With love

Beskid Mały: Ciekawostki

Beskid Mały to dziecko piękne, miłe, powabne i zajmujące, w dobra przyrodzone uposażone, uwagi, poznania i miłości godne, którego jedynym defektem, ściągającym nań niechęć niesłuszną, jest to, że jest niższe wzrostem od innej braci beskidzkiej. / Kazimierz Sosnowski, ojciec polskiej turystyki Toponomastyka – nazwy miejsc Skąd wzięła się nazwa Sucha Beskidzka? Dawno, dawno temu, pan wyruszył wraz z rycerzami na wyprawę krzyżową. Trwała ona kilka lat, a gdy powrócił, przywiózł ze sobą zwierzątko, które nie przypominało żadnego znanego dotychczas zwierzęcia – dwie długie nogi, na których skakało, ostre pazury i zęby upodabniały je do smoka. Ponieważ nikt nie wiedział, czy to pies, czy wydra, z uwagi na pocieszne ruchy nazwano go Kickiem. Mijały lata a Kicek rósł – przybrał na wadze, wyrosły mu skrzydła, a ostre pazurki zamieniły się w szpony. Ludzie zaczęli się bać. Mówili o potworze, który napada ich stada pasące się w Beskidach, aż w końcu przerażeni poszli poskarżyć się panu, który nie chciał uwierzyć w złe zamiary Kicka. Ludzie obiecali nagrodę temu, który pozbędzie się złego smoka. Znalazł się młody, odważny juhas, który wypatroszył barana i do środka napchał siarki, a następnie podrzucił go pod zamek pana – Kicek zwiedziony przynętą, połknął ją i ogromny żar buchnął gorącym płomieniem w jego brzuchu. Kicek rzucił się do dworskiego stawu i pił, pił, pił, aż wypił cały staw i pękł. Ponieważ Kicek wypił całą wodę, ludzie zaczęli mieć z nią problem i miejscowość, w której mieszkali nazwali Suchą. Goście przybywając do zamku ubolewali że nie ma już w nim ich ulubionej maskotki – mawiali, że Sucha jest bez Kicka. I własnie tak powstała Sucha Beskidzka. Brzmi znajomo? Upalisko, wzgórze nad Mucharzem, swoją nazwę wzięło stąd, że podobno palono na nim czarownice. Na stoku Upaliska położona jest wieś Mucharz, a w niej kościół pod wezwaniem św. Wojciecha – obecny kościół jest prawdopodobnie czwartym z kolei. Przypuszcza się, że wcześniej na jego miejscu stała świątynia pogańska, w której okoliczna ludność, w otoczeniu przyrody, oddawała cześć ówczesnym bóstwom. Badania dowodzą, że Mucharz już w IX w., za czasów państwa Wiślan, był ośrodkiem  kultu religijnego i jednym z ważniejszych ośrodków cywilizacyjnych. Tradycja głosi, że w kościele miał odprawiać mszę świętą św. Wojciech i utwierdzać nawrócony lud w wierze chrześcijańskiej. Targanice. We wsi znajduje się miejsce zwane Francją – to właśnie tam według legendy mieli obozować żołnierze napoleońscy wycofujący się spod Moskwy. Geografia Beskid Mały, jak sama nazwa wskazuje, nie zajmuje dużego obszaru – rozciąga się ze z zachodu na wschód na długości 35 km, a jego szerokość z północy na południe dochodzi do 12 km. Mimo niewielkich rozmiarów, charakteryzuje się dużymi różnicami wysokości względnych – oznacza to ni mniej, ni więcej a tyle, że w niektórych miejscach trzeba się ostro wdrapywać pod górkę. Soła na odcinku od Tresnej po Porąbkę dzieli Beskid Mały na dwie nierówne części. Mniejsza, zachodnia, nazywana jest grupą Magurki Wilkowickiej, a większa, wschodnia, otrzymała miano Gór Zasolskich. W Beskidzie Małym nie znajdziemy naturalnych zbiorników wodnych, znajduje się tu jednak kilka wartych uwagi zbiorników sztucznych. Kaskada Rzeki Soły uważana jest za najnowocześniejszy w Polsce sposób wykorzystania rzeki górskiej. Tworzą ją trzy jeziora zaporowe i zbiornik szczytowy na górze Żar. Ciekawostką jest też sama góra Żar. Na pewnym odcinku drogi, która prowadzi na jej szczyt, siła grawitacji wydaje się oddziaływać w przeciwnym kierunku – przedmioty, w tym samochody, „toczą się pod górę”. W rzeczywistości zjawisko to jest złudzeniem optycznym, choć niektórzy uznają je zjawisko paranormalne. Fauna i flora Od XVI wieku Beskid Mały był jednym z najważniejszych źródeł drewna dla Krakowa i Oświęcimia. Spławiano tratwy Sołą i Skawą, stopniowo poszerzając powierzchnię wypalanych grzbietów pod hale, na których przybyli ze wschodu pasterze wypasali swoje stada. W cieniu innych drzew rosły cisy, czasem w bardzo dużych ilościach, jednak powszechnie wycinano je dla cennego, twardego drewna i szybko zniknęły z beskidzkich lasów. Dziś pozostały po nich głównie nazwy, takie jak Cisowe Grapy czy pojedyncze okazy sadzone przy domach – niegdyś sądzono, że potrafią uchronić gospodarstwo od złych mocy, a w czasie burzy zabezpieczyć przed uderzeniem pioruna. Według ludowych wierzeń krzyż, na którym zwisł Chrystus, wykonano właśnie z drzewa cisowego. Ciekawostką jest występowanie na szczycie Łamanej Skały zbiorowiska przypominającego świerczynę górnego regla. Jest to jednak dolnoreglowe zbiorowisko kwaśnej buczyny ze znacznym udziałem świerka. Łamana Skała i Leskowiec nie przekraczają 930 m. n.p.m., jednak silne i częste wiatry powodują, że temperatury są w tym rejonie niższe niż można by się spodziewać. Rosnące tu buki są krępe, mocne, często powykrzywiane i niewysokie, a ugałęzione na całej długości pnia świerki rosną dużo wolniej. Na terenie Beskidu Małego utworzono kilka rezerwatów, mających chronić najbardziej wartościowe przyrodniczo miejsca. Są to: Zasolnica (najwyżej rosnący las grądowy w Polsce; buczyna karpacka), Szeroka (buczyna karpacka), Madohora (naturalny górnoreglowy bór świerkowy, rosnący poniżej granicy piętra regla górnego) i Grapa (fragment łęgu jesionowego oraz lasu grądowego). Historia Najstarsze znaleziska śladów ludzkiej bytności człowieka pochodzą znad Skawy. W Mucharzu na górze Upalisko wykopano wyroby ze środkowej epoki kamiennej, czyli mezolitu (7000 lat p.n.e.). Podczas Potopu Szwedzkiego uciekający na Śląsk król Jan Kazimierz zatrzymał się w Żywcu, by wezwać jego mieszkańców do walki ze Szwedami. Chłopi i mieszczanie żywieccy oswobodzili Oświęcim, sypali szańce w Bramie Wilkowickiej i wyparli dwutysięczny oddział szwedzki, który zdołał na jeden dzień zająć Żywiec. Z uwagi na położenie w granicach Rzeszy i znaczne zasiedlenie gór w Beskidzie Małym ograniczona była działalność oddziałów partyzanckich w czasie II Wojny Światowej. Przechodzący tędy front zatrzymał się na zachód od Suchej w styczniu 1945 r. Hitlerowcy zostali wyparci z Żywca po ciężkich walkach na początku kwietnia 1945 r. Znane osoby Karol Wojtyła, ur. w Wadowicach, papież Jan Paweł II. Poeta i poliglota, a także aktor, dramaturg i pedagog. Filozof historii, fenomenolog, mistyk i przedstawiciel personalizmu chrześcijańskiego. Jako papież odbył najwięcej podróży zagranicznych oraz najwięcej osób wyniósł na ołtarze. Jego proces beatyfikacyjny był jednym z najkrótszych w historii Kościoła, rozpoczął się miesiąc po pogrzebie, a zakończył się sześć lat po śmierci, zaś proces kanonizacyjny zakończył się trzy lata po beatyfikacji, dziewięć lat po śmierci. Emil Zegadłowicz, ur. w Bielsku/Białej, polski poeta, prozaik, znawca sztuki i tłumacz. W 1933 z okazji dwudziestopięciolecia twórczości otrzymał honorowe obywatelstwo Wadowic, które odebrano mu trzy lata później z powodu powieści „Zmory”. Pisał poezje, organizował spotkania artystów, gromadził wiele artystycznych dzieł. Dał się poznać jako znakomity (choć także mocno krytykowany) tłumacz z języka niemieckiego („Faust” Goethego). Był odkrywcą swoistego fenomenu rzeźbiarstwa ludowego – świątkarza Jędrzeja Wowry. Billy Wilder, właśc. Samuel Wilder, ur. w Suchej, amerykański scenarzysta, reżyser, producent urodzony w rodzinie austriackich żydów, twórca m.in. „Pół żartem, pół serio” i „Bulwaru Zachodzącego Słońca”. Odznaczony Narodowym Medalem Sztuki. Gdy przybył do Hollywood, znał tylko kilka słów w języku angielskim, ale uczył się bardzo szybko. Zdobywca sześciu Oscarów. Folklor Drewno, głównie lipowe, było materiałem dla miejscowych artystów rzeźbiarzy. Lipę od wieków uważano za drzewo opiekuńcze i przyjazne, emanujące spokojem i chroniące od złego. Lipy bały się wszelkiego rodzaju demony, wierzono również, że nigdy nie uderza w nią piorun. Najczęstszym rzeźbionym motywem były figurki świętych. Jednym z najbardziej znanych świątkarzy był niepiśmienny góral z Gorzenia Dolnego – Jerzy Wawro, sąsiad i przyjaciel Emila Zegadłowicza. Muzyka odgrywała dużą rolę, zwłaszcza podczas wesel, zabaw wiejskich i innych uroczystości. Jednym z ciekawszych instrumentów były dudy, sprowadzone w Beskidy przez Wołochów. Zwano je też gajdami lub kozą; składały się z piszczałek i miecha z kozich jelit. Zmiany cywilizacyjne ostatnich czasów nie ominęły także terenów Beskidu Małego. Zanika uprawa roli, pustoszeją wyżej położone przysiółki, na polanach coraz rzadziej spotyka się owce. Górale coraz częściej pracują jako chłoporobotnicy, często specjalnymi autobusami dowożeni do zakładów pracy w Bielsku, Żywcu czy na Śląsku. Karczma Rzym w Suchej Beskidzkiej Drewniana karczma z początku XVIII wieku, położona przy rynku w Suchej Beskidzkiej, powstała na skrzyżowaniu dróg, przy którym odbywały się targi i jarmarki. Jej nazwa nawiązuje do legendy o Panu Twardowskim, który w karczmie „Rzym” miał się spotkać z Mefistofelesem. Pan Twardowski, Mistrz Twardowski, zwany także polskim Faustem, był szlachcicem, zamieszkującym w Krakowie w XVI wieku. Zaprzedał duszę diabłu w zamian za wielką wiedzę i znajomość magii. Chciał jednakże przechytrzyć diabła, więc do podpisanego z nim cyrografu dodał paragraf mówiący o tym, że diabeł może zabrać jego duszę do piekła jedynie w Rzymie, do którego wcale nie planował się udawać. Z pomocą czarta Twardowski zyskał bogactwo i sławę, w końcu stając się dworzaninem króla Zygmunta Augusta. Król ów po śmierci swej małżonki otoczył się astrologami, alchemikami i magami. Jak głoszą legendy, to właśnie Twardowskiemu udało się wywołać ducha zmarłej Barbary, czego dokonał dzięki zastosowaniu magicznego Lustra Twardowskiego. Po wielu latach, w karczmie pod nazwą Rzym, bies dopadł w końcu Twardowskiego. W czasie uprowadzenia tenże miał modlić się do Marii (lub według innej wersji śpiewać kościelną pieśń), przez co diabeł zgubił go po drodze. Twardowski wylądował na Księżycu, gdzie przebywa po dziś dzień, obserwując poczynania ludzi na Ziemi. Inna z legend mówi, że diabeł uwolnił Twardowskiego, gdyż w cyrografie zawarte było, że może zabrać jego duszę, gdy ten w Rzymie wypowie jego imię. A jak głosi legenda – imienia tego nikt nie znał. Twardowski zwrócił na to diabłu uwagę, gdy ten zabierał go ze sobą. Puścił więc diabeł Twardowskiego, on zaś zamiast spaść na ziemię, wylądował na księżycu. Jest tam do dzisiaj. Na podstawie: „Beskid Mały – przewodnik”, Oficyna Wydawnicza „Rewasz” / U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz, „Czary góralskie” / Wikipedia / www.wgorach.com Post Beskid Mały: Ciekawostki pojawił się poraz pierwszy w WITH LOVE.

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Gorce

Pierwszy kursowy wyjazd za mną. Gdy wracałam w niedzielę wieczorem do Krakowa, kłębiło się we mnie tyle emocji, myśli i wspomnień, że postanowiłam wszystko na bieżąco spisywać – nie tylko po to, żeby za jakiś czas móc do tego z sentymentem wrócić, ale także dla wszystkich tych, którzy by w kursie chcieli wziąć udział, a nie wiedzą, co ich czeka. Sama, zanim się zdecydowałam, szukałam jakichś informacji na ten temat i nie znalazłam kompletnie nic, w związku z tym nie pozostało mi nic innego, jak osobiście dręczyć szczęśliwców, którzy blachę przewodnicką już otrzymali i zadawać im milion pytań. „Odpowiedzi odpowiedziami, a życie życiem” – jak rzekłby z pewnością Paulo Coelho, gdyby tylko chadzał po Beskidach, ale że nie chadza, a przynajmniej nic nikomu o tym nie wiadomo, wezmę więc tę złotą myśl na siebie. Z racji tego, że póki co (wiecie, że „póki co” to rusycyzm?) jest nas całkiem sporo, zostaliśmy podzieleni na trzy grupy, które na Turbacz, gdzie mieliśmy spać, zmierzały z trzech różnych kierunków. Wybrałam sobie trasę z Łopusznej, bo zobaczyłam, że po drodze jest Pucułowski Stawek (jezioro osuwiskowe, związane z występowaniem w tym rejonie fliszu karpackiego – teraz już wiem, więc mogę się wymądrzać), a że bardzo lubię wszelakie połączenia gór i wody, zapragnęłam koło niego przejść. Wiedzieć Wam trzeba, że przed tym wyjazdem znowu poczułam się jak student, którego zastał egzamin, a który nie zdążył nauczyć się wszystkiego jak trzeba, bo mimo szczerych chęci doba ma tylko 24 h, a kiedyś trzeba przecież też pracować i spać. Na szczęście, z uwagi na to, że był to nasz pierwszy wyjazd, zostaliśmy potraktowani ulgowo i przy atrakcjach, które napotykaliśmy po drodze, można było się zgłaszać do opowiadania, jeżeli tylko ktoś czuł się pewniej w danym temacie – z czego zresztą ochoczo korzystaliśmy. W Łopusznej zatrzymaliśmy się pod dworkiem Tetmajerów, chałupą Klamerusów, kościołem pod wezwaniem św. Trójcy i św. Antoniego Opata oraz przy grobie i izbie pamięci ks. Józefa Tischnera. Ponieważ wiedziałam co nieco nt. drugiego z wymienionych miejsc, postanowiłam zmierzyć się z tematem a jednocześnie mieć z głowy traumę w postaci mówienia do grupy ludzi, które to mówienie od zawsze bardzo mnie stresuje – jestem pewna, że jest to umiejętność, którą można sobie wyćwiczyć, okazji będzie wiele, więc mam nadzieję, że pewnego pięknego dnia uznam, że to nic strasznego. Pierwsze koty za płoty. – Charakterystycznym elementem chałup, jakich przykład widzicie za moimi plecami, jest sośnierz, poprzeczna belka… – zaczęłam. – Sosręb – poprawił mnie jeden z przewodników. – Sosręb. Dlaczego powiedziałam „sośnierz”? – zapytałam samą siebie. – Na sośnierzu znaleźć można informacje o tym… – Sosrębie – znowu poprawił mnie przewodnik. – Na sosrębie znaleźć można informacje o tym… – dalej już jakoś poszło. Cholera, skąd ten sośnierz? Nie wiedziałam nawet, czy takie coś istnieje, postanowiłam zatem sprawdzić to czym prędzej po powrocie do domu i okazało się, że „sośnierz” to nazwisko jakiegoś kolesia. Polityka. Z PIS-u. WTF?! Po obejrzeniu wszystkich atrakcji Łopusznej udaliśmy się w dalszą drogą i weszliśmy w góry, w których zastało nas straszne błoto, padający od czasu do czasu śnieg oraz czarny pies – towarzyszył nam aż do samego schroniska na Turbaczu. Nie wiem, co się z nim stało potem. Tradycyjnie, na pierwszy wyjazd rozpoczynający kurs, jedzie większe grono przewodników z krakowskiego koła – tym samym każdy z nas niemal przez całą drogę z jakimś szedł, będąc odpytywanym z tematów, które mieliśmy przyswoić. Świetna sprawa, bo można było utrwalić sobie nabytą już wiedzę a przy okazji dowiedzieć się czegoś nowego. Sami też mieliśmy wczuwać się już od samego początku w tę rolę i na zmianę prowadziliśmy grupę. Po przystanku na jednej z polan, gdzie miałam przyjemność poopowiadać o Wołochach, karczowaniu lasów i wypasie owiec (hehe), przejęłam pałeczkę i ruszyliśmy dalej, ścieżką, która miała być skrótem a zaprowadziła nas w leśną knieję, co oczywiście nigdy nie powinno się wydarzyć, bo znajdowaliśmy się już na terenie parku narodowego, a w parku narodowym należy poruszać się tylko po oznakowanych szlakach i absolutnie nie można z nich zbaczać – gdybyśmy wtedy spotkali jakichś strażników, niechybnie wlepili by nam mandat. Na początku się przejęłam, że dałam się wkręcić, ale potem stwierdziłam, że doskonale, że się to wydarzyło, bo jest to sytuacja, która przecież kiedyś może mieć miejsce i warto wiedzieć, jak się wtedy zachować. Oczywiście zachować należy się tak, żeby nie dać po sobie poznać, że coś poszło nie tak, zajęliśmy się więc oglądaniem drzew i obczajaniem, czym różni się świerk od jodły (igły na jodle rosną płasko, na świerku dookoła gałązki i są kłujące – to podstawowa różnica), po czym wróciliśmy na szlak. Rolą przewodników, którzy z nami pojechali, było nie tylko odpytywanie nas z posiadanej wiedzy, ale też robienie nieustannych psikusów mających na celu wyrobienie w nas nawyku posiadania oczu dookoła głowy – a to ktoś się specjalnie zgubił, a to odłączył od grupy, a to poszedł sobie lasem, bo „wiedział gdzie”. Droga do schroniska dłużyła się w nieskończoność – więcej czasu zajęło nam stanie i opowiadanie o napotkanych atrakcjach, niż sam marsz. Gdy się idzie, spoko, ale podczas postojów organizm momentalnie oddaje ciepło i nagle zaczyna strasznie pizgać, na tyle, że mózg zamienia się w bryłkę lodu i wtedy przypomnienie sobie wzdłuż jakich rzek biegnie granica Gorców staje się nie lada wyzwaniem. Jeżeli przetrwam zimę na tym kursie, to przetrwam już chyba wszystko. Nie dość, że było zimno, to zrobiło się dodatkowo strasznie ślisko. Bredgens (taniec na głowie, jak ktoś nie wie) na lodzie to już wyższy level zabaw w górach, wyczekiwałam zatem momentu, kiedy będę miała okazję przetestować jakaś nową poza, ale o dziwo, ku mojemu własnemu zaskoczeniu, nie miało to miejsca. Nic straconego. Do schroniska dotarliśmy, gdy zrobiło się już całkiem ciemno. Moje wrażenie, że zaraz zamarznę, pogłębiało się tym bardziej, im więcej minut rozmawialiśmy o Józefie Kurasiu aka „Ogień”, który za czasów II Wojny Światowej był przywódcą partyzantów działających na terenie Gorców. Szalenie ciekawa postać. Zaprawdę, zaprawdę powiadam Wam: kaloryfer i gorąca herbata po całym dniu łażenia i stania na mrozie są synonimem szczęśliwości i nic innego nie ma już znaczenia. Nasza grupa na Turbaczu zameldowała się jako pierwsza (hurray!), mieliśmy więc okazję rozłożyć się gdzie chcieliśmy w sali kominkowej, która pół godziny później była już zapchana do granic możliwości. Po zjedzeniu kolacji w postaci całej sterty kanapek, które zostały zrobione z tego wszystkiego, co przynieśliśmy ze sobą (tradycją jest, że zaczyna się żreć dopiero wtedy, gdy przewodnik o najdłuższym stażu, a co za tym idzie najniższym numerze blachy rzeknie Smacznego!), usiedliśmy z Kubą i Aśką (wciągnęłam w kurs Kubę, a Kuba wciągnął w niego Aśkę – mianowaliśmy się zatem Trojaczkami), by powymieniać się wrażeniami z pierwszego dnia (szli w innej grupie, bo są dziady i nie zdążyli zapisać się do tej co ja) i wspólnie pouczyć, co nam zupełnie nie wyszło, bo nasze mózgi spektakularnie odmówiły współpracy i wchłaniania dodatkowej wiedzy. Zajęliśmy się zatem głupim gadaniem i robieniem jeszcze głupszych zdjęć, co było wzruszające na tyle, że w pewnym momencie dosłownie popłakałam się ze śmiechu. Jedno jest pewne. Nawet jeżeli ten kurs nie skończy się nabyciem uprawnień przewodnickich, skończy się czymś innym – ciężką patologią Zmęczeni głupawką udaliśmy się w końcu spać. Po przejściu przez salę (ze wzmożoną uwagą – aby komuś nie nadepnąć na głowę) dotarłam w końcu do swojej karimaty (rozłożonej w przypływie geniuszu pod kaloryferem) i odkryłam, że na parapecie nade mną śpi jeden z kursantów. Na parapecie. Szerokości 30 cm. Położyłam się i zaczęłam się zastanawiać, czy spadnie stamtąd, czy nie (Spadnie. Nie spadnie, leży tam już godzinę i nie spadł. A co, jak spadnie? Może nie spadnie. A JAK SPADNIE?). Kiedy dotarłam do wizji, w której całym ciężarem ciała ląduje na moich żebrach, a te połamane wbijają mi się w serce i płuca, odwróciłam się o 180 stopni, dochodząc do wniosku, że już lepiej, jak połamie mi nogi. Zasypiałam wsłuchując się w gitarowe dźwięki piosenki z „Pocahontas” (równie dobrze mogły to być omamy słuchowe), które dobiegały zza drzwi. Czy mówiłam już, że kocham klimat schronisk? Rano okazało się, że nie spadł. Do teraz nie wiem, jak to zrobił. Rankiem wyjrzałam przez okno i okazało się, że zamiast widoku na Tatry, na który bardzo liczyłam, zastałam zimę i świat zasypany śniegiem. Po zjedzeniu śniadania (znowu sterta kanapek) udaliśmy się na Turbacz, mijając po drodze tablicę upamiętniającą postać Edwarda Moskały (górski człowiek-orkiestra) i wracając jeszcze na chwilę do schroniska, by obejrzeć ekspozycję w ramach Ośrodka Kultury Turystyki Górskiej. To nie był mój dzień. Było zimno i ślisko. Bolała mnie kostka (uroki posiadania upośledzonych stóp, którym niemal ZAWSZE coś się musi stać). Chciało mi się spać, bo przez pół nocy myślałam, czy spadnie. Nie byłam przygotowana z trasy, którą mieliśmy iść. Podczas prowadzenia grupy na moim odcinku zagadałam się i nie zauważyłam, że tym razem w ramach psikusa jeden z przewodników, dla odmiany, nie zgubił się, lecz poszedł szybciej i nas wyprzedził. Powinnam go upomnieć. Przy opisie panoramy Pienin strasznie zmarzłam. Zamknęłam się w sobie i nie chciało mi się już z nikim gadać. Zrobiłam wyjątek na powtórkę z wypasu owiec. Górskie wędrówki są idealne do hartowania charakteru i radzenia sobie z takimi emocjonalnymi zjazdami – bo nie masz wyjścia i MUSISZ iść dalej. I ZAWSZE okazuje się, że choćby nie wiadomo jak źle było, w końcu przychodzi ten moment, w którym jest lepiej. Moje „lepiej” w tamtym momencie znajdowało się w wannie wypełnionej gorącą wodą. Nienawidziłam gór, miejsca, w którym byłam i zimy – jeszcze bardziej, niż zwykle i przerażała mnie wizja kolejnych wyjazdów. Jednocześnie doskonale wiedziałam, że im trudniej, tym większą potem ma się satysfakcję. I że to wszystko docenię. Ale dopiero w kolejnych dniach. Ale nie, kurwa, TERAZ. Po zejściu z gór poszliśmy jeszcze pozwiedzać Nowy Targ. Na szczęście, ze względu na późną godzinę, udaliśmy się tylko do jednego kościoła (św. Anny). Całościowo będziemy zapoznawać się z miastem na którejś z autokarówek. Zmęczona wsiadłam do autobusu (uprzednio konsumując hot doga, bo uświadomiłam sobie, że w sumie od śniadania nic nie jadłam) – stopy rozmroziły mi się dopiero w Krakowie i właśnie wtedy stwierdziłam, że to był bardzo udany początek kursowej przygody. Za tydzień jedziemy w Beskid Mały. I wiecie, co? Nie mogę się już doczekać!

With love

Gorce: Polana Wisielakówka

Polana Wisielakówka (ok. 1180 m n.p.m.) położona jest w górnej części Polany Świderowej pod Turbaczem. Nazwa polany, jak łatwo można się domyślić, pochodzi stąd, że niegdyś grzebano tu samobójców (wisielców, wisielaków), których przesądy nie pozwalały pochować na terenie wsi, by nie sprowadzili na nią nieszczęścia. U Zagórzan, zamieszkujących część Beskidu Wyspowego i północną stronę Gorców, niedoszłego samobójcę nazywano melancholikiem. Ciała tych, którym udało się odebrać sobie życie traktowano z dużą ostrożnością i podejrzliwością, w miejsca pochówku wywożąc je opłotkami, tak, aby ominąć wszelkie pola uprawne i drogi. Samobójców chowano więc poza murami cmentarza parafialnego, z dala od poświęconej ziemi, w której człowiek odbierający sobie życie nie był godzien spocząć. Zwykle były to granice wsi lub rozstajne drogi – przestrzeń mająca szczególny status, miejsce nikomu nieprzynależne, niczyje. Wierzono, że śmierć przez powieszenie jest przyczyną silnego wiatru i długotrwałych opadów deszczu lub śniegu. Sposobem na uniknięcie klęski głodowej spowodowanej złą pogodą było wykopanie ciała z grobu i spalenie go na stosie lub powtórne zakopanie na cudzym gruncie, za dziewiątą miedzą. Liczba ta miała wymiar magiczny – była wielokrotnością liczby trzy, bardzo ważnej w ludowych wierzeniach i odwołującej się do religii (Trójca Święta, trzy upadki Jezusa pod krzyżem, trzy dni do zmartwychwstania po śmierci Zbawiciela). Wisielca dało się odratować, należało jednak pamiętać o kilku ważnych sprawach. Po pierwsze, należało uważać, by na jego widok nie krzyknąć „Oj, psia, powiesił się!” lub innych niepochlebnych zwrotów. Po drugie należało wymówić słowa „Oj, fałas Bogu, jak się to dobrze stało!”. Po trzecie, dla pewności, bić go po głowie gontem z wyrzezanym krzyżykiem niespodzianym, który był niczym innym, jak dobrze nam znaną swastyką, symbolizującą ogień i światło, które umożliwiają życie. Samobójca przychodził do świadomości, „jak się go wcas zdjęło ze snura”. Ponieważ samobójca miał bardzo bliski kontakt ze śmiercią, a co za tym idzie z zaświatami, część przedmiotów i fragmentów ciała, zwłaszcza wisielca, nabierała magicznych właściwości. Szczególnym zainteresowaniem czarowników i czarownic cieszyły się części ubrań i sznur, na którym delikwent się powiesił. Spośród fragmentów ciała najbardziej cenione były: palec ucięty zaraz po odnalezieniu zwłok, dłoń, zęby, kości, włosy i… genitalia. Wysuszone i noszone przy sobie gwarantować miały niesłabnącą potencję seksualną u mężczyzn. Bacowie często odwiedzali miejsca pochówku samobójców i szukali ich czaszek, z których „broli ino scenke z zembiskami i uciekali het, ino nie wolno się było obzierać”. Zawsze należało się odwdzięczyć zmarłemu i dać na mszę za jego duszę. W południowej części Wisielakówki stało w okresie międzywojennym pierwsze w rejonie Turbacza schronisko, wybudowane według projektu Karola Stryjeńskiego. Budowę ukończono w 1925 roku, a następnie w latach 1929–31 rozbudowywano tak, by docelowo pomieściło ok. 60 osób. W 1927 r. z okazji jubileuszu Władysława Orkana, jednego z najbardziej znanych piewcy piękna Gorców, nadano schronisku jego imię. Niestety, w 1933 roku schronisko spłonęło podpalone prawdopodobnie przez leśnych złodziei. Obiektu już nigdy nie odbudowano. Niedługo potem rozpoczęto budowę schroniska pod Turbaczem w obecnym miejscu. Na podstawie: U. Janicka-Krzywda i K. Ceklarz, „Czary góralskie” / Wikipedia

With love

Gorce: Ciekawostki

Kto choć raz w życiu nie oddychał górskim, a polskim powietrzem, kto go nie skosztował z przyprawą świeżości porannej, ten nigdy nie pojmie tej tajemniczej, błogosławionej władzy, jaką góry wywierają na wszystkie zmysły, czucia, na całą istotę człowieka (…). / Seweryn Goszczyński, „Dziennik podróży do Tatrów”, 1832 Toponomastyka – nazwy miejsc Nazwa Gorce wymieniana była już w XIII i XIV-wiecznych dokumentach. Wywodzi się prawdopodobnie od słowa górce, czyli „małe góry”, lub od staropolskiego gorzeć – „płonąć, palić się” i związana jest ze sposobem uzyskiwania polan śródleśnych metodą żarową. Wiele nazw (np. Kiczora – góra porośnięta lasem, Magura – wysoki, wyraźnie wyodrębniony masyw, Groń – pagórek, Przysłop – przełęcz, Cyrla – polana powstała przez korowanie drzew, tzw. cerhlenie, Runek – polana, Suhora – obumarły płat lasu) pochodzi z XIV i XV wieku, kiedy w Gorcach pojawili się pasterze wołoskiego (dziś: rumuńskiego) i ruskiego pochodzenia. W południowej części Gorców spotkać można kilka nazw (Waksmund, Szlembark, Grywałd, Goderman, Hoborg) pochodzenia niemieckiego związanych z osadnictwem niemieckim z końca średniowiecza. Do nazw gwarowych zaliczyć można nazwy takie jak: Paciepnica (paciep – „miejsce cieniste”), Łocha i Łochowy Potok (obszar trudno dostępny), Kira (ostry zakręt drogi), Kocie Młaki (białawe owocostany wełnianki wąskolistnej). W gwarach góralskich nazwa Turbacza, najwyższego szczytu Gorców, jest określana jako: Turbac, Trubac, bądź Turboc. Przypuszcza się że nazwa Turbacz ma korzenie wołoskie. Jedna z teorii mówi że pochodzi od rumuńskich słów: turba – „darń, torf”. Istnieje też teoria według której pierwotnie określenie dotyczyło Potoku Turbacz i jest nazwą dokładnie wschodniorumuńską nawiązującą do słowa turbat – „wściekły”, „szalony”, „zmącony”, „mętny”. Geografia Gorce w zarysie przypominają rozgwiazdę, której środkiem jest najwyższy w paśmie Turbacz (1310 m. n.p.m.) – osobliwość tę określa się mianem rozrogu. Najdłuższy grzbiet główny ciągnie się od Turbacza na wschód przez Kiczorę, Jaworzynę Kamieniecką, Przysłop i Gorc Kamieniecki. Falista linia grzbietowa i zaokrąglone kopuły szczytów w Gorcach związane są z budową geologiczną – cały masyw zbudowany jest z utworów fliszowych, czyli ułożonych warstwami skał osadowych (piaskowców, zlepieńców i łupków), które różnią się odpornością na wietrzenie. Niszczenie spodniej warstwy piaskowcowo-łupkowej powoduje pękanie i rozsuwanie się wielkich bloków sztywnego piaskowca warstwy górnej. W ten sposób powstają rowy rozpadlinowe i rozległe skalne rumowiska. Cenną cechą zasobów wodnych Gorców jest obecność źródeł mineralnych. W latach 1930-1937 w okolicach Szczawy ujęto 8 źródeł o zróżnicowanym składzie i działaniu leczniczym. Na terenie Rabki znajduje się 9 źródeł mineralnych. Fauna i flora Lasy zajmują ok. 65% powierzchni Gorców. Głównymi gatunkami budującymi drzewostany są buk, świerk i jodła. Polany reglowe, powstałe w wyniku kilkusetletniej gospodarki pasterskiej, wyróżniają się szczególnymi walorami przyrodniczymi i krajobrazowymi. Spotkać można na nich m.in. przywrotnik pasterski. Liście przywrotnika gromadzą swoim wnętrzu wodę z solami mineralnymi, która jest następnie wydalana na zewnątrz przez znajdujące się na brzegach liścia szparki. Dawniej wierzono, że  krople te mają magiczną moc, zbierano je więc do pojemników i wykorzystywano w eksperymentach alchemicznych – stąd właśnie wzięła się nazwa łacińska rośliny, alchemilla. W XVIII-wiecznej Francji królowało przekonanie, że wyciąg z cudownego ziela pomaga odrosnąć utraconej błonie dziewiczej. W Gorcach można spotkać Rysia. Nie jest prawdą, że ryś atakuje ofiarę skacząc na nią z drzewa. Jego strategia polega na cichym podkradaniu się i czatowaniu na ziemi. Ryś bardzo szybko się męczy – jego pogoń rzadko kiedy sięga dystansu większego niż 50 m. Gorce są również jednym z obszarów występowania głuszca, który od 1995 r. objęty jest ochroną gatunkową. Tokujący (zakochany) głuszec wieczorem zajmuje drzewo w ustronnym miejscu, na którym rano rozpoczyna zrytualizowane pieśni godowe. Rozkłada wachlarzowato ogon, wyciąga głowę i stroszy skrzydła. Wydaje niezbyt donośny odgłos składający się zwykle z czterech części. Kolejne frazy noszą następujące nazwy: klapanie, trelowanie, korkowanie (odbój) i szlifowanie. Pieśń godowa złożona z 4 następujących po sobie części tworzy spójną całość, powtarzaną o poranku nawet 200 razy. Historia W średniowieczu zdarzały się fałszerstwa królewskich nadań. Jeden z takich dokumentów z fałszywą datą 1234  wystawili sobie cystersi ze Szczyrzyca. Jest to przywilej wydany dla Rychalda Neumarka, Alberta Mytliborga, Sobiesława Koko i innych. Mieli oni założyć miasto „Neumark”, czyli Nowy Targ. Nazwiska rzekomych osadników fałszerz wyprowadził z używanych już w średniowieczu nazw lokalnych wzgórz – Kokoszów, Mytliborg. Wołosi, przybyli w Gorce w XIV/XV wieku, przynieśli ze sobą zmianę w sposobie gospodarowania – rolnicze do tej pory wioski przestawiły się na pasterstwo. Nowi osadnicy sprawdzili ze sobą także własne wierzenia i tajemniczą obrzędowość praktykowaną przez baców. Mówiono, że żyją w pogaństwie, nie znają wiary katolickiej i czczą święte drzewa. Nawet w XIX i XX wieku znane są co najmniej dwa przypadku ekshumacji zmarłego, którego oskarżano o wywołanie po śmierci klęsk żywiołowych. Z wojenną historią lotniczą Gorców wiąże się przełęcz Pańska Przechybka nad Ochotnicą, gdzie w 1944 roku rozbił się amerykański samolot bombowy Liberator o imieniu „California Rocket”, wracający z bombardowania zakładów przemysłowych na Śląsku. Dziewięciu członków załogi przeżyło – uratowali ich partyzanci IV batalionu 1 psp AK kpt. Juliana Zapały „Lamparta”. Los dowódcy samolotu, Williama Beimbrinka, do dziś nie jest znany. W 1994 roku w miejscu katastrofy postawiony został pomnik w kształcie Liberatora, przy budowie którego wykorzystano oryginalne elementy maszyny. Pierwsi turyści Wincenty Pol, polski poeta, geograf, kawaler Orderu Virtuti Militari. W 1833 roku odbył podróż z Kleczy Górnej koło Wadowic do Kuźnic, podczas której nocował w karczmie w Piątkowej. Wczesnym rankiem z okien Karczmy zobaczył Tatry i widok ten później opisał. W 1834 roku w drodze do Tatr zwiedził także Łopuszną i Harklową. Od 1840 roku, kiedy zaprzyjaźnił się z Hiacyntem Łobarzewskim, botanikiem i późniejszym profesorem Uniwersytetu Lwowskiego, zainteresował się geografią. Razem wielokrotnie wędrowali po Beskidach i Tatrach. Seweryn Goszczyński, polski działacz społeczny, rewolucjonista, pisarz i poeta polskiego romantyzmu. W 1832 roku gościł w Łopusznej na zaproszenie właścicieli tamtejszego majątku – Tetmajerów. Odbywał stąd wycieczki po okolicy m.in. na Wysznią, do Pucołowskiego Stawku a nawet na Turbacz, który nazywał Kluczkami (ze względu na możliwość łatwego zgubienia się, „kluczenia”). Autor dawał wyraz swojemu zauroczeniu Gorcami w opisach krajobrazów i cudów przyrody. Ponieważ przedruki jego dzieła zamieszczano w różnych czasopismach, przyczynił się do popularyzacji tej części Beskidów. Goszczyńskiego można uznać za pierwowzór turysty, ponieważ jako pierwszy zauważył, że wycieczki górskie, poza celem poznawczym, mogą dawać również bezinteresowną radość przebywania w górach. Bronisław Gustawicz, polski krajoznawca, taternik, przyrodnik, od 1882 r. członek Komisji Fizjograficznej i Antropologicznej Akademii Umiejętności. Gorce poznał tylko fragmentarycznie, po drodze z Nowego Sącza do Czorsztyna. Niemniej napisał hasło o Gorcach zamieszczone w monumentalnym „Słowniku geograficznym”. Obrzędy Rok obrzędowy zaczyna się 13 grudnia, w dniu św. Łucji. Obserwacja pogody w ciągu następnych dwunastu dni, aż do Wigilii, pozwala wróżyć, jaka będzie pogoda w kolejnych miesiącach nadchodzącego roku. Ważnym świętem jest jest dzień 2 lutego, Matki Bożej Gromnicznej. Święci się wtedy gromnice, których światło chroni mieszkańców i dobytek przed wieloma nieszczęściami i żywiołami, takimi jak pożar czy burza. Szczególnym dniem dla hodowców owiec i bydła jest 23 kwietnia, czyli dzień św. Wojciecha. Deszcz padający tego dnia wróży w nadchodzącym sezonie dostatek mleka u zwierząt. Po św. Wojciechu następuje mieszanie owiec i redyk, czyli wymarsz na miejsce wypasu. Ważnym dniem jest także 29 września, dzień św. Michała. Po tym dniu następuje jesienny redyk – powrót owiec z hali. Później można już paść owce po wszystkich polach i łąkach, nie zwracając uwagi na miedze. Podręczny słowniczek pasterski Baca – doświadczony pasterz, często właściciel lub współwłaściciel polany, kierujący gospodarką w szałasie Ferula – przyrząd do rozbijania ściętego mleka, w Ochotnicy nazywany frylą lub mątewką Jadwiga – ruchome ramię z urządzeniem do zawieszania kotła nad watrą Koliba – szałas pasterski o funkcji mieszkalnej Oszczypek – podłużny serek z parzonego mleka owczego Piesek – stołeczek z odpowiednio przyciętego pnia drzewa, zwykle o trzech nóżkach; siadał na nim juhas podczas dojenia owiec Rosół – przegotowana i osolona woda do moczenia oszczypków Watra – ognisko w budynku pasterskim lub poza nim Wolorz – pasterz bydła w odróżnieniu od juhasa pasącego owce Żętyca – serwatka owcza Na podstawie: „Gorce – przewodnik”, Oficyna Wydawnicza „Rewasz” Foto: Wikipedia

With love

Poradnik: Po czym poznać, że Kraków nie jest Twoim miejscem do życia?

Przyjechałeś do Krakowa z małego miasta. Dawna stolica Polski kusiła Cię już od dawna – urzekała niską, starą zabudową, intrygowała uroczymi, tajemniczymi uliczkami, zwodziła magią i artystyczną atmosferą. Czułeś na karku oddech historii. Wyobrażałeś sobie jak wyglądało miasto za czasów króla Kraka oraz jak w mętnych wodach Wisły topiła się jego córka, Wanda. Zachwycało Cię życie kulturalne, to, że ciągle coś się dzieje, że nie ma czasu na nudę. Do momentu, w którym uświadomiłeś sobie, że wcale z tego nie korzystasz, bo albo jesteś zmęczony, albo nie masz czasu, albo Cię na to nie stać. Ekscytowałeś się możliwością rozwoju zawodowego i osobistego, ochoczo korzystając z wszelkiego rodzaju kursów, szkoleń i branżowych konferencji, aż zdałeś sobie sprawę z tego, że wreszcie masz swoją pracę marzeń a jej największym plusem jest to, że możesz wykonywać ją z dowolnego miejsca na świecie. I kiedy to do Ciebie dotarło, zacząłeś zastanawiać się, czy chcesz w tym mieście nadal mieszkać, a im dłużej nad tym myślisz, tym częściej dochodzisz do wniosku, że nie, bo Cię denerwuje. Denerwuje Cię śmierdzące powietrze. Zwłaszcza teraz, kiedy zbliża się zima i kiedy smog jest coraz bardziej dokuczliwy. Czujesz go w ubraniach, we włosach i na skórze, kiedy wracasz ze spaceru, podczas którego miałeś ochotę przestać oddychać. Świadomie unikasz sprawdzania informacji o tym, o ile zostały przekroczone normy dopuszczalnego stężenia szkodliwych pyłów, bo masz wrażenie, że jeszcze trochę i wmówisz sobie raka. Denerwuje Cię betonowa dżungla. Chodzisz uroczymi, tajemniczymi uliczkami, pomiędzy niską, starą zabudową i czujesz się jak w klatce. Tęsknisz za przestrzenią, za zielenią i za widokiem horyzontu. Z żalem żegnasz tereny zielone, które lada dzień zamienią się w kolejne blokowisko. W kolejny biurowiec. W kolejną galerię handlową. Wychodzisz na ulice i wyobrażasz sobie, że jesteś zupełnie gdzie indziej. Gdzieś daleko stąd. Denerwują Cię odległości. Już wiesz, że miasto składa się z samych końców i żeby dotrzeć na jeden z nich potrzebujesz przynajmniej godziny. I drugiej aby z niego wrócić. Nauczyłeś się, że zawsze masz przy sobie jakąś książkę, gazetę, telefon z Internetem lub własne myśli, które oderwą Cię od irytującego uczucia zmarnowanego czasu. Zwłaszcza wtedy, kiedy utknąłeś w korkach i z godziny, w ciągu której miałeś gdzieś dojechać, robią się dwie. Denerwują Cię ludzie w komunikacji miejskiej. A kiedy akurat nie masz przy sobie żadnej książki, gazety, telefonu z Internetem, a własne myśli Cię nudzą, zaczynasz się im przyglądać. Ich pustym spojrzeniom. Zmęczonym twarzom. Smutnym uśmiechom. Słuchasz, jak rozmawiają o swoich chorobach, jak narzekają na pracę, jak bardzo wczoraj popili i jak bardzo boli ich dziś istnienie. Czujesz, jak śmierdzą i jak bardzo mają to gdzieś. Denerwują Cię turyści. Pijani Anglicy drący japy w środku nocy i kąpiący się w fontannach. Rodziny spacerujące powoli całą szerokością chodnika, o których dzieci potykasz się, chcąc ich wyminąć. Wypindrzone panny, które idą, idą i nagle się zatrzymują, bo właśnie zadzwonił im w torebce telefon. Idą, idą i nagle się zatrzymują nie zważając na to, że Ty idziesz za nimi i wcale zatrzymywać się nie chcesz. Ale musisz. Denerwują Cię studenci. To, że tłoczą się na przystankach autobusowych. To, że tłoczą się przy wejściu do autobusu, który zatrzymał się na przystanku. To, że tłoczą się przy wejściu, gdy już do tego autobusu wejdą, mimo tego, że kawałek dalej jest mnóstwo miejsca. To, że przez nich zmieniany jest rozkład jazdy komunikacji miejskiej na czas wakacji. To, że robią korki początkiem października. I to, że psują rynek pracy pisząc teksty za 2,50 zł / 1000 znaków. Denerwują Cię ludzie z ulotkami. A jednocześnie jesteś im wdzięczny, bo każdego dnia możesz ćwiczyć swoją asertywność, mówiąc: „Nie”. I w dupie masz, że to ich praca, bo mijając ich, a kawałek dalej kosz na śmieci, wiesz, że praca ta jest bez sensu, że jest bezużyteczna i że w żaden sposób nie przekłada się na rzeczywistość. Obojętnie mijasz również żuli, którzy nie wstydzą mówić się, że chcą kasę na piwo/wódkę, co kwitujesz stwierdzeniem, że Ty na alkohol musisz sobie zapracować. Denerwują Cię gołębie. I turyści, którzy z radością w oczach je karmią. A potem srają, gdzie popadnie. Gołębie, nie turyści. Zdarza się, że zamieszkują na Twoim balkonie i każdego ranka budzi Cię gruchanie. Gołębi, nie turystów. Kiedy przedzierasz się przez ich chmarę na Rynku Głównym, masz ochotę kopnąć najbliższego w dupę. Gołębia, ale turystę też. Tak naprawdę niewiele się od siebie różnią. I już rozumiesz, o co chodziło Cioranowi. Denerwują Cię ceny wynajmu. Płacisz za mieszkanie w Krakowie, po to, abyś mógł tutaj pracować. Pracujesz po to, by zarabiać pieniądze. Pieniądze, które zarobisz wydajesz na mieszkanie – po to, abyś mógł tutaj pracować. Myślisz sobie: „Błędne koło” (był kiedyś na Brackiej taki klub). Niepotrzebnie sprawdzałeś ceny wynajmu w małych miasteczkach, blisko gór, bo okazało się, że za nieco więcej, niż płacisz teraz za jednoosobowy pokój, możesz mieć tam M3. Denerwuje Cię zima. Bo zima w mieście jest z wszystkich pór roku najgorsza. Powietrze śmierdzi bardziej niż zwykle. Betonowa dżungla jest jeszcze bardziej szara. Autobusy utykają w korkach jeszcze częściej. Końce Krakowa wydają się być od siebie jeszcze bardziej oddalone. Ludzie w autobusach na Ciebie kaszlą. Studenci w czasie sesji zakładają plecaki do garniturów. Ludzie z ulotkami zaczepiają Cię jeszcze bardziej natarczywie. Gołębie wchodzą Ci pod nogi. A rachunek za ogrzewanie jest zawsze wyższy, niż przewidziała spółdzielnia. Jeżeli denerwuje Cię miasto, w którym mieszkasz. Jeżeli zaczynasz mieć go dość. Jeżeli czujesz, że niebawem je znienawidzisz. To znajdź sobie inne. Fot. Tomek Knapik

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich SKPG Kraków

„Życie dzieli się na życie przed kursem, życie na kursie i życie po kursie. A życie po kursie już nigdy nie będzie takie samo” – padło dzisiaj na spotkaniu organizacyjnym Kursu Przewodników Beskidzkich, a ja mam wewnętrzne przekonanie, że to prawda. Że zapisanie się na kurs to ważny punkt w moim życiu i choć nie wiem jeszcze, gdzie mnie to zaprowadzi, czuję, że jestem na właściwej drodze. Na informacje o kursie trafiłam w wakacje, szukając informacji o Gorcstoku. Okazało się bowiem, że bazą pod Gorcem opiekuje się właśnie Studenckie Koło Przewodników Górskich w Krakowie. Znacie to uczucie, gdy podejmujecie jakąś decyzję i nagle spływa na Was świadomość, że to najlepsza decyzja na świecie, że doskonale pasuje do Waszego życia i idealnie uzupełnia się z „tu i teraz”? Podejmowałam takie kilka razy w życiu (jedną z nich był wyjazd na EVS) i zawsze okazywały się trafne, dlatego postanowiłam zaufać intuicji ponownie i zapisać się na kurs. Przez tych kilka miesięcy robiłam intensywne rozpoznanie i męczyłam ludzi pytaniami o to, czy warto, jak wygląda taki kurs, co było w porządku a co do kitu i niemal wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że oczywiście, że warto. Że kurs wymaga ogromnego zaangażowania, poświęcenia mnóstwa czasu, bo materiału do ogarnięcia jest sporo, że czasami mieli już dość gór, ale że była to wspaniała przygoda i szczerze polecają. Nie wiem, czy nadaję się na przewodnika. Mówienie do większej grupy osób strasznie mnie stresuje, ale wydaje mi się, że jest to umiejętność, której można się nauczyć. Śmieję się, że potrafię mówić do rzeczy, więc pora, bym nauczyła się mówić do ludzi. To zabrzmi sekciarsko, ale ten kurs to dla mnie kolejny stopień wtajemniczenia, jeżeli chodzi o góry. Możliwość, by je lepiej poznać i zrozumieć. Stać się ich częścią. Zwracać uwagę na to, o czym obecnie nie mam pojęcia. Jeszcze bardziej pokochać. Witaj, przygodo!

With love

Filozofia podróży: Bóg czy buk?

Dotrzeć do Królestwa Natury jest bardzo łatwo. Przechodzi się przez wąską, żelazną kładkę przerzuconą nad rzeką a dalej nie ma już nic. W zimowe, mroźne noce, kiedy domy sąsiadów zostają za plecami, staje się twarzą w twarz z Orionem. Wisi majestatycznie nad Jopowym – polem, na którym rosną stare jabłonie a śnieg zalega do późnej wiosny. Mija się ostatnie budynki. Porośnięta trawą polana płynnie przechodzi w błotnistą drogę, która wcina się w wąwóz i przez tunel z drzew prowadzi na szerokie połacie łąk. Po lewej łąka z nieczynną już studnią. Jej kamienna pokrywa latem przyjemnie się nagrzewa oddając rozciągniętemu na niej ciału nagromadzone ciepło. Po prawej Majcyne, na którym dziadek pasł krowy, dalej Staszkowe. Na wprost kilka kolejnych łąk, ciągnących się aż do Budki i torów kolejowych, które w gorące dni pachną specyficzną mieszanką zapachu drewna, stali i smaru. Zapachu, który od zawsze kojarzy mi się z podróżą. Jako dzieci chodziłyśmy tam bardzo często. Tego dnia było dość pochmurno i chłodno. Skakałyśmy po zaoranym polu i nagle stanęłyśmy jak wryte, bo niebo nagle rozstąpiło się i spłynął z niego słoneczny blask, który miękkim światłem oświetlił znajdujące się przed nami łąki. Zieleń trawy zamieniła się w czyste złoto i któraś z nas szepnęła pod nosem z przejęciem: - To Bóg. Upadłyśmy na kolana i przez jakiś czas klęczałyśmy w błocie. Od tej pory duchowość jednoznacznie kojarzy mi się z Naturą a Bóg zamienił się w drzewo – w buk. Kiedy dorosłam świadomie porzuciłam kościelne mury, które z czasem zaczęły mnie ograniczać, przytłaczać i wywoływać klaustrofobiczne uczucie tęsknoty za przestrzenią. Nie potrzebuję pośredników w poszukiwaniu nadprzyrodzonego pierwiastka. Sumienie najlepiej oczyszcza samotny spacer. Kiedy wszystkie myśli kotłują ci się w głowie, nie masz wyjścia – musisz z nimi zrobić porządek. Nie przekonuje mnie idea życia po to, by być szczęśliwym po śmierci – wolę być szczęśliwa tu i teraz. Nie przeraża mnie perspektywa końca – fascynuje wizja rozłożenia na atomy i wzięcia udziału w odwiecznym cyklu Natury. Nie czekam na Raj, bo mam go na wyciągnięcie ręki: w łąkach, lasach, rzekach, górach i gwiazdach. I w zupełności mi to wystarcza.

With love

Pogaduchy w kuchni: Archipelagi Kultury – Weronika Chodacz & Darek Żukowski

Przez cały poprzedni tydzień grałam w grę. I wcale nie był to Tomb Rider, a „Innowacyjna gra miejska o społecznikach i dysydentach” przygotowana przez Stowarzyszenie Antropologiczne „Archipelagi Kultury”. Wkręciłam się w nią na tyle, że swoimi wrażeniami na bieżąco dzieliłam się na Facebooku, a potem zebrałam je w jedną całość, próbując stworzyć pewną spójną historię. Wersja tl;dr dla tych, którym nie chce się czytać, pokrótce wyjaśniająca fabułę: Dołączam do Towarzystwa Wzajemnej Pomocy, by wraz z innymi jego członkami wspomóc działalność profesora Floriana Chodorowskiego. Profesor od wielu lat bada zjawisko, które nazywa „matrycą faktogenetyczną”. W swoich badaniach przedstawia historię jako szereg rosnących na wielkiej powierzchni roślin – to poziom, który widzimy, przeżywamy i potrafimy dokumentować. Korzenie roślin są jednak dla nas niewidoczne. Konsorcjum Utrzymywania Porządku masowo usuwa niewygodne wydarzeń z historii. Naszym zadaniem jest je ocalić poprzez odtwarzanie i powielanie informacji o nich. Ponieważ bardzo ciekawiło mnie, jak gra wyglądała od strony „roboczej”, postanowiłam zaczepić organizatorów i o to wypytać. Justyna Sekuła: No to co? Dotarliśmy do końca gry. Bradzo się cieszę, że udało mi się dotrwać do finału, ale chciałabym, byście mi opowiedzieli, jak to wszystko wyglądało od początku: skąd w ogóle pomysł na taką grę i na taki jej temat? Darek Żukowski: W latach 90. zacząłem grać w RPG. To była moja pasja przez bardzo długi czas, potem robiłem jeszcze portal fantastyczny ze znajomymi – jeden z nich intersował się poboczami fantastyki i gier i w pewnym momencie podsunął nam temat gier ARG, czyli Alternate Reality Games. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy by sobie z tego nie zrobić prywatnej rozrywki, ale stwierdziliśmy, że ARG-i są bardzo skomplikowane, wieloosobowe, ciągną się miesiącami – to bardzo niszowa rozrywka. Zaczęliśmy jednak iść tym tropem trochę dalej. Poza ARG-ami są też jednak różne inne odmiany gier z fabułą wkraczającą w świat realny, dużo łatwiej dostępne dla zwykłych ludzi. Przeniosłem ten pomysł do stowarzyszenia. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy by nie spróbować z grą miejską. To, co działo się teraz, określa się mianem PeRG-a, czyli Pervasive Reality Game. Nie chcieliśmy robić typowej gry miejskiej, gdzie jest jakaś trasa do pokonania, trzy godziny, trzeba zrobić zadania na czas i kto wygrywa, ten dostaje koszyk prezentów. Chcieliśmy, by rzeczywistość gry i rzeczywistość realna możliwie blisko się ze sobą przeplatały. Jesteśmy świadomi tego, że gdy dysponuje się średnimi środkami i ograniczoną mocą ludzką, to może się to nie udać superperfekcyjnie. Nie mamy też jeszcze dużego doświadczenia. Myślę jednak, że dało się chociaż trochę odczuć, że te rzeczywistości się ze sobą przenikają. Justyna: Ile osób było zaangażowanych w organizację gry i kto się czym zajmował? Weronika Chodacz: Łącznie pięć osób, które zajmowały się wszystkim – od przygotowywania przestrzeni i lokalizacji, przez telefonowanie, po ganianie i pilnowanie, czy plakat wisi tam, gdzie ma wisieć. Praktycznie nie mieliśmy podziału ról, cały czas na bieżąco wszystko ustalaliśmy między sobą. Darek: Aczkolwiek jedne elementy gry były bliższe sercu organizatorów niż inne. Na przykład akcja z Akropolem została wyróżniona jako jedna z ważniejszych. Pomyśleliśmy sobie, że, kurcze, byłoby fajnie, gdyby udało nam się coś takiego zrobić. Żeby te okna zaświeciły się tak samo, jak świeciły się wtedy, w 1982 roku. Justyna: Najpierw wymyśliliście zakończenie gry, a dopiero potem zaczęliście się zastanawiać, czego może być zwieńczeniem? Fot. Justyna Sekuła Darek: Mniej więcej tak. Mieliśmy trochę zajawek, zastanawialiśmy się, jak je ze sobą powiązać. Ja się trochę bałem, chciałem robić to na skromniejszą skalę, ale śmielej myślący ludzie ze stowarzyszenia stwierdzili, że to się da zrobić. Czemu nie? Możemy spróbować. Weronika: Naszym celem było pokazanie oddolnych akcji, o których nikt nie mówi, a które fajnie byłoby pokazać. To, co zrobiła tamta studentka [Krystyna Rogula, organizatorka akcji z 1982 roku], było przecież wyjątkowe. Tak samo jak akcja z goździkami na Rynku, ale zorganizowanie jej, to byłaby już jakaś wyższa logistyka. Właśnie tego rodzaju działania chcieliśmy nagłośnić, wypromować i pokazać. Wszystko narodziło się z odkrycia, jakie fajne rzeczy robili kiedyś fajni ludzie. Każdy z nas miał inklinacje do innego wydarzenia, które szczególnie lubił. Darek: I tutaj wychodzi trochę ten nasz wewnętrzny niby to podział, niby nie podział. Bo mnie na przykład bardziej fascynują aspekty gry, mechaniki, tego, jak można przeprowadzić sam proces. A na przykład Weronikę bardziej interesuje samo wydarzenie, ideologia i cel edukacyjny. I właśnie nagłaśnienie pewnych spraw, przypominanie o nich jest celem naszego stowarzyszenia, nie zajmujemy się promocją gier miejskich – gra była tylko narzędziem. Weronika: Przez cały czas mieliśmy pewien konflikt, mianowicie scenariusz i logika gry kontra pomysły na wydarzenia. Darek pytał nas: „Ale dlaczego z punktu widzenia gry to się miało wydarzyć, jaki to ma cel?”, a my na to: „Nieważne, jest fajna akcja, robimy, pokazujemy!”. I teraz, gdy patrzyłam, jak ci wszyscy ludzie zapalili światła w Akropolu, ciesząc się, że im się to w ogóle udało, Darek stał i klął, na czym świat stoi, bo przecież gracze mieli najpierw zapalić przyniesione ze sobą światełka. Darek: Mam to do siebie, że najpierw się irytuję, gdy coś idzie nie tak, jak było zaplanowane, ale potem stwierdzam, że trzeba to przeboleć i iść do przodu, bo dzieje się, co się dzieje, i nie ma wyjścia. Justyna: Idea gry była super, bo zmusiła do ruszenia się z domu, a przy okazji była bardzo angażująca, bo już na samym początku stwierdziłam, że chcę się w nią maksymalnie wkręcić. Gdy szłam do mieszkania profesora, strasznie się stresowałam. Na bieżąco też zdawałam relację znajomym, którzy razem ze mną wszystko przeżywali i pytali: „I co? I co dalej?”. Choć sami nie brali w grze czynnego udziału, wiedzieli, co się dzieje, i wspólnie doszliśmy do wniosku, że te światy faktycznie mocno się ze sobą przenikają i wszystko ma jakiś sens. Przy okazji bardzo dużo dowiedziałam się o Krakowie. Pewnie sama bym na te informacje nigdy nie wpadła i nie trafiłabym do wielu miejsc, w których przez ten tydzień byłam. Ot, choćby do Muzeum Kata, bo znalazłam je, poszukując informacji o Reginie Strzelimuszance. Stwierdziałam: „O, fajne miejsce, pójdę tam sobie”. Fajne było to, że odkrywało się kolejne tropy i nawiązania, i człowiek sam zaczynał dążyć do tego, żeby je wszystkie połączyć w jedną całość. Fot. Justyna Sekuła Darek: Bardzo się zatem cieszymy, bo taki był nasz cel, który jednocześnie jest wpisany w cele programu Patriotyzm Jutra. Weronika: Dokładnie. Patriotyzm Jutra zakłada alternatywne formy edukowania – poprzez zabawę. Justyna: A zdarzyły wam się jakieś śmieszne historie podczas tego całego tygodnia z grą? Weronika: Bardzo wiele! Justyna: Opowiadaj! Weronika: Trzeba ci wiedzieć, że mieszkanie profesora jest mieszkaniem naszej prezeski. Jakbyś bardzo mocno tłukła w szafę, to zobaczyłabyś, że za nią są jeszcze dwa pokoje i łazienka. Prezeska się tak strasznie stresowała, że ktoś to odkryje, i jak była po drugiej stronie, to przytrzymywała tylną ściankę szafy działającą jak odchylane drzwi. I gdy przyszła pierwsza graczka, a ona jeszcze nie miała doświadczenia, po wyjściu Darka i Andrzeja z mieszkania odruchowo zamknęła drzwi wejściowe [które miały pozostawać otwarte, by gracz mógł wejść i przebadać mieszkanie] na zamek. Graczka wszła na górę, powalczyła z klamką i poszła. Gosia się zorientowała, że drzwi są zamknięte, więc zbiegła za nią na dół i powiedziała, że jest sprzątaczką profesora. Była w mieszkaniu, usłyszała, że ktoś się dobija, więc zaprasza do środka. Dwa dni później do tego samego mieszkania miały przyjść egzemplarze czasopisma „Obywatelski Kraków”, naszego patrona medialnego, i Andrzej zamiast na nazwisko Gosi, zaadresował paczkę na nazwisko profesora. Darek: Miało to jakiś sens, bo na domofonie nakleiliśmy karteczkę z jego nazwiskiem. Weronika: Zadzwonił domofon, Darek odebrał i mówi: „Słuchajcie, przychodzi ktoś do profesora Floriana Chodorowskiego”. Więc zaczęliśmy błyskawicznie wynosić wszystko, co tylko jest możliwe, bo pokoje miały być puste. Na koniec jeszcze zamknęliśmy się za tą szafą. A tam ktoś puka, dzowni, puka, dzwoni i nie wchodzi. Darek: A to listonosz! Weronika: Zostawił pod drzwiami tę przesyłkę dla nas i sobie poszedł. A my siedzimy z listą graczy i zastanawiamy się: „Ci już przeszli, tamci jeszcze nie weszli. KTO TO BYŁ?”. Justyna: Czy profesor to realna postać? Weronika: Nie. Justyna: A czy jego imię było powiązane z miejscami, które były do odwiedzenia w grze? Ulica Floriańska, Planty im. Floriana Nowackiego, ogród Florianka na Plantach krakowskich. To celowe czy zbieg okoliczności? Fot. Dariusz Żukowski Weronika: Taka postać nigdy nie istniała, imię i nazwisko jest przez nas wymyślone, ale z pewnego powodu… [Darek: Weronika nie ujawniła tego powodu w czasie wywiadu na dzień przed końcem gry, by nie psuć Justynie niespodzianki. Imię i nazwisko profesora, botanika hobbysty, wzięło się od „flory” i „hodowania” (na finałowym spotkaniu odnaleziony profesor wyjaśniał, że akcje związane z zielenią miejską to jedna z metod walki z Konsorcjum), a przy okazji stanowi ukłon w stronę fantastycznej twórczości Alejandro Jodorowsky’ego, którego cenimy]. Darek: Ale to ciekawe, co mówisz, bo wcześniej czytaliśmy trochę lietratury na temat PeRG-ów i gier alternatywnych. Autorzy pewnej książki, którzy sami przeprowadzili w Skandynawii dziesiątki takich gier, mówili o tym, że nie opanuje się każdego fragmentu rzeczywistości i gracze czasem szukają tropów, które okazują się perfekcyjnie pasujące do fabuły i nawet gdzieś prowadzą. Zresztą o to też chodzi – gra wkracza do rzeczywistości, więc i rzeczywistość wkracza do gry. Justyna: Ciekawe było też to, że nagle wszystko stało się podejrzane. Chodziłam i ze skupieniem przyglądałam się wszystkim miejscom i wszystkim ludziom, którzy mnie mijali. Zabawna historia, bo w sobotę rano nastąpił jakiś błąd w systemie PKP Intercity i dostałam maila z powiadomieniem, że został kupiony bilet. Pomyślałam sobie: „Fajnie, gdzieś pojadę!”, ale potem znajomy na Facebooku napisał, że też dostał takiego maila, więc porzuciłam tę myśl. Grając, dorabia się pewne teorie do wszystkiego, co się wydarza, i nagle pewne elementy zaczynają do siebie pasować, a człowiek zaczyna się zastanawiać, czy one są częścią gry, czy nie. Darek: Bardzo się obawialiśmy, że reklama, która była rozsyłana mailowo, wpadnie do spamu, bo były tam takie słowa jak „promocja” i „kupony rabatowe”. Większość z nas ma jednak skrzynki na Gmailu i Gmail to przepuścił, ale nie wiedzieliśmy, jak z innymi kontami. Do samego końca nie byliśmy pewni, czy ludzie dostaną powiadomienie o kolejnym etapie gry i ważnym tropie. Weronika: Powiedz nam, jak cię potraktowano w Shake & Bake’u? Justyna: To była jedna z rzeczy, która mnie, szczerze mówiąc, zawiodła, bo pani się w ogóle nie wczuła w rolę i pomyślałam sobie: „Kurcze, zmarnowany potencjał”. Pani po prostu powiedziała, żebym poczekała, to zaraz mi powie, jakie są kolejne kroki gry, i że przysługuje mi shake. „Oto on”. I to jedyna rzecz, do której mogłabym się przyczepić. Z drugiej strony to świetny pomysł na promocję miejsc. Kiedy siedziałam i czekałam, aż pani zrobi shake’a dla kogoś innego, przestudiowałam wnikliwie całe menu i wyglądało na tyle zachęcająco, że z pewnością tam jeszcze wpadnę, tym bardziej, że czekoladowy napój, który dostałam, był całkiem niezły. Darek: To jest specyfika tego typu imprezy – ktoś z danej organizacji się angażuje w naszą grę, bo go to ciekawi. Wiadomo: jeżeli stwierdzi, że go to nie interesuje, to nie nawiążemy współpracy. Natomiast to jest jedna osoba, której czasami uda się zarazić zapałem dwie, trzy inne, ale zawsze zdarzą się też takie, które nie kupią tej idei. Nie mają czasu, są zapracowane, albo już i tak mają do ogarnięcia trzysta innych zadań i po prostu odechciewa się im dodatkowych zajęć, a tu szefowa wymyśliła sobie, że będzie się bawić w jakąś grę. Nie mówię, że tak było w Shake & Bake’u, ale wyobrażam sobie, że mogłyby być takie reakcje. To jest dla nas nauka. Jeżeli będziemy robić coś podobnego w przyszłości, będziemy mieć o jedno doświadczenie więcej. Justyna: A planujecie? Fot. Dariusz Żukowski Darek: Ja bym bardzo chciał. Reszta stowarzyszenia jest na razie trochę zmęczona tym projektem, który był dość wyczerpujący. Wydarzeń może nie było aż tak dużo, ale całość była dość intensywna. Potem sobie myślałem, że z punktu widzienia gracza idzie się gdzieś, znajduje w jakichś sytuacjach, miejsach, wchodzi w interakcję z jakimiś rzeczami, zalicza zadanie i idzie dalej. Z punktu widzenia organizatora to jest praca kilku osób, które muszą gdzieś dojechać, coś sprawdzić, wydrukować i tak dalej – potrzeba wielu godzin przygotowań czegoś, z czego gracz ma satysfakconujące, ale w sumie krótkotrwałe doświadczenie. Patrząc od strony „produkcyjnej”, jest to wyczerpujące, i myślę, że musimy się z tym wzystkim przespać parę dni i zastanowić, czy kiedyś to powtórzymy. Justyna: Na pewno z tego całego tygodnia będzie można wyciągnąć wiele pożytecznych wniosków. Darek: Weronika i Gosia czuwają nad wszystkim również od strony finansowej i to też jest stresujące. No bo wszystkie faktury, rozliczenia, przesunięcia środków… To wcale nie jest łatwe, bo trzeba złożyć szczegółowy preliminarz, a wiadomo, że życie płata czasem figle i plany się zmieniają, następują pewne komplikacje… Za każdym razem jest to dodatkowa papierkowa robota. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że to też może wpłynąć na ocenę całego wydarzenia. Justyna: Ile osób wzięło udział w grze? Weronika: To bardzo trudno ocenić. W sumie ponad czterdzieści, z tym, że ludzie byli różnie zaangażowani. Na przykład ktoś pojawia się tylko na rekrutacji, a potem znika. Albo nie może przyjść do muzeum i coś tam pdoczytuje w Internecie. To jest rzecz, która spędza mi sen z powiek: jak podsumować, ile ostatecznie osób wzięło udział w grze? Utrzymanie zaangażowania ludzi przez cały tydzień to wielkie wyzwanie, nawet przy założeniu, że część rzeczy gracze mogli robić w różnych, dowolnie wybranych momentach. Justyna: Nie dziwi mnie to, bo ludzie są leniwi. To, że trzeba gdzieś pojechać, coś zrobić, mimo początkowego zapału, może kogoś zniechęcać. Ja wolny czas wykorzystywałam na oderwanie się od komputera i łażenie po mieście, ale faktycznie wymagało to pewnej mobilizacji. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby ktoś nagle stwierdził, że ma inne plany na sobotę albo ciekawsze rzeczy do roboty – jeżeli się za coś nie zapłaciło, to dużo łatwiej odpuścić. Tak już jest i chyba niewiele da się z tym zrobić. Weronika: Jeszcze z ciekawych anegdotek, to mieliśmy z tobą naprawdę wielką zagwozdkę, bo wiedzieliśmy, że nie zobaczyłaś tej kartki z notatnika, która wisiała nad biurkiem w mieszkaniu profesora. Nie zobaczyłaś jej, prawda? Justyna: Nie! W ogóle jej nie zauważyłam! [przyp. red. Ale zdążyłam sobie zrobić selfie z rybą, hehe] Fot. Dariusz Żukowski / Justyna Sekuła Weronika: Wszyscy ją zobaczyli. Niektórzy ją nawet zabierali. W końcu wymyśliliśmy, że złożymy ci życzenia imieninowe i tam przemycimy login i hasło do Notatnika Online. Justyna: To było bardzo dobre, ucieszyłam się z życzeń. No właśnie – ciekawiło mnie, czy macie różne scenariusze dla różnych osób, na wypadek, gdyby ktoś was czymś zaskoczył. Dostosowywaliście grę do konkretnych sytuacji? Darek: Chcieliśmy, by wszystko działo się w miarę automatycznie. Mieliśmy pewne założenia idealne, że ktoś zrobi coś w określonej kolejności i czasie, ale przygotowaliśmy też kilka wersji alternatywnych. Ale wyobrażaliśmy też sobie sytuacje, które mogłyby nas znokautować całkowicie, reakcje graczy, na które nie moglibyśmy w żaden sposób zareagować. Na przykład, dajmy na to, gracz nie wchodzi do mieszkania profesora, bo się boi nacisnąć klamkę, choć wcześniej dostał SMS-a z przyzwoleniem. Nie dzwoni na Centrum Wsparcia, nie dzwoni do profesora i odchodzi. Wtedy musielibyśmy jakoś wyjść do niego, co byłoby dość sztuczne. Albo na przykład gracze, którzy nie trafili do Domu Matejki… Jak to zrobić, żeby ktoś się w ogóle zainteresował obrazem Wyjście żaków? Justyna: Ja go nie znalazłam. Wyjątkowo mi się wtedy spieszyło i stwierdziłam, że nie mam czasu, by się dokładnie przyglądać. Dopiero potem skojarzyłam napis na mapie i Wyjście żaków z tym, co pisaliście w mailach. I to był taki moment olśnienia: „Faktycznie! Jak mogłam na to nie wpaść?!”. Darek: Zastanawialiśmy się, co będzie, jeżeli gracz nie zareaguje na dany problem, a potem nie zareaguje na żadną podpowiedź. Ale chyba tak się nie zdarzyło. Graczy było na tyle dużo, że trudno byłoby wszystkim sterować ręcznie, ale też na tyle mało, że mogliśmy skutecznie reagować w niepodziewanych sytuacjach. Weronika: Jeszcze jedna anegdotka. Gdy przygotowywaliśmy mieszkanie profesora, wyrzuciliśmy wszytskie śmieci, bo baliśmy się, że gracze mogą szukać czegoś w koszu i nam zrobią bałagan, który trzeba będzie szybko sprzątać. Do tego stopnia przygotowaliśmy wszystko, że przemyślana była nawet zawartość szaf. Wynieśliśmy typowo kobiece ubrania. Ludzie mieli jednak tak duży opór przed zaglądaniem w różne zakamarki, że po prostu tego nie robili. Justyna: Ja też miałam opór, choć doskonale wiedziałam, że to gra. Naprawdę się stresowałam, jak miałam wejść do cudzego mieszkania. Potem, jak spotkałam pana w Muzeum Matejki, który dał mi teczę „dla profesora”, pomyślałam sobie ze zgrozą: „O kurde! A ja do niego pisałam na ty w SMS-ach!”. To wszystko było bardzo realne. Darek: Gracze zwracali nam uwagę na to, że profesor miał się zajmować roślinami na swoim balkonie, a tam była totalna pustka. Justyna: Faktycznie, tam akurat zajrzałam. Darek: Powstały dwie wersje scenariusza, które nie do końca się zgrały. Historia stojąca za tym wszystkim miała być taka, że Konsorcjum Utrzymywania Porządku po prostu weszło do mieszkania profesora i całkowicie opróżniło je z wszystkich rzeczy, zwłaszcza dokumentów. Potem zaczęliśmy się zastanawiać, czy gracze zrozumieją, o co chodzi, gdy zobaczą puste mieszkanie. I czy nie wyda im się, że na przykład źle trafili. Justyna: Faktycznie, to wyjaśniło się dopiero później, bo wynikało z notatek profesora, ale gdy weszłam do mieszkania, to wydało mi się po prostu nie do końca zamieszkane. Darek: Na początku forsowałem wersję, że mieszkanie jest opuszczone i opróżnione przez kogoś, kto czegoś szukał. Żeby był taki bałagan: pootwierane szuflady, przewrócone półki, rozrzucone rzeczy. Po pewnych negocjacjach ustaliliśmy jednak, że mieszkanie będzie wyglądało, jakby ktoś tam mieszkał. Gosia miała na przykład w szafach swoje ubrania i zostawiła w nich takie, które wyglądały na męskie. Weronika: Mieliśmy konflikt, bo była też druga grupa, która uważała, że należałoby podrzucić jakieś damskie szpilki, bo czemu nie? Justyna: Czy była jakaś akcja z Termometrem Uczuć Krakowa pod Barbakanem? Czytałam o niej w notatkach profesora, ale chyba mnie coś ominęło. Jak to wyglądało? Fot. Dariusz Żukowski Weronika: Była. Zrobiło nam się pewne zamieszanie z kartkami podkładanymi w Shake & Bake. Dostałaś inną, niż dla ciebie zaplanowaliśmy – sobotnią, choć powinnaś była dostać z czwartku lub piątku. Justyna: Czyli pominęłam jedno zadanie. Na czym ono polegało? Weronika: Polegało na tym, że jak przychodziło się pod Kino Kijów i rozkminiało napis [namalowany wcześniej przez nieznanych nam grafficiarzy], dzwonił telefon w budce. Głos w telefonie mówił, by spojrzeć na górę automatu. Tam były kołki. Trzeba było je wziąć i iść z nimi pod Barbakan, gdzie spotykało się inne osoby, które też miały kołki. Pod Barbakanem ukryty był termometr z nawierceniami na ich włożenie. Gracze, układając kołki zgodnie z temperaturą na termometrze, odczytywali litera po literze napis. Głosił: „Możemy spokojnie jechać na wakacje, wojny nie będzie”. W 1939 roku faktycznie pojawiła się taka wypowiedź w mediach. Przy tym zadaniu także zdarzyła nam się śmieszna historia, bo pewne dziecko, które grało ze swoją mamą, postanowiło być sprytne. Schowało się w Kinie Kijów, poczekało, aż Darek podłoży nowe kołki, i rzuciło się na nie, zanim zdążyła przyjść kolejna graczka. Darek: To chyba stało się przypadkiem, bo dziecko do końca mnie nie widziało. Ja nieco wcześniej byłem w kawiarni Kina i obserwowałem sobie, co się dzieje. Barmanka i jedno starsze małżeństwo, które tam było, patrzyli na mnie podejrzanie – być może myśleli, że jestem jakimś szpiegiem albo pochodzę z półświatka i wypatruję czegoś na dole. Zwykle było tak, że gracz spędzał przy telefonie góra 10 minut, po czym szedł. Ale wiadomo, graczce z dziećmi zajęło to nieco więcej czasu. W końcu znikła, a ja nie zauważyłem, że weszła do kina. Za moment mają się pojawić kolejne graczki, dla których już podłożyłem nowe kołki, a ona wychodzi, raz jeszcze kieruje się do telefonu, a jej córka odnajduje nowe kołki. Dzwonię do Weroniki – co robimy? Mieliśmy ograniczoną liczbę kołków. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko jakoś ją z tego miejsca odciągnąć. Justyna: A czy wzmianka o masakrze społeczników w Łodzi była zmyślona? Szukałam informacji o tym wydarzeniu i nic nie znalazłam. Darek: Bo zostało wykasowane z matrycy przez Konsorcjum! Justyna: Tak myślałam. To też było bardzo dobre zagranie. Darek: Tak. To było wymyślone jako pierwsze wydarzenie, którego profesorowi nie udało się ocalić. W ogóle wszystko się trochę przesunęło w czasie. Mieliśmy pewien plan idealny, którego nie udało się do końca zrealizować. Ja to widziałem tak, żeby ludzie dłużej krążyli po plakatach, bo to wymaga trochę czasu. Zastanawialiśmy się też, czy gracze będą wiedzieli, co to są QR kody. Chciałem, żeby na plakatach adresy kolejnych punktów zakodowane były tylko za pomocą QR kodów, ale jako stowarzyszenie mamy podejście wyrównujące szanse. Jeżeli ktoś jest uboższy i nie ma smartfona, to dlaczego ma sobie nie pograć? Z drugiej jednak strony chciałem postawić ludziom wyzwania. Jeżeli ktoś sam nie ma telefonu, to może poprosi kogoś o pomoc? Trzeba stawiać na inteligencję i rezolutność graczy. Ostatecznie zrobiliśmy mieszaną wersję, dzięki której można było przejść również bez QR kodów. Zastanawiałem się też, czy ludzie zdążą jeszcze tego samego dnia wejść na stronę internetową i wysłuchać nagrania. To wszystko tak naprawdę zajmowało trochę czasu i dlatego wydarzenie pod Akropolem miało być dzień później, ale trudno. To są właśnie pewne trudności operacyjne, które czasem wymykają się spod kontroli. Justyna: Zastanawiałam się, jak idzie gra ludziom, którzy nie mają stałego dostępu do Internetu. Ja pracuję przy komputerze, dużo korzystam też ze smartfona, więc byłam cały czas na bieżąco. Weronika: Nie było z tym problemu. Problemem było to, żeby się stawić o określonej godzinie w określonym miejscu. Na przykład Dom Matejki dla ludzi pracujących do 18 był czasem nieosiągalny. Dostaliśmy cynk, że jakiś człowiek dobijał się tam o 18:30 i już nie został wpuszczony. Głupio napisałam na mapie „Szybko!”, więc uznał, że należy się tam stawić… szybko. Ale na szczęście się nie włamał. Dla mnie „szybko” znaczyło jutro lub pojutrze. A nie od razu. Justyna: Ja też poszłam od razu, ale to było przed 14. Panie przy wejściu były pro, od razu zapytały mnie o legitymację Towarzystwa, wszystko spisały i dopiero wtedy powiedziały mi, gdzie mam iść. Darek: To jest super – taki pomysł, który jest małym zalążkiem i nagle przeradza się w bardzo skomplikowany plan, którym dodatkowo można zarazić inne osoby. Nagle zbiera się grupa ludzi, których jara ten sam temat i chcą ze sobą współpracować. To jest bardzo satysfakcjonujące. Justyna: Brałam kiedyś udział w grze miejskiej, ale od strony organizatora. Robiło ją wtedy Muzeum Narodowe. Stwierdziłam, że z chęcią dowiem się, jak to jest, być uczestnikiem, bo tego typu akcje wydają mi się świetnym sposobem na spędzenie wolnego czasu i spojrzenie na miasto, po którym chodzi się zazwyczaj bezrefleksyjnie, z innej perspektywy. Koło Studzienki Badylaka przechodziłam milion razy, a jakoś nigdy nie wnikałam w historię, która się z nią wiąże. To, że gra splatała się tak dobrze z rzeczywistością, powodowało, że całkiem nieźle można się było wczuć w te wszystkie wydarzenia i poczuć faktycznie jak członek jakiejś konspiracyjnej organizacji. Z jednej strony nie mogłam się doczekać, kiedy się wszystko wyjaśni, z drugiej było mi strasznie szkoda, bo to oznacza koniec gry. Z chęcią pograłabym dłużej. Wielkie dzięki za dobrą zabawę! Z profesorem Florianem Chodorowskim :) Fot. w nagłówku: Dariusz Żukowski

With love

Wszyscy wyrastamy z tej samej gleby

Idę na spotkanie do Rogu Brackiej i Reformackiej. Kto by się spodziewał, że te dwie ulice wcale się ze sobą nie łączą? Po drodze mijam kolejkę bezdomnych oczekujących na wydanie darmowego jedzenia. Być może to jeden z nich zlał się dzisiaj w autobusie, kiedy jechałam do centrum. Patrzyłam z melancholią, jak niewielki strumień wylewa się spod siedzenia i żwawo, wraz z przyspieszającym pojazdem, zaczyna pędzić się w stronę drzwi. Wstrzymałam oddech i zaczęłam odliczać, za ile sekund tam dotrze. Autobus zatrzymał się na przystanku, strumień wrócił do Żula, ad fontes – chciałoby się rzec. Zakręt. Pryszczaty chłopak podniósł lewą nogę, strumień zakolem wypłynął z drugiej strony tworząc coraz liczniejsze meandry. Nieobecny wzrokiem, starszy mężczyzna ocknął się i skrzyżował na chwilę ze mną spojrzenie, po czym obydwoje wróciliśmy do śledzenia fascynującej wędrówki cieczy, która znowu zamierzała zaatakować. Facet podążył za moim wzrokiem i podniósł obydwie nogi do góry manewrując jednocześnie torbą na kółkach, by wyprowadzić ją na suchą powierzchnię. Kolejny przystanek. Mocz zaczął spływać w moją stronę, zerwałam się i zaczęłam skakać po suchych jeszcze kawałkach podłogi, przypominając sobie zabawę z dzieciństwa: „byle nie depnąć na pęknięcie chodnikowej płyty!”. Udało się. Knajpa jest pusta. W drugiej sali siedzi kobieta. - Dzień dobry, jestem pierwsza? – stwierdzam raczej i siadam przy stoliku. Kobieta kiwa głową i podsuwa mi dokumenty do wypełnienia, a następnie wciska w rękę wizytówkę i legitymację. - Prezes będzie chciał się z panią umówić, żeby lepiej panią poznać. Proszę spodziewać się wiadomości. Dziękuję i wychodzę. Autobus, jak zwykle o tej porze, jest zatłoczony. Ustępuję miejsca starszej kobiecie. Wchodzę do domu i dostaję SMS-a. Miło mi Cię powitać w naszym Towarzystwie. Chciałbym porozmawiać z Tobą przez chwilę, dlatego zapraszam do mnie na herbatę dziś o godzinie 18:15. Odpisz, czy ten termin Ci odpowiada. Adres: ul. Piwna 20 m. 29. Mogę zajmować się kwiatami na tarasie i nie słyszeć dzwonka, więc wchodź bez pukania. Do zobaczenia, Florian Chodorowski. Dziś nie mogę. Pytam o możliwość spotkania w inny dzień. Zapraszam jutro o 13:00. Do zobaczenia. — Więc jadę na Piwną. Podgórze, drugi koniec Krakowa. Zresztą, Kraków składa się z samych końców. Most Powstańców zamknięty, trzeba iść z buta. Jest dziwnie cicho bez samochodów, słychać nawet jak Wisła płynie. Jestem za wcześnie, bo nienawidzę się spóźniać. Plątam się po okolicy, bo głupio też być 15 minut przed czasem – przy okazji znajduję jeden z murali Blu. Dzwonię domofonem, nikt nie odbiera. Piszę SMS-a, że już jestem i czekam, nikt nie odpisuje. Drzwi się otwierają, jakaś kobieta wychodzi ze śmieciami, trąca mnie ramieniem. Szybko wskakuję do środka i szukam mieszkania nr 29. Ostatnie piętro. Idę po schodach i dyszę. Dyszę i idę. Pukam, nikt nie otwiera. Naciskam klamkę, bo przecież miałam wejść, ot tak, i faktycznie – drzwi ustępują z cichym skrzypnięciem, a mnie zalewa fala słonecznego, ciepłego światła. Stoję chwilę oszołomiona. - Dzień dobry? – witam się pytająco. Idę nieśmiało dalej. W korytarzu pustki, w kuchni pustki, w pokoju pustki. I tylko ta ryba na wersalce. Zaglądam na balkon. Też pustki. Na biurku karteczka, że mam iść na Floriańską do Domu Jana Matejki. Szybko. Wkurzam się. Nie po to się, kurde, umawiam z kimś na konkretną godzinę, żeby potem dymać przez pół miasta, bo oczywiście remonty i tramwaje nie jeżdżą, albo jeżdżą raz na pół godziny. No ale nic, idę. W Domu Matejki pytam o pana Floriana z Towarzystwa Wzajemnej Pomocy. Baby gonią mnie z góry na dół. Pierwsze piętro. Nie, jednak drugie. Na drugim nic nie wiedzą, proszę zejść na parter. Na parterze wysyłają mnie z powrotem na pierwsze, a z pierwszego do szatni. - O, tam siedzi ten pan. Widzi pani? Odbija się w lustrze – pokazuje mi paluchem ochroniarz. Zbiegam po schodach. - Pan Florian? – pytam. Koleś podnosi wzrok znad czytanej gazety. - Szuka pani profesora Chodorowskiego? Był, ale już wyszedł. Mam prośbę. Czy może mu to pani przekazać, jak go pani spotka? Zapomniał zabrać – wciska mi do ręki zieloną, papierową teczkę i stwierdza, że nic więcej nie wie. Zabieram teczkę i biegnę na autobus, bo już późno. Uroki pracy freelancera. Można wyjść, przewietrzyć głowę i wrócić do pracy z nową perspektywą. Siadam w 105 i zaglądam do teczki w poszukiwaniu informacji. Jakiś tekst o Studzience Badylaka i kupon na darmowy napój do Shake&Bake. Świetnie, teraz sama będę musiała go znaleźć. Towarzystwo Wzajemnej Pomocy założone zostało w 1854 roku w Jarosławiu jako tajna organizacja skupiająca intelektualistów, artystów i działaczy społecznych z całej Galicji. Obecnie zrzesza kilkanaście tysięcy członków w placówkach w czternastu krajach na całym Globie, a jego misją jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego i odpowiedzialnych postaw dbałości o dobro wspólne. Misja ta realizowana jest poprzez działania badawcze i oświatowe. Mówiłam, że dostałam się na studia? — Dariusz Bomarski <towzajpom@gmail.com> do mnie, 24 wrz 22:29 Justyno, bardzo się cieszę, że wstąpiłaś do Towarzystwa, a jednocześnie szkoda, że od razu trafiłaś na taką trudną sytuację. Wiem od naszej rekruterki Weroniki, że miałaś umówione spotkanie z Profesorem, ale go nie zastałaś – my w centrali TWP wciąż nie mamy z nim kontaktu, mimo że od wielu godzin na wszelkie sposoby staramy się do niego dotrzeć. Wygląda na to, że Profesor prowadził Notatnik Online, który może pomóc nam w znalezieniu go. Pozdrowienia z Centrum Wsparcia, Darek Bomarski — Jadę „na miasto”. Kraków po sezonie jest pusty i na swój sposób smutny. Po wyludnionych uliczkach niesie się dźwięk końskich kopyt podbitych podkowami. Stuk, stuk, stuk. Dorożka przemyka obok, a ja ciaśniej owijam się swetrem i naciągam czapkę na uszy. Wieczory są już bardzo chłodne i zwiastują nadejście tych krótkich dni, kiedy każda godzina światła jest na wagę złota. Wpadam do Shake&Bake, by zapytać o Profesora i możliwość zostawienia dla niego teczki. Skoro zebrał 9 znaczków na darmowy napój, tzn. że chyba często tu bywa. Młoda kobieta z kolorowymi włosami krząta się za barem i każe mi chwilę poczekać. Siadam przy najbliższym stoliku i przyglądam się ludziom. Jakaś para czule obejmuje się na pufie. On gładzi jej blond włosy, ona kładzie mu głowę na ramieniu. Uśmiechają się do siebie trzymając się za ręce. Pod ścianą dziewczyna w hipsterskich okularach przestępuje z nogi na nogę, wyraźnie się niecierpliwiąc. Być może zaraz ucieknie jej tramwaj. Szejk truskawkowy na wynos! – mówi kolorowa i stawia kubek na ladzie. Dziewczyna szybko go zabiera i już jej nie ma. Barmanka wreszcie spogląda na mnie, ale patrzy jakby przez ciało, przez ścianę, przez drzwi. W powietrzu wisi nostalgia. Jesień. Niebawem liście spadną z drzew i rozpocznie się coroczny spektakl umierania. Wkładam rękę do kieszeni i gładzę znalezionego przed chwilą kasztana. Opływowy, idealny niemal kształt daje mi dobrze znane poczucie bezpieczeństwa. Za pół roku wszystko buchnie zielenią. Nie wie nic o Profesorze, od kilku dni nie zaglądał do knajpy. Być może będzie w Kinie Kijów w sobotę koło południa, ale nie zna szczegółów. Dziękuję za informacje i powoli idę na Rynek obejrzeć Studzienkę Badylaka, której skserowane zdjęcie znalazłam w teczce. Mieszkam w Krakowie szósty rok i nigdy nie przyglądałam się jej z bliska. Patrzę na zdjęcie, na którym całuje się jakaś para i rozmyślam o protestach. Kiedyś Victoria usypana z kwiatów i samospalenie jako niezgoda na przemilczenie przez władzę zbrodni katyńskiej, dzisiaj zjadanie jabłek na złość Putinowi i masowe wylewanie piwa na złość właścicielowi browaru. Pewnie jednego i drugiego mało to obeszło. Pospolite ruszenie w mediach społecznościowych. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Walka z myszką w ręce, na krytyczne opinie i cofanie lajków. Święte oburzenie. Jutro zapomną. To my. Pokolenie krzykaczy. — Justyno, w dniu imienin samych cudownych chwil, spełnień i ważnych odkryć życzą: Florek i reginastrzelimuszanka — Justyna Sekuła <justynides@gmail.com> do Dariusz, 26 wrz 20:55 Dobry wieczór, dostałam SMS-a z imieninowymi życzeniami od Profesora, czyżby się odnalazł? Czy mówi Wam coś hasło „reginastrzelimuszanka”? Pozdrawiam, Justyna — Dariusz Bomarski <towzajpom@gmail.com> do mnie, 26 wrz 23:10 Dziwne, że Profesor coś wysłał (choć miło, że akurat życzenia imieninowe – od nas też przyjmij jak najszczersze!). Gdy dzwonimy, jego telefon odpowiada jak wyłączony z sieci. Pozdrawiamy, DB — „Co za ponury absurd… Żeby o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem?”. Sześć lat temu zadawałam sobie dokładnie to samo pytanie, przekonana, że wybór studiów jest jednym z najważniejszych wyborów w moim życiu i że wszystko determinuje. Gdybym miała wskazać jedną, jedyną rzecz, z którą kojarzy mi się dorosłość, to byłaby to świadomość tego, że wszystko mogę i nic nie muszę. I dzisiaj wiem, że choć zapisałam się znowu na studia, to w każdym momencie mogę je rzucić i nie muszę chodzić na zajęcia, które odbywają się na Ruczaju, tylko dlatego, że mi tam nie po drodze. Kraków to miasto studentów i starych ludzi. Tych drugich spotkam bardzo często w autobusie linii 184, który wiezie ich prosto na Cmentarz Rakowicki, niczym współczesna łódź Charona. Czasem boję się, że kiedy będę chciała kupić u kierowcy bilet, zamiast 5 zł zażąda ode mnie jednego obola. Idę przez Plac Wszystkich Świętych. Niedaleko kościoła stoi grupka studentów – z gatunku tych, którzy w grupie są cwani, ale w pojedynkę tracą cały animusz. - Hej, lala! Ruchasz się, czy trzeba z tobą chodzić? – rzuca jeden z nich do przechodzących obok dziewcząt, a reszta chłopaków wybucha gromkim śmiechem. Chwilę później pogratulują sobie dobrego żartu. Starsza, a przynajmniej wyglądająca na starszą (może to kwestia makijażu), odwraca się, zadziera i tak kusą już sukienkę i pokazuje im dupę, zupełnie tak samo, jak Cyganka, której babcia nie chciała kiedyś dać pieniędzy, gdy przyszła żebrać. „Na chleb”. Zza rogu wypada banda dresów i rzuca się na studentów, by spuścić im wpierdol. Mają swój honor. Nikt nie będzie mówił „wdowa po połowie Krakowa” do dziewczyny kumpla. Koledzy mistrza ciętej riposty nagle znikają, sam chłopak leży już po chwili na bruku, obficie brocząc krwią. Nikt nie reaguje. Wieczorem czytam, że Jurek z Pienian wskutek odniesionych obrażeń zmarł. Na jego facebookowym koncie zawrzało: znicze zabłysły wirtualnym ogniem, walla zalała fala smutku i żalu. Pewnie mało go to obeszło. Pospolite ruszenie w mediach społecznościowych. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Smutek w czasach popkultury. Jutro zapomną. To my. Pokolenie krzykaczy. Być może „Wyjście żaków z Krakowa” w dzisiejszych czasach nigdy nie miałoby miejsca. Tymczasem w 1549 roku studenci zbuntowali się, wzięli ciało zabitgo z ulicy i obnosili je po mieście, domagajac się interwencji u króla i ukarania winnych. W następnych dniach doszło do zamieszek i hałaśliwych manifestacji, łącznie z groźbami zbiorowego exodusu – młodzi ludzie poprzysięgli, że opuszczą miasto, jeśli okaże się być niegodne posiadania uniwersytetu i goszczenia studentów w swoich murach. Sprawa była poważna, wszak studenci stanowili 1/6 ludności miasta. Nie potraktowano ich jednak serio. Rankiem 4 czerwca ponad sześć tysięcy obrażonych żaków opuściło miasto, gromadnie ruszając w stronę Kleparza, z pieśnią „Rozejdźcie się po całym świecie” na ustach. Kraków wyludnił się. Jesienią już tylko 17 profesorów i docentów, na ogólną liczbę 46, prowadziło wykłady na wydziale filozoficznym. — Czasami śnię o wojnie. Chodzę pomiędzy zniszczonymi budynkami i nie mogę znaleźć swoich bliskich, ani w żaden sposób się z nimi skontaktować – nie mam telefonu, nie mam Internetu, nie mam pojęcia, gdzie mam się podziać, bo mój dom zamienił się w stertę kamieni, a ja stoję bosa i mi zimno. Siedzieliśmy na tarasie kawiarni. Powoli zapadał zmrok i robiło się coraz chłodniej. Po moście kolejowym przemknął pociąg, mignął światłami i potoczył się dalej, w stronę Nowego Sącza, a razem z nim uśpieni monotonnym stukotem kół ludzie. Wyobraziłam sobie jak Niemcy w ’44 wysadzają piękny, kamienny wiadukt sprawiając, że dla części pasażerów to ostatnia podróż w życiu. Zastanawialiśmy się, co by było, gdyby teraz wybuchła wojna. Gdyby teraz wybuchła wojna, okazałoby się, że tak naprawdę nic nie umiem, a wszystko, czego się nauczyłam nie jest ważne, bo jest zbędne. Szczęśliwi ci, którzy potrafią hodować zwierzęta, uprawiać pole i pracą własnych rąk stwarzać coś z niczego. Powiedziałam wtedy: „nauczę się wyplatać koszyki”. Lecz okazało się, że brak mi cierpliwości. Mi, wychowanej na powszechnym dostępie do niemal każdej informacji. Bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Teraz, tutaj, już. To ja. Pokolenie Google. — Akcja „Akropol”. Czy znasz już godzinę i miejsce? Podaj je. F.Ch. 27.09, 20:00. 50.069479 19. 903494 Doskonale! Weź se sobą źródło światła. Dobrze. Do zobaczenia. — Noc. Mimo weekendu jest stosunkowo pusto – większość studentów bawi się już pewnie w klubach, zalewając alkoholem radości i smutki, bo przecież zawsze jest jakiś powód, a nawet jeżeli nie, to przecież można go wymyślić. Odgłos zbliżających się kroków nagle przycicha. Kobieta staje zaskoczona i spogląda w rozświetlone światłami okna „Akropolu”. Być może wraca właśnie myślami do tamtego roku, tamego dnia, tamtych chwil, kiedy w sercach Polaków zagościł stan niepokoju, a w kraju stan wojenny. Z NOTATEK PROFESORA Kiedy obserwujemy przeszłość, mamy tendencję do postrzegania jej jako łańcucha lub rozgałęzionej sieci następujących po sobie i obok siebie wydarzeń. Jedne z nich wywierają większy wpływ na dzieje świata niż inne. Wyobraźmy więc sobie historię jako szereg rosnących na wielkiej powierzchni roślin. Jedne są większe – bardziej znaczące – inne mniejsze. Ale to tylko jeden poziom – ten, który widzimy, przeżywamy i potrafimy dokumentować. Korzenie roślin są dla nas niewidoczne. Istnieją jednak, łączą się pod ziemią. Im większa roślina (znaczniejsze wydarzenie), tym głębiej sięgający system korzeni, kłączy i podziemnych odrośli. Wielkość rośliny i symetryczny do niej rozrost korzenia zależy od intensywności zdarzenia. Wydarzenia intensywne to – krótko mówiąc – te, w których wzięło udział wiele głęboko zaangażowanych osób. Najwyraźniej ludzki umysł i ludzka intencjonalność (wola? inteligencja? aktywność mózgowa?) nadają wydarzeniom mocy i napełniają je jakimś rodzajem energii. W pewnym sensie po systemie korzeniowym można rozpoznać roślinę, zobaczyć w nim jej odległy cień. I odwrotnie, po zielonej części domyślić się można charakteru korzeni. My, ludzie – zwykli czytelnicy gazet, historycy i badacze – widzimy tylko zielone części rośliny. Część podziemna jest dla nas niewidoczna. Istnieje na innych zasadach. Być może składa się na całkiem odrębną rzeczywistość, a może tworzy płaszczyznę, na której porozumiewają się nieświadome, uśpione sfery naszych umysłów. To rozległa, skryta w cieniu kraina, w której tkwią zaczepy i odbicia naszej rzeczywistości. To dobrze, że nie musimy już walczyć. Ciał wystawiać na spalenie, sypać kwiatów na bruk w proteście. Że bez wychodzenia z domu, z kubkiem herbaty w ręce, w wygodnym fotelu. Znaczy, że żyje nam się całkiem nieźle. — Profesor w końcu się odnalazł. Ale to już całkiem inna historia. Foto tytułowe: Aaron Escobar

With love

Kielce, Ogród Włoski: blogo_śniadanie na trawie #3 i Blog Day 2014

100 km od domu się nie liczy. W więcej niż dwie osoby się nie liczy. Na trawie też się nie liczy. Jest wiele mocnych argumentów, którymi można wytłumaczyć sobie własnego obżarstwo. Nie zawsze tak było. Gdy byłam mała, byłam strasznym niejadkiem. Konsekwentnie odmawiałam spożywania posiłków, przez długi czas pijąc głównie soki owocowe i zjadając to, co rodzicom ukradkiem udało się we mnie wmusić. Ich nadzieje związane z tym, że coś się zmieni, gdy pójdę do przedszkola okazały się płonne. Skończyło się na tym, że dwie baby mnie trzymały a trzecia pakowała mi do ust śniadania i obiady – protestowałam drąc japę i wierzgając nogami. Wspomnienie to jest dla mnie traumatyczne i mam psychiczny uraz. Ostatecznie rodzicom zasugerowano, że może jednak do przedszkola nie powinnam chodzić (lubię dramatyzować, że mnie z niego wywalili) i tak oto spędziłam dzieciństwo w domu, z babcią, bawiąc się sama ze sobą. Pewnie dlatego dzisiaj generalnie nie lubię ludzi (lubię jednostki), znajomych, z którymi utrzymuję regularny kontakt mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki i potrzebuję bardzo dużo prywatnej przestrzeni, w którą nikt nie będzie mi właził z butami. Wracając do jedzenia w przedszkolu: było ohydne. Do dzisiaj mam odruch wymiotny na samo wspomnienie wielkiego gara z zimnym mlekiem, po którym pływał gruby kożuch czy bliżej nieokreślanej paćki, pod którą zakopywałam mięso. W międzyczasie odkryłam, że jedzenie jest fajne, że lubię gotować i że wspólne objadanie się pysznościami jest jednym z najlepszych pomysłów na spędzenie wolnego czasu. Ochoczo korzystam z wszelkich możliwości, by w takowym objadaniu się uczestniczyć (raz na jakiś czas można!), a ostatni weekend, który spędziłam w Kielcach, był ku temu doskonałą okazją. W piątkowy wieczór objadałam się na Zapraszamy do stołu, akcji organizowanej przez dziewczyny z Institute of Design Kielce. Akcja polega na tym, że każdy przynosi ze sobą jakieś jedzenie, kładzie je na wspólnym, dużym stole a potem zaczyna się wielka uczta – można jeść wszystko i od każdego. Najgorsze jest to, że nie da się spróbować każdego dania – a są przepyszne! Muszę przyznać, że Zapraszamy było dużą inspiracją dla pomysłu blogo_śniadań na trawie. Kolejne, na zaproszenie Pauli, odbyło się właśnie w Kielcach, w niedzielny poranek. I znowu trzeba było jeść! Om nom nom. Wnikliwi obserwatorzy zauważyli pewnie (pozdrawiam!), że to trzecie z kolei śniadanie, a wcale nie było mowy na drugim. Otóż: drugie blogo_śniadanie miało odbyć się na Woodstocku, ale o 9 niektórzy dopiero wracali do namiotów, więc po pierwszym dniu sobie odpuściliśmy. Co za zdeprawowana młodzież! O 9 do namiotu! blogo_śniadania dorobiły się własnego profilu na FB, jako że jest plan, by je kontynuować. Kto ma ochotę wiedzieć, kiedy kolejne, niech zajrzy tu. Tak się złożyło, że w niedzielę był również Blog Day, czyli Międzynarodowy Dzień Blogera. Aby tradycji stało się zadość, podrzucam Wam zatem kilka linków do blogów, które czytam i bardzo lubię. 1) Kika – moje pierwsze 100 lat życia – lajfstajl-srajfstajl. Gówno wiecie o życiu. I ja też ciągle nic nie wiem. Dlatego tak bardzo lubię tu zaglądać. 2) 100 Sukienek - tego bloga podrzuciła mi Tattwa, a jak Tattwa coś podrzuca, to musi to być dobre. I jest. Emocjonalne, kruche, nadwrażliwe. I bardzo mi bliskie. 3) Małokulturalna – bardzo lubię osoby, które nie używają zdrobnień swojego imienia. Które są Kaśką a nie Kasią, Anką a nie Anią, Gośką a nie Małgosią. Maryśkę lubię za to, że jest Maryśką. 4) Zorkownia – kiedy trafiłam na bloga Agnieszki, spędziłam na nim pół nocy, popłakując z cicha. Jakiś czas temu kupiłam mojej mamie książkę o tym samym tytule. Przeczytały ją już chyba wszystkie kobitki w jej pracy. 5) eWkratke – o tym, co piszczy za kratą aresztu śledczego na warszawskim Grochowie. Szczerze, prosto, od serca. Od kobiet, którym los pokrzyżował plany. Miłego przepadania w odmętach liter. Fot. Paula Aschette Dulnik

With love

Kielce, Ogród Włoski: BlogoŚniadanie na trawie #3 i Blog Day 2014

100 km od domu się nie liczy. W więcej niż dwie osoby się nie liczy. Na trawie też się nie liczy. Jest wiele mocnych argumentów, którymi można wytłumaczyć sobie własnego obżarstwo. Nie zawsze tak było. Gdy byłam mała, byłam strasznym niejadkiem. Konsekwentnie odmawiałam spożywania posiłków, przez długi czas pijąc głównie soki owocowe i zjadając to, co rodzicom ukradkiem udało się we mnie wmusić. Ich nadzieje związane z tym, że coś się zmieni, gdy pójdę do przedszkola okazały się płonne. Skończyło się na tym, że dwie baby mnie trzymały a trzecia pakowała mi do ust śniadania i obiady – protestowałam drąc japę i wierzgając nogami. Wspomnienie to jest dla mnie traumatyczne i mam psychiczny uraz. Ostatecznie rodzicom zasugerowano, że może jednak do przedszkola nie powinnam chodzić (lubię dramatyzować, że mnie z niego wywalili) i tak oto spędziłam dzieciństwo w domu, z babcią, bawiąc się sama ze sobą. Pewnie dlatego dzisiaj generalnie nie lubię ludzi (lubię jednostki), znajomych, z którymi utrzymuję regularny kontakt mogłabym zliczyć na palcach jednej ręki i potrzebuję bardzo dużo prywatnej przestrzeni, w którą nikt nie będzie mi właził z butami. Wracając do jedzenia w przedszkolu: było ohydne. Do dzisiaj mam odruch wymiotny na samo wspomnienie wielkiego gara z zimnym mlekiem, po którym pływał gruby kożuch czy bliżej nieokreślanej paćki, pod którą zakopywałam mięso. W międzyczasie odkryłam, że jedzenie jest fajne, że lubię gotować i że wspólne objadanie się pysznościami jest jednym z najlepszych pomysłów na spędzenie wolnego czasu. Ochoczo korzystam z wszelkich możliwości, by w takowym objadaniu się uczestniczyć (raz na jakiś czas można!), a ostatni weekend, który spędziłam w Kielcach, był ku temu doskonałą okazją. W piątkowy wieczór objadałam się na Zapraszamy do stołu, akcji organizowanej przez dziewczyny z Institute of Design Kielce. Akcja polega na tym, że każdy przynosi ze sobą jakieś jedzenie, kładzie je na wspólnym, dużym stole a potem zaczyna się wielka uczta – można jeść wszystko i od każdego. Najgorsze jest to, że nie da się spróbować każdego dania – a są przepyszne! Muszę przyznać, że Zapraszamy było dużą inspiracją dla pomysłu blogo_śniadań na trawie. Kolejne, na zaproszenie Pauli, odbyło się właśnie w Kielcach, w niedzielny poranek. I znowu trzeba było jeść! Om nom nom. Wnikliwi obserwatorzy zauważyli pewnie (pozdrawiam!), że to trzecie z kolei śniadanie, a wcale nie było mowy na drugim. Otóż: drugie blogo_śniadanie miało odbyć się na Woodstocku, ale o 9 niektórzy dopiero wracali do namiotów, więc po pierwszym dniu sobie odpuściliśmy. Co za zdeprawowana młodzież! O 9 do namiotu! blogo_śniadania dorobiły się własnego profilu na FB, jako że jest plan, by je kontynuować. Kto ma ochotę wiedzieć, kiedy kolejne, niech zajrzy tu. Tak się złożyło, że w niedzielę był również Blog Day, czyli Międzynarodowy Dzień Blogera. Aby tradycji stało się zadość, podrzucam Wam zatem kilka linków do blogów, które czytam i bardzo lubię. 1) Kika – moje pierwsze 100 lat życia – lajfstajl-srajfstajl. Gówno wiecie o życiu. I ja też ciągle nic nie wiem. Dlatego tak bardzo lubię tu zaglądać. 2) 100 Sukienek – tego bloga podrzuciła mi Tattwa, a jak Tattwa coś podrzuca, to musi to być dobre. I jest. Emocjonalne, kruche, nadwrażliwe. I bardzo mi bliskie. 3) Małokulturalna – bardzo lubię osoby, które nie używają zdrobnień swojego imienia. Które są Kaśką a nie Kasią, Anką a nie Anią, Gośką a nie Małgosią. Maryśkę lubię za to, że jest Maryśką. 4) Zorkownia – kiedy trafiłam na bloga Agnieszki, spędziłam na nim pół nocy, popłakując z cicha. Jakiś czas temu kupiłam mojej mamie książkę o tym samym tytule. Przeczytały ją już chyba wszystkie kobitki w jej pracy. 5) eWkratke – o tym, co piszczy za kratą aresztu śledczego na warszawskim Grochowie. Szczerze, prosto, od serca. Od kobiet, którym los pokrzyżował plany. Miłego przepadania w odmętach liter. Fot. Paula Aschette Dulnik

With love

Gorce: Gorcstok 2014

- I za każdym razem, jak ktoś mówił o sraniu, Hanka heftowała tak daleko, jak widziała! – kobieta klepnęła się w kolano, odchyliła głowę do tyłu i zaczęła rechotać. - Pamiętasz tę imprezę, jak Krzysiek zaczął opowiadać kawały? Posłuchała jednego i dajesz, długa do kibla! Siedzący obok mężczyzna pokiwał ze zrozumieniem głową i podrapał się po brodzie. Ogień wesoło trzaskał, roztaczając przyjemne ciepło – naiwnie wierząc, że to możliwe, próbowałam je zakumulować z zamiarem oddania dopiero w namiocie. Zapowiadała się zimna noc. Cholera jasna, mogłam jednak zabrać ze sobą ten termofor… –  rozmyślałam coraz bardziej przerażona perspektywą zamarznięcia na kość, jednocześnie karcąc się w duchu, bo przecież i tak już po ptokach. Towarzystwo obok wyraźnie się rozkręcało, wnikając coraz głębiej w istotę fekalizmu. - To ja już sobie chyba pójdę. Dobranoc! –  dygnęłam i sobie poszłam. Nie żeby zniesmaczyły mnie gówniane rozmowy. Moi znajomi od najmłodszych lat podstawówki robili wszystko, by temat ten spowszedniał mi na tyle, by w gimnazjum (z przyjaciółką mą, Małgorzatą) układać piosenki, wiersze i przysłowia o kupie. Bardzo nas to wtedy cieszyło. Poszłam, bo jestem dzikusem i szczerze nienawidzę wchodzić w towarzystwo, które się już zna, a ja nie mam o nim pojęcia. Też chciałabym się pośmiać z rzygającej Hanki. W namiocie pizgało złem. Weszłam do śpiwora, zasunęłam zamek pod samą szyję i nakryłam się kocem, który pożyczyłam z bazy. Z każdą kolejną godziną coraz mocniej zaciskałam troczki od kaptura, aż został mi tylko mały otwór, przez który wystawiłam nos. Krople deszczu rytmicznie uderzały o tropik. Trzęsąc się z zimna szeptałam pod nosem: O kurwa. O kurwa. O kurwa. Nie wyjdę stąd, dopóki nie przestanie padać. Przestało ok. 13. Przez ten czas nie robiłam kompletnie nic. Nie robienie niczego, w dzisiejszych czasach, kiedy można robić wszystko, jest doświadczeniem dziwnym i na swój sposób traumatycznym. Acz ciekawym. Czas nagle spowalnia, nie masz czym zająć myśli, oczu, uszu i rąk. Zostajesz sam ze sobą, wsłuchujesz się we własny oddech i bicie serca i uświadamiasz sobie z całą intensywnością fakt, że żyjesz, że jesteś tu i teraz, że możesz dotknąć istnienia, które jest przecież na wyciągnięcie ręki, a na co dzień przechodzisz obok niego obojętnie, jak gdyby było oczywiste. Leżałam bez ruchu wsłuchując się w deszcz, który padał coraz mniej intensywnie i myślałam o tym, że kocham być w ruchu, przemieszczać się, zmieniać położenie, mieć wiatr we włosach, przystawać i ruszać z miejsca. I że gdybym już do końca życia miała tak leżeć, to bym tak żyć nie chciała. — Wychyliłam głowę z namiotu. Gorce melancholijnie tonęły we mgle. Deszcz już nie padał. Wyszłam, by rozprostować zastane mięśnie i udałam się w stronę polowej kuchni. - A co ty tak długo śpisz? – zapytał troskliwie jeden z mężczyzn. - Nie spałam – odrzekłam zgodnie z prawdą i zaczęłam dobierać się do zupki chińskiej. - Mnie zastanawia, jak można tak długo nie sikać! – podzielił się swoim zdziwieniem inny. – Idziesz z nami na szlak? Poszłam. Zmoczony deszczem las szumi inaczej. Cicho. Ciszej, niż zwykle. Tak, że słychać spadające z drzew krople wody. Gdzieś w połowie drogi spotkaliśmy ekpię, która szła z Turbacza, a której wyszliśmy na przeciw. Przywitałam się i odłączyłam od grupy. - Ej, jak ona ma na imię? – dobiegł mnie konspiracyjny szept, gdzieś z przodu. Szłam powoli, napawając się panującą w lesie mglistą atmosferą. Reszta dawno mnie już wyprzedziła. A teraz stali i czekali. - Ekhm… Chcieliśmy przedstawić ci Marka. Tak. To jest Marek! – rzekł oficjalnym tonem jeden z mężczyzn i lekko popchnął Marka w moją stronę. Chciało mi się śmiać. - Justyna – wyciągnęłam doń rękę i tak się zapoznaliśmy. - Aaa! Justyna! Justysia! Bo była taka piosenka… – po chwili las rozbrzmiewał donośnym śpiewem a Słońce zaczęło przedzierać się przez chmury. Myślę, że jedno z drugim mogło mieć jakiś związek. La la li – la la la A wieczór taki upojny La la li – la la la  Najważniejsze że Jestem przystojny Tej nocy nie było mi zimno. Po prostu nie poszliśmy spać, do rana siedząc przy ognisku i słuchając grania na gitarach. — - Ty, patrz, jaki burdel! – zatrzymaliśmy się w drodze na hale, by podziwiać rozciągniętą nad krzakami plandekę, pod którą rozrzucone plecaki, śpiwory i karimaty tworzyły artystyczny nieład. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że tej nocy będziemy tam siedzieć słuchając starych hitów z radia, zastanawiając się, jakie drzewo posadzilibyśmy na swoich zwłokach (kasztanowiec) i tańcząc w deszczu. I że następnego dnia uznamy, że była to jedna z najlepszych imprez w naszym życiu. Słońce, dla odmiany, grzało bardzo mocno. Zmęczeni upałem przenieśliśmy się do cienia, by leżąc przy drodze zastanawiać się, co przypominają nam przepływające nad naszymi głowami chmury, próbować wyobrazić sobie pustkę, a potem zaśmiewać się histerycznie z tworzonej naprędce i pełnym freestyle’u piosenki o górach. - I żeby tak było jak najdłużej! – życzyło nam przechodzące obok starsze małżeństwo. Jestem pewna, że kilkadziesiąt lat temu robili dokładnie to samo. Albo robią to nadal. Na Gorcu było wiele starszych małżeństw. Rozkładali żwawo namioty, z kijkami tekkingowymi zasuwali po szlakach, śpiewali do rana. Dziadki. Ich rówieśnicy pewnie siedzieli w tym samym czasie w fotelach, oglądając seriale lub wymieniali się informacjami o chorobach w miejskim autobusie. Mam nadzieję, że kiedyś, kiedy się już zestarzeję, nie zabraknie mi sił, by nadal kochać góry. I wracać z nich z tym samym uśmiechem.

With love

Poradnik: Jak zgubić się z mapą?

Dawno, dawno temu (a były to dobre czasy, kiedy nikt nie miał jeszcze pojęcia o feminizmie i gender) kobiety zwykły zbierać jagody w lesie. Zbierały, zbierały, zbierały i bardzo były z tego rade. Każda z nich doskonale wiedziała, że nie należy zrywać owoców, które są czerwone, bo jak są czerwone, to są jeszcze zielone oraz że nie wolno dotykać tych, na które sikały lisy. Jagody, na które nasikał lis niczym nie różniły się od tych, na które lis nie nasikał, ale kobiety doskonale wiedziały, które są które. Bo tak. Tysiące lat zbierania jagód wykształciły w nich do perfekcji zmysł obserwacji i zwracania uwagi na szczegóły (Pierdolisz pan, lisy… – zwykli mawiać mężczyźni prezentując postawę zgoła odmienną i jedzący co popadnie), lecz upośledziły zdolność orientacji w terenie. Wszak nie musiały polować na mamuty. Teorię tę wymyśliłam sobie sama. Nie wiem, czy ma cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, ale jest, prawdaż, spójna i stanowi dla mnie doskonałe wytłumaczenie faktu, że potrafię się zgubić z mapą. Do tej pory zawsze chodziłam po górach z kimś i niespecjalnie przejmowałam się kwestią ustalenia kierunku, w którym trzeba iść, gdzie skręcić i na jakie okoliczności przyrody zwracać uwagę, żeby dojść tam, gdzie się zaplanowało. W życiu każdego człowieka przychodzi jednak taki moment, że dojrzewa i ma ochotę wziąć sprawy w swoje ręce. Czując, że to już, nabyłam mapę i w ramach urlopu od życia postanowiłam udać się w Gorce. SAMA. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Spakowałam plecak, wsiadłam w autobus i wysiadłam w Ochotnicy Dolnej, meldując się na początku zielonego szlaku, który miał mnie zaprowadzić do Bazy namiotowej SKPG zlokalizowanej pod Gorcem. Spojrzałam na mapę i okazało się, że mam nim iść do momentu, aż skończy się asfalt a następnie odbić w lewo. Szłam, szłam i szłam, a asfalt wcale nie chciał się skończyć. W międzyczasie zniknęły mi też oznaczenia zielonego szlaku, ale niespecjalnie przejęłam się tym faktem. A bo to raz było tak, że pomalowane było co drugie drzewo a potem długo, długo nic? Nie raz, nie dwa, a przodują w tym Dolinki Podkrakowskie. Wtem! Asfalt się skończył i zamienił w drogę gruntową, lecz nic nie wskazywało na to, by jakakolwiek inna prowadziła w lewo. Kawałek dalej napotkałam dziewczyny z bazy, które znakowały drogę na Gorc i uświadomiły mnie, że nie, tutaj wcale nie ma zielonego szlaku a ja jestem już dwie wiochy dalej, ale tak, idąc tą drogą też dojdę do celu. No to super. Idę sobie, idę dalej, przedzieram się przez błoto, wsłuchuję  w szum płynącej zewsząd wody, aż nagle oświeciła mnie, skądinąd genialna, myśl – ma znaczenie to, po której stronie ode mnie płynie strumień. Kolejny rzut oka na mapę przyniósł mi niepokojącą świadomość tego, że strumień jest po złej stronie, a tak poza tym to już nic mi się nie zgadza, więc schowałam ją w otchłań plecaka i postanowiłam iść przed siebie w myśl zasady, że jak jest jakaś droga, to musi gdzieś prowadzić. Proste, nie? Sprawa skomplikowała się nieco, kiedy dotarłam do potrójnego rozdroża. Przystanęłam więc i zapytałam swojej wrodzonej intuicji, tej samej, która dawniej pozwalała zrywać kobietom nieobsikane przez lisa jagody, w którą stronę mam iść, a ona powiedziała mi, że w lewo. To poszłam w lewo. I już, już miało mi się zrobić przykro, że nigdy w życiu nie dojdę do tej zasranej bazy i będę musiała spać w lesie, kiedy uszu mych dobiegł dźwięk stłumionej rozmowy. Zakrzyknęłam więc płosząc ptaki: - Halo, halo! A głos (i wcale nie było to echo) odkrzyknął: - Halo, halo! Przyspieszyłam kroku i kawałek dalej, przy halach, spotkałam rodzinkę, która właśnie schodziła z bazy i powiedziała mi, że jak pójdę, o, tą ścieżką w górę, to trafię na zielony szlak a potem już bez problemu pod Gorc. Podziękowałam im żarliwie, dając do zrozumienia, że właśnie uratowali mi życie i poszłam, jak kazali, zachwycając się po drodze widokami. Rozłożyłam namiot, zwiedziłam okolicę, zjadłam zupkę chińską i zmęczona rewelacjami dnia mijającego poszłam spać, nieświadoma jeszcze, że noce są już strasznie zimne, jak cholera oraz że przez pół następnego dnia będzie padał deszcz. Kiedy świadomość ta na mnie w końcu spłynęła, zasmuciłam się, ale tylko na chwilę. Do tego, że ile razy ostatnio idę w góry zdążyłam się już przyzwyczaić, więc nie zrażona tym faktem wychynęłam w końcu z domku i udałam się w stronę Gorca, po drodze odkrywając, że znowu coś mi się nie zgadza, bo trafiłam na żółty szlak, którego wcale nie było na mapie. Konsternacja. Schodzący z góry facet stwierdził, że on nie wie, o co chodzi i że właśnie wyszedł ze szlaku czerwonego, którego też nie powinno być. A jest. Cud. Zaintrygowani wróciliśmy do bazy i dowiedzieliśmy się, że w ciągu ostatniego roku powstały dwa nowe szlaki, o które widać mapa nie została zaktualizowana i co pan zrobisz. Nic pan nie zrobisz. Odkrywczość tego stwierdzenia niezmiennie mnie zachwyca. Mimo tego, że do bazy przyszłam sama, bardzo szybko znalazłam sobie sympatyczne towarzystwo studentów z Krakowa, z którymi to kolejnego dnia postanowiliśmy udać się do Ochotnicy Dolnej na pizzę (tak, na pizzę) – zielonym szlakiem, którym wstępnie miałam do bazy dotrzeć. Okazało się, że jest w tragicznym stanie. Jeżdżo po nim skurwisiny traktorami i wożo drzewa z lasu, wskutek czego cała droga jest zryta. Na tyle, że pomyślałam sobie, że to może dobrze, że zgubiłam się w tym lesie, bo z ciężkim plecakiem trudno by było po tym wyleźć. Odkryłam również, że zielony szlak odbija gdzieś w połowie asfaltu, którym szłam. Może sobie go dorobili więcej, za unijne piniondze. Kiedy skończyliśmy przedzierać się przez łąkę, po której łatwiej było iść, niż po błocie, spotkaliśmy przemiłą staruszkę z grabiami (to istotne), która zdradziła nam sekretny skrót do bazy. A rzekła tak: - Pójdziecie sobie tutaj, o tam, potem między smereceki, między smerecki, przez zwalone drzewa, a jak miniecie zwalone drzewa to idźcie tam, gdzie zachodzi Słonecko. Ino się nie bójcie, nie bójcie! Baliśmy się, ale poszliśmy i faktycznie – po chwili znaleźliśmy szlak, a drogę skróciliśmy sobie na tyle, że wyjście na górę zajęło nam o wiele mniej, niż schodzenie w dół. Kolejną zimną noc, siedzenie przy ognisku do rana, leżenie przez pół dnia na halach, jeszcze jedną zimną noc i deszczowy poranek później, przyszła pora, by opuścić bazę (imprezowy przybytek szczęśliwości i głębokich rozmów o życiu, ale o tym kiedy indziej) i udać się w drogę powrotną w stronę Lubomierza, gdzie czekał na nas samochód, który powieźć miał nas do Krakowa. Oddałam inicjatywę w ręce przyjaciół, którzy tym szlakiem przyszli. Ponieważ przybyli jednak bez mapy, nocą i ze spotkanym przypadkowo facetem, który prowadził ich przez knieję, nie do końca wiedzieliśmy, w którą stronę iść, ale poszliśmy czerwonym szlakiem. I to był błąd, bo kilka godzin później okazało się, że… jesteśmy po zupełnie innej stronie Gorców, niż być powinniśmy, a lokalna młodzież, która z dala od cywilizacji udawała, że jest właśnie w kościele, dodatkowo wprowadziła nas w błąd, myląc nazwy pobliskich miejscowości. Na szczęście przemiły młody mężczyzna, którego zaczepiliśmy pod jednym z domów, zdecydował się nam zupełnie bezinteresownie pomóc i wywiózł nas do głównej drogi. Tam dziewczyny złapały stopa i udały się po zostawione z drugiej strony góry auto. Jedną z osób, które je podwoziły była pani sołtys z okolicznej wioski, która zaprosiła nas zimą na kulig, sprzedając informację o super miejcówce, która takowe kuligi organizuje. Czasami warto się zgubić. Wszak od dawna powtarzam, że nic nie dzieje się bez przyczyny :).

With love

Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy

Nie pamiętam już, w jaki sposób się spotkałyśmy, ale lubię myśleć, że nie było w tym przypadku. Wierzę, że ludzkie ścieżki przecinają się, bo czasem bardzo nam ze sobą po drodze. Zaglądałam do niej często, przepadając bez reszty w opowieściach o życiu, które z perspektywy dziewięćdziesięciu kilku lat wydawało się wspaniałą przygodą. Radości przeplatały się ze smutkami, wzloty z upadkami a siła z bezradnością, tworząc pejzaż, na który niezmiennie patrzyłam z zachwytem. To ona sprawiła, że pokochałam się starzeć. Doceniać każdy kolejny dzień, każde nowe doświadczenie, każdą nową mądrość, choćby niewielką. Traktować niepowodzenia nie jako porażkę, ale jako lekcje, dzięki którym jestem silniejsza. Nauczyła mnie, że dystans do siebie i humor to najlepsza broń przeciw przeciwnościom losu, a uśmiech jest czymś, czego nikt nie może nam odebrać. Przekonała, że wszystko, co robimy, trzeba robić jak najlepiej oraz że warto ponosić ryzyko, nawet jeżeli wydaje nam się, że nie ma ono najmniejszego sensu. Pokazała, że bardzo ważna jest pasja. Że trzeba być, nawet jeżeli nie ma się nic. Była dla mnie jak mentalna babcia, jak członek rodziny, którą sama sobie wybieram, jak ktoś bliski, mimo tego, że nigdy nie miałam okazji poznać Jej osobiście, czego bardzo żałuję. Kika. — Przysiadłam na skraju jednego z grobowców na Cmentarzu Rakowickim i zasłuchałam się w słowa „Dezyderaty” w wykonaniu artystów Piwnicy Pod Baranami. Od tego czasu wracam do nich bardzo często. Dziękuję. Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech, i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy. O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie bądź na dobrej stopie ze wszystkimi. Wypowiadaj swoją prawdę jasno i spokojnie, wysłuchaj innych, nawet tępych i nieświadomych, oni też mają swoja opowieść. Unikaj głośnych i napastliwych – są udręką ducha. Porównując się z innymi możesz stać się próżny i zgorzkniały, bowiem zawsze znajdziesz lepszych i gorszych od siebie. Niech twoje osiągnięcia zarówno jak plany będą dla Ciebie źródłem radości. Wykonaj swą pracę z sercem – jakakolwiek byłaby skromna, ją jedynie posiadasz w zmiennych kolejach losu. Bądź ostrożny w interesach, na świecie bowiem pełno oszustwa. Niech Ci to jednak nie zasłoni prawdziwej cnoty; wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie pełne jest heroizmu. Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie co Ci lata doradzają z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności. Obok zdrowej dyscypliny bądź dla siebie łagodny. Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy, masz prawo być tutaj. I czy to jest dla ciebie jasne, czy nie – wszechświat bez wątpienia jest na dobrej drodze. Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek On ci się wydaje, czymkolwiek się trudzisz i jakiekolwiek są twoje pragnienia, w zgiełkliwym pomieszaniu życia zachowaj spokój ze swą duszą. Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Bądź pogodny. Dąż do szczęścia. Max Ehrmann

Kostrzyn nad Odrą:  20. Przystanek Woodstock – Woodstock Festival

With love

Kostrzyn nad Odrą: 20. Przystanek Woodstock – Woodstock Festival

Pogaduchy w kuchni: Kosmos 2014 – Piotr Picheta & Jakub Gałka

With love

Pogaduchy w kuchni: Kosmos 2014 – Piotr Picheta & Jakub Gałka

Góry wysokie, kosmos, Kirgistan, który marzy mi się od dawna. Kiedy szperając w odmętach Internetu natrafiłam na informację o tym, że lada dzień rusza polska wyprawa eksploracyjna, która łączy w sobie te trzy, jakże bliskie memu sercu, rzeczy, z miejsca się zakochałam w pomyśle i zostałam wierną jego fanką. Okazało się, że wyprawę Kosmos 2014 realizuje Klub Wysokogórski z Krakowa, więc nie zastanawiając się długo skontaktowałam się z jej przedstawicielami przez stronkę na Facebooku i zapytałam czy mogę przyjść przybić piątkę, zanim wyruszą. Okazało się, że nie tylko mogę przyjść przybić piątkę, ale także spędzić z chłopakami trochę czasu i podręczyć ich pytaniami o sens chodzenia po górach, popadanie w związany z nimi patos i stosunek do ryzyka, na które się porywają.  Justyna Sekuła: Wiecie, dlaczego w ogóle zainteresowałam się Waszą wyprawą? Strasznie fajnym pomysłem wydało mi się połączenie kosmosu i gór, bo od zawsze jedno i drugie mnie zachwycało i wywoływało podobne uczucia fascynacji i pokory jednocześnie. Czy te dwie rzeczy również na Was zadziałały tak, że wybraliście jako cel wyprawy Pik Kosmos, czy były jakieś inne powody? Jakub Gałka: Szukaliśmy rejonu, który byłby interesujący, a zarazem dziki i miał potencjał eksploratorski oraz wspinaczkowy jednocześnie. Czyli, żeby była to góra o wysokości 6 tysięcy m.n.p. Wiedzieliśmy, że będzie to Kokszał Tau, pytanie tylko, która dolina. Po przestudiowaniu map, które mieliśmy już zrobione, okazało się, że Pik Schmidta czy też Pik Kosmos (te nazwy funkcjonują wymiennie), jest bardzo ciekawą opcją, tym bardziej, że właściwie nic o nim nie wiadomo. No i tak już zostało. A sama nazwa, Pik Kosmos, tak działa na wyobraźnię, że nie było żadnego problemu z tym, by dopisać do tego spójną opowieść o kosmicznym podboju. To daje bardzo fajne pole do budowania specyficznej narracji o tym wyjeździe. Piotr Picheta: Jest jeszcze jeden element, który sprawił, że zdecydowaliśmy się na taką narrację, jak to Kuba powiedział. Jest nim Kasia Kowalska, która jest w naszym składzie, a która jest grafikiem, więc od samego początku mieliśmy bardzo duży potencjał, by właśnie w ten sposób promować wyprawę. Teraz głupio byłoby nie wejść na szczyt, ale to są tylko i wyłącznie góry, więc wszystko zweryfikuje się na miejscu. Natomiast tutaj, pracując nad wyprawą i promując ją, bo jednak zależało nam, by zdobyć jakieś źródła jej finansowania, musieliśmy stworzyć pewną wizję. W Kokszał Tau już byliśmy, więc mieliśmy materiały, które mogliśmy wykorzystać w tej kosmicznej stylizacji z galaktykami. To wszystko zrobiła Kasia. Ja zajmowałem się tekstem i wspólnie udało nam się wygenerować to, co obecnie można oglądać na stronie. Pik Kosmos to drugi co do wysokości szczyt w Kokszał Tau, który nie został zrobiony, choć w 1998 roku Rosjanie prawie zdobyli tę górę, rozwiązując północną ścianę, ale mieli wypadek. Zginął tam jeden człowiek i cała wyprawa została odwołana. Normalna rzecz. I ta góra jakby została, od ’98 nikt nie próbował na nią wejść. Obok jest duży sąsiad, Pik Dankova, który bardziej przyciąga uwagę. Wspinacze, którzy jeżdżą w stylu bardziej komercyjnym, ukierunkowani są zazwyczaj na góry, które są już zrobione i to widać po górach na wschodzie, takich jak Pik Lenina czy inne najwyższe szczyty, które są atakowane. Bo właśnie ze względu na to, że są najwyższe, trzeba na nich stanąć i tyle. A dziewiczych szczytów jest na świecie tak dużo, że jakbym chciał rok w rok jeździć, by je zdobywać, to nie starczyło by mi życia, żeby zrobić może ułamek z tego, co jest do zrobienia. JS: No i właśnie to jest kolejny powód, dla którego spodobała mi się idea Waszej wyprawy. Od jakiegoś czasu śledzę postępy polskich ekip w górach wysokich i walkę o niezdobyte szczyty, takie jak zimowa Nanga Parbat czy K2 i faktycznie, walka ta trwa chyba tylko dlatego, że są to jedne z najwyższych szczytów na Ziemi. Szkoda tych wszystkich szczytów, na które nie zwraca się uwagi. PP: Jest ich bardzo dużo. W 2011 roku byliśmy w Pakistanie, w regionie Batura Muztagh. Stojąc tam na jednym ze szczytów i patrząc na całą panoramę, widzieliśmy 90% dziewiczych szczytów. Potężny kawałek gór Karakorum. Oczywiście w tle były również góry zdobyte, takie jak Nanga Parbat i kilka innych, ale te mniejsze (w sumie sześciotysięczne wcale nie są takie małe!) są dziewicze i potencjał eksploracyjny jest bardzo duży. Tym bardziej dziwi nas, że ludzie jeżdżą cały czas w te same miejsca. Eksploracja jest jednak o wiele większym wyzwaniem i sprawia więcej radości, niż wchodzenie tym samym szlakiem, tą samą ścieżką, jak dziesięć tysięcy ludzi wcześniej. JS: Na Facebooku dyskutowaliśmy o popadaniu w patos. Czy zdobywanie gór ma dla Was również wymiar metafizyczny i  filozoficzny?  PP: Trochę tak. Ale to patos jest we mnie. W naszym zespole jestem osobą, która chyba najbardziej emocjonalnie traktuje to wszystko, po prostu taką mam wewnętrzną budowę. I jak piszę na ten temat lub tematy pokrewne, to bardzo często muszę się kontrolować. Na jednej z wypraw chłopaki powiedzieli, że będą mi pisać teksty do filmu. A jak słuchałem siebie w nagraniu z 2011 roku, to się łapałem za głowę: Co ja gadam? Co za bzdury ja tutaj opowiadam?! Więc liczę na to, że teraz chłopaki mi popiszą teksty. JS: Jak dla mnie, to jest bardzo fajne! Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że filozofię podróżowania z powodzeniem da się przełożyć na realne życie. Czy dla Ciebie chodzenie po górach i wspinanie się ma odzwierciedlenie w życiu codziennym? Możesz wykorzystać jakoś swoje umiejętności i zdolności? PP: Tak, jak najbardziej. Wyjazdy w góry wysokie… Może wytłumaczę to w prosty sposób. Te wyjazdy są dla mnie takim elementem odpoczynku psychicznego. O ile męczę ciało, o tyle głowa odpoczywa. Jadąc w góry wysokie naciskam przycisk reset. Już pomijając fakt, że góry wzbudzają we mnie ogromny zachwyt i uwielbiam je oglądać, przebywanie w takim miejscu doskonale czyści moją psychikę i wnętrze. Później, wracając do miasta, czuję taki wewnętrzny spokój. Tego spokoju, po wielu miesiącach ciężkiej pracy, najbardziej mi brakuje. A jak już mam w sobie ten spokój po górach, to jestem też bardziej otwarty na ludzi i mniej żądam, a więcej chcę od siebie dawać. To też zależy od człowieka i jego charakteru, ale u wielu ludzi góry wywołują taki stan. Trwa on przez chwilę, więc potem trzeba zrobić kolejną wyprawę i znowu wejść w ten proces. JS: Kuba, a jaki jest Twój stosunek do tego tematu? Też masz takie filozoficzne podejście czy jest to tylko wejście na górę i zejście z niej? JG: Nie, nie, to nie jest tylko wejście i zejście, bardziej przebywanie i droga, cały proces tej wyprawy od momentu wymyślenia celu, poprzez przygotowywanie się, analizowanie map, oglądanie zdjęć satelitarnych, zastanawianie się, co tam jest za tym załomem. Jest we mnie taka ciekawość i zawsze interesuje mnie, jak to w rzeczywistości wygląda, jak to będzie, jak będzie nam się szło, jaka będzie pogoda. Moją motywacją jest motywacja związana z ciekawością. Co będzie za tym kamieniem, zakrętem? Jest to też, podobnie jak Piotrek mówił, odpoczynek, bo wracamy do źródeł a wszystko się upraszcza. Nawet jeżeli samo wspinanie technicznie może być skomplikowane, bo trzeba wymyślić aklimatyzację, drogę wejścia na szczyt, którędy tam się wspinać, co może być skomplikowane, to proces realizowania swoich potrzeb, takich bardzo organicznych, zdecydowanie upraszcza całe życie tam. To nie jest ucieczka od naszego bieżącego świata, tylko wakacje od niego, zupełna zmiana postrzegania rzeczywistości. Bo tutaj jest polityka, tutaj są układy, tutaj są relacje, czasem bardzo zagmatwane i chcąc nie chcąc musimy się w tym wszystkim jakoś odnaleźć. A tam wszystko zmierza do takich bardzo podstawowych prawd i działań. Spać, jeść, iść. Spać, jeść, iść… JS: Przeżyć? Jaki jest Wasz stosunek do bezpieczeństwa i, jakby nie było, śmierci w górach? Po Broad Peaku ten temat bardzo spektakularnie wrócił. Ludzie, którzy nie są związani z tematem, chodzenie w góry wysokie traktują często jako wyprawę po śmierć. Wiadomo, takie ryzyko zawsze istnieje i pewnie bierzecie je pod uwagę. JG: My zawsze zakładamy, że wrócimy. To jest sprawa bardzo indywidualna. Jasne, działamy jako zespół, ale każdy z nas ma swój własny tzw. próg ryzyka i to jest bardzo różne. Ja na przykład jestem bardzo zachowawczy i stwierdzam, że góry nie uciekną i zawsze można w nie wrócić. Na pewno będę chciał wrócić do Pakistanu. Nie traktuję też tych wyjazdów jako wyjazdów sportowych. Nie jadę tam, by zrobić najtrudniejszą ścianę życia, czy coś w tym stylu, ja jadę po przygodę bardziej o charakterze estetycznym i eksploratorskim, niż cyfrowym, że muszę urobić tyle a tyle metrów, w takim a takim trudnym terenie. Jeżeli będę chciał, to trudności techniczne mogę robić w Alpach czy nawet Tatrach, gdzie jest zaplecze ratownicze, a tam bardziej mnie interesuje sam fakt przebywania w dzikiej krainie i odkrywania nieznanych rejonów, a przy okazji wejście na szczyt. Albo inaczej. Wchodząc na szczyt przy okazji coś odkrywam. To jest spójne. Raczej będziemy się zachowawczo zachowywać i… PP: Kuba tutaj patrzy na mnie, bo ja mam zupełnie inne podejście i jak już wydaję ciężko zarobione pieniądze, których nie mam za wiele, to traktuję taki wyjazd bardzo ambicjonalnie. Jadę i chcę zrobić daną górę. To jest mój cel i robię wszystko, żeby tę górę zdobyć, ale nie za wszelką cenę. Generalnie liczę się ze zdaniem grupy i jeżeli nie ma opcji na wejście, to nie forsuję na siłę swojego planu, ale nie ukrywam, że będę tam bardzo mocno ciągnął do góry… JG: Mnie też będziesz ciągnął? Bardzo się cieszę, będzie mi lżej! PP: …i jak ktoś będzie próbował mnie stopować, to będę się trochę wkurzał, bo jestem na ten cel już ukierunkowany. Bardzo dużo pracy włożyłem w tę wyprawę. Zbudowałem całą stronę, treści, zdobyłem kontakty z mediami. Wiele godzin spędziłem pisząc i zastanawiając się, jak coś napisać , więc tym bardziej zależy mi, by wrócić z tarczą, niż na tarczy, ale nie będę ryzykował tak… ostatecznie. Jestem w stanie dużo zaryzykować, żeby coś zrobić, bo wysoko stawiam sobie poprzeczkę. JG: Myślę, że to nie jest nawet kwestia tego, że Piotrek podejmuje ryzyko, tylko jest po prostu mocno zdeterminowany i poboczne preteksty czy wymówki z tego powodu nie będą miały miejsca. Bo zdarza się tak, że człowiek pod przykrywką uniknięcia ryzyka, tak naprawdę szuka wymówki, żeby coś zrobić. Albo żeby czegoś nie zrobić. A, bo się źle czuję, bo zupa była wczoraj niedobra, coś w tym stylu. PP: Musiałoby mnie porządnie rozłożyć, żebym nie był w stanie iść w górę. Do tej pory na poprzednich wyprawach zawsze czułem się świetnie. I na wysokości i kondycyjnie, więc wiem, że jestem w stanie dać z siebie więcej, niż mi się wydaje na dzień dzisiejszy, na teraz. Ale wiadomo, wszystko w granicach rozsądku i zgodnie z wolą całej grupy, bo jednak tworzymy zespół, po każdej stronie liny ktoś jest i każdy z nas chce wrócić, szczególnie, że nie jest to wyjazd sportowy i nie zarobimy na nim milionów złotych, tylko po prostu wydamy pieniądze, żeby spędzić urlop. Bo tak naprawdę to jest nasz urlop. JG: Nadrobimy zaległości… Przeczytamy trochę książek… PP: Tak, mamy trochę książek w wersji elektronicznej, więc będziemy je czytać w dni restowe. Nie będzie ich za wiele, więcej będzie akcji, ale wiadomo – dni restowe też muszą być. Więc będziemy się dokształcać. JS: A jak jeździcie w góry wysokie to zdarzają się Wam jakieś kryzysy psychiczne? Takie, że w pewnym momencie wydaje Wam się, że wyjazd był pomysłem totalnie bez sensu? A jeżeli tak, to jak sobie z nimi radzicie? PP: Ja zawsze mam kryzysy psychiczne. JG: Ja mam przed wyjazdem. Na przykład teraz. Wcale nie chce mi się jechać. PP: Mi się chce jechać, natomiast przez pierwsze parę dni, czy tydzień, te kryzysy się nasilają. Najgorzej jest w dni restowe. Budzę się około 8-9 rano, a słońce wygania mnie z namiotu, bo jest w nim okrutnie gorąco, i uświadamiam sobie, że jestem wyspany a przede mną dwanaście godzin siedzenia i nicnierobienia. A później, że o godzinie 21, jak już się ściemni, muszę iść spać. Kiedy o tym myślę, robi mi się słabo. Właśnie wtedy ten kryzys psychiczny mnie dopada. Na poprzednich wyprawach, jak były te okresy restowe, po prostu szedłem sobie gdzieś tam i coś tam robiłem. W Kirgizji było technicznie trochę łatwiej, góry były mniej niebezpieczne, więc kiedy ktoś chciał odpoczywać, ja szedłem solo i robiłem jakiś pik. I to było fajne, bo wpadałem w taki stan metafizyczny, byłem sam w górach i realizowałem swoją własną wizję. Szedłem tak, jak chciałem, swoim własnym rytmem i ta izolacja to był właśnie proces oczyszczania. JS: No właśnie. Jak sobie radzicie z przebywaniem ze sobą przez taki długi czas? Z moich doświadczeń wynika, że ludzie chodzący po górach są zwykle indywidualistami i samotnikami. Lubią przebywać sami ze sobą i nie sprawia im to problemu. Jak to jest, gdy spędzacie w zespole tyle dni razem, przebywacie ze sobą cały czas? JG: Z uwagi na to, że działamy wtedy właściwie na poziomie fizjologicznym, oczekiwania w stosunku do innych również mocno się redukują. Natomiast są cały czas duże oczekiwania w kwestii partnerstwa i współodpowiedzialności. Nie mieliśmy do tej pory problemów, które wystawiałyby nas na zbyt ciężką próbę. Zawsze udawało nam się dobrać takę ekipę, żeby dobrze pracowała. Wiadomo, były tarcia, bo inaczej to nie byłoby prawdziwe, ale zawsze udawało nam się wszystkie sprzeczki rozwiązać asertywnie. JS: No tak, w sumie nie ma wyjścia. Jak się komuś coś nie podoba, nie może trzasnąć drzwiami i wrócić do domu. JG: Wszystko udawało się załatwić uczciwie i sprawiedliwie. Nie mieliśmy takich trudnych sytuacji. Ja na przykład miałem w życiu dwie czy trzy takie akcje, że pojechałem gdzieś na wyprawę i miałem kontakt z ludźmi, z którymi po prostu nie byłem w stanie przebywać, bo wzbudzali we mnie straszną niechęć. Ale trzeba było to jakość znieść i trzymać głowę wysoko. Jeżeli chodzi o nasze klubowe wyprawy eksploracyjne, które organizujemy już od kilku lat, to zawsze są udane i później miło wspominamy te wyjazdy, bo to jest kawałek pięknej przygody. Eksploracja, odkrywanie, to wyjście za róg. Dla mnie to właśnie jest najbardziej interesujące. To, że można się z kimś dzielić tymi wrażeniami jest również bardzo ważne. PP: Do tego trzeba dorzucić kontakt z lokalną ludnością, bo to jest też klucz naszych wyjazdów. Jak już dojeżdżamy w takie miejsce, to wchodzimy w zupełnie inny świat. Jesteśmy po części zafascynowani, a po części próbujemy wniknąć w ten klimat. To jest fajne, bo zderzamy naszą rzeczywistość z inną rzeczywistością, która jest zgoła odmienna i to sprawia, że w bardzo silny sposób doświadczamy tych wyjazdów. A przynajmniej ja. Kuba akurat mówi tutaj o tym takim bardziej racjonalnym przeżywaniu wyprawy, gdzie chce zobaczyć dane miejsce, a ja z kolei szukam pewnych emocji, bo tak naprawdę to emocje prowadzą mnie w takie miejsca. Wszystko zmierza do kontaktu z tymi ludźmi, do odnalezienia pewnej łączności. Wszystkie nasze wyprawy wiązały się ze wspaniałymi kontaktami z lokalną ludnością. Chociażby w Pakistanie mamy przyjaciół, którzy cały czas zapraszają nas w odwiedziny do siebie. W Kirgistanie również. JG: Tak, to co Piotrek mówi o ludziach, jest bardzo znamienne, bo będąc cztery lata temu w Kokszał Tau w Kirgistanie, na wyprawie, łaziliśmy gdzieś tam po dworcu czy po bazarze, robiąc zakupy przed wyjazdem w góry i w pewnym momencie ktoś do mnie krzyczy: Jakub! Jakub! - ja się odwracam, a to kierowca busa, który cztery lata wcześniej, czyli osiem lat temu od dzisiaj, wiózł mnie z Biszkeku do Karakol i mnie po prostu, wyobraź sobie, rozpoznał. JS: Zazdroszczę pamięci do twarzy! JG: I do imienia. On po czterech latach rozpoznał mnie wśród ludzi, kiedy byłem do niego tyłem. I on, po czterech latach, zawołał mnie imieniem. Kierowca busa. PP: Niesamowite. JG: I to pokazuje, jakie relacje można nawiązać z ludźmi, jeżeli przeżywa się z nimi wspólną przygodę. Jest to zderzenie kultur, zderzenie rzeczywistości, które budzi mocne wrażenia. W każdej ze stron. I to pokazuje, że ta pamięć się potem utrzymuje. Długo, długo. To było niesamowite, że ktoś w Kirgistanie, gdzieś na dworcu autobusowym, pamiętał moje imię i nie byłem dla niego tylko klientem, który płacił za transport, ale byłem kimś, z kim została nawiązana jakaś relacja. Inaczej by takiej sytuacji nie było. I to też jest przygoda, o której warto pamiętać. PP: Dla mnie kontakty z ludźmi i góry to takie pół na pół. 50% wyprawy to ludzie i kultura. Nawet, jak jesteśmy gdzieś tylko kilka dni, zanim przeskoczymy w góry wysokie, to nie wyobrażam sobie wypraw bez tego przejścia przez miasto wieczorem, pójścia na spacer do parku, zjedzenia kolacji w restauracji, spotkania ludzi i porozmawiania z nimi. Bez tego tak naprawdę wyprawa byłaby goła i w filmach, które tworzymy, staramy się pokazywać akcenty związane z ludźmi. W Kirgistanie mieliśmy tę przyjemność, że naprawdę dużo było spotkań z ludźmi i ten proces zmierzania w stronę gór był bardzo długi. Mieliśmy karawanę, mieliśmy tragarzy. Wyprawa w starym stylu. I to było wspaniałe, bo potem, po całym dniu, siadaliśmy przy wspólnym ognisku, razem jedliśmy owce, razem tańczyliśmy Mimo tego, że to były dwie różne kultury, bo my katolicy, a oni muzułmanie, szyici, to świetnie się dogadaliśmy. I to było niesamowite. To właśnie dodaje całego smaczku i sensu wyprawie. JS: Wydaje mi się, że ludzie tam żyjący są oderwani od współczesnej cywilizacji. Może właśnie dlatego są bardziej otwarci na takie kontakty? Człowiek współczesny, żyjący w mieście, zwłaszcza w dużym mieście, jest non stop atakowany jakimiś bodźcami, które do niego dochodzą, nie potrafi się skupić, jest rozdrażniony. Z dala od tego wszystkiego można się faktycznie wewnętrznie oczyścić. JG: Tak, to oczyszczenie jest kluczowym słowem. To jest jedna z tych rzeczy, po którą my tam jedziemy. Żeby oczyścić umysł. Żeby te nasze codzienne oczekiwania nie były aż tak wysokie, żeby były bardziej podstawowe, żeby były bardziej organiczne. Żeby oczekiwać od siebie uczciwości i takiego prawdziwego działania, bo w górach jeżeli nie działa się uczciwie, jeżeli się unika… Przykładowo: kiedy robimy transporty z samochodu do bazy i trzeba przenieść kilkadziesiąt kilogramów na osobę przez kilkadziesiąt kilometrów i jeżeli ktoś na tym etapie zacznie kombinować, będzie komuś podrzucał paki, nie będzie prawdziwy, to potem to wyjdzie w pracy wyżej. Ta osoba potem nie będzie tak dobrze zaaklimatyzowana, nie będzie miała wystarczającej motywacji, jak inni, którzy to wszystko przenieśli i to się odbije na takiej osobie w działaniu. To, że ktoś był nieprawdziwy. To wszystko pozwala popatrzeć na swoje działania, na swoją motywację, w sposób taki podstawowy i prosty, niezawoalowany, bez nadinterpretacji. Pozwala nam to przywrócić taką jasność widzenia, by odpowiedzieć sobie na pytania: dlaczego i po co? To przekłada się na codzienność. Jeżeli chcę coś robić, to robię to dobrze, bo mam jasną motywację. A nie: bo ktoś tam, coś tam, gdzieś tam. Ale dlatego, że ja tak chcę i mam postawiony uczciwy cel i nie próbuję zakombinować. To właśnie bardzo ładnie widać w górach. Tych cech można się w górach nauczyć lub można je potrenować, przypomnieć wagę tego, że warto być uczciwym wobec siebie, a co za tym idzie, także wobec innych ludzi. PP: Mówiliśmy o przejściu z naszej cywilizacji do tamtej cywilizacji. Nasza cywilizacja zachodnia jest bardzo zamknięta w sobie, izolujemy się. Przez wiele godzin można by wiele mówić o tym, co się dzieje z ludźmi, kiedy zamykają się w swoich światach. JG: W swoich domach, w swoich samochodach. JS: Przed swoimi komputerami.  PP: Przenosząc się daleko na wschód, gdzie ludzie są biedniejsi, nagle okazuje się, że nasz zamknięty świat spotyka się z ich światem bardzo rozpostartych ramion i on nas wchłania. Ci ludzie obejmują nas swoją życzliwością i kruszą skorupę, w którą się obudowaliśmy żyjąc w mieście. To nam pozwala dostrzegać nie tylko samych siebie, ale też innych – zarówno ludzi lokalnych, jak i swoją własną ekipę. Odbudowujemy w sobie empatię do ludzi, którzy nas otaczają i to sprawia, że przenosimy ten proces dalej. Bo jak już uciekniemy z tego miasta, tam na wschodzie, i idziemy w góry z tym pozytywnym ładunkiem energii, to myślimy już jako grupa i staramy się swoje potrzeby stawiać na równi z potrzebami innych, żeby, jak Kuba mówił, nie kombinować. Istotne jest to, żeby to zrozumieć. JG: Ta otwartość jest bardzo interesująca. W zeszłym roku byłem ze swoją Darią w Tadżykistanie i jechaliśmy przez Pamir na rowerach. Któregoś dnia rozbiliśmy namiot zaraz przy drodze, między wioskami. No i siedzimy sobie w tym namiocie, ciemno już, a nagle przychodzi dwóch facetów. Ja taki wystraszony, bo było już ciemno, a do najbliższej wioski kilka kilometrów, a tu oni wychodzą z krzaków i nas pytają, czy mamy nóż. Więc ja w tym momencie jeszcze bardziej zdziwiony i przestraszony mówię: No mamy…, bo nie będę udawał, że nie mam. Bo jak to na wyprawie, bez noża? A oni mówią: To dajcie, mamy dla was arbuza - przyszli do nas specjalnie z wioski, dwa czy trzy kilometry i przynieśli nam arbuza, ciastka, cukierki i mleko. PP: Niesamowite. Na Zachodzie byśmy tego nigdy nie doświadczyli. JG: Wzięli rzeczy, przynieśli nam je w nocy prosto do namiotu, poczęstowali nas, porozmawialiśmy chwilę i sobie poszli. Ludzie często zapraszają tam też do domu na obiad. Czasami, jak siedzieliśmy przy drodze i gotowaliśmy, na przykład wodę na makaron, to podchodzili do nas i mówili, że nie możemy tak robić i żebyśmy poszli z nimi do domu, to nas nakarmią. I takie zdarzenia dzieją się cały czas. A u nas ludzie mają opory, żeby poprosić na wsi o wodę przez płot. Tylko idą i szukają. Tutaj, u nas, jest to jakoś zupełnie inaczej rozwiązane. PP: Ale to wszystko robią pieniądze tak naprawdę. Pieniądze i wygórowane potrzeby. Bo to, co chcemy, a to, czego potrzebujemy to dwa różne światy. Chcemy bardzo dużo, a potrzebujemy niewiele. Ci ludzie na wschodzie mają niewiele, ale też chcą niewiele i to im w zupełności wystarcza. Są gotowi się tym dzielić. A na Zachodzie jest odwrotnie. Im więcej chcemy, tym bardziej zamykamy się na innych ludzi i tym mniej dajemy, pomimo tego, że mamy naprawdę ogromne ilości rzeczy, które nam są kompletnie niepotrzebne do życia. I to jest właśnie ta przepaść, która nas dzieli. JG: Piotrek wie, co mówi, bo się przeprowadzał niedawno. PP: Wyniosłem trzy worki odzieży! JS: Dokładnie, przeprowadzka to najlepszy moment na pozbycie się wszystkich gratów. To już tak zmierzając powoli ku końcowi, jak sobie radzicie po powrocie do naszego cywilizowanego świata? Spotykacie się jako grupa wsparcia, trzymacie się za ręce i mówicie sobie: Wszystko będzie dobrze! Byle do kolejnej wyprawy! czy bez problemu się przestawiacie? JG: Nieee… My już jesteśmy tak pozytywnie nastawieni do życia, że ta praca, środowisko znajomych czy codzienność też jest różowa, kiedy się wróci z takiej wyprawy. To jest z dobrego miejsca powrót w lepsze. Ja mam dobry dom i bardzo lubię do niego wracać. Te miejsca, dobre i lepsze, ciągle się ze sobą zamieniają i to nie jest tak, że powrót z wyprawy jest katastrofą. To jest fajna rzecz, bo można zacząć planować kolejną wyprawę, wykorzystać formę, którą się na tej wyprawie zrobiło do realizacji lokalnych celów, na przykład by pojechać w Tatry się powspinać. Czy zobaczyć się ze znajomymi, których się dawno nie widziało ponad miesiąc czy dwa. To jest jak naładowanie baterii. Jeżeli człowiek ma naładowane baterie, to wszystkie wyzwania, nawet te codzienne stają się interesujące i fajne. To jest też jeden z celów wyprawy. Pozwala nam na powrót do codzienności, która równie staje się wartą uwagi codziennością. To bardzo ważne. PP: Tak, jak wracamy, to wracamy bardzo pozytywnie naładowani i właśnie wtedy padają takie znamienne słowa, oczywiście pełne sympatii, gdzie jeden do drugiego mówi: Mam nadzieję, że nie będę cię musiał oglądać w ciągu najbliższych dwóch tygodni. I wtedy następuje takie rozluźnienie, które całkowicie zamyka daną wyprawę. Ja wracam z radością, ale zaczynam tęsknić już po tygodniu i wtedy wiem, że znowu muszę czekać cały rok na kolejny wyjazd. JG: Wtedy zaczynamy generować pomysły, gdzie jechać następnym razem. Czy to będzie Peru, a może znowu Pakistan, a może Alaska? Albo Tadżykistan. PP: Albo Tadżykistan. Bo myślimy też o Tadżykistanie, ale bardzo chcielibyśmy wrócić do Pakistanu, do wioski Bar, bo tam mamy kilka takich poważnych, dziewiczych gór, które moglibyśmy zrobić. Logistycznie jesteśmy przygotowani, wszystko na wstępnie jest dograne, bo mamy kontakt z lokalną ludnością. Problemem jest jednak kwestia bezpieczeństwa, bo trochę się boimy. Głównie drogi z Islamabadu do Gilgit, przez Karakorum Highway, przez bardzo niebezpieczny region Kohistan, to właśnie tam, pod Nanga Parbat, były te tragiczne wydarzenia. Jechaliśmy tamtędy, czuć było napięcie, na szczęście nic się nie stało. Policja nas eskortowała, spory fragment drogi był zamknięty. Od ostatniego wyjazdu to ryzyko w tamtym rejonie jeszcze wzrosło. I tego się boimy. JG: Ono rośnie sukcesywnie mniej więcej od 2007 roku i z roku na rok jest coraz gorzej. Wielka szkoda, bo ci ludzie tam nie zasługują na taką walkę. Te duże siły polityczne nie patrzą na zwykłych ludzi. Zresztą w Europie teraz to samo się dzieje. Pozwala to spojrzeć na taką dużą politykę z punktu widzenia lokalnych ludzi. Słyszymy, że gdzieś tam był jakiś zamach, ale co nas to obchodzi? Co to znaczy dla nas? Nic, bo trudno to sobie wyobrazić. JS: No tak. Kiedy były zamieszki na Ukrainie, bardziej nas to dotknęło, bo działo się zaraz za wschodnią granicą naszego kraju. Bo łatwiej było sobie wyobrazić realne zagrożenie. JG: Tak, bo mamy też wspólną historię. Albo możemy sobie wyobrazić, jak to było u nas w Polsce za Solidarności. Ale jak słyszymy, że w Syrii ktoś się bije, albo że jakiś zamach był w Iraku, Pakistanie czy Afganistanie… Traktujemy to tylko jako wydarzenie i nic więcej. Jak się tam pojedzie i zobaczy, co się dzieje, że tutaj ktoś stracił brata czy kuzyna, rozmawia się z tymi ludźmi i widzi, jak oni próbują wydrzeć ziemi trochę plonów, żeby przeżyć, to ma się do tego zupełnie inne podejście i człowiek zniechęca się do tej wielkiej polityki, z której to wszystko wynika. PP: Problemem są też niestety media, które kreują wizję Pakistanu jako kraju terrorystów, a my tam byliśmy, wędrowaliśmy i spędziliśmy naprawę wiele dni z lokalną ludnością. Poruszaliśmy się swobodnie po mieście, zaczepiali nas ludzie, bardzo przyjaźni, z którymi rozmawialiśmy i widać, że oni chcą tam żyć normalnie. Mają dokładnie takie same aspiracje i ambicje jak my, tylko żyją w trochę innym świecie i innej kulturze i strasznie ich to wkurza, że media kreują taki, a nie inny obraz i że muszą walczyć, chociażby w Pakistanie, z Talibami, którzy de facto Pakistańczykami nie są. Oni przyszli do tego kraju. To są ludzie z Afganistanu. Watażkowie. Więc cóż… Normalny świat, tylko inna szerokość geograficzna. A pragnienia i potrzeby te same. JS: Mam nadzieję, że Wasza wyprawa dojdzie do skutku, wszystko uda się, jak sobie zaplanowaliście i wrócicie cali i zdrowi, bo z chęcią posłucham o tym, jak było. Dzięki za rozmowę! — Rozmawiali: Jakub Gałka Jest członkiem Klubu Wysokogórskiego w Krakowie. Uczestnik wypraw eksploracyjnych wróżne góry świata Wspinał się w Himalajach (6000 mnpm), Karakorum, Pamirze (7100 mnpm), Tien-Szan, w Andach. W czasie wyprawy do Pakistanu eksplorował dziewiczą dolinę Sathmarau w Karakorum Zachodnim gdzie zdobył szczyt Kuti Pokush oraz wytyczył nową drogę na Koti Chok (6000 mnpm, bez wierzchołka). Zdobył dwa 5-tysięczniki w Cordillera Blanca w Peru. Podczas wyprawy w góry Cordillera Apolobamba w Boliwii zdobył 3 dziewicze 5-tysięczniki i dokonał pierwszego powtórzenia wejścia na szczyt FAE3 (pierwsze polskie wejście). Wspina się w Tatrach i w innych górach Europy zarówno latem jak i zimą. W czasie swoich podróży także fotografuje, najchętniej przyrodę i krajobraz Zarówno zdjęcia jak i reportaże ze swoich wypraw publikował w prasie branżowej (Góry, American Alpine Journal, itp.). Zajmuje się też muzyką. Jest skrzypkiem w Orkiestrze Kameralnej Fresco Sonare, gra na skrzypcach barokowych a także specjalizuje się w wykonawstwie muzyki folkowej, zwłaszcza celtyckiej. Zawodowo związany jest z Akademią Górniczo-Hutniczą w Krakowie. Piotr Picheta Instruktor wspinaczki, podróżnik, eksplorator. Organizator wypraw eksploracyjnych i wspinaczkowych w góry wysokie. Wspinał się: w Karakorum, w ramach wyprawy Batura Muztagh Pakistan 2011, w zachodnim paśmie Kakshaal Too [Kokszał Tau] w Kirgistanie w 2010 r., na Kaukazie, w Górach Swaneckich, w Alpach, w albańskich Prokletije, w Tatrach zimą i latem, na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Zawodowo związany z Akademią Górniczo-Hutniczą im. Stanisława Staszica w Krakowie, gdzie pracuje jako kierownik Biblioteki Wydziału Górnictwa i Geoinżynierii AGH. Posiadacz czarnego pasa (1 dan) w Oyama Karate. Twórca i współzałożyciel marki odzieżowej Climbe, której specjalnością są koszulki i inne gadżety z nadrukami o tematyce górskiej, wspinaczkowej i artystycznej. Cele wyprawy Pik Kosmos (5940 m), zwany również Pikiem Schmidta, to drugi najwyższy po Piku Dankova szczyt w zachodnim Kokszał Tau. Zlokalizowany jest on w grani głównej pasma, i z uwagi na znaczne trudności w dotarciu do jego podstawy, stanowi poważny cel alpinistyczny. Trudności potęgują również: surowy klimat, brak okolicznych mieszkańców, silne zlodowacenie oraz północna wystawa ściany, którą prawdopodobnie prowadzona będzie akcja górska. - Celem wyprawy Kosmos 2014 jest pierwsze polskie wejście na drugi pod względem wysokości szczyt (w paśmie południowo-zachodnim Kokszał Tau), o nazwie Pik Kosmos (również zwany jako Pik Schmidta; 5940 m). - Eksploracja i wspinaczka na dziewicze pięciotysięczniki w grani głównej Kokszał Tau, które z racji potężnego sąsiada (Pik Dankova), i zarazem znacznego od niego oddalenia, prawdopodobnie nie były celem poprzednich wypraw (również celem aklimatyzacyjnym). - Sporządzenie dokumentacji zdjęciowej i nakręcenie materiału filmowego.

Kraków, Park Jordana: BlogoŚniadanie na trawie #1

With love

Kraków, Park Jordana: BlogoŚniadanie na trawie #1

Poradnik: W co się bawić w górach, gdy pada deszcz?

With love

Poradnik: W co się bawić w górach, gdy pada deszcz?

With love

Bułgaria jest we mnie

Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo, że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej*. Dokładnie rok temu wsiedliśmy z Patrykiem w samolot i z krakowskich Balic pomknęliśmy do Berlina, a potem do Sofii, by rozpocząć przygodę życia, której początku chyba żadne z nas nie było świadome. Bałam się. Bałam się jak cholera, bo nie wiedziałam, co mnie czeka i czy sobie poradzę. Jednocześnie wraz z oderwaniem się od ziemi spłynęło na mnie ogromne poczucie ulgi i radości, bo oto zostawiałam za sobą wszystko to, co przez ostatnie miesiące mnie bolało, nudziło, smuciło i wierciło dziury w mózgu, niczym kornik. Opuszczałam swoją strefę komfortu i nie mogłam doczekać się nowego, wierząc, że ten wyjazd w moim życiu wiele zmieni i że jak wrócę, to znowu będzie mi się chciało być. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tak naprawdę zmieni wszystko. Czytam sobie po raz któryś słowa Kapuścińskiego*, którymi przecież rozpoczęłam pisanie tego bloga i doskonale rozumiem, co miał na myśli. Bułgaria jest we mnie. Często do niej wracam. Zaglądam w zakamarki swojego umysłu i znajduję w nich widoki, dźwięki i smaki, które są wciąż żywe i ciepłą falą wlewają się w moje serce, wywołując ten specyficzny rodzaj tęsknoty, który boli a jednocześnie ociera się o perwersyjne poczucie spełnienia. Pamiętam smak oliwek, które zjadałam kilogramami, zapach papierosowego dymu, w którym tonęłam na balkonie, pierwszy wschód Słońca, chłód i twardość podłogi, na której zasnęliśmy, oddech na ramieniu. Nieśmiałość, z jaką powoli wchodziłam w nowe środowisko, rozmowy o życiu, o miłości, o tym, co ważne, które stopniowo zacieśniały więzi rodząc przyjaźń. Szum rakiji w głowie, dudniącą muzykę i powroty do domu nad ranem. Cichy śmiech, który echem odbijał się od murów sennego jeszcze miasteczka. Wspólne śniadania, zrób mi herbatę i stertę naczyń do mycia. Autostop, setki przemierzonych kilometrów, wielu dobrych ludzi. Noc w górach pod gołym niebem, parskanie pasących się kilka metrów dalej koni i miliony gwiazd nad głową, słony smak łez radości. Cichą melodię What a wonderful world. Spacer o 3 nad ranem, bez celu, przed siebie i smak herbaty z automatu wypitej gdzieś na zagubionej w polach stacji benzynowej. Pomieszanie z poplątaniem podczas nauki gry na perkusji i taniec w deszczu na festiwalu. Zalany deszczem namiot, szyszki pod plecami i ziemniaki z ogniska parzące w palce. Chicho Vasco. 50 tysięcy 881. Splecione dłonie. Słodycz fig wyjadanych z cudzego ogródka. Zapach rozgrzanego asfaltu. Ostatnie wydane pieniądze, ostatnia Zagorka w parku, ostatnie spojrzenie na góry. Smutek pożegnań. I tak dalej. Czasem ktoś pyta mnie, czy nie chciałam tam zostać. Czy nie chcę wrócić. Chciałam, chcę. Nie mogę się doczekać, aż stanę na rynku w Kazanlaku i znowu poczuję się jak w domu, z zamkniętymi oczami trafię do Rosarium, powiem Cześć! znajomym twarzom i rzucę się na szyję tym, których zdążyłam polubić. Uwielbiam wracać do tego, co wydarzyło się w ciągu tych dwóch miesięcy, ale jednocześnie mam świadomość, że to zamknięty rozdział mojego życia, który już nigdy się nie powtórzy. Wzięłam sobie z niego wszystko to, co najlepsze i wykorzystuję dzisiaj, budując sobie coraz fajniejszy świat wokół siebie. Podróż do Bułgarii była nie tylko podróżą po świecie, ale chyba przede wszystkim wgłąb siebie. Jestem mądrzejsza, silniejsza, bardziej świadoma. Nabrałam dystansu. Znalazłam swoją drogę i obrałam dobry kierunek. Cieszę się z tego, na co zwykle nie zwracałam uwagi. Jeszcze częściej się uśmiecham. Wiem, jak radzić sobie ze sobą. Lepiej się znam. I bardziej się lubię. I gdybym jeszcze raz miała podjąć decyzję, zrobiłabym dokładnie to samo.