poniedziałek, 24 sierpnia 2015

[50] Dziki (prawie) zachód: o tym dlaczego nie warto planować

Czas: 10-22.08
Dystans: ok. 4000 km
Hajs: ok. 110 €

Od dłuższego czasu wszyscy pytali: to dokąd w końcu jedziecie? „Gdzieś na zachód, może Francja” – odpowiadałyśmy obie. Miałyśmy kierować się w stronę Czech, potem Niemiec, a potem gdzie wyjdzie.

Lądujemy w Barwinku. Dlatego, że początek jest trudny – dużo czekania, podwózki po kilka kilometrów. Za to po przekroczeniu granicy ze Słowacją udaje nam się złapać tira aż do Miskolca. W ten sposób poznajemy pana Jurka, a przez CB jego kolegę - pana Janka. Pod Miskolcem obaj panowie zaczynają szukać nam transportu na dalszą drogę.
- Panowie, jedzie któryś w stronę Francji? Dwie dziewczyny do zabrania.
- Cześć Jurek!
- O, cześć Marcin! Jedziesz na Francję?
- Nie jadę, ale powiedz dziewczynom, że jadę do Istambułu i jeśli chcą, to mogą się zabrać.
Patrzymy na siebie porozumiewawczo. Kebab prosto z Turcji? Taka oferta tuż po wyruszeniu? Brzmi idealnie! Już prawie mówimy „tak, jedziemy do Istambułu”, kiedy Agnieszka przypomina o głośnych ostatnio zamieszkach w Turcji. Innym razem.
Wysiadamy na całkiem porządnym parkingu przy autostradzie; takim z ubikacją i dużą ilością krzaków, za którymi z powodzeniem można rozbić namiot. Właściwie od początku jesteśmy na to nastawione, więc niespiesznie robimy kanapki, a ja odkrywam zabawną rzecz – duża paczka chusteczek nawilżanych, które kupiłam na wyjazd okazuje się dużą paczką jednorazowych woreczków na brudne pieluchy o zapachu świeżej pieluchy. Gdyby w tamtym momencie ktoś zapytał co z nimi zrobię, odpowiedziałabym, że na pewno się nie przydadzą. A jednak.

Siadamy przy wyjeździe z parkingu, by być chociaż odrobinę widoczne z autostrady i leniwie machamy kciukami, właściwie bardziej dla poczucia, że nie siedzimy bezczynnie niż dla faktycznego złapania kogokolwiek. Zajęte rozmową ledwo zauważamy zjeżdżającą nagle gwałtownie z autostrady na pobocze ciężarówkę. Węgierski kierowca pokazuje, żebyśmy wsiadały, jedzie w stronę Budapesztu i chętnie nas zabierze. Niestety, jedyny język w jakim mówi to węgierski, więc bardzo ciężko nam się dogadać. Zresztą, rozmowa byłaby bardzo trudna, bo z głośników non stop leci dziwne i bardzo głośne techno. Szybko wnioskuję, ze kierowca musi mieć adhd. Nie potrafi usiedzieć za kierownicą i skupić się tylko na jeździe – co chwilę rozmawia przez telefon, jeśli akurat tego nie robi to gra w jakieś telefonowe gry, w międzyczasie tańczy (!) w zabawny sposób. Staramy się jednak nie narzekać – w końcu mamy podwózkę.

Po jakichś 2 godzinach jazdy zatrzymujemy się nagle tuż przed rozjazdem na środku autostrady, a kierowca pokazuje nam kierunek na Budapeszt, tłumacząc, że on jedzie w prawo. Na nic zdają się nasze tłumaczenia, że Budapeszt był tylko kierunkiem odniesienia i wcale nie chcemy tam jechać. W końcu załapuje, że chcemy jechać z nim dalej, co kwituje słowami: „OK. Problem, car, serwis. OK?”. No chyba OK.
Jedziemy do tego nieszczęsnego serwisu, gdzie spędzamy godzinę. Po powrocie do samochodu kierowca znów wykonuje telefon. Krzyczy do niego, po czym podaje Agnieszce słuchawkę mówiąc: „English”. To jego brat, który faktycznie mówi po angielsku i tłumaczy nam, że kierowca jedzie nad Balaton. Idealnie! Żadna z nas nigdy nad Balatonem nie była. Ruszamy więc w drogę, a my obie szybko zasypiamy.
- Fonyod! Fonyod! Balaton! – budzi nas krzyk kierowcy. Patrzę na zegarek – 2.00 w nocy. Nie do końca obudzone dziękujemy i wysiadamy. Chcemy jak najszybciej znaleźć miejscówkę do spania, jednak okazuje się to nie takie proste. Sporo terenu przy samym jeziorze to prywatne posesje, a nie mamy najmniejszej ochoty robić sobie problemów. Na szczęście okazuje się, że blisko jest dworzec PKP, a przy nim ładne i wyglądające na wygodne podwórko wysypane żwirem. Bez dłuższego namysłu rozwijamy karimaty za krzakiem, tuż przy torach.


Budzą nas śmiechy kolejnych przechodniów. Niespiesznie wstajemy, ogarniamy się w dworcowej toalecie i jemy śniadanie. Chcemy szybko dostać się na autostradę i złapać kogoś jadącego w przeciwnym kierunku niż ten nieszczęsny Budapeszt. Zatrzymana para podwozi nas kilka kilometrów, do wjazdu na autostradę i wysadza pod samym komisariatem policji. Tam próbujemy łapać stopa przez kolejne dwie godziny, po czym zgodnie kapitulujemy. Słońce praży mocno jak w Afryce, jest chyba z 40 stopni, a ramiona już po pół godzinie stania zaczynają nas parzyć. Podejmujemy decyzję, że lepszym wyjściem jest wrócenie nad jezioro i tam przeczekanie w cieniu największego upału. Tak robimy.
Fonyod to turystyczna miejscowość, jednak na pewno nie zatłoczona. Nad wodą jest spokojnie i w miarę cicho, co w połączeniu z miłym i chłodnym cieniem szybko mnie usypia. Budzę się po dwóch godzinach ze spuchniętą twarzą – jakiś złośliwy insekt uznał, że świetnym żartem będzie ugryzienie mnie w wargę.


Udaje nam się złapać stopa do miejscowości położonej 10 km dalej. Stamtąd decydujemy się na pociąg do kolejnej większej miejscowości, bo przecież bez sensu jest utknąć kilkaset kilometrów od domu. Idziemy na dworzec, gdzie kupujemy bilet i szukamy peronu, żeby przekoczować na nim do czasu odjazdu.
Na peronie zauważamy trójkę chłopaków z wielkimi plecakami, a że - jak to działa w podróży - swój zawsze swojego zaczepi, zagadujemy. Poznajemy dzięki temu pół Chińczyka – pół Japończyka, który wychował się w Anglii, a mieszka w Hongkongu, Francuza oraz Niemca, który chyba nie pała do nas zbytnią sympatią, bo usilnie stara się nas ignorować, a podczas rozmowy bez przerwy dłubie w nosie. Niemniej jednak dworcowa znajomość rozpoczyna dziwny ciąg alkoholowy towarzyszący nam przez cały czas trwania podróży.
- Hej dziewczyny, a chcecie może wino?
- ?
- Mamy butelkę wina i jakoś nie możemy go wypić, więc damy wam w prezencie.
- Jest zatrute, zepsute czy o co chodzi?
- Jest chyba w porządku, po prostu nie jesteśmy fanami wina.
Ta sytuacja powoduje lawinę. Od tej pory alkohol od obcych ludzi dostajemy niemal codziennie.

Przyjeżdża nasz pociąg, więc żegnamy się z nowymi znajomymi i wsiadamy. Stacja końcowa – Nagykanizsa. Na dworcu w tym mieście znów spotykamy podróżników, tym razem dwójkę młodych Francuzów, którzy zagadują nas pytaniem gdzie zamierzamy spać.
- Pewnie tutaj na dworcu, mają chyba jakąś poczekalnię, idziecie z nami?
Wyglądają na przestraszonych, ale ruszają z nami. W momencie kiedy rozkładamy karimaty w dworcowej poczekalni, wchodzi do niej dwójka pracowników stacji i pokazują, że musimy wyjść, bo poczekalnia zostanie zaraz zamknięta. Francuscy towarzysze przestraszeni zwijają manatki i postanawiają iść w stronę centrum miasta w poszukiwaniu hostelu. My jesteśmy na to zbyt leniwe (i zbyt biedne)  – przenosimy się z karimatami kilkanaście metrów dalej, przed drzwi poczekalni i kładziemy się po prostu pod ścianą na peronie. Ze stojącego przy nim pustego pociągu wychyla się jakiś ochroniarz czy konduktor i mruga do nas porozumiewawczo, pokazując na migi, że możemy spać spokojnie, że on tu będzie pilnował porządku. Nie musi powtarzać tego po raz drugi.


Rano szybko zbieramy rozrzucone rzeczy i chcemy ruszać w stronę wylotówki. Idziemy jeszcze standardowo do dworcowej łazienki trochę się ogarnąć. Zaspana i nie do końca przytomna inteligentnie stwierdzam, że muszę umyć stopy, toteż balansując gdzieś między ścianą a drzwiami pakuję nogę bezpośrednio do umywalki. Gdy stoję tak z kończyną niemalże wyżej głowy, do toalety wchodzi jakaś kobieta, prawdopodobnie pracująca na dworcu i zaczyna mnie ochrzaniać. Tak przypuszczam, bo właściwie równie dobrze może pytać o przepis na barszcz z uszkami; cała jej węgierska wypowiedź brzmi dla mnie jak „ege szege buraki”, a kobieta ma zupełnie w nosie to, że co chwilę mówię jej to po polsku, to po angielsku, że naprawdę nic nie rozumiem.
Po tym burzliwym poranku w łazience znajdujemy drogę w stronę wylotówki. Po przejściu może kilometra zauważamy na sporym kawałku zieleni tuż przy chodniku dwie osoby z wielkimi plecakami, które zwijają namiot. Machamy im z daleka, oni odmachują, po czym krzyczą:
- Hej, chcecie może kawę?
Bez zastanowienia skręcamy w ich stronę. Kawa to zawsze rzecz, której najbardziej brakuje podczas podróży.
Dostajemy po dużym kubku pachnącego napoju i zaczynamy rozmowę, która właściwie koncentruje się wokół rozłożonej na mokrej jeszcze trawie mapie Europy. Nasi nowi znajomi są z Francji i okazuje się, że zawsze bardzo chcieli odwiedzić Kraków, więc od razu wymieniamy się kontaktami. Dwie kawy później żegnamy się i wracamy na trasę w stronę wylotówki.


Węgry to naprawdę miły kraj. Ładny, zadbany i czysty, ludzie są przesympatyczni i bardzo pomocni. Jedyne „ale” to ich niezbyt piękny język i fakt, że niewielu Węgrów mówi po angielsku. Nie chcę mówić, że łapanie stopa na Węgrzech również jest beznadziejne – może po prostu mamy pecha? Za to jakiego porządnego … Kolejni kierowcy podwożą nas dosłownie po kilka kilometrów. Oczywiście, każdy kilometr jest na wagę złota, szczególnie gdy z nieba leci żar parzący niemiłosiernie w głowę, w twarz, bijący od asfaltu. Jednak gdy kolejna osoba wysadza nas na środku drogi bez pobocza i kawałka cienia, stajemy się nieco poirytowane. Idziemy w końcu spory kawałek pod górkę, żeby znaleźć choć odrobinę chłodniejsze miejsce na przeczekanie największego upału. Na szczęście za górką są dwa przystanki autobusowe – jeden po stronie, w którą jedziemy, drugi po przeciwnej. Jako że właśnie ten przystanek po złej stronie jest w całości schowany w cieniu, robimy bardzo niemądrą rzecz – próbujemy złapać stopa w naszą stronę siedząc po stronie przeciwnej. Wbrew pozorom okazuje się to nie takie głupie i niektórzy się nawet zatrzymują, jednak nigdy nie jadą do Słowenii. W końcu zatrzymuje się starsza kobieta.
- Dokąd jedziecie dziewczyny?
- Do Słowenii, a pani?
- Mieszkam na Słowenii i będę tam jechać, ale dopiero za godzinę, bo teraz jadę coś załatwić. Jeśli nadal będziecie tu siedzieć, to was zabiorę.
- Super, dziękujemy!
- Nie ma problemu. Skąd jesteście? Z Danii?
- Eeee… Nie, z Polski.
- Aha. Ja z Kanady. Do zobaczenia później!
Idziemy trochę na łatwiznę i postanawiamy poczekać na panią ze Słowenii. Po godzinie faktycznie przyjeżdża. Wszystko byłoby idealnie kolorowe, gdyby nie fakt, ze ma bardzo mały, dwuosobowy samochód. Koniec końców, Agnieszka zajmuje miejsce pasażera, a ja siedzę razem z naszymi plecakami w bagażniku.
Nasza pani kierownica okazuje się bardzo sympatyczna. Opowiada trochę o swoich podróżach i miejscach, w których mieszkała. Wysadza nas na dużej stacji benzynowej tuż za granicą, życzy szczęścia i udanej podróży i prosi, żebyśmy na siebie uważały.

Korzystamy z okazji, że jesteśmy na stacji i kupujemy chleb, który jest zdecydowanie za drogi w stosunku do swojej wielkości, uzupełniamy puste butelki wodą, piszemy na kartce „ITALY” i stajemy na wyjeździe ze stacji. Widocznie Słowenia decyduje się zadośćuczynić nam pecha doświadczonego na Węgrzech, bo zatrzymuje się przy nas trzeci wyjeżdżający samochód. Podchodzę do okna – w środku siedzi nagi od pasa w górę i całkiem przystojny kierowca.
- Cześć, dokąd jedziesz? – pytam.
Twarz chłopaka jaśnieje w uśmiechu.

cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz