wtorek, 31 maja 2016

Czerwony Tygrys

Wiemy, że tu jest, nie widzimy jej, ale wiemy, że czai się w chmurach. Gdzieś tam widnieje jej szczyt – najwyższej góry w Kenii. Nie, nie wejdziemy na nią. Afrykańskie zorganizowane, turystyczne eskapady stanowczo nie są na naszą skromną kieszeń. Nie stanowi to jednak problemu. Nie możemy zdobyć góry, ale możemy objechać ją dookoła, oglądać i podziwiać z różnych miejsc. Pożyczmy motor, mówi Michał. Jasne, odpowiadam bez namysłu. Mamy wprawę w jeżdżeniu tym najpopularniejszym środkiem transportu w Afryce. Po raz pierwszy, setki kilometrów jednośladem, przemierzyliśmy w Togo, następnie był Benin, na końcu Kenia. Zawsze były to motory znajomych. Tym razem, za niewielką opłatą, pożyczamy maszynę od obcego taksówkarza. Tuż o świcie zrywamy się z łóżek. Wybiegamy z pokoju i jest- widać ją w szarościach budzącego się dnia. Wielka, z małym czubkiem na szczycie, sięgająca ponad pięć tysięcy metrów góra. Pomimo przeszywającego chłodu wskakujemy na motor i jedziemy w poszukiwanie pięknych miejsc, widoków i dzikich zwierząt. Trzęsę się jak galareta. Od prawie dwóch lat nie zakładałam grubych ubrań. Dalej nie zakładam, bo wszystkiego się pozbyłam, ale kilka warstw cienkich bluzek, skarpetki i chustę na szczęście mam. Wiem, że za kilka godzin słońce ogrzeje, zziębniętą po nocy, ziemię. Do tego czasu schowam się za plecami Michała, przeżyję. Jedziemy do punktu, z którego teoretycznie pięknie powinno być widać naszego giganta. Punktu nie odnajdujemy, ale za to spotykamy coś bardziej niezwykłego. Przejeżdżając przez Kenijskie lasy, mijają nas stada, swobodnie żyjących pawianów. Kilkadziesiąt przebiega tuż obok nas. Wychodzą na drogę, skaczą po drzewach, mijają motor w odległości zaledwie dwóch metrów. Otwieram buzię z zachwytu. Niektóre są tak duże, że mam obawy, czy nie trzepną mnie swoją wielką, włochatą łapą. Mijamy pana, który wyciska siódme poty, by wepchnąć pod górę, po błotnistej drodze, obwieszony ciężarami rower. Michał zeskakuje z motoru i pomaga mu go przepchnąć. Sylwia, chodź!, krzyczy podekscytowany. Tam jest wieża pożarowa! Pytałem, możemy wejść!. Po chwili pokonujemy kilkadziesiąt stopni pnącej się w niebo drabiny. Ku naszej radości, naszym oczom ukazują się piękne lasy, rozległe tereny i fascynujący widok, poszukiwanej dziś przez nas, Mount Kenya. Jest już ciepło, jest dobrze. Posiedźmy tu chwilę. Udajemy się w kierunku parku narodowego, gdzie na rozległych obszarach ziemi biegają zebry, słonie, lwy, żyrafy i inne ciekawe stworzenia, zamieszkujące ten piękny kawałek świata. Nie, do środka nie wjeżdżamy. Po pierwsze, na motorze zabronione, po drugie, cena…. Jedziemy jednak wzdłuż parku, skąd z łatwością oglądamy niektóre z afrykańskich okazów. Oprócz zwierząt, odwiedzamy małą wioskę pośrodku niczego. Kolorowo przystrojeni mieszkańcy to plemiona Masajów i Samburu. Ogromne ilości koralików i wielkie kolczyki rozciągające uszy, zdobią ciała ludzi z tych niezwykłych plemion. Odwiedzamy rzeźnika. Za jego budką, obwieszoną kawałkami mięcha, siadamy na trawie. Michaś konsumuje porcję swojej krowy, a ja obserwuję scenkę. Pojawia się pani ze stołeczkiem w ręku. Za nią kolorowo obwieszone kobiety z plemienia Samburu. Pani pobiera opłaty za czesne dzieci w szkole. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ani fakt, że na powietrzu, ani to, że na podwórku u rzeźnika. Wszystko odbywa się tak normalnie, po afrykańsku, w miejscu, gdzie świat wydaje się uciąć sobie długą drzemkę w rozwoju technologii. Nie ma nic bardziej mylnego. Kolorowo przystrojona pani z plemienia Samburu wyciąga kartę płatniczą, a pani na stołeczku przeciąga ją przez czytnik. Cywilizacja na końcu świata: tam, gdzie w „witrynach” wiszą krowie nogi, gdzie kozy przechadzają się leniwie po piaszczystej drodze, gdzie oprócz kilku chat nie ma zupełnie nic... jest czytnik kart płatniczych. Siedzimy w Matatu- małym, lokalnym busiku. Przemierzamy kolejne kilometry Kenii. Ciągle odczuwamy ból pośladków po wczorajszym, motorowym szaleństwie. Chciałbym podróżować motorem, mówi nieśmiało Michał. Motorowy temat pojawiał się już kiedyś w naszych rozmowach. Wtedy mieliśmy nasz mobilny dom. Z naszego mobilnego domu, w którym mieliśmy wszystko, przenieść się na motor? Nie ma mowy, powiedziałam kilka miesięcy temu. Teraz sytuacja wygląda inaczej. Zostały nam zaledwie dwa plecaki i kilka tobołków. Pozbycie się kilku kolejnych rzeczy nie stanowi już problemu. Mało rzeczy, mały problem. Odbywam wewnętrzny, minutowy dialog i wiem, że to dobry pomysł. Kupmy motor, mówię. To również jedno z moich cichych, niewypowiedzianych nigdy marzeń – przemierzać ciekawe miejsca jednośladem. Jeszcze tego samego dnia lądujemy w obskurnym hoteliku, który „przypadkiem” znajduje się tuż przy największym sklepie z motorami w mieście. Po trzech dniach, tyle zajęło nam wyciągnięcie gotówki z naszego poblokowanego konta, zostajemy właścicielami Czerwonego Tygrysa. Najtańszy z możliwych, ale nasz, do tego nowiutki i piękny. Dwa plecaki zamieniamy na dwie duże, prostokątne walizki. Będą dużo poręczniejsze i łatwiejsze w mocowaniu na motorze. Udajemy się do warsztatu, gdzie majster ma stworzyć, zespawać i przykręcić boczne konstrukcje, które utrzymają nasze bagaże podczas jazdy. Przyjeżdżamy do fachowców, których znaleźliśmy z polecenia innych. Michał instruuje i dokładnie przedstawia plan działania. Wie co i jak powinno być zrobione, nie ma jednak odpowiednich narzędzi, by wykonać wszystko samemu. Przyglądamy się jak przez godzinę, drugą, trzecią i czwartą pan majster jest ciągle na pierwszym etapie wykonania metalowych konstrukcji. Robota maksymalnie na osiem godzin, wygląda teraz jakby miała trwać przynajmniej tydzień. Michał traci cierpliwość. Pomimo dokładnych wytycznych, wskazówek i porad, majster nie daje rady. Zapada mrok. Żegnamy się z panem. Daliśmy mu szansę, nie możemy jednak czekać tygodnia, na wykonanie tak prostej roboty. Wracamy do naszego szemranego hoteliku z kratami w oknach i recepcji, gdzie po drugiej stronie znajduje się dworzec autobusowy, czyli wieczne krzyki, nocne bijatyki i ciemne interesy. Nocą na ulice wypełzają chodzące trupy. Młodzi chłopcy, z woreczkiem lub butelką kleju przy nosie, przemierzają nieprzytomnie ulice. Serce pęka na widok martwych oczu i pustki. Nigdy wcześniej nie widziałam w Afryce tylu uzależnionych, odurzonych alkoholem, klejem lub innymi używkami, osób. Nocą wykładają się bezdomni. Układają swoje legowiska pod roletami, szczelnie zamkniętych sklepów. Co się dzieje? Skąd taka zmiana? Bywaliśmy w setkach miast, miasteczek i afrykańskich wsi. Nigdy nie widzieliśmy tylu bezdomnych, tylu samotnych, uzależnionych i wyglądających jakby oczekiwali na śmierć ludzi. Michał bierze śpiwór i plecak i idzie do jednego z bezdomnych pod naszym hostelem. Noce są tutaj bardzo zimne. Pan przyjmuje podarunek bez słowa. Może mu się przyda, a może sprzeda za butelkę złudnej, chwilowej ulgi w płynie. Rano, kilka ulic dalej, odnajdujemy inny warsztat. Nowy majster ma głowę na karku. Razem z Michałem, w ciągu zaledwie kilku godzin, tworzą solidne uchwyty. Idealne pod wymiar naszych walizek. Jeszcze jedną noc spędzamy w okratowanym przybytku. Pokój nie jest zły, ma duże łóżko i łazienkę. Żadnych wielkich karaluchów nie zauważyłam, więc oprócz wrzasków za oknem jest dobrze. Rano, czas zacząć nowy etap naszej Rainbow podróży. Pierwsze metry to wyzwanie dla Michała. Utrzymać motor z takim obciążeniem to nie najłatwiejsze zadanie. Nie mówię o prostej drodze, ale o ulicznych manewrach pomiędzy samochodami, pieszymi i innymi przeszkodami. Wielka tuba na kierownicy, to głośnik z rozbrzmiewającymi dźwiękami muzyki. Ruszamy! Moto taksówkarze pozdrawiają nas po drodze. Czegoś takiego nie widzieli. Żółte skorupki na głowach, typowe moto taxi, nie żadne europejskie cudo, dwie walizy u boków i my. Uśmiech nie znika mi z twarzy. Piękne drogi górzystych i zielonych terenów Kenii przemykają przed oczami. Tak…to był dobry pomysł, wzdycham, obejmując Michała w pasie. … Na małym hotelowym podwórku w niewielkiej wiosce rozbrzmiewa głośno skoczna melodia. Młode dziewczęta i młodzi chłopcy przechadzają się, to w jedną, to w drugą stronę. Ćwiczą ruchy, kroki, uśmiechy. Mają spotkanie modelek i modelów. My siedzimy z boku, zupełnie niezauważeni przez, marzącą o karierze, młodzież. Gapimy się tylko w jeden punkt. Wysoko spoza chmur, przy świetle zachodzącego słońca wychyla się ośnieżony, piękny szczyt najwyższej afrykańskiej góry. Witaj, Kilimandżaro. Witaj, Tanzanio.



   


























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz