Orbitka
Gdzie są kangury w Australii?
Przed wyprawą do Australii odkryłam, że ten kraj, mimo dużej odległości geograficznej, jest bliski wielu naszym rodakom. Wszyscy z dużym zaangażowaniem udzielali mi rozmaitych rad, ale co do jednego byli zgodni: mam uważać na kangury i nie dać się im pokopać (Jacek G, dzięki !). Podobno jest ich wszędzie pełno i potrafią być zaczepne. Dostałam też pracę domową: kangura koniecznie sfotografować i „wrzucić na fejsa” . Okazało się, że ta wszechobecność kangurów jest mocno naciągana. Po przylocie do Australii rozglądaliśmy się niepewnie, skąd nas zaskoczą. Potem rozglądaliśmy się z zaciekawieniem: gdzie się chowają. A na koniec rozglądaliśmy się z utęsknieniem: żeby chociaż jeden, do zdjęcia. Mój pierwszy kangur był dobry: kupiliśmy go w markecie w formie surowego steku i upiekliśmy na grillu w hotelowym ogrodzie. Ciekawostką jest, że w Australii w miejscach publicznych, jak hotele, parki czy stacje piknikowe, stoją ogólnodostępne grille gazowe, najczęściej bezpłatne, trzeba je tylko po użyciu wyczyścić dla kolejnego użytkownika. Drugi kangur też był z grilla, ale wg innego przepisu, zaś trzeciego już zjedliśmy w restauracji, żeby porównać, jak powinien smakować normalnie. Oczywiście zdjęcie kangura w takiej postaci na facebook’u wywołało burzę wśród przyjaciół czekających na milusińską fotkę. Po trzeciej „kolacji z kangurem” moi przyjaciele kategorycznie nakazali mi zostawić je w spokoju, zanim przetrzebię całą populację. Kolejny kangur mignął nam po drodze, gdy jechaliśmy wynajętym samochodem do Uluru na pustyni (świętej góry Aborygenów): leżał sobie na poboczu, martwy, rozjechany. Wreszcie jakiś dowód, że istnieją w realu. Nawet się założyliśmy, już nie pamiętam o co, kto pierwszy zobaczy kangura na wolności, ale nikt nie wygrał… Pierwsze żywe kangury widzieliśmy na farmie wielbłądów, uwięzione w klatce. W końcu mieliśmy zaliczone, ale byliśmy rozczarowani ich wyglądem (małe i szarobure), a do tego długo potem nie mogłam się uwolnić od wspomnienia ich smutnych znudzonych oczu. Dla odmiany ładne, zadbane i wesołe kangury różnych ras widzieliśmy w tzw. „habitacie”, czyli ogrodzie zoologicznym, gdzie się spaceruje luzem wśród zwierząt. Jednak ta bliskość i brak bariery przypomniała mi, że mam uważać na kopniaki (ach, ten Jacek G. i jego rady)… Do tego chwilę wcześniej zostałam zaatakowana przez małego sympatycznego ptaszka, który tak mnie dziobnął w kolano, że do dziś mam bliznę. Zdjęć zrobiłam im dużo, ale o przytulaniu się z nimi nie chciałam nawet myśleć. Jedyne kangury na wolności widzieliśmy tylko przez chwilę i to z bardzo daleka – podczas wycieczki wzdłuż Great Ocean Road. Pasły się na polu, ledwie widoczne. Gdyby nasz przewodnik nam ich nie pokazał, to nie wiedzielibyśmy, że te małe kropki to one. Na koniec wypada jeszcze wspomnieć o tych wszystkich kangurzych motywach na znakach drogowych, breloczkach i gadżetach, czy też wyrobach z kangurzej skóry: torebkach, paskach, kapeluszach, sakiewkach i innych, które występowały na lotniskach w sklepach z pamiątkami. Popularne też były wyprawione całe skóry kangurze do dalszego szycia, jak u nas dywaniki z owczej skóry od górali. I to właściwie całe nasze kangurze doświadczenie. Kilka innych mitów o Australii też upadło, ale o tym już innym razem. I tu pytanie do Was, szanowni Czytelnicy. Czy ktoś z Was może się podzielić podobnymi albo też zupełnie odmiennymi doświadczeniami w kwestii kangurów w Australii? Piszcie w komentarzach. Bardzo jestem ciekawa, czy tylko nam się tak poukładało, czy tak po prostu jest.