środa, 16 grudnia 2015

[59] Islandia: migawki #2

#park narodowy Ϸingvellir

Od początku wyjazdu nie mogę doczekać się aż zobaczymy styk płyt tektonicznych. Gdy któregoś dnia zatrzymujemy się na noc na obrzeżach Ϸingvellir, czekam z niecierpliwością aż nastanie rano.
Jednak porankowi niespiesznie do stworzenia miłej aury. Niebo jest całkowicie zachmurzone, do tego wieje silny wiatr. Tak silny, że wysiadając z samochodu z całych sił trzymamy drzwi. Po przekroczeniu granicy parku zatrzymujemy się przy wiacie. Jemy śniadanie, po czym chłopaki jadą rozejrzeć się po okolicy i sprawdzić, gdzie najłatwiej będzie nam zostawić samochód na czas trekkingu. My zostajemy z mlekiem powoli grzejącym się na turystycznym palniku.
Obok wnosi się pokaźny stos kamieni. Ciekawość nie daje za wygraną – zostawiamy pod dachem niedopite kakao i wdrapujemy się na sam szczyt. Duże szczeliny wymagają równie dużych i ostrożnych kroków, niektóre kamienie są niestabilne, a mocny wiatr wcale nie pomaga w utrzymywaniu równowagi. Gdy w końcu udaje nam się podnieść głowy, naszym oczom ukazuje się nic innego jak książkowy, głęboki i zapierający dech rów tektoniczny. Zamieramy w bezruchu, rzucając tylko co chwilę w eter mniej lub bardziej wyszukane synonimy słowa „świetny”.
Z wrażenia zapominamy zrobić choć jedno zdjęcie.

Niedługo później przy wejściu do Parku spotykamy trójkę Amerykanów i zwiedzamy z nimi teren Ϸingvellir.













#pole geotermalne – dolina Haukadalur, Geysir i Strokkur

Cała Islandia paruje. Nie trzeba szukać miejsc geotermalnych na mapie – wystarczy uważnie rozglądać się na boki. Jednak dolina Haukadalur jest nam całkiem po drodze, więc decydujemy przekonać się na własne oczy, czy osławiony największy czynny gejzer Islandii faktycznie jest taki fantastyczny.
Unosząca się para widoczna jest z daleka. Mój pierwszy odruch po wejściu na pole geotermalne to zatkanie nosa – śmierdzi niemiłosiernie! Drugi to sprawdzenie, czy ziemia jest gorąca i wepchanie palców do wypływającej z jej wnętrza wody (w końcu ktoś musi sprawdzić czy faktycznie ma od 80 do 100 stopni, jak informują tabliczki).
Dobrze, że mam za krótkie ręce by dosięgnąć tam, gdzie woda faktycznie jest wrząca.












#Gullfoss

Dziwny, trójkątny wodospad - dokładnie tak bym go opisała. Przed wyjazdem dodałabym jeszcze: na zdjęciach wygląda na całkiem duży.
Kiedy docieramy na miejsce, w powietrzu co chwilę błyskają tęcze. Wiatr niemal urywa nam głowy, ale twardo idziemy w stronę wodospadu. Im bliżej do celu, tym bardziej spływa z nas woda – od Gullfossa uderza ciężka, mokra bryza, która w pewnym momencie zamienia się w regularny deszcz.
Gullfoss wcale nie jest duży. Jest ogromny. Jest po prostu gigantyczny. Szum słychać już z kilkuset metrów; nad samym brzegiem nie da się rozmawiać inaczej niż krzycząc do siebie. Po kilku minutach uciekamy z powrotem do samochodu suszyć buty, wyciskać wodę z kurtek i zastanawiać się, dlaczego niektórzy twierdzą, że to „turystyczne i przereklamowane miejsce”. Fakt – turystów jest wielu, ale mimo wszystko Gullfoss jest zdecydowanie warty zobaczenia.







 A taki niesamowity zachód słońca zastał nas w drodze powrotnej.



#Zatoka Bagiennej Doliny

Czyli po islandzku Vík í Mýrdal. Docieramy tam wieczorem i rozbijamy się na noc na parkingu przy plaży. Nie możemy oczywiście powtrzymać się od krótkich nocnych zwiadów (po części też po prostu potrzebujemy wybrać się na stronę w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych). Czarna plaża nocą sprawia przedziwne wrażenie; niemal nie jesteśmy w stanie odróżnić jej od oceanu. Po niebie szybko uciekają chmury, ukazując jasno świecący łysy księżyc, a skały groźnie ostrzą mokre od bryzy kły.
Rano budzi nas szum deszczu. Nic dziwnego – w końcu Vik jest najbardziej deszczowym miejscem na Islandii. Jemy porządne śniadanie i idziemy na spacer wzdłuż brzegu, pozwalając sobie w międzyczasie na zaglądnięcie w każdą szczelinę i wejście na każdą ładną skałę. A jakie skarby ocean wyrzuca na plażę! Powiększamy więc swoje (i tak już za duże) kolekcje kamieni i muszli.


 u góry noc, poniżej dzień

Scenka rodzajowa pt: Góry? Ocean? Czarna plaża?
Nie obchodzi mnie to, gotuję kuskus.




 O, noga! Czy noga jest duża?
 No całkiem, i rybą śmierdzi.
 Alma mater doczekała się wiecznej chwały na końcu świata ;)



#Dyrhólaey

Miejsce położone nieopodal plaży w Vik, dokładnie po drugiej strony góry. Klify i formacje skalne z pionowych słupów sprawiają, że długo zbieramy szczęki z piasku. A zdjęcia… cóż. Oglądając je po powrocie do domu zastanawiam się kiedy zdążyliśmy zrobić taki porządny fotomontaż ;)



 słupy wcale nie są takie znów małe jak wyglądają z daleka

 - Ej, myślisz, że ta woda, która tu spływa jest słodka czy słona?
- Nie wiem, ale spróbuję.
:)
(była słodko-słona)




 "Halo dłoń! Czy dłoń mnie słyszy? Gdzie się dłoń schowała?"
 To nie z nas takie słodziaki; rysunek znaleziony między kamieniami.







Zdjęcia: Kuba Jaworski i Czarek Antolak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz