niedziela, 6 września 2015

[51] Dziki (prawie) zachód: o kradzieży, policji i kotletach

- Do Włoch. Jadę do Włoch.
- To rozumiem, że możemy z tobą?
- Zrobię porządek z tyłu i wskakujcie.
Tak poznajemy Pablo: pół Włocha – pół Hiszpana, mieszkającego do 18. roku życia w Ekwadorze. Jeden strzał przez całą Słowenię – los chyba postanowił wynagrodzić nam węgierskiego pecha. Mimo że Pablo jedzie do Verony, decydujemy się wysiąść pod Wenecją. Ku naszej uciesze jest tam duża stacja benzynowa, a na niej oczywiście polscy kierowcy tirów. Idziemy na krótki rekonesans z nadzieją, że któryś z nich jeszcze dziś jedzie dalej, jednak na marne.
- My już dzisiaj stoimy, ale do Wenecji blisko, z buta jakieś 40 minut. Musicie tylko przejść o tam przez ogrodzenie, a potem przez takie krzaki wzdłuż pola kukurydzy, a jak droga się skończy to będzie wiadukt, potem znów przez pola pod lasem i już będziecie w Mestre, a z Mestre jeździ autobus do Wenecji, tej na wodzie. Może wam się jeszcze dziś poszczęści.
droga do Mestre

Jeśli kiedykolwiek byłeś w dupie, a potem magicznym sposobem szczęście zaczęło sprzyjać ci aż podejrzanie za bardzo, na pewno znasz stan, który teraz opiszę. Stan, w którym nie obchodzi cię fakt, że twoje położenie właściwie nie jest tak idealne jak mogłoby się wydawać – cieszysz się po prostu, że cokolwiek się zmieniło, że jesteś w innym miejscu; zupełnie nie szkodzi, że wciąż nie masz gdzie spać, żar leje się z nieba mimo nie najwcześniejszej godziny i okrutnie chce ci się pić, a na kolejnych kilka kilometrów marszu polem kukurydzy z 15 kilogramami na plecach zostało ci ledwie pół butelki wody. Nasza rozmowa przez dłuższy czas ogranicza się do
- Kurde Aga, jesteśmy we Włoszech!
- Wiem, czaisz? Jesteśmy pod Wenecją, a byłyśmy w dupie!
- WE WŁOSZECH!!!
Jestem pewna, że wtedy gdzieś wysoko nad naszymi głowami wisiał komiksowy dymek o treści: one jeszcze nie wiedzą…

Docieramy do Mestre – „lądowej” części Wenecji, gdzie wsiadamy w autobus jadący do części właściwej, czyli tej mokrej, romantycznej i podobno śmierdzącej.


Jest ukrop. Jak okaże się dwa tygodnie później, jest do chyba najgorętsza noc jaka nas spotkała. Temperatura nie schodzi poniżej 28 stopni, za to z nas po godzinie dreptania w kółko wąskimi uliczkami schodzi zapał i adrenalina. Mam wrażenie, że kręcimy się wciąż w tym samym miejscu, każdy róg i mostek wygląda dla mnie identycznie. Robi się lepiej w momencie, kiedy spełniamy żądanie żołądków o uzupełnienie kalorii , po czym podejmujemy męską decyzję – skoro teraz, w nocy (a jest już około 24) jest tak niesamowicie gorąco, to w ciągu dnia będzie jeszcze gorzej, nie wspominając już o ilości turystów. Zwiedzimy ile damy radę teraz, a na rano zostawimy sobie plac Świętego Marka i ruszamy w dalszą drogę.

Zwiedzanie kończy się początkowo podświadomym, a później uporczywym szukaniem odpowiedniej miejscówki na spanie. Ciężko jednak cokolwiek zdziałać w mieście, gdzie występuje prawie jedynie beton i woda. Krzaczasty i sympatycznie wyglądający park okazuje się być zamkniętym, a przytulny kącik pod mostem został już wcześniej zajęty przez bezdomnych. Cóż zrobić, trzeba wrócić do korzeni – dworzec. Zamknięty, ale przed nim śpi mnóstwo ludzi z walizkami i plecakami, więc chcemy zlać się z tłumem i przespać chociaż kilka godzin. Na siłę wchodzimy do śpiworów, choć przy takiej temperaturze nie jest to najłatwiejsza rzecz na świecie, jednak ze względu na nerki z dokumentami i kasą nie chcemy ryzykować. Zasypiamy momentalnie.
Jakieś 1,5 godziny później budzi nas głos ochroniarza, prawdopodobnie krzyczącego, że musimy stąd iść. Budzi w ten sposób wszystkich koczujących. Nam natomiast rzuca się w oczy, że bardzo blisko, właściwie ramię w ramię obok nas leży i śpi facet, a pod tyłkiem ma cały stosik naszych rzetelnie noszonych przy plecaku… kartonów. Z powodzeniem mógł okraść nas z czegoś bardziej użytecznego – prawdopodobnie byśmy tego nie zauważyły. No ale z dwojga złego…
Dosypiamy jeszcze godzinę w dworcowej poczekalni, bierzemy porządny prysznic w dworcowych umywalkach i po solidnym śniadaniu bierzemy się ponownie za zwiedzanie.


Po pierwsze: Wenecja jest naprawdę mocno przepełniona turystami.
Po drugiej: wcale nie śmierdzi aż tak bardzo.

Warto ją zobaczyć. Zgubić się w wąskich uliczkach, w których czasem miałyśmy problem zmieścić na szerokość plecaki. Wwąchać się w zapach świeżej kawy parzonej na każdym rogu i poobserwować ludzi przysiadających w małych kawiarenkach z filiżanką i gazetą, sprawiających wrażenie, jakby nigdzie się nie spieszyli. Turyści pędzą, z punktu A do punktu B, a dla tubylców czas każdego ranka na chwilę się zatrzymuje.



 moje ulubione - pies Kapitan!


Po jakichś dwóch godzinach mamy dość upału, hałasu, ludzi i wszystkiego. Niespiesznie łapiemy autobus z powrotem do Mestre, gdzie mamy naprawdę szczere chęci znaleźć sklep – jedzenie powoli nam się kończy. Jednak będąc we Włoszech trzeba pamiętać, że sjesta rzecz święta. Siadamy więc w cieniu jakiegoś budynku, na samym środku chodnika i jemy obiad w postaci marnych resztek bagietki i konserwy sprzed dwóch dni. Gdy kończy nam się cień (wspominałam już, że cienie we Włoszech strasznie szybko uciekają?), szukamy drogi powrotnej przez pole kukurydzy na naszą stację benzynową.

Spotykamy na niej zaledwie jedną polską ciężarówkę. Zagadujemy i niestety dowiadujemy się, że kierowca stoi już prawie dobę czekając na załadunek – jeśli do 16 nie dostanie zlecenia, pojedzie najwcześniej następnego dnia. Postanawiamy więc czekać na kolejne tiry, jako że ruch osobówek na stacji nie jest szczególnie duży. Siadamy w cieniu i nawet nie zauważamy kiedy mijają kolejne godziny. Parę minut po 16 przychodzi do nas kierowca, z którym rozmawiałyśmy wcześniej.
- I co dziewczyny, nic nie jedzie?
- No nie jedzie.
- Czyli co, pijemy piwo? A tak w ogóle to Robert jestem.
Jak trzeba pić to co poradzić. Zmieniamy nasz cień na cień robiony przez ciężarówkę Roberta i na miłych rozmowach mija nam całe popołudnie. Wieczorem całkowicie bezpardonowo rozbijamy namiot na trawie tuż za samochodem i jak padamy, tak śpimy niemal 10 godzin.

nasz nocleg na stacji i ja-modelka
Rano wcale nie jest lepiej. Ruch na stacji jest prawie żaden. Robert podaje nas na CB średnio co 10 minut, a my w międzyczasie machamy kartką, plotkujemy, jemy we trójkę chyba najpyszniejszego na świecie arbuza, znów plotkujemy, bijemy się z upierdliwymi i wszędobylskimi mrówkami i liczymy ugryzienia po komarach. Po jakichś 7 godzinach takiego bezczynnego wegetowania na stacji pojawia się dwójka węgierskich autostopowiczów, dwóch chłopaków. Zagadują, przysiadają się i o ile przez pierwszych kilka minut jest całkiem miło, tak przestaje być w momencie, kiedy na dobre rozsiadają się obok nas i próbują łapać stopa. Tuż obok nas. Ciężko przychodzi im łapanie aluzji – rozumieją, że powinni sobie pójść dopiero, gdy mówimy im to wprost.
Robert wciąż co parę minut podaje nas na CB. Robi się po 16, kiedy nagle słyszymy wołanie:
- Dziewczyny! Odezwał się chłopak na radiu, jedzie pod Bolonię, może tu zjechać i was zabrać. Chcecie?
Po dobie spędzonej na stacji chcemy gdziekolwiek.

Na tej stacji pod Wenecją (która jak później się okazało, była zupełnie nie z tej strony, w którą chciałyśmy docelowo jechać) ma miejsce początek kolejnej historii pod hasłem „poznaj dobroć polskich tirowców – zaprzyjaźnij się z nimi, a na pewno nie zginiesz”. Z Michałem faktycznie docieramy pod Bolonię. Na nasze nieszczęście, jest piątek wieczorem, a w okresie wakacyjnym we Włoszech tiry mają zakaz jeżdżenia w weekendy; wyjątkiem są chłodnie. No ale Michał niestety przewozi meble.
- Ale nie martwcie się, może uda wam się coś złapać rano, a jak nie to też nie zginiecie, weekend na parkingu to fajna rzecz, chłopaki się pewnie zaraz zjadą, obiad zrobimy, lubicie schabowe, no nie? Ogórki kiszone też mam, dobre, domowe.
Chwilę później faktycznie zjeżdżają się kolejne ciężarówki. Obok nas staje Paweł, a chwilę później do towarzystwa dołącza Kamil. Natomiast Michał faktycznie wyciąga z lodówki ziemniaki, ogromne kawałki schabu na kotlety i ogórki.

po lewej Paweł i jego ciężarówka, po prawej Michał
ze swoją, na dole ja z kotletami

Gdyby ktoś wcześniej tego dnia – lub wcześniej kiedykolwiek – powiedział mi, że będę kiedyś obierać ziemniaki i panierować kotlety na środku parkingu przy stacji benzynowej, między dwoma tirami, i że ten niedosolony obiad będzie jednym z pyszniejszych, śmiałabym się głośno i długo.
Na stacji pod Wenecją wspominany wcześniej ciąg alkoholowy w postaci darowizn od nieznajomych kontynuował Robert, natomiast tutaj dostajemy najpierw piwo od Michała, a później wino od Kamila. Wino, które jest najlepszym musującym, owocowym i tanim smakiem jakiego próbowałam kiedykolwiek.

Rozmawiamy pół nocy, śmiejemy się do łez. Po północy na parkingu zaczyna brzmieć głośny rechot – dziesiątki małych żab skaczą na każdym możliwym kawałku trawy wokół. Początkowo planujemy rozbić namiot na betonie między samochodami naszych kolegów, jednak w związku z chodzącą gdzieś wokół burzą, decydujemy się spać w pustej naczepie Pawła.

A rano szóstego dnia Magda z Agnieszką biorą w końcu prawdziwy, normalny prysznic!

Żegnamy się z tirowcami i siadamy przy wyjeździe ze stacji. Całkiem szybko udaje nam się złapać pana jadącego do Rimini, jednak decydujemy się wysiąść wcześniej, za Bolonią. Uparcie próbujemy kierować się w stronę Francji, ale mimo że wiele aut się zatrzymuje, nikt nie jedzie w naszym kierunku. W końcu uzgadniamy, że może niegłupią opcją jest jechać do Rimini – średnio co drugi kierowca udaje się właśnie tam. Dosłownie chwilę po podjęciu decyzji zauważam autokar na polskich numerach. Machamy flagą jak porąbane, a kierowca patrzy na nas, robi oczy jak pięć złotych i żegna się, po czym zatrzymuje. Biegnę.
- Dzień dobry!
- Dzień dobry, dziewczyny, na miłość Boską, co was tu, gdzie, tak daleko…
- No tak wyszło, a dokąd pan jedzie?
- Jadę po chińczyków. Do Rzymu.
Patrzę na Agnieszkę. Bez słowa wsiadamy.
Do Rzymu mamy 400 kilometrów. Przez pierwszych 150 żywo rozmawiamy, jednak później sen bierze górę. Budzimy się jakieś półtora godziny później.
Widoki robią się coraz piękniejsze. Wokół góry usiane małymi domkami oraz malownicze mosty. Dojeżdżamy do bramek zjazdowych na autostradzie; jesteśmy coraz bardziej podekscytowane, bo do Rzymu zostało 40 kilometrów! Kierowca wkłada do automatu bilet, szlaban się otwiera, przejeżdżamy na drugą stronę i…

Zatrzymuje nas policja.


cdn.

Krótka wskazówka jak uciąć wszystkich możliwych na zdjęciu,
czyli nieudolne selfie zrobione przez Michała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz