Zaczynamy tropikalna masakre

Orbitka

Zaczynamy tropikalna masakre

Zaczynamy Kuala Lumpur

Orbitka

Zaczynamy Kuala Lumpur

Orbitka

„Air Force One” wyladowal w Malezji

Melduje, ze wyladowalam w Kuala Lumpur w Malezji. Spotkalam sie z Zosia, Ania i Piotrem. Czekamy jeszczena lotnisku na Kasie, ktora leci przez Istambul. Pozostale 3 osoby juz pojechaly do hotelu, gdzie mamy sie wszyscy spotkac i ustalic, co dalej. Mialam dzis dwa loty. WAW-AMS trwal 2 godziny. Potem szybka i sprawna przesiadka w Amsterdamie. Kolejny lot AMS-KUL 12 godzin. Podroz sprawna i nudna, bo solo. Zdecydowanie wole podroze w towarzystwie, zwlaszcza te dalekie. — sent via mobile phone 

Orbitka

Niezłe powitanie – wiza do Indonezji

Moj samolot najpierw laduje w Kuala Lumpur, ale potem leci do Jakarty. Ja wysiadam w Malezji, ale po kilku dniach bede jechac dalej, wiec od razu wzielam wniosek wizowy, ktory rozdawali pasazerom. A na wniosku od razu na czerwono z grubej rury: "Ostrzezenie. Kara smierci za przemyt narkotykow". Nie powiem, robi wrazenie. Mam nadzieje, ze celnicy nie uznaja za narkotyki specjalow z mojej apteczki, bo przed wylotem kupilam stoperan i pare innych ciekawostek, zeby nie popuscic w bielizne, jak moja przygoda nabierze niekontrolowanego rozmachu :) — W samolocie z Amsterdamu do Kuala Lumpur – 2014-10-03, godz. 00:52 czasu polskiego — — sent via mobile phone 

Orbitka

„Podroze marzen” w praktyce

Gdy miesiac temu dostalam piekny album "Podroze marzen" w prezencie od moich przyjaciol z pracy (pozdrawiam!!!) nie przypuszczalam, ze tak szybko bede odwiedzac miejsca w nim pokazane. A tu prosze, lezal, inspirowal, kusil i czarowal. Widac dany byl od serca, skoro tak szybko i magicznie nakrecil mnie na najbardziej zwariowane, nieoczekiwane i spontaniczne wakacje. Za chwile sama bede zwiedzac te miejsca z jego najpiekniejszych kartek. Sami zobaczcie. Ach, przygoda… — Lot z Warszawy do Amsterdamu, 2014-10-02, 17:45 —

Orbitka

W droge: do Malezji, Indonezji i Singapuru

W poniedzialek rano jeszcze walczylam z myslami, ale w koncu w nocy poleglam i kupilam bilet do Malezji, Indonezji i Singapuru z wylotem za 3 dni, czyli dzis. A niech tam, niech sie dzieje. Lepiej zalowac, ze sie zrobilo niz zalowac, ze sie nie mialo odwagi podjac wyzwania. Po dwoch dniach zwariowanych przygotowan i proby ustalenia chocby minimalnego planu wyjazdu w koncu lece "na wariata", bez planu, rezerwacji, niczego. Taki spontan to zupelna nowosc w moim menu, ale widocznie czas dojrzec i do tego. Jestem na lotnisku Okecie, juz odprawiona czekam w "gejcie" na moj lot za 45 minut. Jutro o 14:55 laduje w Kuala Lumpur w Malezji, gdzie mam sie spotkac z dwiema grupami: 3-os i 4-os i zadecydowac, do ktorej dolacze i jaka trasa pojade. Bedzie sie dzialo. Obserwujcie bloga lub profil orbitka.com na facebooku, to zobaczycie, ktora opcje wybiore i jaki bedzie plan. — Lotnisko Okecie, 2014-10-02, godz. 16:30 — sent via mobile phone

Indonezja, Malezja i Singapur. Lecieć czy nie?

Orbitka

Indonezja, Malezja i Singapur. Lecieć czy nie?

Orbitka

Piknik nad wodospadem

W okolicy Szczercowa i Bełchatowa rozciągają się tereny pięknego Parku Krajobrazowego Międzyrzecza Warty i Widawki z ich urokliwymi wodospadami. Nad jednym z takich wodospadów na rzece Widawce urządziliśmy wczoraj piknik. Weekendowo-wakacyjne upały ok. 30 stopni, super słońce oraz urodziny dwóch seniorek naszych rodów zachęciły nas do wykorzystania tej okoliczności w sposób turystyczno-rodzinny. Tu jest info w wikipedii, tu można zobaczyć zdjęcia parku w google. Tu jest info o parku na facebooku. Rzeka Widawka jest częścią popularnego szlaku kajakowego. Nasze miejsce piknikowe, skądinąd bardzo kameralne, co chwila było nawiedzane przez kajakarzy, którzy swoje kajaki musieli przenosić po brzegu przez wodospad. Jedna ekipa śmiałków, zamiast przenosić kajak po brzegu, postanowiła przeprawić się wpław przez wodospad i to nawet nie przez jego leniwszą część, ale przez tę burzliwszą. Nurt rzeki niestety wciągnął kajak pod wodę i mocno dopychał go do dna, utrudniając jego uwolnienie. Prawie godzinna akcja wyciągania sprzętu przez całą ekipę dostarczyła nam atrakcji, towarzystwa i materiału do zdjęć. Gdy wreszcie udało się kajak wydostać, nasi nowi znajomi popłynęli dalej, a my wróciliśmy do poprzedniego zajęcia, czyli ogniska i kolacji, kontynuując sielskie zajęcie do samego wieczora i podziwiając przepiękny zachód słońca. Poniżej trochę zdjęć, żeby poczuć klimat. (kliknij na miniaturę, żeby otworzyć pokaz slajdów)

Orbitka

Gdzie są kangury w Australii?

Przed wyprawą do Australii odkryłam, że ten kraj, mimo dużej odległości geograficznej, jest bliski wielu naszym rodakom. Wszyscy z dużym zaangażowaniem udzielali mi rozmaitych rad, ale co do jednego byli zgodni: mam uważać na kangury i nie dać się im pokopać (Jacek G, dzięki !). Podobno jest ich wszędzie pełno i potrafią być zaczepne. Dostałam też pracę domową: kangura koniecznie sfotografować i „wrzucić na fejsa” .   Okazało się, że ta wszechobecność kangurów jest mocno naciągana. Po przylocie do Australii rozglądaliśmy się niepewnie, skąd nas zaskoczą. Potem rozglądaliśmy się z zaciekawieniem: gdzie się chowają. A na koniec rozglądaliśmy się z utęsknieniem: żeby chociaż jeden, do zdjęcia.   Mój pierwszy kangur był dobry: kupiliśmy go w markecie w formie surowego steku i upiekliśmy na grillu w hotelowym ogrodzie. Ciekawostką jest, że w Australii w miejscach publicznych, jak hotele, parki czy stacje piknikowe, stoją ogólnodostępne grille gazowe, najczęściej bezpłatne, trzeba je tylko po użyciu wyczyścić dla kolejnego użytkownika.   Drugi kangur też był z grilla, ale wg innego przepisu, zaś trzeciego już zjedliśmy w restauracji, żeby porównać, jak powinien smakować normalnie. Oczywiście zdjęcie kangura w takiej postaci na facebook’u wywołało burzę wśród przyjaciół czekających na milusińską fotkę. Po trzeciej „kolacji z kangurem” moi przyjaciele kategorycznie nakazali mi zostawić je w spokoju, zanim przetrzebię całą populację.   Kolejny kangur mignął nam po drodze, gdy jechaliśmy wynajętym samochodem do Uluru na pustyni (świętej góry Aborygenów): leżał sobie na poboczu, martwy, rozjechany. Wreszcie jakiś dowód, że istnieją w realu. Nawet się założyliśmy, już nie pamiętam o co, kto pierwszy zobaczy kangura na wolności, ale nikt nie wygrał…   Pierwsze żywe kangury widzieliśmy na farmie wielbłądów, uwięzione w klatce. W końcu mieliśmy zaliczone, ale byliśmy rozczarowani ich wyglądem (małe i szarobure), a do tego długo potem nie mogłam się uwolnić od wspomnienia ich smutnych znudzonych oczu.   Dla odmiany ładne, zadbane i wesołe kangury różnych ras widzieliśmy w tzw. „habitacie”, czyli ogrodzie zoologicznym, gdzie się spaceruje luzem wśród zwierząt. Jednak ta bliskość i brak bariery przypomniała mi, że mam uważać na kopniaki (ach, ten Jacek G. i jego rady)…  Do tego chwilę wcześniej zostałam zaatakowana przez małego sympatycznego ptaszka, który tak mnie dziobnął w kolano, że do dziś mam bliznę. Zdjęć zrobiłam im dużo, ale o przytulaniu się z nimi nie chciałam nawet myśleć.   Jedyne kangury na wolności widzieliśmy tylko przez chwilę i to z bardzo daleka – podczas wycieczki wzdłuż Great Ocean Road. Pasły się na polu, ledwie widoczne. Gdyby nasz przewodnik nam ich nie pokazał, to nie wiedzielibyśmy, że te małe kropki to one.   Na koniec wypada jeszcze wspomnieć o tych wszystkich kangurzych motywach na znakach drogowych, breloczkach i gadżetach, czy też wyrobach z kangurzej skóry: torebkach, paskach, kapeluszach, sakiewkach i innych, które występowały na lotniskach w sklepach z pamiątkami. Popularne też były wyprawione całe skóry kangurze do dalszego szycia, jak u nas dywaniki z owczej skóry od górali.   I to właściwie całe nasze kangurze doświadczenie. Kilka innych mitów o Australii też upadło, ale o tym już innym razem.   I tu pytanie do Was, szanowni Czytelnicy. Czy ktoś z Was może się podzielić podobnymi albo też zupełnie odmiennymi doświadczeniami w kwestii kangurów w Australii? Piszcie w komentarzach. Bardzo jestem ciekawa, czy tylko nam się tak poukładało, czy tak po prostu jest.

Orbitka

Wpadki fotografii analogowej

Dawno dawno temu, jeszcze w XX wieku, gdy nie było fotografii cyfrowej, a kolor inny niż czarny, biały lub naturalna sepia dopiero raczkował… tak, tak, niektórym pewnie trudno uwierzyć, ale były takie czasy… ale do rzeczy. Kiedyś rządziła fotografia analogowa z całym dobrodziejstwem inwentarza.   Ja w swoim życiu mogę wydzielić 4 etapy fotograficzne: 1. Do 1991 – Fotografia analogowa czarno – biała, wywoływana samodzielnie w domowej ciemni; 2. Od 1988 - Epoka tanich i dobrych slajdów orwo jako alternatywa dla niezbyt trwałych, za to piekielnie drogich zdjęć kolorowych pierwszej generacji; 3. Od 1992 - Popularna fotografia kolorowa (wciąż analog), wywoływana we wszechobecnych labach za niemałe pieniądze, przez co liczyło się każdą klatkę, a do dziś regał się ugina od ciężkich albumów po każdym wyjeździe; 4. Od 2001 – Fotografia cyfrowa, gdzie szybko taniejący sprzęt i nośniki pamięci otworzyły puszkę Pandory i zamiast coraz lepszych zdjęć mamy coraz większy chaos. Ogólna dostępność i rosnąca automatyka sprzętu oprócz pozytywnej popularyzacji fotografii spowodowały też wykwit domorosłych „fotografów-artystów” i nowe trendy, jak choćby wynalazek w postaci „selfie”.   Za czasów ‚analogowych”, studenckich i niebogatych, każde ujęcie było na wagę złota i trzeba było dobrze kombinować, żeby uwiecznić swoje wspomnienia. Przez to inaczej się oceniało materiał, który dziś pewnie wylądowałby w koszu jako wypadek przy pracy, ale wtedy był na wagę złota, bo „na bezrybiu i rak ryba”. Mam kilka klatek, które mi przypomniały o tym, że kiedyś było dużo inaczej i teraz są ciekawostką, co mi się przytrafiało przy pracy z analogiem.   Podwójnie naświetlone klatki: Podczas podróży do Chin w roku 1991 robiłam slajdy kolorowe dwoma aparatami, jak zwykle jeden lepszy, a drugi na wszelki wypadek. Pod koniec podróży, gdy film w lepszym aparacie się już kończył, a w tym słabszym ciągle był w połowie, postanowiłam po ciemku przełożyć go do drugiego aparatu i przewinąć do miejsca, w którym kończył się film naświetlony. Zagięłam film, żeby go wyczuć palcami w ciemnościach i przełożyłam. Wszystko niby wyszło fajnie, ale jakże się zdziwiłam po wywołaniu, gdy zobaczyłam, że zamiast slajdów z Chin mam kadry z Moskwy i Pekinu jednocześnie :) Film z utopionego aparatu Podczas pieszej wyprawy przez Kaukaz w 1989 roku miałam ze sobą malutki aparacik, który dzielił standardową klatkę na pół, przez co ze zwykłego filmu zamiast 36 zdjęć wychodziło 72. Lekko i kompaktowo, w sam raz na pieszą wyprawę z plecakiem, namiotem i innym osprzętem przez wysokie góry. Aparat nosiłam w kieszeni koszuli, ale gdy nachyliłam się nad potokiem, żeby umyć ręce, wypadł wprost do wody. Oczywiście nie był wodoodporny, ale na szczęście po wysuszeniu nadal działał, (nie było w nim żadnej elektroniki). Jedynie z filmu niewiele się dało uratować, a tych kilka prześwietlonych slajdów to wszystko co mi zostało z przeprawy przez wysokie góry i lodowiec :) Na jednym kadrze nawet widać bąbelki, jak się emulsja wybrzuszyła. „Kubański duch” Ostatni dziwny przypadek, to przypadkowe zdjęcie „ducha” podczas mojej podróży na Kubę w roku 2000. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo zdjęcia ducha robi się bardzo łatwo ze statywu przy długim czasie naświetlenia, gdy duch wchodzi w klatkę gdzieś w połowie. Do dziś nie wiem jak mój duch znalazł się w kadrze, bo zdjęcie było robione z ręki w bardzo słoneczny dzień przy krótkim czasie naświetlania i nie pamiętam, żeby ktoś mi wszedł. Może to prawdziwy duch? „Duch” na zdjęciu analogowym przy krótkim czasie naświetlenia? Dziwne, może prawdziwy?