dwa kółka i spółka
Lodowcowy ekspres - Stubai
07-11 listopada 2014Decyzja była bardzo "last minute". Co prawda kiedyś myślałam nad takim ekspresowym wyjazdem, ale jeszcze nigdy się nie udał. A tym razem - zwolniło się miejsce i pojechałam. Trochę w ciemno, bo z ośmioosobowym towarzystwem, z którego dwie osoby znałam wcześniej, a reszta była dla mnie całkowicie nowa. Chociaż "znałam", to też za dużo powiedziane - po prosto spotkałam w pewnym porcie na Mazurach dwa i pół roku temu, ale imprezowy wieczór i "śniadanie" spowodował, że utrzymujemy jakiś tam kontakt do dziś.W piątek wieczorem zameldowałam się na stacji benzynowej w Gliwicach, gdzie byłam umówiona z resztą. Zostawiłam moją Fokę (czyli focusa) na parkingu i przesiadłam się do wyjazdowego busa, w którym byli: Bartek, Ola, dwóch Adamów, Grzesiek, Paweł i wcześniej znani mi Piotrek i Borys. Wesoła ekipa w komplecie.Noc minęła na jeździe. Chwilę po piątej rano zameldowaliśmy się w kwaterze, skąd po godzinie wyruszyliśmy na stok. Kupiliśmy czterodniowe karnety i ruszyliśmy na podbój lodowca.Gdy zrobiło się trochę ciaśniej na stoku i czas oczekiwania w kolejkach do wyciągu się wydłużył, można było pójść do knajpki na chwilkę relaksu i porządne śniadanie ;)Żeby potem znowu pojeździć. I znów zregenerować siły w barze ;)Pomimo zmęczenia podróżą pierwszy dzień na stoku był całkiem udany.Wieczorem trzeba było podładować całą elektronikę, którą przywiozła ekipa (nie będę mówić jakie gadżety mieliśmy na wyposażeniu ;) ale wspomnę, że większość elementów naszego centrum dowodzenia wszechświatem było pod moim łóżkiem, gdyż koło niego byłe... jedyne gniazdko elektryczne w pokoju ;) Nieprzespana noc dała się we znaki i dość szybko padliśmy. Nie wiem czy ktoś wytrzymał do 21:00 ;)Niedziela rozpoczęła się przed szóstą rano, tak, aby kwadrans przed siódmą ruszyć na stok. Solidna porcja jajecznicy i zabawny napis w narciarni całkiem dobrze mnie nastroiły.Na dolnej stacji lodowcowych kolejek utknęliśmy w sporej, nomen omen, kolejce. Większość niej stanowiły dzieciaki z klubów i to był problem. Zero kultury, przepychanie się, a potem wsiadanie po dwie osoby na krzyż do sześcioosobowej kolejki, bo względy towarzyskie albo gigantyczne plecaki nie pozwalały na więcej. Masakra. Dawno nie stałam w tak niekulturalnej kolejce. Ale w końcu udało się wyjechać. I pojeździć.I posiedzieć w barze ;)I znowu pojeździć.Rozkład dnia w sumie był bardzo podobny do poprzedniego. Ale czego się spodziewać? Ktoś nawet to skomentował "Góra i w dół w górę i w dół....... bez sensu... ;)"Po skończonej jeździe przyszedł czas na apres ski. Barman był trochę niekumaty - Bartek poprosił o dwa duże piwa i najpierw dostaliśmy gruszkowy bimber, a następnie po małym piwie. Ale nasza ekipa też nie błysnęła - Piotrek i Borys zamówili czerwone wino (całkiem dobre) a do tego... zapiekane pomidory, które okazały się ziemniakami... Jednak "tomato" to nie to samo co "potato" ;)Wieczorem chyba wszyscy padli przed dwudziestą. Co za czasy ;)Poniedziałek. Budzik znowu zadzwonił o 5:40. O szóstej czekało śniadanie, jak zwykle robione przez Bartka. Na stoku czekała sporo mniejsza niż zwykle kolejka - dobry znak. Za to pojawił się wiatr i opady śniegu.Koło południa wzmogły się na tyle, że zamknęli wyciągi :( Żeby nie utknąć w korku na stoku lub kolejce do zjazdu gondolką w dół, trzeba było wskoczyć do baru, przeczekać aż szarańcza opuści stok. Cóż zrobić ;)Dzięki temu wcześniej byliśmy w kwaterce na początku doliny i można było "poimprezować". Muzyka, gitarka, wino, cygara, rozmowy, fasolka na obiad... co kto lubi... Ciężko jest lekko żyć :)Większość znowu poszła spać przed dwudziestą, niedobitki wytrzymały godzinę później.Wtorek to ostatni dzień w Austrii. Niestety nieudany. Gdy zameldowaliśmy się na dolnej stacji kolejek przed 7:30 rano, przywitały nas takie informacje:Wróciliśmy do naszej kwatery i spakowaliśmy się. Jeśli wyciągi ruszyłyby o 10:00, to i tak pojeździlibyśmy może dwie godziny, bo na 13:00 zaplanowaliśmy już ruszenie w trasę powrotną do Polski. W kasie dowiedzieliśmy się, że jak przyjdziemy o 10:00 i wyciągi nie ruszą, to dostaniemy vouchery na karnety do wykorzystania w innym terminie, a także, że nie musimy wracać pod dolną stację wyciągów, tylko możemy wszystko sprawdzić i załatwić w kasie w Neustift, naprzeciw stacji benzynowej.Zapakowani wsiedliśmy w busa i podskoczyliśmy do sklepu po ostatnie "pamiątkowe" zakupy i do kasy karnetowej. Przy dolnej stacji kolejki kursującej z miasteczka. Kasa okazała się zamknięta - ale jak to? Tablica głosiła, że wyciąg przechodzi badania techniczne i nie działa do połowy grudnia. Zrezygnowani wsiedliśmy do busa, rozważając, czy tracić godzinę na podjazd w górę doliny, czy darować sobie potencjalne karnety. Gdy wyjechaliśmy na główną drogę Ola sokolim wzrokiem wyłapała, że kasa jest, jak miała być, naprzeciw stacji benzynowej, więc problem rozwiązał się sam.W ramach rekompensaty za straconą jazdę każdy z nas odstał dwa jednodniowe karnety, ważne do końca 2016 roku. Ktoś chce? Ktoś się wybiera? Odpalę w atrakcyjnej cenie :)Przymusowy wcześniejszy wyjazd poskutkował tym, że w domu byłam niezbyt późnym wieczorem we wtorek. Foka dzielnie czekała na mnie w Gliwicach i bezpiecznie dowiozła do Krakowa. Mój rogaty kask niestety pojechał z ekipą do Warszawy - zapomniałam go zabrać z busa. Ale pewnie ktoś mi go odeśle ;)Wyjazd był mega udany, pomimo tego, że pozostał pewnie niedosyt jazdy. Po pierwsze byłam po raz pierwszy na tym lodowcu, Po drugie - i chyba najważniejsze - towarzystwo było fantastyczne, a ja się bardzo dobrze w nim czułam. Tak naprawdę dawno tak nie wypoczęłam. No i oczywiście pisze się na kolejne wyjazdy z tą ekipą!