Jeżeli miałabym w kilku słowach opisać, jaki był ten wyjazd, skupiłabym się na tym, co dyktują mi zmysły. Na Słońcu palącym moją bladą skórę, dźwięku ognia trzaskającego iskrami wysoko w górę, jasnym świetle wschodzącego Księżyca, słodko-pikantnym smaku indyjskich placków i zapachu burzy, która zastała nas w lesie.

Nigdy nie lubiłam Beskidu Żywieckiego. Nie żebym miała jakiś specjalny powód. To tak, jak poznajesz nową osobę i zupełnie bez przyczyny zaczynasz się na nią krzywo patrzeć. Być może to jakiś denerwujący gest, dziwnie użyte słowo, jakiś mentalny zgrzyt — wrzucasz ją do worka pt. „Ooo, kochana / kochany, chyba nam nie po drodze” i przechodzisz na drugą stronę ulicy, jeżeli tylko zobaczysz ją na horyzoncie. No, co? Skoro można kogoś w pięć sekund polubić, dlaczegóż by nie można kogoś w pięć sekund znielubić? Tak naprawdę najważniejsze jest to, czy dasz jej jeszcze szansę. Bo może wcale nie masz racji?

Ciemne, ciężkie chmury kłębiły się nad Babią Górą, a duszne powietrze wdzierało się w płuca, zwiastując jedno — deszcz. To chyba właśnie ona, Babia, mnie do Żywieckiego zniechęciła. Swoimi humorami i tą turystyczną popularnością, która mnie od gór zawsze odrzuca. Spoglądałam przez ramię na pomrukujące niebo i zastanawiałam się, jaki będzie Krawców Wierch, jej brat przycupnięty w kącie Worka Raczańskiego, nieco na uboczu, ale jednak ciągle blisko cywilizacji.

Beskidzkie Bacówki: Krawców Wierch
W bacówce nie było prawie nikogo. Siedziałyśmy przed budynkiem, przy stole zbitym z drewnianych desek. Było już zupełnie ciemno, choć nisko na horyzoncie ciągle majaczyły resztki promieni zachodzącego Słońca — coś, co zobaczyć można tylko latem, gdy dni są naprawdę długie, a noce kończą się szybko. Czasami za szybko. Z każdą minutą niebo pokrywało się coraz większą ilością małych, jasnych punktów, odległych światów, które nie mieszczą mi się w głowie, za każdym razem zalewając mnie tym dziwnym uczuciem zachwytu pomieszanego z przerażeniem. Lubię sobie wtedy wyobrażać, że gdzieś na drugim końcu Wszechświata też siedzi ktoś, kto zadziera w tym momencie głowę i może zastanawia się dokładnie nad tym samym.

Cały kolejny dzień przeleżałyśmy na kocu pod lasem nie robiąc zupełnie nic. Czasami nie robienie niczego jest bardziej męczące niż robienie czegokolwiek. Współczesnego człowieka, przywykłego do natłoku informacji i bodźców, mierzi nicnierobienie, chwilę mu zajmuje oswojenie się z ciszą, z poczuciem obecności w czasie i przestrzeni, z własnymi myślami, które nagle zaczynają wybrzmiewać głośno i wyraźnie i być może właśnie dlatego wtedy, kiedy nic nie rozprasza, najlepiej myśli się o życiu.

Beskidzkie Bacówki: Krawców Wierch
Najbardziej kocham noce, te wszystkie momenty z pogranicza dwóch światów, kiedy ciemność zaciera realne kształty i wszystko trzeba sobie dowyobrazić. Czekaliśmy na wschód Księżyca. Była 2 w nocy. Czubki wysokich świerków zaczęły powoli zmieniać kolor, a srebrzysty blask coraz wyraźniej rysował ich poszarpane krawędzie. W mroku mogliśmy już zobaczyć swoje twarze i błyszczące oczy, wszystkie zwrócone w jedną stronę i zachwycone spektaklem, który serwowała nam Natura. Lubię tę niezmienną pierwotność wydarzeń. Rzeczy, które dzieją się ciągle tak samo, od wielu milionów lat, nie straciwszy przy tym nic ze swojej niezwykłości, mimo tego, że już dawno wyszliśmy z jaskiń i całkiem sporo wiemy o otaczającym nas świecie.

Chłonęłam ten widok wszystkimi zmysłami, próbując jak najlepiej zapisać go na kliszy pamięci, która ma tę przewagę nad zdjęciami, że jest czuła nie tylko na obrazy. Wsłuchiwałam się w grające w trawie świerszcze, wąchałam chłodne, rześkie powietrze i gładząc drewnianą chropowatość ławki pisałam w głowie swoją własną opowieść. Krótką historię o ucieczkach z miasta, do którego ciężko się wraca po nocach jak ta, ale do którego dobrze wrócić tylko po to, by znowu móc z niego uciec. Bajkę o Księżycu, który mówi bez słów, o gwiazdach śpiewających najpiękniejsze piosenki i ciemnym niebie, które nigdy nie zdradzi wszystkich swoich tajemnic. Wiersz bez rymów o podróżach w czasie.

Beskidzkie Bacówki: Krawców Wierch
Nigdy nie lubiłam Beskidu Żywieckiego. I nadal go nie lubię. Lubię jego wycinki, fragmenty rzeczywistości, które oswoiłam i które stały się mi bliskie. Małe momenty — o wiele istotniejsze, niż całość. Chwile, które można zobaczyć, usłyszeć, powąchać, posmakować i dotknąć. I do których się wraca.

Tak, jak teraz.