wtorek, 13 października 2015

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 3 - Drakula i Transfăgărășan... podobno

foto: motoszkola.pl
12 września 2015 - sobota

Brr... trzeba wstawać. Dalej jest chłodno, wilgotno i w ogóle nic nie zachęca, żeby wyjść spod kołdry. Trzeba się jednak zwlec na śniadanie. Ubieram się w lekko wilgotne cywilne ciuchy - to, co wczoraj było jeszcze względnie suche przez noc naciągnęło wilgoci z tego, co było totalnie mokre. Na korytarzu jest jeszcze zimniej, więc szybko przemykam do sali gdzie mamy śniadanie. Ładuję trochę białka na talerz, łapię średnio ciepłą kawę i niczym room service (rum serwis?) dostarczam komu tam nie chciało się wstać. Wracam, ładuję kolejną porcję, tym razem na swój talerz. Ser wygląda smakowicie, ale okazuje się cholernie słony, więc nie dojadam. Rafał ma przemowę, lekko przerywaną przez Panią Gospodynię. W telewizorni leci prognoza pogody - jest fajnie, ale nie tam, gdzie my jesteśmy. Ustalamy plan, dojadamy śniadanie, staramy się jakoś poprawić grupowe morale, bo lekko nie jest.

Czas zbiórki. Grupowa fotka, pojedynczy zjazd z posesji (tym razem szuterek w dół, zakończony błotkiem) - w moim przypadku całkowicie bezbolesny, więc może z moimi umiejętnościami nie jest tak kiepsko jak myślę, że jest) i jedziemy pod zamek Drakuli.

Nie ma tu żadnego sensownego parkingu, więc każdy parkuje jak potrafi, żeby w miarę nie przeszkadzać i nie łamać przepisów. Ustalamy, że za godzinę ruszamy dalej. Okazuje się, że wejście na zamek kosztuje 30 lokalnych papierów, więc wyłazu ze mnie centuś i tym razem zamku nie zwiedzam - za mało czasu, zęby dobrze spożytkować te trzy dychy. Nie jestem jedyną, która podjęła taką decyzję, więc jest z kim posiedzieć w knajpie przy kawce/coli/ciastku. Przy okazji majstruję z interkomami Piotrka i moim, żeby określić, gdzie jest problem - czy z moim mikrofonem, czy z jego słuchawkami, czy jeszcze z czymś innym. Próbuję sparować zestawy z jakimiś innymi do testów, ale się to nie udaje.




Niektórym udaje się za to co nieco pozwiedzać.






Czas nagli, ruszamy w dalszą drogę. Cześć trasy pokrywa się z tym, co robiliśmy wczoraj po ciemku. Masakra, dopiero teraz widać, jacy wczoraj byliśmy "dzielni". Czasami może lepiej nie widzieć po czym się jedzie, to jest łatwiej, bo nie ma strachu.

Zatrzymujemy się w Campalung. Okazuje się, że Darek ma error z łańcuchem i utknął gdzieś na trasie. Poczekamy na niego na stacji benzynowej. Tam z kolei meldują się Szwagry - Tomek ma error z elektryką w swoim motku i potrzebna będzie operacja cięcia kabli i łączenia ich na nowo. Ja podejmuję kolejną próbę z interkomami. udaje się je połączyć z kolejnym zestawem, Michała. Już wiem, ja słyszę, mnie nie słychać. Ale za to mimo, ze tylko ja sparowałam swój zestaw z Michałowym, to słyszę rozmowy jego i Piotrka. Wynalazek ;)

Po jakimś czasie ruszamy w dalszą trasę. W Curtea de Arges odbijamy na Drogę Transfogaraską. Na początku drogi spotykamy Motoszkołową ekipę i robimy sobie wspólną fotkę.



foto: motoszkola.pl

I jedziemy dalej. Mam nieodparte skojarzenia z Bhutanem - zielono, wilgoć, zakręty - jest malowniczo. Można zapomnieć się w jeździe. Ale trzeba uważać, bo za każdym zakrętem może być ta chwila otrzeźwienia. Wieeelkie stado owiec. I trzeba nagle hamować.

Pogoda jest w miarę dobra. Chłoniemy winkle, choć dla mnie jest ciut za wolno. Trzymam się w ryzach, żeby nie wyprzedzać, bo w końcu jedziemy w grupie.

Dojeżdżamy w koeljne miejsce, gdzie cykam kilka fotek.





I czas ruszyć dalej. Niestety widoczność się pogarsza. A po drugiej stronie przełęczy jest całkowite mleko. Nie widać absolutnie nic, poza zarysem przedniego koła. Wraz z widocznością spada temperatura i entuzjazm, a wzrasta wilgotność i frustracja. Nie tak to miało wyglądać!

W dolinie znowu jest nieco lepiej. Próbujemy znaleźć jakieś miejsce gdzie można zjeść i zapłacić kartą. Bezskutecznie. Jeździmy od miejsca do miejsca. Po drodze Ola gubi przeciwdeszczówkę spod siatki na tylnej części kanapy, ale od czego jest grupa - dowożą prowadzącej zgubę.

W końcu udaje się znaleźć odpowiednią knajpę. Obiad też jest niczego sobie, a wesoły kelner tylko poprawia ogólne wrażenie. Zmieniam mikrofon w interkomie (tak, akurat miałam zapasowy ze sobą ;)) i znowu z Piotrkiem się słyszymy. Super!

Zrywamy się z postoju ciut wcześniej, żeby w miarę sprawnie dotrzeć do Hotelu w Cluj Napoka. Przed nami kawał drogi. Niestety po jakimś czasie natrafiamy na błyskające światełka. To specjalne pojazdy eskortujące nadgabarytową ciężarówkę przewożącą wielkie nie-wiadomo-co. Nie da się ich wyprzedzić, mimo, zę podejmujemy taką próbę w jednym miasteczku - bocznymi dróżkami chcemy wyjechać przed nimi, ale... brakuje nam dosłownie 10 sekund. Piotrek się wciska gdzieś w kolumnę pojazdów, ale strąbiony odpuszcza i czeka na mnie. Na szczęście jadą dość żwawo, więc nawet się bardzo nie wleczemy. Jedziemy tak do momentu, aż pojazdy nie zjeżdżają na bok. Wtedy możemy pojechać trochę szybciej.  Choć i tak nie za szybko - moje beznadziejne światła nie pozwalają na właściwą ocenę przebiegu drogi. Po prostu jej nie widzę i boję się, bo nie ufam w to, że w razie czego zareaguję wystarczająco szybko i przede wszystkim prawidłowo.

Do Cluj-Napoka dojeżdżamy około 22:00. Zmęczeni, ale "cali". Jeszcze tylko wieczorne piffko i narada co do jutra i dalszej trasy w podgrupie "Czarno-Górskiej" ;) No dobra, jeszcze jedno piffko,.. Igor fajnie opowiada o zależnościach rosyjsko-ukraińskich; gdzieś w tle przewija się jakiś smutek, że jeśli chodzi o Rumunię, to w zasadzie "byłoby na tyle" i trzeba się rozstać z częścią ekipy...


Przejechane: 439 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz