niedziela, 24 kwietnia 2016

Kolumbia 2016 - Dzień 6 - Zaginiona autostrada

03 marca 2016 - czwartek

Schodzimy na śniadanie, a tego... nie ma... Pani nie wiedziała, że mamy nocleg ze śniadaniem,. Ale to żaden problem - raz dwa na stole ląduje jedzonko, podobne do wczorajszego, ale nie takie samo. Pakujemy się na motki, lokalizujemy nasze pranie sprzed dwóch dni (niespecjalnie wyschło) i ruszamy. Nie chcemy wyjeżdżać ta samą drogą, więc Marek opracowuje trasę alternatywną. Oczywiście jest to off, bardzo zresztą ciekawy...

Zaczynamy od kluczenia między plantacjami kawy. Dróżki są wszystkie jednakowe, i nie widać, która jest  "główna", a która zaraz zakończy się u "chłopa na polu". Jest wesoło.




Pojawia się coraz więcej dowodów na to, że w ostatnich dniach popadało. Marek wkleja się w błotną koleinę i chwilę czasu zajmuje mu wykopanie się z brązowej papki. Ja postanawiam ten odcinek przejechać drugą strona i ta wątpliwa przyjemność mnie omija. Uff :)






Droga prowadzi przez miejsca całkowicie abstrakcyjne, jak rejon wycinki drzew palmowych,





czy dżunglę, gdzie rezydują rajskie ptaki o niesamowitym upierzeniu.


Dojeżdżamy do głównej drogi, a tam zaczyna się wdychanie spalin i kluczenie między tirami, które urządzają sobie wyścigi, kąsając nasze Bajaje po tyłkach. Odkrywamy też ciekawą funkcję - samozwańczych dyspozytorów ruchu. Otóż na co bardziej newralgicznych zakrętach stoją sobie lokalni panowie uzbrojeni w mniej lub bardziej sprane kolorowe szmatki i machają, kiedy można jechać, lub wstrzymują ruch, kiedy nie bardzo. Chodzi o to, żeby ciężarówki, które często ciągną dwie-trzy naczepy płynnie jechały pod górę na tych pozakręcanych drogach. Żeby nie tracić prędkości i w efekcie nie piłować na jedynce, to ścinają zakręty lub biorą je bardzo na okrągło, więc jazda z naprzeciwka bywa ryzykowna - i tu nieoceniona rola panów kierujących ruchem - w razie zatrzymują tych z góry, żeby przepuścić tych pod górę, a jedni i drudzy sypią im drobniaki do czapek.

Najwyższa pora na kawkę, więc zatrzymujemy się w kafejce, sąsiadującej z warsztatem samochodowym, w którym ekwadorska klasyczna indiańsko wyglądająca rodzinka naprawia swojego jeepa.






Potem droga robi się jakby luźniejsza, bardziej malownicza, ale niestety są przestoje spowodowane remontami drogi. A oczekiwanie na wznowienie ruchu to możliwość podziwiania pojazdów jadących z naprzeciwka czy też lokalnych sprzedawców wszystkiego przewożących cuda na swoich motorynkach.



Pora lunchu nastaje bardzo szybko, więc trzeba gdzieś zjechać. W moim przypadku kończy się to hamowaniem awaryjnym przy knajpie. Udaje się zamówić fajne jedzonko, jest WiFi, więc znowu schodzi nam ciut dłużej niż planowaliśmy.


Znowu wjeżdżamy w mniej uczęszczane drogi, więc przestoje organizujemy sobie sami. Na przykład obserwując padlinożernego ptaka dzielnie obrabiającego szczura na drodze.


Potem znowu przestoje są wymuszone czynnikami zewnętrznymi - na przykład wycinką drzew.



Trochę straszy deszczem, ale nie przechodzi to w ulewę, więc nie specjalnie się przejmujemy. krajobraz staje się coraz bardziej płaski i nijaki. Tzn. taki agro-przemysłowy. Nieatrakcyjny.



Nie chcemy jechać głównymi drogami, więc gdzieś zbaczamy, trochę się kręcimy, ale w końcu udaje się wytyczyć jakąś drogę. Na szybkie picie zatrzymujemy się w knajpie na skrzyżowaniu z przeraźliwie głośna muzyka z głośników i brakiem światła w toalecie.





W pobliskim miasteczku kluczymy uliczkami, żeby w końcu wylądować na bulwarze rzeki, bez możliwości przejazdu.


Klucząc po miasteczku w końcu znajdujemy jazd na drogi między drzewami.


A potem między polami. Po lewej stronie trzcina cukrowa. Po prawej to samo. Potem się okazuje, że rzeczywistość nie pokrywa się z mapą i jesteśmy w skserowanym krajobrazie i nie bardzo wiemy jak dojechać do głównej drogi, która w dodatku jest po drugiej stronie rzeki, Napotkani lokalesi mówią nam, że aby dojechać do "via major" musimy się cofnąć, na pierwszym skrzyżowaniu skręcić w prawo, a potem prosto i dojedziemy do głównej drogi. Podążając za ich radą, docieramy do... promu na rzece.



Przeprawiamy się na druga stronę i wbijamy na główną drogę, na szczęście nie jakoś bardzo uczęszczaną. Za to znaki drogowe, które są dziurawe od kul, powodują u mnie lekki niepokój i rozmyślania, czy aby jesteśmy w odpowiedniej okolicy...


Stajemy, żeby zatankować. Mój wskaźnik poziomu paliwa chyba nie działa - przejechaliśmy 312 km od poprzedniego tankowania, a wskazówka jest dalej na maksimum. Zalewamy baki paliwem, a żołądki kawą. Wczoraj była środa, więc nadrabiam ten dzień fundując sobie lody.



Czas nagli, a my mamy jeszcze kawałek przed sobą. Dookoła jest nijako, jakieś śmierdzące fermy kur i industrialne widoki. W dodatku zaczyna dość mocno wiać.


Postanawiamy, że nie pchamy się do Cali, tylko znajdziemy nocleg wioskę wcześniej. Rozbestwieni łatwo dostępną bazą hotelową przeliczyliśmy się nieco w tym przypadku. Po centrum wioski Yumbo kręcimy się przez 1.5 h robiąc dobre kilkanaście kilometrów i nie znajdując żadnego miejsca. Nie pomogła policja, nie pomogli taksówkarze. Popyt przerósł podaż i wszystkie miejsca we wszystkich hotelach w mieście są zajęte. Nawet wycieczka poza miasto, przez jakieś podejrzane dzielnice, bo ktoś nam powiedział, że tam coś może być nie przynosi efektu.


Sprawdzamy więc ostatnia opcję, którą widzieliśmy na wjeździe - hotel dla tirowców przy głównej drodze. Maja jeden pokój, z jednym łóżkiem, z oknem wychodzącym na ruchliwą ulicę, za 30000 COP. Poddajemy się i bierzemy co jest, Motki parkujemy za 1000 COP od sztuki  na tyłach stacji benzynowej przylegającej do hotelu. W międzyczasie cena hotelu wzrasta o 5000 COP.


Odświeżamy się i idziemy na zasłużoną kolację i piwo, sprawdzając w recepcji hotelu, czy uliczka, którą chcemy przejść jest OK, czy lepiej tam się nie zapuszczać. Jest OK. Po drodze mijamy Matkę Boską Klatkową - figurki bywają tu bardzo zabezpieczone, zwłaszcza na główniejszych skrzyżowaniach. Sklepy są często zakratowane, na murach jest graffiti - od ozdób bożonarodzeniowych po klimaty komiksowo-kosmiczne...











Zaczynamy od kolacji. Najpierw jest sok i dodatkowo dla Marka sałatka owocowa z serem. Potem spacerek, a potem piffko w Corner Bar, z widokiem na ulicę, na której są stragany z żarciem masowo odwiedzane przez lokalesów i którą przejeżdżają nieziemsko podświetlone autobusy. Z głośników ryczy muzyka, jeden przebój lokalny i jeden zachodni, I tak na zmianę. Jakaś salsa, a potem "Paradise". Może trochę tak jest...






Zaczyna padać, ale dalej jest ciepło i fajnie. Wakacje. Chłoniemy atmosferę tego miejsca, bo jest niesamowite. Luźne.

Czas się zbierać, bo późno. Płacę w barze za piwa i słyszę standardowe pytanie - skąd jesteśmy :)

Wracamy do hotelu. Jest głośno od ulicy. Niby można zamknąć drzwi balkonowe, ale wtedy momentalnie robi się gorąco w pokoju. Można uruchomić wiatrak, ale huczy i mocno wieje. Każda opcja ma plusy ujemne. Robimy jeszcze pranie, które wywieszamy na plastikowym krzesełku na balkonie, może wyschnie. Wystawiamy tam też buty - może nie zmokną ;) Idziemy spać. Zagrzebuję się w swój śpiworek. Materac, jak i hotel też jest pod spasionego tirowca - strasznie twardy...


Przejechane: 259,3 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz