Kurs Przewodników Beskidzkich

Kurs Przewodników Beskidzkich: Impreza Na Orientację

By 11 listopada 2015 5 komentarzy

– Co to, kurwa, jest?! – schowałam się za plecami Kuby i ostrożnie wyjrzałam zza jego ramienia.
– Jakieś zwierzę – wzruszył ramieniem, zza którego wyglądałam, Kuba.
– Dlaczego się tak patrzy?! – z krzaków spoglądała na nas para zielonych, błyszczących oczu. Patrzyliśmy na zwierzę. Zwierzę patrzyło na nas. Chwilę napięcia przerwało uderzenie pioruna i błysk, który na chwilę rozświetlił ciemny las.
– Spadamy – rzucił Kuba i ruszyliśmy w dalszą drogę. Zwierzę uciekło.

Dawno nie bałam się tak, jak wtedy.

Stoję sobie spokojnie w krzakach i sram. Sram spokojnie i widzę coś przed sobą. „Co to, kurwa, jest?!” – myślę sobie. Jakieś dwie pary oczu się na mnie gapią. Cholera, widzieli mnie, jak sram, w błysku pioruna… Spadam!*

Był środek nocy, kiedy stromą, kamienistą ścieżką schodziliśmy do Nieledwii. Zmrok zastał nas na Zabawie, górze, której nazwa pochodzi rzekomo od imprez, jakie mieli na niej urządzać zbójnicy, świętujący zdobycie łupów. Nam do śmiechu wcale nie było – pierwszy dzień Imprezy Na Orientację, którą mieliśmy zaliczyć w ramach Kursu Przewodników Beskidzkich, poszedł nam tragicznie słabo i to z mojej winy, choć nie do końca miałam na to wpływ. Wiedziałam, że udar słoneczny to coś, co w upalne dni się przydarza, ale nie spodziewałam się, że przydarzy się akurat mi. Akurat wtedy, kiedy najbardziej potrzebowałam siły, by jak najszybciej pokonać trasę, która została nam przydzielona. Myślałam, że to po prostu zmęczenie wywołane wysoką temperaturą i długim podejściem na Glinne. Kiedy jednak w pewnym momencie zaczęło mi się kręcić w głowie, przed oczami zrobiło się ciemno i dopadła mnie fala nudności, uświadomiłam sobie, że coś jest nie tak.

– Zaraz się zrzygam – pomyślałam na głos. Przed oczami tańcowały mi mroczki i nie był to ani Marcin, ani Rafał. Może to i lepiej, wtedy zrzygałabym się na pewno. Czerń pod powiekami falowała i mieniła się różnymi odcieniami, jak futro mojego kota wygrzewającego się w Słońcu. Pewnego dnia wyszedł z domu i już więcej nie wrócił. A miał tylko wyskoczyć po fajki. – Jeżeli za chwilę nie usiądę, to już na pewno dalej nie pójdę – wydyszałam, wizualizując sobie w głowie wygląd swojego nagrobka i obiecanego mi epitafium: Wolała umrzeć, niż mieć trzydzieści lat.
– No to weźże se usiądź! – zarzucił po krakosku Kuba. Czasami udaje mu się wymyślić coś mądrego.

Opowiem Ci bajkę, jak kot palił fajkę…

– Co robimy? Śpimy na przystanku? – zapytałam zmęczona, mając już wszystkiego dość. Burza była coraz bliżej. Poczułam na twarzy pierwsze krople deszczu.

Pod lasem, na polanie, zostawiłam stosik gałęzi profesjonalnie przygotowany do rozpalenia ogniska. Miałam nadzieję, że ktoś sobie z niego skorzysta. I że karma kiedyś wróci. Suka.

– Ty, patrz. Tam jacyś ludzie idą. Chodź się zapytamy, czy nie mają jakiegoś miejsca w garażu albo w altance, żebyśmy mogli się schronić – wpadłam na genialny pomysł i chwilę później już zaczepialiśmy małżeństwo w średnim wieku, które ewidentnie wracało z mocno zakrapianej imprezy. Boże, jaki miły wieczór. Tyle wódki, tyle piwa.
– Aleosochozi? – zapytał chłop.
– Jesteśmy z kursu przewodników i właśnie mamy imprezę na orientację, noc zastała nas w lesie, a że idzie burza, zeszliśmy do wsi. Nie mają państwo jakiegoś miejsca w garażu albo w altance, żebyśmy mogli się schronić? Wyjdziemy o świcie – zaczął Kuba, a ja starałam się wyglądać najporządniej, jak potrafię, żeby nie pomyśleli, że chcemy okraść im dom.
– Ale my nie wiemy, kim wy jesteście, nie możemy was tak wpuścić do domu, poza tym, to nie nasz dom, a naszej córki, która nie wiem, czy będzie was chciała wpuścić do domu, bo przecież nie wie, kim wy jesteście… – zapętliła się baba, myśląc, że chcemy im okraść dom. Muszę jeszcze poćwiczyć.
– Ale naprawdę, wystarczy nam miejsce w altance, żeby deszcz na nas nie padał. Mamy śpiwory i karimaty, możemy spać gdziekolwiek. Mieliśmy spać w lesie, więc altanka będzie szczytem luksusu – kontynuował Kuba, a ja zaklinałam los, żeby się w końcu zgodzili. Suko!
– No dobra, chodźcie. Ale musimy zapytać córkę! – zgodzili się w końcu i zaprowadzili nas pod stojący obok drogi dom. Chwilę później rozkładaliśmy graty w altance, a córka przyniosła nam gorącą herbatę i domowej roboty ciasto z owocami, przepraszając równocześnie za to, że do domu nas nie zabierze.

Wróciła. Zawsze wraca.

– Co ci jest? – zapytałam przestraszona. Kuba wyglądał mocno niewyraźnie. Nie było jeszcze południa, a z nieba lał się żar.
– Nie wiem. Chyba mam udar – odparł słabo.
– Ja pierdolę – szepnęłam pod nosem, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Sama ciągle nie czułam się najlepiej, choć największy kryzys miałam już za sobą. Ale to, że obydwoje w ciągu tego samego weekendu dostaliśmy udaru, wydało mi się grubą przesadą. – Ja pierdolę – szepnęłam znowu. To mogło się przydarzyć tylko nam.

W ślimaczym tempie, krok za krokiem, wlekliśmy się na Oźną i z każdą minutą było coraz gorzej. Droga dłużyła nam się niemiłosiernie, a czas spowolnił. Wydawało mi się, że przejście stu metrów zajmuje nam całą wieczność. Przedzieraliśmy się przez duszny, nagrzany Słońcem las i stopniowo opadaliśmy z sił. Byłam przerażona. Po górach chodzę z Kubą od kilku dobrych lat i nigdy, przenigdy nie widziałam go w takim stanie – to zawsze ja byłam tą, która pada pierwsza. Przeszliśmy jeszcze kawałek i dalsza wędrówka przestała mieć jakikolwiek sens.

Zarządziłam przerwę i usiedliśmy pod jakimś drzewem. Kiedy trzęsącą się ręką wybierałam numer do organizatorów, by zapytać, co mam zrobić, Kuba miał już lekkie halucynacje – pomyślał o tym, by gwiazdka, którą widzi, stała się zimniokiem. Marzenie zostało spełnione – zimniok był daleko.

– Musicie dojść na szczyt. Tam dowiecie się, jaki jest wasz kolejny cel – rzekł telefon głosem Basi, a ja się załamałam, bo w tamtym momencie dotarcie na szczyt wydało mi się zupełnie niemożliwe.

Siedzieliśmy w lesie bardzo długo. Było mi już wszystko jedno. Zastanawiałam się, czy będę musiała pierwszy raz w życiu wzywać GOPR, pierwszy raz w życiu testować praktyczne umiejętności udzielania pierwszej pomocy, czy może pierwszy raz w życiu zakopywać zwłoki, jeżeli Kuba postanowi jednak przegrzać się na śmierć. Gdy się ocknął i powiedział, że możemy iść dalej, wstaliśmy i poszliśmy dalej – choć wcale nie wierzyłam mu, że może. Kilka godzin później, robiąc krótkie przystanki co kilka kroków, dotarliśmy w okolice szczytu, gdzie zatrzymaliśmy się na kolejny odpoczynek. Kiedy szukałam w plecaku zimnioka, kątem oka zobaczyłam ruch.

– Kuba! Kuba! Żyjesz?! – potrząsnęłam go za ramię. Jeszcze przed chwilą siedział, a teraz już leżał w trawie.
– Taaa… – Kuba otworzył oczy, a tam tajna policja z Politbiura.

W plecaku nie było zimnioka. Była tylko mroźna zima, halucynacja z niedożywienia i śmierć. Zimniok nadal był bardzo daleko. Takie jest życie.

– Cześć, jesteśmy w Zwardoniu. Mieliśmy się skontaktować, kiedy uda nam się tu dotrzeć – patrzyłam na Kubę i zastanawiałam się, co zaraz usłyszy. – Nie, nie dojdę. Nie mam siły. Justa by może jeszcze mogła iść… Dasz radę iść? – skrzyżowaliśmy spojrzenia. Potrząsnęłam głową. Gdybym się bardzo postarała, to może bym doszła, ale oczywistym było dla mnie, że albo zjawimy się tam razem, albo w ogóle, skoro jesteśmy jednym zespołem. – Aaa, też nie ma siły. No cóż, skoro mamy podjąć jakąś decyzję, to podejmujemy taką, że tutaj zostajemy – Kuba zawiesił wzrok gdzieś w przestrzeni i ze zmęczeniem na twarzy słuchał, co głosem Basi mówi do niego telefon, po czym się rozłączył. – Nie zdaliśmy. Musimy powtarzać INO jesienią. Będzie jeszcze jedna edycja.
– Wtedy pewnie dostaniemy odmrożeń. Hehe – wydało mi się to wtedy bardzo zabawne. I nie tak mało prawdopodobne.

Hehe.

– Dzień dobry! – otworzyliśmy drzwi samochodu, który właśnie zatrzymaliśmy na stopa i wsadziliśmy głowy do środka. – Możemy się zabrać na górę? – zapytałam głupio, bo przecież droga, na której staliśmy prowadziła tylko na górę. Facet przytaknął i wpakowaliśmy się do środka. – Wiemy, że to tylko trzy kilometry, ale jesteśmy już tak strasznie zmęczeni, że każdy przejechany metr nas ratuje, bo wie pan, jesteśmy na takiej imprezie na orientację i tak łazimy od wczoraj, o szóstej trzydzieści wyjechaliśmy z Krakowa, a potem byliśmy w Szczawie i na Gorcu, i w Ochotnicy Dolnej, i w Krościenku nad Dunajcem, i w Szczawnicy, a potem nocą wchodziliśmy na Jarmutę (nikt tam nie wchodzi), zeszliśmy do Szlachtowej, wyszliśmy na Przehybę, poszliśmy do Chatki pod Niemcową, a teraz… A teraz musimy się dostać do Chatki Wątorówki na Obidzy, bo to jest nasz ostatni punkt, który musimy zaliczyć, to nasza druga edycja INO, poprzednim razem, w lecie, dostaliśmy udaru i nie dotarliśmy do celu – wyrzuciłam jednym tchem, relacjonując naszą pasjonującą przygodę.
– Wiecie co? – zamyślił się facet. – Miałem się zatrzymać tutaj, o, gdzie teraz przejeżdżamy, ale podrzucę was na samą górę – uśmiechnął się w lusterku.
– Naprawdę? O matko, ratuje nam pan życie! To już tu? Ale czad! Przecież szlibyśmy te trzy kilometry nie wiem, ile… Dziękujemy i życzymy panu wszystkiego najlepszego! – emocjonowałam się.
– Normalnie też byśmy życzyli… – dodał Kuba.
– …też, ale teraz życzymy tak podwójnie! Dobra karma do pana na pewno wróci! Do zobaczenia na szlaku! – wyskoczyliśmy z samochodu i poszliśmy szukać wejścia do chatki. Była 13:00. Dokładnie 30 h temu wyruszyliśmy z Krakowa.

– Ale jaja, dotarliśmy. I nawet zmieściliśmy się w czasie, bez tej dodatkowej godziny! – Kuba wyszczerzył się.
– I nawet nic nam się nie stało po drodze! – wyszczerzyłam się i ja. Ciągle nie mogłam w to uwierzyć.
– Kurwa, może nie jesteśmy jednak aż tak beznadziejni? Hehe – zastanowił się Kuba.
– Hehe – odparłam.
– Hehe! – zaśmialiśmy się razem, po czym posmutnieliśmy.

Jednak trzeba będzie się uczyć na autokarówki.

* Podziękowania za inspirację zwierzęcą perspektywą dla Tomka!
Fot. Kuba Zajączkowski