Will America be great again? Trump wygrywa wybory

United States of America-lovers

Will America be great again? Trump wygrywa wybory

Centrum Ameryki w Warszawie

United States of America-lovers

Centrum Ameryki w Warszawie

Odkryłam Amerykę. Na nowo

United States of America-lovers

Odkryłam Amerykę. Na nowo

Dyplomacja przy barbecue

United States of America-lovers

Dyplomacja przy barbecue

Miss American pie

United States of America-lovers

Miss American pie

Dawno nie pisałam. Można powiedzieć, że tak długo, że to aż niesmaczne. Dlatego w ramach nadrabiania zaległości wybrałam temat wybitnie… smaczny. I bardzo amerykański. As American as apple pie. Bo i wpis będzie o apple pie! Określenie „tak amerykański jak szarlotka” dotyczy rzeczy, miejsc i osób, które nierozerwalnie kojarzą się ze Stanami Zjednoczonymi. Amerykański jak szarlotka może być burger, mogą być pokazy sztucznych ogni na 4 Lipca – ba, nawet nowojorski sernik może być amerykański jak szarlotka!

Grubiutki jak naleśnik…?

United States of America-lovers

Grubiutki jak naleśnik…?

Co może być skomplikowanego w naleśniku, spytacie? Przecież to jajka, mleko, mąka… – i tyle. No to Was zaskoczę. Naleśniki mają bardzo długą, bogatą historię i dla wielu osób – niezależnie od wieku – stanowią jedną z ulubionych potraw. Cieniutkie naleśniki są znane niemal w każdym europejskim kraju, choć wszędzie smakują trochę inaczej. Naleśniki jada się też w Etiopii i Indiach (i wielu, wielu innych krajach). Ale to amerykańskie pankejki, ułożone na talerzyku w stertę, polane syropem klonowym albo ozdobione bitą śmietaną, owocami, orzechami, rodzynkami i czekoladowymi gwiazdkami, podbiły świat. Archeolodzy twierdzą, że ślady na narzędziach z epoki kamienia sugerują, że już wtedy przygotowywano do jedzenia coś na kształt cienkich placków z ziaren i wody, a „smażyło” się tę mieszankę na rozgrzanym kamieniu. Starożytni Grecy i Rzymianie jedli naleśniki słodzone miodem. W Anglii w XVI wieku naleśniki były już urozmaicane na bogato: jabłkami, sherry i przyprawami. W Europie tradycyjnie jadało się naleśniki na potęgę w ostatki, żeby wykorzystać zapasu jajek i tłuszczu, których nie można było używać w okresie Wielkiego Postu. Zresztą, właśnie dlatego ostatki określało się tam mianem Pancake Day, czyli Dnia Naleśnika. Zdjęcie: Pexels.com I tu pora przenieść się na kontynent amerykański, tak jak zrobili to Anglicy. W amerykańskich koloniach, zanim jeszcze powstały Stany, za to na pewno pojawił się problem głodu, przygotowywano placki z gryki lub mąki kukurydzianej. Tyle że nie mówiło się na nie jeszcze pancake, a hoe cake, johnnycake albo flapjack. W 1796 roku ukazała się pierwsza amerykańska książka kucharska Amerlii Simmons pt. American Cookery, a w niej dwa przepisy na naleśniki:Johny Cake lub Hoe Cake z użyciem mleka i Indian meal z melasą. Istniała też szczególna wersja tych placków, griddlecakes, smażonych na blasze. Ponieważ do ich przygotowania potrzebny był jakiś składnik spulchniający, były najbliższe dzisiejszym grubiutkim pankejkom (chwilę później wielkim fanem pankejków stał się np. prezydent Thomas Jefferson). Zdjęcie: Pexels.com Możliwe też, że przepis i nazwę Europejczycy podpatrzyli u Indian, którzy robili placki, przypominające ciasto, a jednak niebędące ciastem, na które rdzenna ludność mówiła: nokehick, czyli „miękki, delikatny”. Brzmiało to podobnie do angielskiego no-cake, czyli nie-ciasto, a stamtąd droga do pancake była już niedaleka… To wtedy Amerykanie, którzy dopiero mieli stać się Amerykanami, włączyli naleśniki do codziennego menu, a właściwie do menu na śniadanie. Tylko… dlaczego te amerykańskie śniadania musiały być takie ciężkie i kaloryczne? Wyjaśnienia można szukać w trybie pracy Amerykanów, głównie farmerów i pracowników fabryk, którzy śniadanie jedli już po kilkugodzinnej, ciężkiej pracy. Dlatego potrzebowali zastrzyku energii na resztę dnia. To jest zresztą teoria, która tłumaczy nie tylko wielkość pankejków, ale myślę, że i wiele innych amerykańskich fenomenów kulinarnych… Pankejki szybko zdobyły popularność, bo były łatwe do przygotowania i tanie, a na dodatek okazały się potrawą uniwersalną: do zjedzenia w domu i w podróży. Dzisiaj Amerykanie często zaniedbują śniadania w tygodniu pracy – ale w weekend śniadanie staje się rytuałem, którego częścią jest zwykle smażenie pankejków dla całej rodziny… Dom Naleśnika W 1958 roku Al i Jerry Lapin otworzyli pierwszą restaurację International House of Pancakes na przedmieściach Los Angeles, w Toluca Lake. 2 lata później zaczęła się rozwijać sieć – na zasadzie franczyzy, a 15 lat później użyto po raz pierwszy skrótu IHOP. Same pankejki nie zapewniłyby jednak fenomenalnego sukcesu – dopiero w połączeniu z sympatyczną filozofią IHOPowi udało się podbić świat. „Codzienne życie ma wystarczająco dużo zasad – siedzenie przy wspólnym, pysznym posiłku nie powinno mieć żadnych! W IHOP czuj się jak u siebie, bądź sobą i ciesz się chwilami spędzonymi z rodziną i przyjaciółmi. Doceniaj każdą minutę. Nie marnuj jej na pisanie smsów.” Nie wiem jak Wy, ale ja to kupuję! Zdjęcie: Wikipedia Dziś IHOP ma już ponad 1650 lokali, w których można zjeść: naleśniki dyniowe, naleśniki z malinami i białą czekoladą, z brzoskwiniami, o smaku nowojorskiego sernika, podwójnie jagodowe, z bitą śmietaną i bananami – i oczywiście te klasyczne, z syropem klonowym i masłem. Zdjęcie: Facebook.com/IHOP Ja zaliczyłam w IHOP nawet wielkanocne śniadanie, gdzie zamiast żurku i staropolskich szynek wcinałam pankejki z bitą śmietaną, popijane herbatą z niekończącą się dolewką! Ciocia Jemima ułatwia życie A w 1889 roku na rynku pojawiła się pierwsza gotowa mieszanka, Aunt Jemima, dzięki której usmażenie naleśników stało się… jeszcze łatwiejsze. Pani z opakowania żyła naprawdę: nazywała się Nancy Green, urodziła się jako niewolnik, a po podpisaniu kontraktu z producentem mieszanki do pankejków żyła sobie długo i szczęśliwie, aż w 1923 roku, kiedy miała 89 lat, zginęła pod kołami samochodu. Mix Aunt Jemima wciąż jest dostępny w sklepach i – może będziecie się śmiać – ale niektórzy mieszkańcy Stanów w ogóle nie korzystają z tego powodu z klasycznej mąki. Kiedy studiowałam w Chicago, pewnego dnia chciałam zabłysnąć i zrobić wszystkim współlokatorom na obiad pankejki. Niestety, nie miałam mąki – ale zanim poszłam do sklepu, zapytałam sąsiadów, czy mogliby mi pożyczyć ten jakże podstawowy składnik. Pożyczyliby, owszem, chętnie, ale nie mieli. A to dlatego, że korzystali pewnie tylko z Aunt Jemima. PS. O fenomenie pancake’ów opowiadałam w 5. odcinku cyklu „United States of Taste, czyli Ameryka od kuchni” na antenie JemRadio.pl. Chcecie posłuchać? www.jemradio.pl/united-states-of-taste-czyli-ameryka-od-kuchni.

Miss ciastek

United States of America-lovers

Miss ciastek

Christmas time, mistletoe and wine… and kiczowate swetry

United States of America-lovers

Christmas time, mistletoe and wine… and kiczowate swetry

Ameryka we Wrocławiu

United States of America-lovers

Ameryka we Wrocławiu

Chociaż w moim prywatnym rankingu ukochanych miejsc do życia Chicago i Warszawa plasują się ex aequo na pierwszym miejscu, zaraz za nimi jest Madryt (a właściwie okolice stadionu Realu Madryt), są takie dni w roku, kiedy marzę o przeprowadzce do Wrocławia. Te dni właśnie nadeszły, bo we Wrocławiu trwa American Film Festival. I wiecie co? Jadę tam! To już szósta edycja festiwalu. Jej celem, jak każdej poprzedniej, jest „odczarowanie” amerykańskiego kina, o którym często mówi się, że jest mało ambitne, napompowane, przewidywalne… Że efekty specjalne biorą górę nad treścią, że nie ma tam miejsca na dobre dialogi i emocjonalnych bohaterów… Prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Bo rzeczywiście, kino amerykańskie to wielkie i drogie produkcje, gwiazdy Hollywood i Oscarowa gala. Ale są też ambitne filmy z głębokim przesłaniem, doskonałe dokumenty i ciekawi artyści, którzy na czerwonym dywanie raczej się nie pojawiają. A na ich twórczość zdecydowanie warto zwrócić uwagę! – Choć w polskich kinach dominuje kino amerykańskie, są to przede wszystkim komercyjne filmy produkowane i dystrybuowane globalnie przez duże filmowe studia. Natomiast wiele dobrych i uniwersalnych, ale mniej komercyjnych filmów, w ogóle do Polski nie trafia – mówią organizatorzy American Film Festival. – Festiwal chce odkrywać dla polskiej publiczności nowe nazwiska i zjawiska w kinie amerykańskim. Nowy Jork współcześnie, Nowy Jork w latach 50., neurotyczni politycy i szalona babcia – czyli na jakie filmy się wybiorę Zacznę od „Mistress America”, filmu, którego nie mogę się doczekać. Greta Gerwig zagrała w nim główną rolę nieco zagubionej dziewczyny, poszukującej… no właśnie, czego? Czegoś nieuchwytnego i trudnego do sprecyzowania. Tego, co większość z nas określa mianem „sensu życia”. Bohaterka pełna niespożytej energii imponuje młodszej koleżance, wkraczającej dopiero w wielkomiejskie życie – i to nie byle gdzie, bo w Nowym Jorku. Ze swoim narcyzmem i brakiem życiowego celu stanowią parę millenialsów jakby stworzoną do socjologicznych badań, co nie odbiera im ani trochę uroku. Film celnie wyłapuje nowojorskie realia, gdzie standardem jest niepewna sytuacja mieszkaniowa, a do otwarcia własnej restauracji konieczne jest posiadanie małej fortuny – można przeczytać w opisie producenta. Film niby o niczym konkretnym, a jednak dotyka czułego punktu – tęsknoty każdego człowieka. Zamierzam zobaczyć też „Carol” Todda Haynesa, historię dojrzałej, zamożnej mężatki Carol Aird (w tej roli Cate Blanchett) i 20-letniej singielki Therese Belivet (Rooney Mara), które spotykają się przypadkiem i, jak to w życiu bywa, nic nie jest później takie samo. Fascynacja przeradza się w tak silne uczucie, że momentami robi się przerażająco, choć wszystko w granicach smaku. Dodam, że całośc osadzona jest w latach 50., a akcja dzieje się w Nowym Jorku. Przypomnijcie sobie eleganckie kostiumy, żakieciki, nakrycia głowy – i savoir-vivre, który dziś jest prehistorią. Chociaż „Carol” jest ekranizacją książki poruszającej wątki homoseksualne i feministyczne, na ekranie całość prezentuje się bardziej uniwersalnie. I szykownie! Może zabrzmi to banalnie, ale coś czuję, że na ten film mogłabym pójść nawet wyłącznie ze względu na kostiumy… Kolejny hit (mam szczęście, że udało mi się kupić bilety!) to „Kryzys to nasz pomysł”, o lekko neurotycznej i samotnej specjalistce od strategii kampanii politycznych (gra ją Sandra Bullock, ponoć najpiękniejsza kobieta na świecie anno domini 2014). Film będę oglądać na dzień przed wyborami parlamentarnymi w Polsce, więc tym chętniej zobaczę, jak to się robi w Ameryce. Tak, wiem, zderzenie z rzeczywistością może być bolesne. ;) Co ciekawe, główną rolę miał początkowo zagrać… George Clooney. Do Sandry Bullock nijak niepodobny. I akcent komediowy na koniec – niedzielny poranek zacznę od filmu „Grandma”. To opowieść o trzech pokoleniach kobiet: o tym, jak bardzo się od siebie różnią, i o tym, że dzielą te same bolączki, a tytułowa babcia jest tyle ciepła i urocza, co nietuzinkowa i odbiegająca od wszelkich stereotypów. The coolest festival Oczywiście ja nie jestem obiektywna, bo kocham Amerykę, więc i American Film Festival. Ale specjaliści przyznają mi rację – AFF to jeden z najciekawszych i najfajniejszych („coolest”) festiwali na świecie! Amerykański magazyn filmowy „MovieMaker” w swoim dorocznym rankingu zaliczył wrocławski American Film Festival do 25 najfajniejszych (coolest) festiwali filmowych na świecie. Obok AFF wymieniono tak uznane imprezy jak MFF w Berlinie, South by Southwest w Austin i wiele mniejszych, oryginalnych przedsięwzięć filmowych. Wyboru dokonało grono dziewięciu ekspertów, bywalców międzynarodowych festiwali, m.in.: Dan Mirvish – reżyser, producent i współtwórca Slamdance Film Festival, czy Leah Meyerhoff – reżyserka, inicjatorka powstania międzynarodowej społeczności kobiet filmowczyń „Film Fatales”.  W American Film Festival jurorzy docenili wiele zalet – od sal projekcyjnych, po „modną, młodą publiczność” i atrakcyjne otoczenie, nazywając go festiwalem, który „nie tylko prezentuje niezależne kino amerykańskie, ale także je kształtuje”. Obecność na tej prestiżowej liście to kolejny wyraz uznania środowiska filmowego dla festiwalu – możemy przeczytać w materiałach prasowych AFF.Do zobaczenia w kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu! Informacje oraz bilety znajdziecie na www.americanfilmfestival.pl.

Dunkin’ Donuts. Wielki powrót

United States of America-lovers

Dunkin’ Donuts. Wielki powrót

Kobieta kochana przez wszystkich

United States of America-lovers

Kobieta kochana przez wszystkich

Welcome to the Foodnited States Of America!

United States of America-lovers

Welcome to the Foodnited States Of America!

Nocne marki, czyli marka sama w sobie

United States of America-lovers

Nocne marki, czyli marka sama w sobie

Obraz ten jest uważany za jedno z najbardziej rozpoznawalnych dzieł współczesnego amerykańskiego malarstwa, doczekał się niezliczonej ilości odniesień i parodii w każdej niemal dziedzinie sztuki. Moim zdaniem, nawet więcej – jest bardziej amerykański niż McDonald’s (no, może jednak trochę popłynęłam). W każdym razie jest marką samą w sobie. A ja szczerze go uwielbiam. Mowa o „Nighthawks” Edwarda Hoppera. Pamiętacie, jak w szkole nauczyciele rozpoczynali analizę dzieł sztuki? „Co widzicie na obrazku, drogie dzieci?” A więc… co widzimy: restaurację przy skrzyżowaniu ulic (z chodnikami tak czystymi, że ta akcja nie może się dziać w Ameryce. A jednak), a w niej kilku klientów – seksownego rudzielca i dwóch panów w kapeluszach – obsługiwanych przez kelnera w śmiesznej, marynarskiej czapeczce. A może on już sprząta lokal przed zamknięciem, tylko ta trójka ciągle nie chce iść do domu? Tyle widać na przysłowiowy pierwszy rzut oka. Symbolika „Nighthawks” jest jednak znacznie głębsza. Edward Hopper zabrał się do malowania dzieła niedługo po ataku Japonii na Pearl Harbor w 1941 roku. Cały kraj popadł wówczas w uzasadnioną melancholię, smutek i niepewność jutra. To tłumaczy częściowo, czemu bohaterowie obrazu są tacy przygnębieni. Ale to tylko jedna z hipotez (niepotwierdzona przez samego autora). Jest też szersza perspektywa, według której samotnicy z restauracji zastanawiają się nad swoim losem, odpływają myślami gdzieś daleko, daleko, bo nie mają nikogo bliskiego, z kim mogliby się tymi myślami podzielić. I to jest cecha wielkiego miasta, jakim niewątpliwie jest Nowy Jork i jakim był już w czasach malowania dzieła. Zresztą, 80 lat to nie tak dawno. W ten sposób Hopperowi udało się pokazać portret ówczesnego (a może i współczesnego) miejskiego stylu życia. Chociaż zaprzeczał, jakoby robił to celowo, wiele jego dzieł niesie podobny przekaz i obrazuje odosobnienie. „Widocznie podświadomie malowałem samotność w dużym mieście”, odparł zapytany o to, czemu jego postaci są takie zagubione i czemu w restauracji na obrazie nie ma drzwi. Potwierdził natomiast, że rzeczywiście inspirację stanowiły dla niego lokale z Greenwich Avenue w Nowym Jorku. Wróćmy do postaci rudzielca. Jest ciekawa nie tylko dlatego, że wyróżnia się na nudnym tle, jaki stanowią mężczyźni w garniturach i minimalistyczny wystrój lokalu. Modelką artysty była jego żona, Josephine – i na tym bynajmniej nie kończył się jej wpływ na dzieło Hoppera. Otóż, pani Jo Hopper pomagała mężowi w prowadzeniu dziennika, w którym ten szkicował swoje kolejne obrazy. Ona dodawała natomiast ważne informacje i celne uwagi, przez pryzmat których odbieramy dzisiaj wiele dzieł Hoppera i które pozwalają nam je lepiej zrozumieć (to potwierdza jeszcze jedną uniwersalną prawdę – mężowie bez żon nie zaszliby daleko;). A skoro już o mężach i żonach mowa… W mojej sypiali wisi nad łóżkiem duże zdjęcie z sesji ślubnej. Niemal o takich wymiarach, jakie ma oryginalny obraz „Nighthawks” (84,1 × 152,4 cm). Bez najmniejszego namysłu zrobiłabym dla niego miejsce. Niestety, dzieło zostało zakupione kilka miesięcy po zakończeniu prac nad nim przez Art Institute of Chicago – za sumę 3000 dolarów (o sile nabywczej równej dzisiaj ponad 40 000 dolarów) – i wisi tam do dzisiaj. Byłam, widziałam, chętnie zobaczyłabym znowu. Uniwersalny na wskroś, czyli co ma wspólnego Nighthawks ze Starbucksem i Simpsonami Obraz przez lata rozbudzał wyobraźnię zapaleńców, którzy za wszelką cenę próbowali odnaleźć prototyp restauracji ze skrzyżowania dwóch nowojorskich ulic. Między innymi autor bloga Jeremiah’s Vanishing New York starał się dokopać do korzeni znanego lokalu.  Zdjęcie: www.walkingoffthebigapple.com Niestety, miejskie archiwa nigdy nie odnotowały żadnej restauracji u zbiegu ulic, które podobno zobrazował Hopper, a dzielny poszukiwacz poddał się ostatecznie, przytaczając fragment wiersza Jamesa Merrilla, „An Urban Convalescence”: As usual in New York, everything is torn down Before you have had time to care for it. Head bowed, at the shrine of noise, let me try to recall What building stood here. Was there a building at all? A więc lokal istniał tylko w wyobraźni malarza. Nie przeszkadza to jednak, by „Nocne marki”, a dosłownie „Nocne jastrzębie”, bo tak brzmi polska nazwa obrazu, były przedstawiane i parafrazowane we współczesnej kulturze niezliczoną ilość razy. I tak, mamy wersję polityczną, z okładki „Atlantic Monthly”:   Zdjęcie: nighthawksforever.blogspot.com Mamy restaurację na pokładzie Titanica: Zdjęcie: nighthawksforever.blogspot.com Mamy Lorda Vadera wśród gości: Zdjęcie: nighthawksforever.blogspot.com Oczywiście, nie mogło zabraknąć wersji, w której akcja dzieje się w innym kultowym dla Amerykanów miejscu, w McDonald’s: Zdjęcie: nighthawksforever.blogspot.com I jeszcze mój ukochany Starbucks: Zdjęcie: nighthawksforever.blogspot.com Gdzie jeszcze chcielibyście zobaczyć trójkę bohaterów? Może w jakimś polskim otoczeniu?  

Nasze Thanksgiving

United States of America-lovers

Nasze Thanksgiving

United States of America-lovers

Kieruj się do kina

Everytime I have a date there’s only one place to go That’s to the drive in It’s such a groovy place to talk and maybe watch a show Down at the drive in To piosenka Beach Boysów z 1964 roku. To były najlepsze czasy dla kina samochodowego w USA. Ale pokazy filmowe pod chmurką organizowano już na początku dwudziestego wieku – dziś trudno powiedzieć, kto był pierwszy. W latach 30. drive-in theater znacznie zyskał na popularności – 6 czerwca 1933 roku Automobile Movie Theater o powierzchni 162 hektarów, z miejscem na ponad 500 samochodów, urządził historyczny pokaz filmu „Wives Beware”. Bilet wjazdu kosztował 25 centów (zarówno kierowca, jak i jego pasażerowie musieli zapłacić). Sam pomysł drive-thru, czyli sklepów i instytucji dostępnych dla kierowców, bez wysiadania z auta, nie był niczym nowym – Amerykanie wpadli na niego już wiele lat wcześniej, więc skoro powstały restauracje, sklepiki, banki i kaplice drive-thru, to samochodowe kino było kwestią czasu. Legalne randki i matki z dziećmi Prawdziwy boom nastąpił na przełomie lat 50. i 60. To wtedy, zwłaszcza na wiejskich terenach (pamiętajcie, że amerykańskie wsie wyglądają zdecydowanie inaczej niż polskie:), rozkwitły 4 tysiące kin samochodowych! Młode matki doceniły możliwość wybrania się na seans z dzieckiem, a nastoletni zakochani wprost nie mogli sobie wymarzyć lepszego miejsca na legalną randkę. Przyczyn zwiększonej popularności należy szukać nie tylko w dobrej koniunkturze i wzroście konsumpcji, ale i w zmianie stylu życia: tysiące Amerykanów dorobiło się, postawiło mieszkania na przedmieściach i kupiło nowe auta, żeby z tych przedmieść dojeżdżać do pracy. Niestety, jak to często bywa w przypadku rozrywek dla mas, tak i kino samochodowe zaczęło schodzić na psy. Mimo że lubię psy, jakość nowych filmów nagrywanych z myślą o wyświetlaniu kierowcom pozostawiała sporo do życzenia. Dosadna treść, epatowanie seksem i przemocą, tandeta – tego w kinie samochodowym przybywało. A widzów ubywało. Na dodatek coraz więcej osób było stać na telewizory lub oglądanie filmów na co najmniej kilka innych sposobów. I tak, od lat 70. kino dla kierowców traciło na popularności. Chociaż  nigdy nie zostało zupełnie zapomniane, dziś pozostaje raczej elementem narodowej mitologii Amerykanów niż masową rozrywką. Wielki powrót? Na szczęście żyjemy w czasach, kiedy vintage wraca do łask. O tym, że hipsterzy tchnęli nowe życie w gramofony i stare rowery, nikogo nie trzeba przekonywać. Czy miłośnicy szalonych lat 60. będą potrafili zapoznać nowe masy z kinem samochodowym? Szanse są duże. W Stanach tysiące nastolatków tęsknią za beztroską, którą znają z filmów i książek. Kino samochodowe to dla nich czasy młodości poprzedniego pokolenia, a przecież wiadomo, że „kiedyś żyło się lepiej”. Gdyby nie to przekonanie, kina na powietrzu już dawno odeszłyby do lamusa. A w ubiegłym roku miały się całkiem nieźle – wszystkie 357. Nie najgorsza liczba jak na relikty z lat 70.! Źródło: Wikipedia Kino w kinie Drive-in-theater, jako część wspomnianego dziedzictwa Ameryki, musiało doczekać się uwiecznienia w filmach, książkach i komiksach. Moim ukochanym przykładem jest „Grease” z Johnem Travoltą i Olivią Newton-John. Oh, Sandy! Nad Wisłą Nie napiszę teraz: my, w Polsce, nie jesteśmy gorsi. Bo w kwestii kina plenerowego ciągle jesteśmy, niestety, daleko w tyle. Ale to się zmienia. Pierwsze kino samochodowe uruchomili na warszawskim Żeraniu Dariusz Zawiślak i Rafał Wnuk w 1994 roku. Na ulicach dojazdowych zrobił się korek – takie ogromne było zainteresowanie! Ogromne i… krótkie, więc kino szybko zniknęło. Podobnie jak inne placówki tego typu w całej Polsce. Większość naszych rodaków nie patrzy już tak bezkrytycznie na to, co amerykańskie. Czy więc i czas kina samochodowego minął? Niekoniecznie. Monika i Grzegorz z inicjatywy Kino samochodowe chcą udowodnić, że drive-in to doskonała rozrywka, zwłaszcza w letnie pogodne wieczory. Ich pierwsze kino samochodowe zaczęło działać w czerwcu w Wawrze. Projekcje odbywają się tam co dwa tygodnie (przy urzędzie dzielnicy) i – uwaga – są bezpłatne. - Inspiracją do stworzenia kina samochodowego były kina plenerowe, których jest mnóstwo, więc dlaczego by nie stworzyć kina samochodowego? – opowiadają organizatorzy. – Pomysł zrodził się w naszych głowach zupełnie przypadkiem. Wszystko zaczęło się od prywatnego posta na Facebooku: czy ktoś słyszał o jakimś kinie samochodowym w Warszawie? Niestety, spotkaliśmy się z wieloma negatywnymi odpowiedziami, że ” to nie Ameryka” itp. I właśnie w tym momencie, spontanicznie postanowiliśmy, że stworzymy kino samochodowe. Mieszkańcy Warszawy w ramach akcji mogli obejrzeć m.in. filmy „Incepcja”, „Avatar”, a w najbliższy czwartek na fanów starego kina czeka „Przeminęło z wiatrem”. – Wybór filmów w dużej mierze zależy od dystrybutora i tego, jakimi filmami dysponuje – zdradzają organizatorzy. - Na FB udostępniane są wybrane na dany dzień filmy i można na nie oddawać głosy. Ostatnie pokazy pojawiają się już sprecyzowane, filmy romantyczne, akcja, horrory. Dzięki tej akcji na Facebooku (Kino Samochodowe – Warszawa ma w tej chwili 14.500 polubień) doprowadziliśmy do tego że w Warszawie można oglądać filmy we własnym samochodzie. Doskonałe statystyki przyczyniły się do utworzenia podobnej inicjatywy – Kino Samochodowe pod Narodowym. – Bardzo chcielibyśmy podziękować wszystkim, którzy śledzą naszą stronę i dzielą się z nami zdjęciami, opiniami i spostrzeżeniami – dodają Monika i Grzegorz. Przekonałam Was chociaż trochę? Jeśli tylko będziecie mieli okazję, czy to podczas pobytu w Ameryce, czy nad naszą Wisłą – wybierzcie się na samochodowy seans. To będzie coś. I pamiętajcie: A big buttered popcorn and an extra large coke A few chili dogs and man I’m goin’ broke Down at the drive in

United States of America-lovers

Pocałunek, który przeszedł do historii razem z wojną

Wojna przeszła do historii – i zdjęcie wykonane w momencie jej przechodzenia do historii… też do niej przeszło. 14 sierpnia 1945 roku na Times Square w Nowym Jorku, w dniu ogłoszenia przez Japonię kapitulacji, tłumy wyległy na ulicę, żeby cieszyć się i wiwatować. Fotograf Alfred Eisenstaedt w ciągu zaledwie 10 sekund zrobił cztery zdjęcia marynarzowi (zupełnie przypadkowemu) całującemu  pielęgniarkę (również przypadkową). Nie mógł przewidzieć, jakim symbolem i legendą wkrótce się stanie „V-J Day in Times Square„. Dzisiaj rocznica wykonania tego zdjęcia. Przez wiele lat ludzie zastanawiali się, kto jest na zdjęciu. Narzeczeni, którzy czekali niecierpliwie na spotkanie? Czy bali się, że mogą się już nigdy więcecj nie zobaczyć? Małżeństwo rozdzielone wojenną zawieruchą? Nic z tych rzeczy. Historia jest nieco mniej romantyczna niż byśmy chcieli. Młody marynarz to George Mendonsa, a pielęgniarka w jego ramionach nazywa się Greta Friedman. Mendonsa sam przyznał w wywiadzie udzielonym telewizji CBS, że tamtego dnia był po kilku drinkach, nieco „wstawiony”, i kiedy trafiła się okazja, nie zastanawiał się długo. Przypadkiem spotkał pielęgniarkę – pomoc dentystyczną, która akurat korzystała z przerwy w pracy, wziął ją w objęcia i złożył na jej ustach soczysty pocałunek. Panna Friedman natychmiast rozpoznała się na okładce magazynu „Life”, opublikowanego dwa tygodnie po oficjalnym zakończeniu wojny. Z kolei Mendonsa zobaczył fotografię po raz pierwszy znacznie, znacznie później – dopiero w latach 80.! On miał więcej wątpliwości i nie od razu przyznał się, że to on jest sprawcą zamieszania. Wątpliwości nie miała za to… jego żona. Ta sama, która na zdjęciu stoi po lewej stronie. Marynarz zaczął wtedy się z nią spotykać. Hmm, w takim razie nasuwa się pytanie: dlaczego nie pocałował wówczas swojej dziewczyny, tylko przypadkową osobę? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy – wiemy natomiast, że żony „nigdy w taki sposób nie całował”, jak przyznała sama zainteresowana (z lekkim żalem w głosie). Jednak to z nią ożenił się rok później (i żyli długo i szczęśliwie). Po 67 latach para ze zdjęcia ponownie spotkała się na Times Square. W tym artykule możecie przeczytać, jak wspominali historyczną chwilę (a właściwie jak Greta ją wspomina, bo młody marynarz pamięta z niej niewiele;). Zdjęcie stało się ikoną, a od momentu publikacji zakochały się w nim miliony ludzi. Wielokrotnie pojawiało się na plakatach, w reklamach i filmach. M.in. w sympatycznej komedii romantycznej „Listy do Julii”, w którym główna bohaterka grana przez Amandę Seyfried szuka naocznych świadków pocałunku. W San Diego z kolei stoi gigantyczna „replika” całującej się pary. To się nazywa buziak z rozmachem!  

United States of America-lovers

United States of soccer

Piłka jest okrągła, a bramki są dwie. Polacy i reszta Europy wiedzieli to na długo zanim tę świętą prawdę wypowiedział głośno trener Kazimierz Górski. Dla Amerykanów nie jest to jednak aż tak oczywiste, bo ich piłka nożna – ta prawdziwa – wcale okrągła nie jest. Ale w czasie mundialu nawet w USA wszystkie oczy skierowane są na brazylijskie stadiony i mecze rozgrywane… okrągłą piłką. Amerykanie są często postrzegani jako ci, którzy w nogę grać nie potrafią. Nasi rodacy też lubią wyśmiewać ich sportowe umiejętności. Tyle że to USA zajmują 13. miejsce w rankingu FIFA, a Polska… cóż, przewijam stronę w dół, i w dół, i Polski nie widać… O, jest – na 69. miejscu. ;-) A ja Wam mówię, że Stany wiedzą, jak strzelać gole. O tym, jak również o kilku ciekawostkach związanych z udziałem USA w mundialach, pisałam już przy okazji poprzedniej wielkiej piłkarskiej imprezy – Mistrzostw Europy 2012 (tutaj) . Dzisiaj postaram się rozłożyć na czynniki pierwsze ich obecną reprezentację i niczym ekspert piłkarski, jakim jest w naszym kraju każdy – nie tylko Jacek Gmoch – spróbuję ocenić szanse amerykańskich piłkarzy na sukces. Dobry start Stany znajdują się w grupie z Niemcami, Portugalią i Ghaną, określanej przed mistrzostwami mianem „grupy śmierci”. Tyle że ten mundial jest turniejem pełnym niespodzianek, co potwierdziły m.in. skandalicznie słabe występy Hiszpanów i ich odpadnięcie z rozgrywek już po drugim meczu. Dlatego lepiej nie sugerować się żadnymi etykietami i w napięciu czekać na ostatnie rozstrzygnięcia, bo w amerykańskiej grupie do końca będzie gorąco. Reprezentacja USA rozpoczęła od mocnego uderzenia, i to dosłownie – w swoim pierwszym meczu przeciwko Ghanie zdobyła prowadzenie po golu Clinta Dempseya już w 29. sekundzie. Tuż przed spotkaniem Amerykanów wsparł Barack Obama, zagrzewając piłkarzy do walki: Jak widać, prezydent Stanów Zjednoczonych naprawdę dużo może, także w kwestii wyników piłkarskich. Gol Dempseya był najszybciej strzelonym w czasie MŚ 2014. Ostatecznie Stany zwyciężyły z Ghaną 2:1 (co prawda w 82. minucie przeciwnicy zdobyli wyrównującą bramkę, ale już cztery minuty później USA znów cieszyły się prowadzeniem). Zdjęcie z profilu Clinta Dempseya na Instagramie Niezaprzeczalnie bohaterem i gwiazdą wydarzenia był Clint Dempsey. Nie dość, że zdobył bramkę w rekordowo szybkim czasie, to jeszcze w pierwszej połowie obrońca Ghany złamał mu kolanem nos. Mimo to, Dempsey pozostał na boisku do końca meczu. Najbliższego spotkania również nie zamierza opuścić. Spotkanie na szczycie A to spotkanie – już dziś! O północy czasu polskiego Stany zmierzą się z Portugalią. Mecz najprawdopodobniej będzie niezwykle zacięty, bo po przegranym przez Portugalię 0:4 spotkaniu z Niemcami, być albo nie być drużyny zależy od dzisiejszego wyniku. Bukmacherzy ciągle wierzą, że to reprezentacja z Półwyspu Iberyjskiego pokaże, na co ją faktycznie stać, i USA będą musiały pogodzić się z porażką. Ja jednak uważam, że Amerykanie łatwo się nie poddadzą. Równie dobrze to oni mogą wrócić ze stadionu w Manaus z trzema punktami, czym zapewnią sobie awans do pucharowej fazy MŚ. Zwłaszcza że forma Cristiano Ronaldo, number one w drużynie Portugalii, pozostawia sporo do życzenia. Przed dzisiejszym meczem to Portugalia groźnie zapowiada: Yes we can! Od dawna mówi się, że CR7 nie potrafi przełamać się w reprezentacji, nawet jeśli na ligowych boiskach błyszczy. Teraz na domiar złego boryka się z kontuzją, a lekarze ostrzegają, że jeśli nie odciąży kolana w najbliższym czasie, być może będzie musiał pożegnać się z karierą. Stany z kolei zagrają w osłabieniu, bo w dzisiejszym spotkaniu zabraknie Jozy’ego Alditore’a. Czyli wynik jest otwarty. Ponieważ lubię obydwie drużyny, stawiam na remis. - Zastanawiamy się wyłącznie nad tym, jak pokonać Portugalię z tymi wszystkimi świetnymi piłkarzami, którzy tam grają – mówi selekcjoner USA, Juergen Klinsmann. – To jest nasz cel i wierzymy mocno, że możemy wygrać z nimi w Manaus. Zależy nam na awansie, więc pokonanie Portugalii pozwoli nam osiągnąć ten cel. Oni są w trudnej sytuacji po przegranej z Niemcami. (…) Mamy bardzo dobry skład, wierzymy w nasze umiejętności i nie brakuje nam pewności siebie. Dlatego też nie wyjdziemy na murawę w Manaus z myślą o remisie 0:0 czy 1:1. Celem jest tylko zwycięstwo. Portugalia natomiast musi wygrać ze Stanami, jeśli chce zachować realne szanse na awans do kolejnej fazy MŚ. Jak widać, obydwie drużyny powinny być niesamowicie zmotywowane, a to zapowiada pasjonujące widowisko. Kto nie musi iść jutro wcześnie do pracy, niech zaopatrzy się w chipsy, piwo i kubełek kawy, a następnie obejrzy dzisiejszy mecz. Uwaga, być może na boisku pojawi się polski akcent! Ponieważ nasza szanowna reprezentacja też ogląda mundial przed telewizorami, wiele osób na pocieszenie doszukuje się śladów polskości w innych drużynach. I w USA takim śladem jest Chris Wondolowski, czołowy strzelec Major League Soccer, który zagra najprawdopodobniej przeciwko Portugalczykom. One nation, one team This is the Sunday you’ve been waiting for. Grab your friends. Watch the game. Together, we are #OneNationOneTeam - możemy przeczytać na oficjalnej stronie amerykańskiej reprezentacji. Mam nadzieję, że duch drużynowej walki nie opuści piłkarzy i dzisiaj, i w następnym meczu z Niemcami, co zaowocuje wyjściem z grupy. W tym roku Stany grają na mundialu po raz siódmy z rzędu. Oby był szczęśliwy! PS. Zainteresowanym polecam stronę reprezentacji USA, a na niej między innymi milion ciekawostek i statystyk dotyczących występów Amerykanów na mundialach (tutaj).

United States of America-lovers

Niania z Chicago

Od 9 maja do 23 czerwca w Leica Gallery Warszawa można oglądać zdjęcia, za którymi stoi jedna z najbardziej niesamowitych zagadek w historii fotografii. Mnie fascynuje nieprzerwanie, od kiedy tylko dowiedziałam się o jej istnieniu. A właściwie o istnieniu jej zdjęć, zupełnie niezwykłych – w przeciwieństwie do tego, jak zwykłą osobą o równie zwykłym zawodzie była za życia Vivian Maier. Niania o duszy artystki-fotografa. Historia zdjęć Vivian wydaje się bajkowa. W 2007 roku John Maloof kupuje na wyprzedaży garażowej negatywy. Skanuje pierwsze z kilkunastu tysięcy negatywów. Jest zauroczony zdjęciami, ale nie ma pojęcia, kto jest ich autorem. Przez Internet wysyła w świat kilka pierwszych klatek i pyta, czy ktoś nie zna fotografa - można przeczytać w opisie wystawy na stronie Leica Gallery Warszawa, która jest organizatorem eventu. To, czego się dowiaduje, jest historią równie fascynującą jak kadry Vivian Maier. Od lat 1950 fotografowała ona ludzi na ulicach Nowego Jorku i Chicago, (…) nie uczyła się nigdzie robić zdjęć, nie zostawiła kolekcji książek ani albumów mistrzów fotografii, a zdjęć nie pokazywała nawet bliskim. A jednak współcześni kuratorzy, krytycy sztuki i kolekcjonerzy porównują jej fotografie do mistrzów takich jak Elliot Erwitt, Jaques Lartigue, Diane Arbus, Garry Winogrand. Jej prace wystawiły muzea w Paryżu, Nowym Jorku, Londynie, a wystawy jej zdjęć pobijają rekordy popularności. Vivian Maier, przypomnę to nazwisko jeszcze raz – bo warto je zapamiętać. Ta piekielnie zdolna artystka urodziła się w Nowym Jorku w 1926 roku, ale mieszkała także we Francji (stamtąd pochodziła jej matka). W 1951 roku powróciła do USA, a w 1956 roku przeprowadziła się do Chicago. Pracowała jako niania. Nic szczególnego, ale w tamtych czasach kobietom trudniej było dostać zatrudnienie w profesji innej niż nauczycielka, szwaczka czy właśnie opiekunka dzieci. Szczególne było za to zachowanie niani. W wolnych chwilach zabierała aparat fotograficzny (najczęściej dwuobiektywowy Rolleiflex) i uwieczniała na zdjęciach ulice NYC i Chicago – w prosty, ale szalenie ciekawy sposób. Żyła bardzo skromnie i z tego, co wiadomo, samotnie. Jeśli fotografia była dla niej odskocznią od szarej rzeczywistości, to – choć czarno-biała – spełniała tę funkcję doskonale. Jej zdjęcia to zupełnie inny świat, mimo że uwieczniała wyłącznie to, co działo się w mieście. Miała jednak oko do specyficznych miejsc i dzięki temu pokazała na zdjęciach to, co mało kto dostrzegł „na żywo”. Nigdy nie pokazała nikomu swoich prac, a po pewnym czasie przestała w ogóle wywoływać negatywy. Zmarła w 2009 roku. I gdyby nie przypadek oraz dociekania Johna Maloofa, świat nie miałby okazji raczyć oczu tymi fotografiami. Szkoda, że Maloof nie zdążył zapytać o te zdjęcia samej artystki. Kiedy dotarł bowiem do informacji na jej temat oraz ostatnich pracodawców niani, okazało się, że Maier zmarła kilka dni wcześniej. W „Rzeczpospolitej” znalazłam ciekawy artykuł na temat artystki. Kobieta, która sławę miała za nic – tak brzmi jego tytuł. W ogromnych butach i płaszczu wyglądała jak Mary Poppins, tylko zamiast parasola nosiła ze sobą aparat fotograficzny – czytamy. Robiła nim tysiące zdjęć, którymi nie interesował się nikt. I zapewne pozostałyby niezauważane, gdyby nie to, że (…) Maloof kupił na jednej z garażowych wyprzedaży, za 389 dolarów, pudełko z negatywami. (…) Podobnie jak Henri Cartier-Bresson była bardzo spostrzegawcza, umiała znaleźć coś, co warto utrwalić w kadrze nawet w koszu na śmieci. Zachęcam do lektury tego tekstu, ale jeszcze goręcej zapraszam do obejrzenia zdjęć niani, której bajkowe zdjęcia ukazują już nieco zapomnianą twarz amerykańskich miast sprzed kilku dekad. Znajomi artystki są przekonani, że byłaby wściekła, wiedząc o swoich fotografiach okrążających kulę ziemską i odwiedzających kolejne galerie w największych metropoliach. Dobrze, że za życia nikt nie zrobił jej takiego „świństwa”, wbrew jej woli i osobowości; dzięki temu Maier mogła pozostać anonimowa i w dowolnej chwili uciekać w swój magiczny świat. Ale jeszcze lepiej, że po jej śmierci ktoś odważył się te zdjęcia pokazać. Są wyśmienite. Kadr z filmu „Szukając Vivian Maier”  *** Vivian Maier, Amatorka 9.05 – 23.06.2014 Leica Gallery Warszawa, ul. Mysia 3, II piętro Galeria czynna: poniedziałek-sobota 10:00-20:00, niedziela 12:00-18:00 bilet normalny – 10 zł bilet ulgowy – 5 zł katalog – 25 zł (od ceny katalogu odliczany jest koszt biletu wstępu) Poniedziałek: wstęp wolny Bilety ulgowe przysługują: - uczniom i studentom – nauczycielom – emerytom, rencistom, osobom powyżej 65 roku życia – rodzinom i grupom powyżej 3 osób Bezpłatny wstęp dla dzieci do lat 10. Partner wystawy: Gutek Film, dystrybutor filmu „Szukając Vivian Maier” – w kinach od 9 maja. Patronat medialny: Art&Business, MaleMEN, LABEL, Fotopolis, artinfo.pl, FineLife, Fotografia Kolekcjonerska, Doc!Photo Magazine Wszystkie zdjęcia pochodzą z materiałów prasowych. Pełną biografię ekscentrycznej niani możecie przeczytać na oficjalnej stronie.