sobota, 29 sierpnia 2015

Expert - podejście drugie - Powrót w dwóch aktach

20 czerwca 2015 - sobota
21 czerwca 2015 - niedziela

Prognozy na sobotę nie są optymistyczne. W górach ma padać śnieg. Zresztą - to co widzę za oknem zdecydowanie tego nie wyklucza. Jest szaro, buro i leje. Brrr. Odechciewa się jechać, a przede mną prawie 700 km.

Po śniadaniu zaczynam zbiórkę Niespiesznie. Może się rozpogodzi. Przeparkowuję motocykl, żeby jego tył stał pod dachem. Da to jako taką ochronę przed deszczem przy pakowaniu bagażu na moto. Nie ma nic gorszego niż zapak w deszczu.

Dalej leje, ale raz kozie śmierć. Nie ma złej pogody - są tylko źle ubrani motocykliści. I tak przemokną mi rękawiczki. Żegnam się z Chlorami, obiecuję, że jak dojadę to się zamelduję. Wsiadam na moto, wciskam starter i nic. Cholera. Co jest? Wszystko powinno być OK, więc czemu nie działa? Wciskam jeszcze kilka razy i zaskakuje. Kurcze, trzeba się temu przyjrzeć. Mam nadzieję, że nie utknę gdzieś na trasie z powodu braku możliwości uruchomienia moto.

Cały czas pada. Tuż przed Czechami zatrzymuję się na stacji benzynowej i tankuję. Podchodzi do mnie gość, wyglądający jak lokalny żulek, ale płynnie mówi po angielsku, opowiada historię swojego motocyklizmu i życzy mi szerokiej drogi.

Pogoda jest fatalna i mam szczerą chęć jechać prosto do domu, a nie gdzieś gdzie będą warunki polowo-biwakowe. Mokre moto-ciuchy w takich okolicznościach to mocno niewygodny pomysł. Ale obiecałam. Nie wycofam się. Nie wystawię bratniej duszy...

W Czechach bawię się z deszczem w chowanego. Co wyschnę, to znowu zaczyna padać. Kilka ulew udaje mi się ominąć, ale kilku nie. Co gorsza - w połowie drogi zamaka mi nawigacja. Całkowicie przestaje reagować na dotyk. Na matrycy widać zaciek. Niech to szlag - gwarancja skończyła się miesiąc temu :( Na szczęście - jakoś tak się "zrestartowała", że wyświetla ostatnią zaplanowaną trasę, więc dam radę. A po drugie - odpalam NaviExperta w telefonie, więc zumo nawet nie jest mi potrzebne (choć z ładowaniem telefonu w czasie deszczu łatwo nie jest, bo jednak na gniazdo zapalniczki padają krople deszczu...


Im bliżej Polski tym trasa jest ładniejsza. Bardziej malownicza. A Polska naprawdę jest ładna. Z granicy wysyłam Piotrkowi kontrolną wiadomość z informacją, o której będę, ale nie doczekuję się na odpowiedź.

W końcu dojeżdżam do Złotoryi. Melduję się w umówionym miejscu, dzwonię, ślę SMSy... Nic.. No to smaruję łańcuch, odpoczywam, dojadam jakieś kabanosy. W końcu jest, obudził się, albo nie do końca, bo oczy lekko zaspane... Więc tak wygląda przygotowanie do biegu? ;)

Rozlokowuję się, przebieram w cywilne ciuchy, idziemy do sklepu po jakieś piffko, a następnie przejść się po okolicy, przy okazji sprawdzając jakie ciekawostki i przeszkody są na trasie biegu. Ostatecznie dokujemy się na moście, gdzie gadamy, gadamy gadamy... do bardzo późna i wyczerpania zapasów, które ze sobą przynieśliśmy.


W niedzielę pogoda nie jest lepsza. Zimno i pada. Piotrek odpuszcza bieg, bo nie ma ochoty brodzić w błocie przy takiej temperaturze. No pięknie, to przyjechałam tu "po nic" ;)

W końcu jednak trzeba pomyśleć o powrocie do domu. Nie pada, więc pakowanie jest w miarę sprawne i nieuciążliwe. Razem jedziemy do Wrocławia, tam rozdzielamy się i każde z nas rusza w swoją stronę. Dwie i pół godziny później jestem w domu.

Kolejny udany wyjazd, kolejny szczęśliwy powrót. Teraz trzeba tylko zająć się sprzętem - nawigacja, starter, czas też wymienić napęd i klocki z tyłu... I pomyśleć o kolejnym wyjeździe :)



Przejechane: 1049 km (671 + 378)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz