricola, fiński duchowny urodzony około roku 1510 (w tych czasach Finlandia była częścią Szwecji), uznawany jest za twórcę literackiego języka fińskiego. Agricola jest autorem pierwszej książki napisanej po fińsku, ABC-kiria, w której oprócz przekładów modlitw, zawarł także fiński alfabet oraz ćwiczenia pisowni. Działalność duchownego nie ograniczała się bynajmniej do popularyzacji swojego języka, zajmował się on również intensywnym krzewieniem reformacji – w 1554 roku został pierwszym luterańskim biskupem Finlandii. Agricola uważał, że najważniejszym zadaniem duchownego jest nauczanie, chociaż  Wikipedia twierdzi, że ojciec języka fińskiego nie lubił pracy w szkole, a swoich studentów nazywał „nieoswojonymi zwierzętami”. Mikael Agricola zmarł 9 kwietnia 1557 roku. Co ciekawe, 9 kwietnia (tyle że roku 1802) urodził się fiński poeta narodowy, twórca „Kalevali” – Elias Lönnrot (więcej „Kalevali” znajdziecie tutaj). Kansallinen veteraanipäivä - Narodowy Dzień Weteranów (27 kwietnia) 27 kwietnia 1945 ostatnie niemieckie wojska opuściły Finlandię, przekraczając granicę fińsko-norweską. Obchody Dnia Weteranów obejmują między innymi postawienie warty honorowej przy grobach fińskich bohaterów wojennych, odprawianie mszy w intencji żołnierzy czy przeprowadzanie zbiórek pieniędzy na cele charytatywne. Pääsiäinen – Wielkanoc (święto ruchome) Wydaje mi się, że Wielkanoc w Finlandii przesiąknięta jest bardziej radością związaną z nadejściem wiosny niż uniesieniem religijnym. Podobnie jak w Polsce, wystawy w sklepach przybierają optymistyczne barwy wiosenne, a na sklepowych półkach pojawiają się kurczaczki, zajączki, pisanki i inne kolorowe ozdoby, którymi Finowie chętnie dekorują swoje domy. Moi sąsiedzi kilka dni temu upiększyli swój balkon żonkilami, co nie było chyba najlepszym pomysłem, bo chwilę później spadł śnieg. Wielki Tydzień (suuri viikko) rozpoczynają w Finlandii pogańskie obyczaje – w Niedzielę Palmową (palmusunnuntai) fińskie dzieci przebrane za czarownice i dzierżące w rączkach udekorowane, wierzbowe gałązki chodzą od domu do domu i recytują wierszyk w zamian za co otrzymują słodycze lub drobne pieniądze. Virvon varvon, tuoreeks terveeks tulevaks vuodeks, vitsa sulle, palkka mulle! (W wolnym tłumaczeniu: czary mary, dobrego nadchodzącego roku, dla ciebie gałązka, dla mnie smakołyk!) W Niedzielę Palmową czarownice wyruszają na łowy (źródło zdjęcia) Najbardziej popularne i pożądane przez dzieci słodycze w tym czasie to czekoladowe jajka. Kiedyś takie malutkie czarownice zapukały do mojego znajomego, który fińskiego za dobrze nie znał, ale zrozumiał słowo „jajko”. Rodzice musieli się zdziwić, gdy ich pociechy przyniosły im do domu zwykłe kurze jaja. Najważniejszym dniem pod względem religijnym jest rzecz jasna Wielki Piątek (pitkäperjantai, czyli dosłownie „długi piątek”), w który obowiązuje całodzienny post. Podobno drzewiej, żeby uczcić mękę Jezusa, Finowie tego dnia smagali swoje dzieci gałązkami wierzby. W Wielką Niedzielę (lankalauantai) w Finlandii (głównie w zachodniej jej części, ale nie tylko) pali się wielkie ogniska, które mają odstraszyć złe moce i złośliwe duchy, które w tym czasie rosną w siłę i stanowią większe niebezpieczeństwo niż zwykle. Wydawać by się mogło, że to właśnie owe niesympatyczne duchy dawno temu podsunęły komuś przepis na tradycyjną fińską, wielkanocną potrawę, czyli mämmi. Finowie na pewno się ze mną nie zgodzą, ale moim zdaniem mämmi smakuje gorzej niż wygląda, a wygląda, jak… hm, wygląda źle. Co prawda znam kilku obcokrajowców, którym ten dziwaczny wytwór fińskiej kuchni smakuje, ale wyjątki się nie liczą. Mämmi to deser, w którego skład wchodzą między innymi słód, żyto, sól i skórka pomarańczy. Zjadliwości na pewno dodają mu śmietana i cukier, z którymi jest serwowany. Na wielkanocnych fińskich stołach zazwyczaj pojawia się także pochodząca z Rosji pasha. Pasha to bardzo słodki deser, przygotowywany z twarogu, śmietany, masła, jajek i cukru. Nigdy nie miałam okazji tego specjału spróbować, ale w tym roku postaram się to karygodne zaniedbanie nadrobić. Inne popularne w czasie Wielkanocy dania to pieczona baranina, szynka, jajka oraz słodki chleb (kulitsa). Mämmi (źródło zdjęcia) Vappu (30 kwietnia/1 maja) Na zakończenie dodam, że 30 kwietnia zaczynają się obchody jednego z najważniejszych fińskich świąt – Vappu (Dzień Walpurgii). Obchody te polegają głównie na spożywaniu znacznych ilości alkoholu na świeżym powietrzu (bez względu na pogodę), głównie przez studentów, którzy ubierają na te okazję tak zwane dekle (białe studenckie czapki z daszkiem). Więcej o tym święcie napiszę w kolejnej części cyklu, ponieważ mimo wszystko to pierwszy dzień maja uznawany jest za Dzień Walpurgii. □ Świętowanie Vappu nad rzeką Aurą, Turku

Krym – wyimki

W SWOIM ŻYWIOLE

Krym – wyimki

Co Finowie świętują w lutym?

W SWOIM ŻYWIOLE

Co Finowie świętują w lutym?

Fińskie tradycje i obrzędy świąteczne znacznie się różnią od naszych, polskich, a o niektórych świętach widniejących w fińskim kalendarzu większość Polaków pewnie w ogóle nie słyszała. Cykl wpisów świątecznych zacznę od lutego, w którym okazji do umilania sobie życia nie brakuje. 1. Dzień Runeberga (5 lutego) Johan Ludvig Runeberg (urodzony 5 lutego 1804 roku) to fiński poeta narodowy; autor słów hymnu narodowego Finlandii oraz dzieła o tytule „Opowieści chorążego Stoola”, które to dzieło uważane jest za drugi największy poemat epicki literatury fińskiej (pierwszy to „Kalevala”, o czym za chwilę). Z okazji Dnia Runeberga każdy szanujący się Fin powinien zjeść torcik Runeberga (Runebergintorttu), czyli ciastko z migdałami i rumem. Na torciku zazwyczaj znajduje się dżem malinowy otoczony lukrem. Jak legenda niesie, takie ciastka piekła żona wieszcza, Fredrika, poeta natomiast tak te smakołyki lubił, że spożywał je codziennie, popijając ponczem, do śniadania. Torciki Runeberga (po polsku zwane także tartami) są dostępne tylko w Finlandii, można je kupić od początku stycznia do piątego lutego. Mimo że nie lubię słodkiego, na taki torcik raz w roku się zawsze skuszę. Tarty Runeberga (zdjęcie ze strony valio.fi) 2. Ystävänpäivä, czyli Dzień Przyjaciela (14 lutego) Fińskie Walentynki mają nieco inny charakter niż te międzynarodowe, bardziej skupiają się na przyjaźni, niż miłości (ystävä to przyjaciel). Ta oryginalna interpretacja może być związana z nieco nieco oziębłym usposobieniem Finów lub też z faktem, że Walentynki do Kraju Tysiąca Jezior dotarły bardzo późno. Sklepy w Finlandii nie zamieniają się w Walentynki w wystawy brokatowej tandety, a człowiek nie jest atakowany z każdej strony przez koncepty ludzi, którzy chcą na Dniu Zakochanych/Przyjaciół zarobić. Finowie traktują to święto jako okazję do obdarowania bliskich im osób kartką czy małym upominkiem. Ilustracja autorstwa Tove Jonsson do książki „Kometa nad Doliną Muminków” 3. Laskiainen, czyli fińskie ostatki (ostatnia niedziela i ostatni wtorek karnawału) Nie do końca znane jest pochodzenie słowa laskiainen; być może ma ono związek z czasownikiem laskea, czyli „zjeżdżać”. Finowie twierdzą, że chodzi o „zjeżdżanie” do nadchodzącego postu, ale obecnie można to też rozpatrywać na płaszczyźnie dosłownej – w ostatkowe święta młodsi i starsi wsiadają bowiem na sanki (a właściwie tobogany). Zabawa ta, poza niewątpliwą wartością rozrywkową, posiada także inną zaletę – pozwala zajrzeć w mroki w przyszłości. Im dalej na sankach pojedziemy, tym obfitszymi plonami za kilka miesięcy obdaruje nas Matka Natura. Oczywiście ważne w tych dniach jest także jedzenie (ba!); obowiązkowa jest zupa grochowa, którą Finowie najczęściej doprawiają musztardą i popijają… mlekiem. Czy istnieje jakikolwiek posiłek, który według Finów nie najlepiej komponuje się z mlekiem? Nie wiem, ale do szklanki mleka na pewno bardziej pasuje inny fiński, ostatkowy przysmak, czyli laskiaispulla – ciastko z bułki pszennej wypełnione słodkim nadzieniem. Laskiaispulla może być wypełniona bitą śmietaną, masą migdałową lub dżemem (zdjęcie ze strony fazer.fi) 4. Dzień „Kalevali” (28 lutego) „Kalevala” to fiński epos narodowy, który opowiada o niezwykłych przygodach czarodzieja Väinämöinena. Bohater nie miał łatwego życia, siedział w łonie swojej matki 730 lat, a gdy już się urodził, zmuszony był stoczyć niejedną mrożącą krew w żyłach walkę. Na dodatek nie mógł sobie znaleźć żony – wybranki Väinämöinena albo tonęły, albo wychodziły za jego brata. Za datę powstania „Kalevali” przyjmuje się 28 lutego 1835 roku, kiedy to lekarz Elias Lönnrot opublikował zbiór pieśni ludowych o bohaterskim czarodzieju. Co ciekawe, poemat był inspiracją między innymi dla Tolkiena – postać Gandalfa wzorowana jest na Väinämöinenie, a język elfów quenya na starofińskim. Motywy z „Kalevali” pojawiają się także w muzyce, fiński zespół ludowy Värttinä, który bardzo lubię, czerpie garściami z poematu (próbkę ich muzyki znajdziecie tutaj). Obchody Dnia „Kalevali” obejmują najczęściej koncerty i wykłady, a pod pomnikiem Lönnrota składane są kwiaty. 5. Penkkarit W lutym swoje święto mają także uczniowie ostatnich klas liceum, celebrują oni ostatni dzień szkoły (zazwyczaj jest to czwartek). Koniec szkoły nie oznacza dla nich niestety wakacji, tylko więcej czasu na przygotowanie do wiosennych egzaminów maturalnych. Mimo wszystko dzień ten jest bardzo radosny, poprzebierani licealiści jeżdżą na ciężarówkach po mieście, śpiewają i rzucają obserwującym ich ludziom cukierki. Pojazdy obwieszone są śmiesznymi plakatami, a cała impreza przyciąga duże ilości dzieciaków, które liczą na darmowe słodycze. Penkkarit (zdjęcie znalezione na stronie moro.aamulehti.fi)

Kurioza, które mogą zaskoczyć Polaka  w Finlandii (część II)

W SWOIM ŻYWIOLE

Kurioza, które mogą zaskoczyć Polaka w Finlandii (część II)

Kraj Lodu i Ognia – moje „top 10″ atrakcji przyrodniczych,  do których można dojechać małym samochodzikiem na Islandii

W SWOIM ŻYWIOLE

Kraj Lodu i Ognia – moje „top 10″ atrakcji przyrodniczych, do których można dojechać małym samochodzikiem na Islandii

Dziennik Zakrapiany Whisky część III (ostatnia) – Goa środkowe i północne (Indie)

W SWOIM ŻYWIOLE

Dziennik Zakrapiany Whisky część III (ostatnia) – Goa środkowe i północne (Indie)

Gdy zaraz po brutalnej pobudce wypełzłam o szóstej rano z autobusu, w którym spędziłam ostatnie dwanaście godzin, byłam kompletnie zdezorientowana. Zapach nie pozwalał mi zapomnieć, że jestem w Indiach, ale w jakim mieście? Bezlitośni taksówkarze bez zwłoki rzucili się na potencjalną ofiarę. Taxi? Where are you going? Nie wiem! Dajcie mi spokój! Tak właśnie wyglądał początek mojej znajomości ze stolicą stanu Goa, Panadźi (Panaji, Panjim), dokąd przyjechaliśmy, czy raczej dotłukliśmy się (indyjskie drogi…), z niezwykłego Hampi. Ogólny plan naszej podróży wraz z mapką znajdziecie tutaj. „Poportugalskie” Panadźi to wyjątkowe miejsce, ponieważ w niczym nie przypomina reszty Goa, bliżej mu raczej do miast europejskich. Jest spokojne, zadbane i dość ładne, a co najdziwniejsze, pozbawione krów. Z dworca autobusowego Kadamba do centrum miasta daleko nie jest, więc na poszukiwanie noclegu wyruszyliśmy pieszo. Panadźi to jedyna miejscowość w Goa, w której miejsca do spania szukaliśmy dłużej niż pół godziny – albo wszystko było zajęte, albo standard był tak niski, że zdjęci przerażeniem nie docieraliśmy nawet do etapu oglądania pokoju. W końcu jednak hotel (w postaci pana naganiacza) odnalazł nas sam i okazał się być, ku naszemu zadowoleniu, całkiem niezły (mimo niezbyt przyjaznej i rozgarniętej obsługi, oraz prusaka łażącego sobie beztrosko po ladzie w recepcji). Nasze próby negocjacji spełzły na niczym (kolejna dziwna sprawa), można jednak powiedzieć, że jako gratis dostaliśmy klimatyzację (co skończyło się moim przeziębieniem). Po śniadaniu w czymś, co przypominało europejską kawiarnię, i krótkim spacerze po mieście wsiedliśmy do autobusu, który zabrał nas do Starego Goa (Old Goa), dawnej stolicy stanu. Stare Goa, zwane niegdyś Rzymem Wschodu, jest właściwie ciasnym skupiskiem zbudowanych przez Portugalczyków kościołów (wpisanym na listę UNESCO), których rozmiary nawet teraz robią wrażenie – w szesnastym wieku musiały być dla Hindusów czymś niepojętym. Miasteczko leżące na terenach podmokłych straciło status stolicy z powodu co chwilę wybuchających w nim epidemii – jak nie malaria, to cholera, a jak nie cholera, to tyfus. Jakby tego było mało, w szesnastym wieku, mimo radosnej działalności Inkwizycji, popularna była tam również kiła (także wśród księży i ich niewolnic). W 1759 roku cierpliwość Portugalczyków się wyczerpała i stolicę przeniesiono do Panadźi. Katedra Sé, jedna ze świątyń w Starym Goa Spośród wszystkich świątyń chyba największe wrażenie robi pozbawiona tynku Bazylika Bom Jesus, w której można zobaczyć między innymi prawie że pięćsetletnie „ciało” Świętego Franciszka Ksawerego zwanego apostołem Indii. Warto także wspiąć się na pobliskie Święte Wzgórze (Monte Santo), gdzie ruiny Kościoła Świętego Augustyna toczą beznadzieją walkę z czasem i chwastami. Pierwiastek dawnej świetności świątyni można dostrzec w ponurej, rozpadającej się dzwonnicy, która wytrwale strzeże szczątków kościoła, mimo że jej serce, wielki dzwon, od 1871 roku bije w Panadźi. Niedaleko ruin znajduje się mały Kościół Matki Bożej Różańcowej, sprzed którego roztacza się ładny widok na rzekę Mandovi. Rzeka Mandovi, widok ze Świętego Wzgórza Autobusiki pomiędzy Panadźi i Starym Goa kursują co chwilę, a przejażdżka nimi to niewątpliwie ciekawe doświadczenie. Obsługa indyjskiego autobusu składa się z kierowcy i „stewarda”, którego obowiązki obejmują zbieranie pieniędzy, nawoływanie, wpychanie ludzi do środka pojazdu i późniejsze ich upychanie (jeśli jest jeszcze szansa na kilka wolnych centymetrów kwadratowych podłogi). Autobus, który dotrze pierwszy na przystanek, zgarnie stojących tam ludzi, więc mrożące krew w żyłach autobusowe wyścigi to standard. A niewinny turysta stoi ściśnięty w zapakowanym do granic możliwości autobusie, pot leje się z niego strumieniami, głowa obija się o sufit, a przez jego umysł przewijają się straszliwe obrazy (wyobraża sobie na przykład, co się stanie, jeśli zaraz zza tego bardzo ostrego zakrętu coś wyjedzie…). Wieczór w Panadźi spędziliśmy na miłej kolacji w rekomendowanej przez Lonely Planet restauracji (Upper House), dość drogiej (jak na Indie) i zupełniej pustej, ale bardzo przyjemnej. Restauracja położona jest na wprost Ogrodów Miejskich (Municipal Gardens), gdzie odbywał się tego dnia darmowy koncert, co było idealnym zakończeniem wieczoru. Drobnym fałszem w mojej melodii dobrego nastroju okazała się tylko droga powrotna do hotelu, podczas której wdepnęłam w zdechłego szczura. Plan na dzień następny obejmował dotarcie do wodospadów Dudhsagar i jednej z kilku okolicznych plantacji przypraw, jednak spalił na panewce – mimo że wstaliśmy wcześnie rano, zanim doszliśmy do jakichś sensownych wniosków związanych z dojazdem do Parku Narodowego Molem (gdzie znajdują się wspomniane wodospady), było już na wycieczkę za późno. Postanowiliśmy skupić się zatem na bliższych okolicach i oddaliśmy się eksploracji dwóch wysp Chorao i Divar, na które można dostać się promami. Na pierwszej z tych wysp znajduje się Sanktuarium Ptaków Doktora Salima Aliego i zaraz po wyjściu na ląd zostaliśmy wzięci w obroty przez jednego z ptasich przewodników – Udaya. Po krótkich i niezbyt zawziętych pertraktacjach (upał pozbawił nas energii) wyruszyliśmy z Udayem na krótki rejs wzdłuż brzegu wyspy. Uday i jego jednostki pływające Południe to nie jest najlepsza pora na taką wyprawę – żar leje się z nieba, czego chyba nawet ptaki nie lubią. Dzięki wprawnemu oku naszego przewodnika dostrzegliśmy jednak wiele gatunków, w tym chyba wszystkie możliwe zimorodki (nawet zimorodka srokatego, który bardzo mi sie spodobał, chociaż nie jest tak kolorowy, jak jego najbardziej popularny krewny – zimorodek zwyczajny). Po cichu liczyłam na jakiegoś „forfitera”, niestety „predatory” były ukryte. Po wszystkim Uday zaprosił nas do siebie na szklankę soku, co było miłym zaskoczeniem; okazało się przy okazji, że nasz przewodnik to sława, jego zdjęcie znajduje się w pierwszej edycji przewodnika Lonely Planet o Indiach. Co do drugiej wyspy, Divar, to nie ma tam za wiele do zobaczenia, może jedynie nieco zaniedbany kościół na wzgórzu w wiosce Piedade i przylegający do niego mały cmentarz. Nazwę wyspy można przetłumaczyć jako „miejsce bogów”, co pasuje do tego cichego i spokojnego miejsca, o którym chyba tylko bogowie pamiętają, bo czas i turyści zdali się zapomnieć. Jeśli jednak Wasze grafiki są napięte, może nie warto tracić cennego czasu na tę senną wysepkę. Chyba każdy turysta, jadąc do Goa, ma na swojej liście dwa punkty do odhaczenia: wodospady Dudhsagar oraz jedną z plantacji przypraw niedaleko miejscowości Ponda. Kolejny dzień poświęciliśmy właśnie tym „mainstreamowym”, goańskim atrakcjom.  Gdy w końcu udało się nam o pierwszym brzasku wymeldować z hotelu (co łatwe nie było, między innymi dlatego, że obsługa zgubiła nasze zdjęcia, które z jakiegoś powodu były im potrzebne – niby te z paszportów są za mało wyraźne…), wyruszyliśmy z panem Sureshem do Parku Narodowego Molem, w którym znajdują się wspomniane wodospady. Ważne praktyczne uwagi związane z wyprawą do wodospadów oraz kilka słów o panu Sureshu znajdziecie na końcu wpisu, w części „Informacje praktyczne”. Muszę przyznać, że ta wyprawa mnie nieco rozczarowała – wszystko się strasznie dłużyło (kolejka do kasy, kolejka do dżipów, które zabierają turystów do wodospadów, kolejka dżipów przed wjazdem do parku), a tłum turystów z Rosji nie pozwolił mi nawet poczuć niezwykłości tego miejsca. Na domiar złego przed wjazdem do parku zostaliśmy przeszukani – strażnik kazał nam wyrzucić całe nasze jedzenie (żebyśmy przypadkiem nie dokarmiali małp…). Byłam bardzo niepocieszona, szczególnie, że chwilę wcześniej obroniłam nasz prowiant własnym ciałem, gdy zaatakowała go przechadzająca się między turystami krowa, a z małpami dzielić się bynajmniej nie zamierzałam. Jakby tego było mało, głowa hinduskiej rodziny jadącej razem z nami samochodem nie omieszkała nas poinformować, że jesteśmy w miejscu, gdzie nie wolno śmiecić. Rozeźlona zdusiłam w sobie odpowiedź, że ja NIGDZIE nie śmiecę, nie jestem jakimś Hindusem, żeby wszystko rzucać sobie pod nogi. Czterdziestopięciominutowa przejażdżka dżipem po bardzo wyboistej drodze nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia, ostatecznie pracowałam w kopalni odkrywkowej. Wodospady Dudhsagar U podnóża wodospadów można sobie popływać, z czego ja jednak nie skorzystałam – paradowanie przed grupą hinduskich ratowników, których główną rozrywką jest oglądanie skąpo ubranych, białych kobiet, specjalnie mnie nie pociągało. Swoją uwagę skupiłam na wielkich motylach, które błyskały kolorowymi skrzydełkami, latając niedaleko wody, co niestety także okazało się być nie najlepszym pomysłem. Moje zainteresowanie zauważył jeden ze wspomnianych ratowników, czego skutkiem był pokiereszowany motyl, którego dla mnie złapał. Zaskoczona wymamrotałam jakieś podziękowanie, zastanawiając się, co właściwie mam począć z tym biednym stworzeniem. Park Narodowy Molem Drugim punktem programu była plantacja przypraw - miejsce całkiem przyjemne, aczkolwiek także nieco przeludnione. Pogodziłam się już jednak z rolą niedzielnego turysty, którą odgrywałam tego dnia, i nastrój zaczął mi się trochę poprawiać. Nie popsuł mi go nawet nasz przewodnik, który traktował mnie jak powietrze, zwracając się tylko i wyłącznie do Bartka. Gdy już obejrzeliśmy wszystkie goździki, wanilie, kardamony, kurkumy, gałki muszkatołowe i milion innych owoców i listków, przewodnik sprezentował nam po kieliszku feni (wódka z jabłek nerkowca) i zasiedliśmy do obiadu. Inne rozrywki, którym można się oddać na plantacji Sahakari, obejmują między innymi wspinaczkę na palmy czy mycie biednego słonia, który istnieje tylko po to, żeby być mytym. Niedaleko plantacji dwa inne słonie czekają na turystów, którzy chcieliby ich dosiąść, ale nie cieszą się wielką popularnością; miałam wrażenie, że główne ich zajęcie to beznamiętne przeżuwanie trzciny cukrowej. Mimo wszystko nie polecam. W okolicach Pondy znajduje się także kilka wartych uwagi świątyń, jednak wczesna pobudka i intensywny dzień przygasiły nieco świątynny zew. Bez żalu podarowaliśmy sobie zatem świątynie i wyruszyliśmy z Panem Sureshem na zgniłą i zdemoralizowaną północ. Naszym celem była Anjuna, gdzie następnego dnia (czyli w środę) miał odbyć się sławny pchli targ. O noclegowe rekomendacje poprosiliśmy naszego kierowcę, co okazało się być pomysłem trafionym; miejsce, które nam polecił, było dość tanie i stosunkowo czyste. Jedyną wadą były koguty, które codziennie o jakiejś nieludzkiej porze zaczynały swoje operowe popisy pod naszym oknem i niestrudzenie ciągnęły ten występ przez kilka kolejnych godzin. Nie narzekałam jednak, lepsze koguty pod oknem niż karaluchy na twarzy. Wieczorem wybraliśmy się na krótki spacer, który polegał głównie na opędzaniu się od wszelkiej maści sprzedawców. Trochę poirytowani (nie, nie chcemy szala, skutera, ani bransoletek! narkotyków też nie! i nie jesteśmy z Rosji!) dotarliśmy do niezbyt reprezentatywnej, ale obleganej przez ludzi knajpy, gdzie zostaliśmy mile zaskoczeni – restauracja właśnie została otwarta i wszystkie przekąski i napoje (nawet alkoholowe) były za damo! Następnego dnia w ramach podziękowania zjedliśmy u nich śniadanie, po czym udaliśmy się na targ. Cośrodowy pchli targ w Anjunie to kolejna atrakcja, którą chyba każdy, będąc w Goa, chce „zaliczyć” i nic dziwnego! To kolorowe i fascynujące miejsce, pełne nietuzinkowych towarów i ludzi (hipisi w Anjunie nadal mają się dobrze). Nawet mnie udzielił się zakupowy nastrój i szał targowania (okazało się, że jestem w tym wcale niezła!) – ani się obejrzałam, jak w plecaku wylądowały przeróżne części garderoby. Bartek natomiast zaopatrzył się w zapas herbat i przypraw, które bogactwem barw dorównywały moim sukienkom (spójrzcie tylko na to zdjęcie nad wpisem!). Kobiety sprzedające owoce niedaleko pchlego targu, Anjuna Te kilka dni, które przyszło nam spędzić w północnej części Goa, przeznaczyliśmy na eksplorację plaż i fortów. Planowaliśmy także zawitać na jedną z tych sławnych, dekadenckich imprez trance’owych, niegdyś popularnych i szaleńczych, dzisiaj nieco dyskretniejszych (żeby nie powiedzieć sekretnych), ale nadal istniejących (polujcie na ulotki!). Niestety jedyny dzień, który wchodził w grę, byłam zmuszona poświęcić walce ze skutkami noclegu w klimatyzowanym pokoju w Panadźi. Ostatnie dwa dni naszego pobytu w Indiach spędziliśmy w Arambolu, dokąd dojechaliśmy z Anjuny autobusem (przez Mapusę), i gdzie kontynuowaliśmy naszą misję odwiedzenia każdej plaży w bliższej i dalszej okolicy. Co dziwne, Hindusi wypożyczający skutery w Arambolu żądali paszportów pod zastaw, co było dla nas nowe i bardzo niepokojące, ale w końcu musieliśmy na to przystać (żadne tam kserokopie czy dowody osobiste w grę nie wchodziły!). Na szczęście obyło się bez niespodzianek. W Arambolu nocowaliśmy w małym domku z przepięknym widokiem na morze, niestety jest to jedyna pozytywna rzecz, jaką mogę powiedzieć o naszym „hotelu”. O ile mrówki, modliszki, a nawet jakieś gryzonie (widzieliśmy tylko ślady zębów na naszym jedzeniu) nie zrobiły na mnie większego wrażenia, o tyle wielki pająk, który ukrywał sie pod materacem wytrącił mnie z równowagi kompletnie i ostatniej nocy nie zmrużyłam oka. Kilka gekonów przechadzających się po ścianach pokoju mnie nie pocieszało – na takiego pająka były stanowczo za małe! Plaża Vagator Wszystkie plaże na północy Goa okazały się przyjemne – piaszczyste, szerokie i nie tak gęsto zaludnione, jakby się można było spodziewać. Planowałam stworzyć plażowy ranking, jednak trudno wybrać najlepsze, zarówno te małe (na przykład Querim), jak i wielkie (na przykład Mandrem), mają wiele do zaoferowania. Jedynie Braga opanowana przez olbrzymi tłum Hindusów mnie rozczarowała, lepiej omijać tę plażę z daleka. Forty porozrzucane po wybrzeżu to miłe urozmaicenie, ale nie robią wielkiego wrażenia. Fort Chapora to właściwie kupa kamieni, Tiracol teraz pełni funkcję hotelu (po wpisaniu się do „księgi wizyt” można go obejrzeć), natomiast fort Aguada to mur (trzeba przyznać, że całkiem konkretny) i latarnia morska. Fort Tiracol (i moje łupy z pchlego targu) Gdy nadszedł dzień powrotu do Finlandii, uczucia miałam mieszane. Przykro było zostawiać słońce, plaże i dobre jedzenie, jednak wizja czystego łóżka w pozbawionym robactwa mieszkaniu nieco te żale tłumiła. Indie mogą trochę przerażać. Wszechobecny brud i bałagan, natrętni żebracy, oszuści, chaos na drogach, ignorowanie kobiet – wszystko to sprawia, że turyści na Indie patrzą podejrzliwie. Powiem Wam jednak, Drodzy Czytelnicy, że ta nasza wycieczka objazdowa po Goa okazała się być wybitnie bezproblemowa. Chyba żadna nasza podróż nie przebiegała tak beztrosko; noclegi, transport, jedzenie – wszystko było na wyciągnięcie ręki (a czasem człowiek dostawał to, co chciał, zanim w ogóle tę rękę wyciągnął). Trochę pomyślunku oraz cierpliwości (chociażby podczas targowania), a wakacje w Goa mogą okazać się wspaniałym (i tanim!) doświadczeniem.  Chętnie odpowiem na wszelkie pytania.  podgwiazdapolarna@gmail.com Informacje praktyczne: Hotel, w którym zatrzymaliśmy się w Panadźi to Ria Residency – standard całkiem niezły, cena z nóg nie zwala, ale jest do zaakceptowania (my zapłaciliśmy 1200 rupii za pokój z klimatyzacją), tylko z obsługą ciężko się porozumieć. Promy kursujące po Mandovi są darmowe dla pieszych. Aby dostać się na wyspę Chorao najlepiej wsiąść na prom w Ribandarze położonym w połowie drogi między Panadźi a Starym Goa, natomiast promy na Divar odpływają ze Starego Goa. Żeby zobaczyć wodospady Dudhsagar, należy do parku dotrzeć dość wcześnie rano, najlepiej około godziny dziewiątej. Pierwszy etap przygody obejmuje sto lat stania w kolejce do kasy. Najczęściej wykorzystywani są do tego hinduscy taksówkarze, z którymi się przyjechało, ale człowiek przez ten czas może zanudzić na śmierć (sto lat to jednak długo). Wbrew temu co mówi szóste wydanie przewodnika Lonely Planet, droga z Panadźi do Parku Molem jest dobra (nowa), więc można tam spokojnie dojechać samemu. Niestety wypożyczenie samochodu w Indiach bez międzynarodowego prawa jazdy jest właściwie niemożliwe. My skorzystaliśmy z usług fajnego pana taksówkarza o imieniu Suresh, który zgodził się nas wozić przez cały (!) dzień za 2500 rupii (a zrobiliśmy tego dnia wiele kilometrów), żaden inny nie chciał zejść poniżej 3000. Do pana Suresha można dzwonić (+91 98 2215 2306), naprawdę polecam – jest miły, cichy, pomocny i nie trzeba się z nim targować. Właściwie to z nim targować się po prostu nie da, ale to nie ma znaczenia, bo szanse na znalezienie lepszej  (lub podobnej) oferty są naprawdę minimalne. W Anjunie nocowaliśmy w Paradise Guesthouse, płaciliśmy 800 rupii za noc. Lonely Planet poleca i ja też polecam (mimo kogutów). Lodówka w pokoju! W Arambolu największe skupisko „hoteli” znajduje się na wzgórzu w północnej części arambolskiej plaży (w tym nasze zarobaczone domki z zielonymi dachami). Drewniane słonie na plaży Querim

Kurioza, które mogą zaskoczyć Polaka w Finlandii (część I)

W SWOIM ŻYWIOLE

Kurioza, które mogą zaskoczyć Polaka w Finlandii (część I)

Finlandia zadziwiać mnie nie przestaje, mimo że od jakiegoś czasu już jestem z nią związana. Co i rusz natykam się na jakieś osobliwości, czy to dotyczące kuchni, rozrywki, czy samych Finów, którzy są narodem bardzo specyficznym. Postanowiłam zebrać moje obserwacje do kupy i rozpocząć cykl „Fińskie Kurioza” – oto przed Wami pięć z nich, które jako pierwsze przyszły mi do głowy: 1. „Kiełbasa” Po próżnicy szukać w Finlandii czegoś, co my, Polacy, nazywamy kiełbasą. Niemożebnie nad tym ubolewam, szczególnie podczas moich conocnych, lodówkowych eskapad. Finowie na swój kiełbaso-podobny produkt mówią makkara, a że w niczym naszej kiełbasy nie przypomina, makkara trwale umiejscowiła się w moim prywatnym słowniku języka polskiego, stając się po prostu makkarą. W przypływie entuzjazmu i dobrego humoru nazwałabym ten fiński „przysmak” parówką, jednak nawet to określenie zdaje się być niezasłużonym komplementem. Polskie parówki raczej nie mają konsystencji plasteliny. Na dodatek makkara jest gruba i ma twardą skórę. Finom to jednak zupełnie nie przeszkadza, ba, zajadają się makkarami namiętnie. O ile makkarowa zupa, zapiekanka czy makkara z pieca (fińska klasyka) wywołują u mnie tylko lekki grymas odrazy, o tyle makkara na grillu zawsze wytrąca mnie z równowagi. Wyobrażacie to sobie? Gruba skóra pęka, robi się czarna, a bezmięsne wnętrze pozostaje różowe i gliniaste… Dodam jeszcze, że nieodzownym dodatkiem do makkary z grilla jest pozbawione smaku fińskie piwo. Aha, nie dajcie przypadkiem się zwieść nazwom, gdy będziecie w Finlandii – krakovan makkara to nadal ta sama fińska pseudo-parówka (która tylko sieje zamęt w głowach Finów, bo budzi niebezpieczne skojarzenia z Krakowem), podobnie jak bratwursti, kabanossi czy balkan makkara. Makkara zapiekana z serem, palce lizać! 2. Niespodzianki pośród dziczy Porozrzucane po fińskich lasach, ogólnodostępne grille, wiaty, a nawet domki dla turystów to zjawisko nierzadkie i bardzo fajne. Co więcej, każde z tych miejsc zazwyczaj zaopatrzone jest w drewno i potrzebne narzędzia typu siekiera czy piła. Domki są popularne na północy Finlandii; w czasie naszych lapońskich podbojów często z nich korzystaliśmy. W środku zawsze czekało na nas wiele skarbów, z których mogliśmy zrobić użytek – od piecyka, poprzez naczynia czy środki czystości, na świeczkach kończąc. Nawet wychodki nie pozostawiały nic do życzenia. Ile lat musi jeszcze minąć, żeby coś takiego mogło funkcjonować w Polsce? Siekiery bywały bardzo porządne… Jeden z darmowych domków w Parku Narodowym Pyhä-Luosto (czerwiec, godzina druga w nocy) 3. Drzwi Fińskie drzwi, które posiadają zamki, zadziwiają mnie z dwóch powodów. Pierwszy (dla mnie zupełnie niezrozumiały) to brak klamek. Czy naprawdę trzaskanie drzwiami to najlepszy sposób, żeby je zamknąć? Drzwi do pomieszczenia dla rowerów w moim bloku irytują mnie szczególnie. Połączenie braku klamki, przeciągu i rękawiczek (zazwyczaj próbuję złapać za zamek) sprawia, że zamknięcie ich od środka (otwierają się na zewnątrz) graniczy z cudem i za każdym razem doprowadza mnie do stanu ekscytacji o zabarwieniu negatywnym. Drugą osobliwością, jeśli chodzi o fińskie drzwi, jest ich system zatrzaskowy. Finowie pewnie nie znają wyrażenia „zamknąć drzwi na klucz”, ponieważ nie potrzebują do tej czynności klucza. Co to jest, jak nie niecny psikus wymierzony w osoby roztargnione? Kilka lat temu zdarzyło mi się wyciągać klucze przez lufcik przy pomocy długiej listwy… 4. Fachowcy Na ten temat mogłabym stworzyć epos. Dobrym przykładem obrazującym tempo i jakość prac fińskich fachowców jest „renowacja okien”, która niedawno miała miejsce w naszym bloku i polegała na… pomalowaniu ram okiennych. Zajmowało się tym pięciu facetów. Ile czasu potrzeba PIĘCIU mężczyznom na pomalowanie PIĘCIU ram MAŁYCH okien, w które wyposażone jest nasze mieszkanie? Panom Finom miesiąc nie wystarczył. Okej, w tym czasie malowali też okna w kilkunastu innych (małych!) mieszkaniach, ale to tym gorzej świadczy o ich organizacji pracy. Mam podejrzenia, że ich dzienny plan obejmował pomalowanie dwóch centymetrów kwadratowych i to codziennie w innym, wybranym przypadkowo mieszkaniu. Przez cały ten czas wszędzie panował przeraźliwy bałagan, a okna zasłonięte były folią (pogodę sprawdzałam w internecie). No i codziennie na wszelki wypadek wstawałam wcześnie rano, ponieważ panowie mieli swój klucz, a nie uśmiechała mi się pobudka w otoczeniu obcych mężczyzn. Myślicie sobie – wolno, ale dobrze? Nic bardziej mylnego. Po co w ogóle komu taśma ochronna? Krzywa, biała ramka namalowana od ręki na brzegu całej szyby (!) skutecznie zamaskuje wszelkie potknięcia. A że nasionka poprzyklejane do ramy? No lecą z drzew, co zrobić? (Nie stawiać świeżo pomalowanych okien pod drzewem? Hmm…) Właściwie to cała ta zabawa z pędzlem była dodatkowym zajęciem panów fachowców, pewnego rodzaju urozmaiceniem. W końcu ile można siedzieć, czytać gazety, palić papierosy i pić kawę? Mieszkanie wynajmuję, więc nie pozostawało mi nic innego, jak zacisnąć zęby i cierpliwie czekać; gdyby było moje, chyba bym nie przeżyła tej fuszerki, a kosztowała ta impreza na pewno niemało. 5. Punktualność do bólu Finowie się nie spóźniają. Jeśli impreza zaczyna się 20:00, spodziewaj się ich 19:59 (najpóźniej). Jeśli masz zamiar się spotkać z Finem w mieście o godzinie 15:00, to od 14:55 lepiej trzymaj komórkę pod ręką, bo pewnie zaraz będzie dzwonić („czemu Cię jeszcze nie ma!?”). Może to i cecha jest pozytywna, ale czasem bardzo irytująca… □  podgwiazdapolarna@gmail.com Druga część: Kurioza, które mogą zaskoczyć Polaka w Finlandii (część II)

Dziennik Zakrapiany Whisky część II – Z Margao do Hampi (Indie)

W SWOIM ŻYWIOLE

Dziennik Zakrapiany Whisky część II – Z Margao do Hampi (Indie)

Dziennik Zakrapiany Whisky część I – Kilka słów wstępu oraz południe Goa (Indie)

W SWOIM ŻYWIOLE

Dziennik Zakrapiany Whisky część I – Kilka słów wstępu oraz południe Goa (Indie)

Jedna z moich obserwacji wykonanych niedługo po tym, jak moja stopa po raz pierwszy stanęła na indyjskiej ziemi, dotyczyła właśnie owej stopy, a dokładniej tego, że wylądowała w krowim łajnie – nie jest to może najbardziej zachęcający wstęp do mojej opowieści, ani tym bardziej romantyczny początek podróży poślubnej; jest to natomiast adekwatne wprowadzenie do tematu Indii. Nawiasem mówiąc, cała ta szumnie brzmiąca podróż poślubna to wynik zupełnego zbiegu okoliczności – kilka tygodni po spontanicznym nabyciu biletów do Indii (w cenie wybitnie promocyjnej – czyżby znowu jakiś błąd?) wzięliśmy z Bartkiem spontaniczny ślub, zatem nolens volens stan Goa w Indiach stał się celem naszych poślubnych wojaży. Miejsca w Goa, które odwiedziliśmy (na czerwono zaznaczone zostały te, w których nocowaliśmy) Zanim przejdę jednak do snucia mojej podróżniczej opowiastki, chciałabym poruszyć kilka spraw organizacyjnych. Po lewej stronie widzicie mapkę przedstawiającą stan Goa z zaznaczonymi (tak z grubsza) miejscami, które odwiedziliśmy. Zaczęliśmy od końca południowego i przemieszczaliśmy się powoli na północ z krótką przerwą na Hampi – miejscowość w stanie Karnataka położoną 300 kilometrów na wschód od Goa (zatem na obrazku się nie załapała). Temat jest dość obszerny, więc postanowiłam go podzielić na trzy części: 1) Goa południowe (czyli to, co właśnie czytacie); 2) Hampi; 3) Goa środkowe i północne. Dla Was, którzy trafiliście na mój blog, ponieważ do Goa się wybieracie, na końcu każdego wpisu zamieściłam kilka dodatkowych informacji i przydatnych porad praktycznych (poza tymi, który znajdziecie w tekście). Wracając do mojego pierwszego w życiu kontaktu z Indiami (czyli miasta Chennai położonego na wschodzie Indii, do którego przylecieliśmy z Frankfurtu zatłoczonym, pełnym wrzeszczących dzieciaków Boeingiem 747), to powiem Wam, że krowie ekskrementy pod nogami są najmniejszym problem człowieka, który znalazł się w otchłani chaosu. Tuż za drzwiami lotniska natknęliśmy się na tabuny krzyczących Hindusów (Taxi, my friend?) i jakąś chorą kotłowaninę trąbiących samochodów. Gdy w końcu odnalazła nas nasza taksówka i minęliśmy bramy lotniska, ze zdumieniem odnotowałam, że sprawy wcale nie mają się ku lepszemu, wręcz przeciwnie – przedzieraliśmy się przez góry śmieci, stada psów, krów, jednocześnie walcząc (!) z innymi uczestnikami ruchu. Wszystko to odbywało się w chmurach pyłu i jakichś śmierdzących oparach. Taksówka powoli zagłębiała się w coraz ciemniejsze zakamarki miasta (godzina była dość późna), na ulicy i poboczach, poza śmieciami, psami i krowami, od czasu do czasu leżeli także Hindusi, a ja, wyczerpana po podróży, gapiłam się bezmyślnie przez otwarte okno (odbierane bodźce skutkowały bowiem raczej emocjami, niż jakimikolwiek sensownymi przemyśleniami), pozwalając się pochłaniać przytłaczającej aurze indyjskiego miasta. Indie to państwo będące pod każdym względem przeciwieństwem Finlandii; to gorący i słoneczny, ale bardzo zanieczyszczony kraj głośnych ludzi, w którym każda potrawa zamówiona w restauracji jest dobra (i zazwyczaj bardzo ostra); to miejsce, w którym prawa ruchu drogowego są raczej niezobowiązującymi wskazówkami, a każdy napotkany człowiek ma ci coś do powiedzenia (najczęściej chce pieniędzy, ale czasem też zwyczajnie pogadać, albo udzielić jakiejś rady). W Indiach (a przynajmniej w Goa) Hindusi bez skrępowania wytrzeszczają oczy gapiąc się na białe kobiety (szczególnie, gdy są w strojach kąpielowych), ale w rozmowie zazwyczaj kompletnie je ignorują – dokądkolwiek z Bartkiem się nie wybraliśmy, Hindusi prawie zawsze zwracali się wyłącznie do niego; nawet przewodnik oprowadzający nas po plantacji przypraw spytał się tylko Bartka o imię, a potem, mimo że byliśmy cały czas w trójkę, słyszałam: this is a cardamon plant, Bartek. And this, Bartek, is vanilla… Mieszkańcy Indii nie widzą nic złego w wyrzucaniu śmieci przez okna pociągu czy po prostu pod swoje nogi, gdziekolwiek się nie znajdą (na ich obronę dodam, że znalezienie śmietnika w tym kraju graniczy z cudem, nawet w pokoju hotelowym!). Indie to także kraj, w którym, ogólnie rzecz biorąc, należy się mieć na baczności. Na drogach, jak już wspomniałam, panuje totalne bezhołowie, trzeba uważać na wszystko – ludzi, krowy (nierzadko wylegujące się na środku jezdni), przemykające psy, Hindusów na rowerach, ogromne dziury, świnie, śmieci, przeróżne pojazdy wymuszające pierwszeństwo, wyprzedzające na piątego i tak dalej. Niczego nie można być pewnym, nikomu nie można ufać (nawet zasada ruchu lewostronnego jest często łamana). Co gorsze, w większych miejscowościach w okolicach dróg unoszą się zazwyczaj tumany pyłu, widoczność jest bardzo słaba, a ludzie pracujący koło drogi mają pewnie przekroczone wszystkie możliwe normy zapylenia po jednej godzinie pracy, o ośmiu nie wspominając; a przecież taki sprzedawca przy drodze pracuje pewnie z piętnaście godzin dziennie. W Indiach trzeba także uważać, żeby nie dać się oszukać, naciągnąć czy okraść. Nas nic złego na szczęście nie spotkało, ale różne historie się słyszy i jestem pewna, że nie są one wyolbrzymione. Turyści w Indiach to źródło pieniędzy i celem Hindusów jest tych pieniędzy zdobycie – zazwyczaj sprowadza się to do natrętnych prób wciśnięcia białemu człowiekowi kaszmirowego szalu, narkotyków, obiadu czy oferty masażu – a wszystko oczywiście w good price, czyli o wiele za wysokiej – ale czasem w grę wchodzą metody mniej uczciwe (zakładając, że sprzedaż kokainy można nazwać uczciwą metodą…). Daleko szukać nie muszę – mój znajomy został okradziony w indyjskim pociągu. Krótko mówiąc, trzeba mieć oczy i uszy otwarte. Wróćmy jednak do przerwanego wątku, czyli do Chennai. Mimo że hotel znajdował się około czterech kilometrów od lotniska, dotarcie tam trwało bez mała pół godziny. Samym hotelem zachwycona nie byłam (brudno, zimna woda), ale to tylko dlatego, że nie orientowałam się jeszcze w standardach indyjskich. Teraz wiem, że hotel był całkiem przyzwoity, szczególnie jak na swoją cenę. Rankiem udaliśmy się na bezskuteczne poszukiwania stołówki celem spożycia śniadania. Bezskuteczne, ponieważ takie miejsce nie istniało, a śniadanie do pokojów przynosił pan, który na tamtą chwilę jeszcze spał. Gdy w końcu dostarczono nam nasz posiłek, nie byliśmy pewni, co właściwie mamy przed sobą i jak się do tego zabrać –  dostaliśmy kilka podejrzanych płynów w woreczkach foliowych zawiązanych sznureczkami, coś przypominającego pyzy oraz jakieś kulki zawinięte w stare gazety… Ku naszemu zaskoczeniu jedzenie okazało się wcale dobre, tylko o wiele za ostre, przynajmniej dla mnie. Smutek mnie ogarnął, gdy przyszło mi porzucić moje niedokończone śniadanie, ale niestety byłam bezsilna. Chennai było tylko naszym nocnym przystankiem w drodze do Goa, więc zaraz po posiłku wyruszyliśmy z powrotem na lotnisko. Ulice przywitały nas tym samym pandemonium, co dnia poprzedniego, tyle że podniesionym do kwadratu. Po raz nie wiem który stwierdziłam, że filmy o Jamesie Bondzie są strasznie naciągane. W „Ośmiorniczce” na przykład odbywa się autorikszowy pościg po małych uliczkach indyjskiego miasta; James Bond, jak gdyby nigdy nic, pędzi sobie na złamanie karku tuk-tukiem (inna nazwa autorikszy), złoczyńcy gnają sobie beztrosko za nim, i właściwie nic im wszystkim w tym opętańczym wyścigu nie przeszkadza. W prawdziwym życiu wyglądałoby to zupełnie inaczej. Nasza taksówka poruszała się straszliwie powoli, kurzyło się niemiłosiernie, wszyscy trąbili, przepychali się, a mijani Hindusi się na nas gapili (szczególnie dzieci), jak byśmy nie siedzieli w samochodzie, tylko co najmniej w klatce należącej do cyrku. Sam lot odbył się bez większych zakłóceń, jeśli nie liczyć miliona kontroli na lotnisku i w trakcie lotu, oraz rozhisteryzowanej hinduski, przez którą samolot musiał opuścić pas startowy i zawrócić. W końcu jednak się udało – wylądowaliśmy w Goa! Naszym celem ostatecznym była położona na południu wioska Palolem, do której udaliśmy się taksówką (na lotnisku Dabolim w Goa możecie zapłacić za taksówkę w specjalnym okienku – na pewno je zauważycie – dzięki czemu unikniecie przepłacenia i negocjacji z kierowcą). Południowe Goa – Palolem i okolice Na naszą indyjską wyprawę wybraliśmy się w listopadzie, a jeśli nie wiecie, jaka aura panuje w Finlandii (gdzie mieszkam) w listopadzie, wyobraźcie sobie najbardziej depresyjną pogodę, jaką potraficie – to na pewno będzie to. Nie jest zatem chyba niczym dziwnym, że pierwsze dni w Goa spędziliśmy na plaży, kołysząc się w ramionach lenistwa i ciesząc oczy błękitem nieba. Palolem Do naszego hotelu w Palolem, który wybraliśmy jeszcze przed przyjazdem, mam odczucia niezwykle ambiwalentne. Z jednej strony ciepła woda i czysta łazienka przemawiają na jego korzyść, z drugiej jednak był on – jak na Indie – drogi, a obsługa (przynajmniej jej żeńska część) budziła we mnie lekki niepokój (w pewnym momencie określiłam ją jako creepy staff i do tej pory jakoś nie mogę znaleźć lepszego wyrażenia) – dziewczyny uśmiechały się rzadko, mówiły mało, lubiły za to się na ludzi patrzeć… Za minus można chyba uznać też karalucha, który pewnej nocy mnie obudził, łaskocząc mnie po twarzy (czyż nie słodko?). Trudno jednak winić za to hotel, w którym było całkiem czysto; jestem pewna, że owad przyszedł sobie z dworu (w Indiach zdarzyć się to może wszędzie). Mimo wszystko jakiś niesmak pozostał. Właściwie to nie mam nic do karaluchów, wolę tylko, jak sobie gdzieś tam łażą po ścianach, a nie po mojej twarzy. Po ścianie na naszym balkonie chodziła za to pewnego ranka żaba, która z niejasnych  powodów, postanowiła skoczyć prosto na mnie, gdy tylko wyszłam na dwór, żeby rozkoszować się pięknym porankiem. Bezlitosna rzekotka Lonely Planet nazwało plażę w Palolem „mainstreamową” i chyba nie można się z nimi nie zgodzić. Turyści, których jest tam dość sporo, na wybór knajp, sklepików i rozrywek wszelakich narzekać nie mogą. Właściwie jest tam wszystko poza bankomatem i apteką, i gdyby ktoś miał ochotę spędzić, dajmy na to, dwa tygodnie na plaży, ale się przy okazji nie zanudzić na śmierć, to Palolem jest miejscem idealnym. Trzeba przyznać, że mimo zabudowań na całej swojej długości i strasznie nieprzejrzystego indyjskiego powietrza, plaża w Palolem jest bardzo ładna. Poranek na plaży w Palolem Powinnam może dodać, że wyrażenie „sporo turystów” nie ma nic wspólnego z obrazkami, jakie można zobaczyć nad polskim morzem (dzieciaki biegające między ręcznikami, sypiące na opalających się ludzi piasek, i tym podobne). Nie, nic z tych rzeczy, każdy znajdzie tu dużo przestrzeni dla siebie. Każdy też znajdzie (czasem z pomocą „naganiacza”) stoliczek w jednej z miłych restauracyjek nad brzegiem morza – wszystkie z nich mają te same (lub podobne), bardzo dobre dania. Mówią, że indyjskie jedzenie i europejskie żołądki to nie zawsze najlepsze połączenie; przynajmniej my przed wyjazdem się nasłuchaliśmy (i naczytaliśmy) o koszmarnych nieprzyjemnościach, jakie nas niewątpliwie czekają. Pewien Fin na przykład uraczył nas historią, jak to wylądował na kilka dni w szpitalu z powodu odwodnienia, a to tylko jedna tego typu anegdotka z wielu, jakie do nas dotarły. Postanowiliśmy więc nie czekać i wziąć sprawy w swoje ręce, znaczy pójść za przykładem Humphrey’a Bogarta, który (podobno) jako jedyny z ekipy filmowej nie zaraził się dyzenterią podczas kręcenia filmu Afrykańska królowa, ponieważ… pił whisky. Nie powiem, picie whisky po każdym posiłku to dla mnie wyzwanie nie lada (szczególnie w porze śniadaniowej), ale być może pomogło, ponieważ nasze żołądki sprawowały się wyśmienicie. Niczym więc nieograniczeni mogliśmy skupić się na atrakcjach, które południowa część Goa ma do zaoferowania. Już drugiego dnia trafiliśmy na silent disco, czyli imprezę, na której jest cicho, a jednak wszyscy tańczą. To dziwne zjawisko wiąże się z zakazem grania głośnej muzyki po godzinie dziesiątej wieczorem, który to zakaz wprowadził rząd celem przyhamowania imprezowych zapędów Palolem (całkiem słusznie, wystarczy, że północ Goa jest głośna i znarkotyzowana). Jacyś pomysłowi ludzie znaleźli jednak sposób i na to – przecież można się bawić w słuchawkach. Na takiej imprezie gra trzech didżejów i to od nas zależy, którego chcemy w danym momencie słuchać – do wyboru, do koloru. Nasz powrót z imprezy zgrał się z przypływem, więc ścieżki zniknęły pod wodą, a do hotelu wróciłam do połowy mokra. Kolejnego dnia zerwaliśmy się wczesnym rankiem z zamiarem oglądania delfinów, jednak po usłyszeniu cen za łódź z silnikiem i Hindusem w komplecie stwierdziliśmy z rezygnacją, że może jednak wypożyczymy sobie kajak. Delfinów żadnych nie widzieliśmy, dotarliśmy za to do małej, zupełnie bezludnej Plaży Motylej (Butterfly Beach; drogą lądową nie jest łatwo się tam dostać), której nazwa jest całkowicie uzasadniona. Przecudownie pusta Plaża Motyla, do której dotarliśmy kajakiem Około 30 kilometrów od Palolem znajdziecie inne ciekawe miejsca – „bąbelkowe jezioro” w Netravali oraz wodospad koło wioski Savare. Do tych atrakcji prowadzi wąska i kręta droga przez pola ryżowe, której fragmenty we władaniu mają małpy. Jeśli dobrze się potargujecie, uda Wam się tam dojechać taksówką za tysiąc rupii (czyli nieco ponad 50 złotych, w dwie strony i z czekaniem na miejscu rzecz jasna), ale nie wszyscy taksówkarze przystaną na tę cenę. W końcu jednak znaleźliśmy takiego, który nie tylko się zgodził, ale jeszcze pytał na miejscu hinduskich wieśniaków o drogę, żeby nas dowieźć jak najbliżej wodospadu, dzięki czemu dostał napiwek, a my zyskaliśmy najlepszego przyjaciela. Jezioro – czy właściwie basenik – nie prezentuje się specjalnie efektownie, ale to nie ładne widoki przyciągają tu (nielicznych) turystów. Ciekawe jest to, że z dna basenu nieustannie wydobywają się bąbelki i nikt do końca nie wie czemu. Co więcej, gdy klaszcze się nad powierzchnią wody, bąbelki przemieszczają się szybciej. Może i sprawa jest intrygująca, ale (moim zdaniem) nie warto byłoby tracić popołudnia i pieniędzy na wycieczkę w to miejsce, gdyby nie pobliski wodospad, a konkretnie prowadząca do niego droga przez dżunglę. Dla mnie pokonanie tej trasy było prawdziwym sprawdzianem charakteru, ponieważ między drzewami co rusz można było zobaczyć ogromne pajęczyny z siedzącymi na nich „bananowymi pająkami” (banana spider, pająk z rodziny Nephila, jeden z największych tkających sieci na świecie). W połowie drogi do wodospadu natknęliśmy się na budę, z której ku naszemu zaskoczeniu (kasa w środku dżungli?) wyskoczył poważny Hindus, oznajmiając nam, że przejście kosztuje złotówkę (a jednak…). Hindus (pracownik parku), pobrawszy opłatę, postanowił przyłączyć się do naszego dwuosobowego zespołu (myślę, że z nudów, gdyż jak później ze smutkiem nam oznajmił – byliśmy jedynymi ludźmi, którzy tego dnia zapuścili się w jego rejony), co miało pewien plus – narzucił takie tempo, że nie miałam czasu wypatrywać pająków. Mojej awersji do tych zwierząt kompletnie nie zrozumiał (It’s only a spider, ma’am!), tak samo pewnie jak i mojego braku reakcji na jego próby przestraszenia mnie tygrysem, którego to podobno we just missed. Sami powiedzcie, kto by się przejmował tygrysem, gdy nad głową ma pięciocentymetrowe pająki (nóg nie licząc, a krótkich nie mialy)!? Wodospad, poza ładnymi widokami, oferuje także u swych stóp miejsce do kąpieli. Wodospad w Savare Na tym zakończę pierwszą cześć mojej indyjskiej historii. Kolejną, obejmująca Hampi i okolice, znajdziecie tutaj. Oczywiście chętnie odpowiem na wszelkie pytania. podgwiazdapolarna@gmail.com Kilka spraw praktycznych:  Hotele. Nocleg w Chennai spędziliśmy w hotelu Royal Green Accomodation. Plusy tego hotelu to cena i bezpłatna taksówka kursująca między hotelem i lotniskiem. Jeżeli ktoś, tak jak my, musi spędzić noc w Chennai w oczekiwaniu na samolot, a do szczęścia luksusów nie potrzebuje (w postaci na przykład ciepłej wody), to będzie zadowolony. Hotel w Palolem (ten z ponurą obsługą) nazywa się Palolem Guest House. Pokoje w obu hotelach możecie zarezerwować przez internet (booking.com). „Ciche dyskoteki” odbywają się w Palolem w soboty i środy na południowym końcu. Cena za wejście jest absurdalnie wysoka (650 rupii, czyli prawie 35 złotych!), negocjacje są zatem wskazane (w moim przypadku stanęło na 800 rupiach za dwie osoby, a to i tak sporo). Kilka słów o plażach. Na południe od Palolem znajduje się miejscowość Rajbag ze spokojną, prawie że bezludną plażą, dla której tłem jest pięciogwiazdkowy hotel, a co za tym idzie, jedyna, całkiem zwyczajna knajpka na plaży ma pięciogwiazdkowe ceny, tak samo jak stare Hinduski sprzedające kokosy. Z Rajbagu można wrócić do Palolem brzegiem morza, mijając po drodze Patnem (miniatura Palolem). Na północ od Palolem znajduje się Agonda, z wielką, przyjemną plażą – całkiem możliwe, że jest to najlepszy wybór na nocleg (jeśli ktoś lubi spokój). Niedaleko Palolem leży mieścina o nazwie Chaudi, w której można załatwić wszystkie ważne sprawy – wybrać pieniądze, odwiedzić aptekę czy nabyć ładowarkę do aparatu (tak, wzięłam do Indii rozładowany aparat bez ładowarki!). Jeśli czytaliście już coś na temat sztuki przetrwania w Indiach, to pewnie natknęliście się na rady dotyczące zaopatrzenia się przed wyjazdem w kłódki czy łańcuchy. Powiem Wam, że nie jest to takie głupie, jak się może niektórym wydawać. Większość domków na plażach czy pokojów do wynajęcia jest zamykana właśnie na kłódki; warto chyba zatem wymienić zastaną kłódkę na swoją (szczególnie, że te indyjskie czasem bardziej nadają się do zamykania różowych pamiętników w kształcie serca, niźli drzwi). Łańcuch z kolei może przydać się na przykład w pociągu, żeby zabezpieczyć bagaż  – szczególnie, gdy w planach mamy drzemkę; aczkolwiek my z nocnego pociągu akurat nie korzystaliśmy. Na towary w sklepach zazwyczaj ceny są narzucone i podane na opakowaniu, niestety sprzedawcy często wymyślają swoje. Warto wtedy zwrócić takiemu zachłannemu sklepikarzowi uwagę („panie, ale ta butelka wody kosztuje 30 rupii, a nie 60″), a jeśli to nie przyniesie skutku, to po prostu pójść do innego sklepu. □ Plaża w Agondzie  

Piętnastu chłopa na Umrzyka Skrzyni, jo ho ho, a w butelce rum! – Gwadelupa (Karaiby)

W SWOIM ŻYWIOLE

Piętnastu chłopa na Umrzyka Skrzyni, jo ho ho, a w butelce rum! – Gwadelupa (Karaiby)

Pewnego nader szarego i nieciekawego dnia dostałam od Bartka krótką wiadomość, która szła mniej więcej tak: kupiłem bilety na Karaiby. Zdziwiło mnie to niezmiernie, bo jak to tak – bez pytania? Nagła decyzja Bartka nie była jednak związana, jak się później okazało, z opętańczym atakiem dzikiej spontaniczności, tylko chwilowym błędem w cenie biletów, więc czasu na konsultacje bynajmniej nie było. Pomyłka rzeczywiście musiała zaistnieć, ponieważ wielu podekscytowanych nabywców super-tanich biletów z Paryża na Gwadelupę niestety szybko się rozczarowało – zostały one anulowane. Pamiętajcie – jeśli znajdziecie się w podobnej sytuacji, niech Wam przez myśl nie przejdzie, żeby dzwonić do przewoźnika i pytać, czy aby na pewno wszystko jest w porządku. Trzeba siedzieć cicho jak mysz pod miotłą i liczyć, że świat (w tym także ów przewoźnik) o Was zapomniał. Do Pointe-à-Pitre (moja wersja to Pitu-Pitu, bo francuskiego to ja ni w ząb nie znam) na Gwadelupie lecieliśmy przez Paryż, w którym to mieście spędziliśmy dwa zimne, szare i męczące dni (ale nie jest wykluczone, że wspominam je tak niemiło, ponieważ okrutnie obtarły mnie wtedy buty). Gdy tylko jedna dwudziesta Luwru i francuskie wino nad Sekwaną zostały zaliczone, śmiało ruszyliśmy na podbój krainy rumu, piratów i wielkich, owłosionych pająków. Zanim jednak przejdziemy dalej, czuję się w obowiązku poinformować Cię, Drogi Czytelniku, że notka ta może okazać się lekturą nad wyraz beznamiętną, gdyż żadnych niespodziewanych zwrotów akcji czy nieplanowanych przygód nie doświadczyliśmy. No, chyba że liczyć starcie Bartka z bezwzględną falą, którego rezultatem były zakrwawione plecy i pół godziny niekomunikatywności (co trochę mnie przestraszyło). Albo chorobę skóry. I udar słoneczny. Aha, i kilka razy się zgubiliśmy. Pomijając jednak te drobne zgrzyty, które w podróżniczej maszynerii zawsze się pojawią, było przecudownie spokojnie, wręcz nudno, czyli… zupełnie nie w naszym stylu (ale bardzo mi się ta odmiana podobała). Gwadelupa nie jest najbardziej popularną wyspą wśród turystów udających się na Karaiby i może dzięki temu nie widać tutaj wielkich, stugwiazdkowych hoteli czy tabunów wycieczkowiczów oblegających stragany z tandetą. Szczerze mówiąc, gdy usłyszałam, jaki dokładnie jest cel naszej podróży, w mojej głowie skondensowały się jakieś mętne myśli z Matką Boską w roli głównej. Z takimi Bahamami, czy innymi Bermudami, to człowiek od razu wie na czym stoi, ale Gwadelupa…? Moje religijne skojarzenia były zupełnie nie na miejscu, ponieważ Matka Boska jest z Guadalupe, a na francuskiej Gwadelupie (fr. Guadeloupe) żadnych objawień zdaje się nie zrealizowała. Jak dotąd. W skład Gwadelupy wchodzą dwie wyspy (Grande-Terre i Basse-Terre) i na dwa etapy podzieliliśmy naszą wycieczkę. Najpierw oddaliśmy się eksploracji większej, zachodniej Basse-Terre, która mimo że jest dużo ciekawsza, cieszy się mniejszym wzięciem, ponieważ to wschodnia wyspa zapewnia większy wybór plaż i barów serwujących rum (a w końcu po co się leci na Karaiby?). Piaszczystych plaż rzeczywiście na Basse-Terre jest mniej, ale też są piękne, a na dodatek – dość puste. Spotkać na nich można głównie bardzo zrelaksowanych (może czasem nawet za bardzo, jeśli wiecie, co mam na myśli) afroamerykańskich tubylców jedzących dobre rzeczy i słuchających muzyki lub tworzących ją. Muszę przyznać, że zazdrość zrodziła się w moim sercu, gdy tak ich obserwowałam, a po powrocie do zimnej Europy doszłam do wniosku, że jeśli w najbliższej przyszłości nie zamieszkam na Karaibach, moje życie straci sens. Rok z okładem minął, a ja nadal tkwię w Europie (i to gdzie! w Finlandii!), więc rokowania dotyczące mojej osoby są raczej marne. La plage de Cluny, jedna z plaż na północnym wybrzeżu Basse-Terre Na Basse-Terre nocowaliśmy u pewnej starszej Francuzki, która wynajmowała dwa pokoje w swoim domu stojącym pośród pól uprawnych (niedaleko miejscowości Lamentin). Okolica może i nieciekawa, ale pokoje były dość tanie, ładne i – co ważne – klimatyzowane (te bez klimatyzacji nie miały szyb w oknach, a szkło między mną a stadem ptaszników zamieszkujących gwadelupskie lasy to fajny bonus). Z naszym gospodarzem porozumiewaliśmy się głównie przy użyciu mowy ciała; nie mieliśmy za to żadnych problemów z dogadaniem się z parą z sąsiedniego pokoju… Byli to jednak jedyni Polacy, jakich spotkaliśmy na wyspach. Bezludne, piaszczyste plaże, które znajdziecie na północnym wybrzeżu wyspy, to rzecz nad wyraz pożądana, ale górzysta Basse-Terre to przede wszystkim lasy tropikalne i wulkan La Soufrière. Szlaki przez dżunglę są wytyczone, mapy są dostępne, więc nie pozostaje nic innego, jak zagłębić się w ten wilgotny, duszny, ale niesamowicie zielony świat wielkich liści. Las tropikalny na Basse-Terre Na pierwszy cel wzięliśmy sobie wodospady Carbet – pierwszy z nich (czy właściwie drugi, jeśli wziąć pod uwagę bieg rzeki) jest łatwo dostępny, więc przyciąga wielu widzów w wieku przeróżnym. Żeby zobaczyć drugi wodospad trzeba się już trochę napracować – trasa jest dłuższa i dość wymagająca, a że do baru, ani na plażę nie prowadzi, większość turystów ma ją w nosie. Na pierwszym z bardziej stromych odcinków tego szlaku mój nieprzyzwyczajony do klimatu (i wysiłku?) organizm wyraził stanowcze niezadowolenie i musiałam chwilę odczekać, zanim doszedł do wniosku, że w powietrzu jednak jest wystarczająca ilość tlenu, żeby przeżyć. Gdy w końcu przestało mi się kręcić w głowie, ruszyliśmy dalej i już bez żadnych problemów dotarliśmy do Première Chute du Carbet. Wodospad okazał się być ładny i dość wysoki (125 metrów), jednak największe wrażenie wywarło na mnie samo przejście przez pełen życia gąszcz lasu tropikalnego – mieszanka strachu (pająki) i zachwytu to mocny drink emocjonalny. Za dnia jest tam stosunkowo cicho, po zachodzie słońca natomiast rozpoczyna się prawdziwy koncert – gdy po raz pierwszy znalazłam się nocą w pobliżu dżungli, myślałam, że gdzieś niedaleko włączyły się alarmy samochodowe! Trzeci, najniższy i najtrudniej dostępny (czego rezultatem na pewno są puste szlaki) wodospad Carbet sobie podarowaliśmy ze względów czasowych – bardzo tego żałuję, bo na pewno byłoby to kolejne niezapomniane doświadczenie. Zobaczyliśmy za to położony blisko drogi Wodospad Langusty (Crayfish’s Waterfall), u którego podnóża można się wykąpać. Wodospad Langusty Następnego dnia postanowiliśmy zdobyć najwyższy szczyt Gwadelupy, czyli aktywny wulkan La Grande Soufrière (po polsku chyba będzie to: Wielkie Ujście Siarki, szalenie oryginalna nazwa). Wulkan, jak to wulkan – śmierdząca dziura, ale widoki roztaczające się wokół były niczego sobie; podczas tej wędrówki zrobiłam zdjęcie, które możecie zobaczyć nad notką. Jak wspomniałam, Basse-Terre to także fajne plaże, szczególnie te na północy – już pierwsza, na której przypadkiem wylądowaliśmy, okazała się miejscem, w którym mogłabym spędzić resztę wyjazdu (a była to malutka i niezbyt reprezentatywna Plage Manbiaf). Na dodatek niektóre z tych plaż upodobały sobie wielkie żółwie, więc można sobie z nimi poharcować w morzu! Mimo wszystko to Grande-Terre słynie z „lazurowego wybrzeża” i raf koralowych, więc po czterech dniach aktywnej eksploracji „zielonej wyspy”, ruszyliśmy w kierunku miejscowości Le Gosier, położonej na wschodniej części Gwadelupy, gdzie czekał na nas śmierdzący pokój z przepięknym widokiem na Ocean Atlantycki (ewentualnie Morze Karaibskie, nadal tego nie wiem). Le Gosier, Grande-Terre Nasze oczekiwania zostały spełnione – każda plaża na Grande-Terre wyglądała jak wyjęta z widokówki – więc czas, który nam pozostał, postanowiliśmy spędzić jak rasowi niedzielni turyści – wylegiwaliśmy się na plażach, pływaliśmy w ciepłym morzu, oglądaliśmy rafy koralowe (pod wodą blisko brzegu można zobaczyć naprawdę niezwykłe obrazki, wystarczą tylko okularki) i okazjonalnie walczyliśmy ze znalezionymi kokosami przy użyciu scyzoryka. Vive la vie! Jeśli chodzi o „nienaturalne” atrakcje na Grande-Terre, to na pewno warto zobaczyć budowle (lub ich szczątki) w Le Moule (między innymi kościół z czasów kolonialnych) oraz wyjątkowy cmentarz w Morne-à-l’Eau. Groby na cmentarzu w Morne-à-l’Eau Na koniec jeszcze uwaga z gatunku praktycznych – najlepszym środkiem transportu na Gwadelupie jest wypożyczony samochód, szczególnie jeśli interesuje Was coś więcej niż smażenie się na plaży. Co prawda dróg jest niewiele (na Basse-Terre właściwie tylko jedna, biegnąca wzdłuż wybrzeża), więc często w wioskach można trafić na korki, ale transport publiczny nie dociera do wielu ciekawych miejsc, a rozkłady jazdy chyba w ogóle nie istnieją. Samochód (w naszym wypadku raczej samochodzik) wypożyczyć można tuż obok lotniska w Pitu-Pitu, a ceny są przyzwoite. Mam nadzieję, Drogi Czytelniku, że nie rozczarowała Cię ta pozbawiona akcji notka, opisująca jedne z najlepszych wakacji w moim życiu. Nie mogę nawet napisać, że natknęłam się na jakiegokolwiek pająka, chociaż nie jest mi z tego powodu specjalnie przykro. Jednak nie porzucaj nadzieje, za dwa tygodnie będę hasać po dżungli indyjskiej – może stamtąd przywiozę jakieś mrożące krew w żyłach historie? Oby nie… □ podgwiazdapolarna@gmail.com Szlak prowadzący do cieszącego się dużą popularnością Deuxième Chute du Carbet Nadchodząca chmura w pobliżu Première Chute de Carbet Piękne, żywe kolory lasów tropikalnych W drodze na La Grande Soufrière Na plaży w pobliżu Pointe des Châteaux, Grande-Terre La plage de Gros Sable, Grande-Terre – rafa koralowa i mało ludzi, tylko piaseczku brak  

Pod Gwiazdą Polarną część II – z Kilpisjärvi do Å (Lofoty)

W SWOIM ŻYWIOLE

Pod Gwiazdą Polarną część II – z Kilpisjärvi do Å (Lofoty)

Pod Gwiazdą Polarną część I – z Rovaniemi do Kilpisjärvi (Laponia)

W SWOIM ŻYWIOLE

Pod Gwiazdą Polarną część I – z Rovaniemi do Kilpisjärvi (Laponia)

Introductio

W SWOIM ŻYWIOLE

Introductio

Fiński chleb

W SWOIM ŻYWIOLE

Fiński chleb