Upał jakby zelżał. Jest 18 stopni, co jak na styczeń jest przyzwoitą temperaturą... ale... Po dawce czterdziestostopniowych upałów to jest trochę mało... Nie ociągamy się z jazdą, bo czasu dalej za mało, a kilometrów jeszcze trochę. I czeka nas jeszcze jedna granica, a, jak to w Afryce, może wcale nie pójść łatwo, choć teoretycznie wjeżdżać będziemy do najbardziej "cywilizowanego" kraju. W każdym razie - sypiemy, sypiemy, sypiemy, jakby to Krzysiu powiedział... Gdy robi się zbyt chłodno zatrzymujemy się na lekkie ogrzanie rąk... W końcu nie każdy ma grzane manetki...
Po pierwsze primo - musimy poczekać na całą ekipę - droga poszła nad wyraz sprawnie, i może wciśniemy jeszcze jeden punkt do planu, skoro "i tak tu jesteśmy". Po drugie, w GSie Andrzeja w tylnej oponie jest gwóźdź i trzeba się z nim rozprawić. Robimy więc operację "kołeczek". Operacja umieszczenia kołka w gumie kończy się sukcesem, ale powoduje całkowity brak powietrza oponie. Niestety kompresory którymi dysponujemy (mój i Neno) właśnie wyzionęły ducha, a Hubert ze swoim jeszcze nie dojechał. Poza tym mamy wątpliwości, czy taki mały da radę napompować koło od zera, one raczej do dopompowania są lepsze... Próbujemy więc zatrzymać ciężarówki - one często są samowystarczalne. W końcu jedna użycza nam swojego kompresora, pompując krótkim psyknięciem koło do 6 atm. Zalecam też dmuchnięcie Kostkowi w przednia oponkę, bo i tam powietrza jest mało (tak, ja wiem, że tylko na dole i w sumie da się jechać ;)) - jeden "psiuk" i są 4 atm. Trzeba trochę spuścić...
W międzyczasie zajmujemy się "wszystkim i niczym". Ja robię typowe dla Mauretanii fotki - piach, wielbłądy i śmieci.
Robimy też zakupy w pobliskim sklepiku - coś do picia i hit: biszkoptowe "guziczki" - małe okrągłe ciasteczka za śmieszne pieniądze. Piotr chce kupić tez coś innego. Na migi i po Polsku tłumaczy sklepikarzowi co chce: takie długie, do jedzenia, co baby w koszach na głowach noszą... Krzyś i ja jesteśmy świadkami tej gry w kalambury. To najbardziej pokrętny opis jaki słyszałam! Powoduje to atak śmiechu i dłuuugo nie możemy się uspokoić. Zgadniecie o co chodzi?
Dojeżdża reszta i ustalamy - jedziemy do Nawazibu (Nouadibou) oglądnąć cmentarzysko okrętów.
W miasteczku tankujemy i przy okazji pytamy lokalesów o drogę do statków. Niestety podobno posprzątali już prawie wszystko i jest do oglądnięcia tylko jeden, na Cap Blanc. Podczas gdy ekipa tankuje, ja przyuważam na przeciwko lokal krawiecki - idę zapytać o niebieski materiał, ale nie ma na sprzedaż - tylko usługa szycia... szkoda.
Nie mamy szczęścia tez z wrakami. Tam, gdzie mają być nie możemy dojechać - raz natrafiamy na port, innym razem droga jest zamknięta i, co gorsza, nieprzejezdna, a z kolejnej zawraca nas żandarmeria.
Udaje się jednak zlokalizować miejsce, gdzie są 3 mniejsze wraki. Zjeżdżamy tam. Piotr się zakopuje w piachu. Hubert nawet nie próbuje wjeżdżać i idzie te kilkaset metrów na piechotę. Widząc tę akcję tez mi się odechciewa walczyć, ale Krzyś, który przejechał znalazł lepszą drogę z drugiej strony, więc korzystam (i Andrzej też) z tej opcji. Jest tylko jedna łacha niemiłego miałkiego piachu, poza tym całkiem przyzwoita droga z "miłego" tj. twardego piachu.
Czas nagli, więc wracamy. Andrzej i ja zrywamy się ciut wcześniej - on zatankować, ja poszukać sklepu z niebieskim materiałem. Niestety mamy pecha - jest przerwa na modlitwę i wszystko jest pozamykane. Dojeżdżają Neno i Krzyś. Brakuje Piotra, Huberta i Misia-Szofera. Nie zauważyli jak reszta odjeżdżała? Krzyś cofa się po nich, ale dość szybko się znajdują. Ja w tym czasie sprawdzam co w sklepikach piszczy, bo właśnie je otwarli, ale niestety - wszędzie to krawcy. Skąd oni kurde biorą ten materiał???
Zrobiło się trochę późno, więc gnamy na granicę. Mauretańską przekraczamy o dziwo bardzo sprawnie. Gdzie jest haczyk? Załatwiając papiery poznajemy Davida - Słoweńca, który na swojej tenerce chce objechać Afrykę dookoła, potem zahaczyć o Bliski Wschód... i ten ciut dalszy też i wrócić do domu. Jego losy można śledzić tu: http://www.adventure-homeless.com i tu: http://www.facebook.com/Adventure.homeless.David.Cafuta
Przejeżdżamy kilkukilometrowy pas ziemi niczyjej. Bułka z masłem. A w tamta stronę to przeciez była masakra! Jednak umiejętności jazdy w offie poszły w górę :)
W końcu mamy podjechać pod budkę celników. Andrzej podjeżdża tak niefortunnie, że celnicy momentalnie interesują się jego dogońskim mieczem przytroczonym do motocykla. No i się zaczyna, że to broń, że nie można wwieźć bez stosownego zaświadczenia od sprzedawcy. Na nic tłumaczenia, że to pamiątka... Znajdujemy sympatycznego celnika, który odprawiał nas "w tamtą stronę" i prosimy go o wstawienie się za nami... ale jest jeszcze gorzej - on idzie z tym do jakiegoś naczelnika... W efekcie miecz zostaje skonfiskowany, a Andrzejowi zostaje na pamiątkę świstek papieru potwierdzający przepadek miecza. Na szczęście drugie ostrze i kilka mniejszych sztyletów i pochwa zostają "niezauważone".
Pada też pytanie - czy ktoś inny przewozi jakiś miecz. Ależ skąd! Ani ja ani Krzyś nie przyznajemy się co mamy w bagażu bo widzimy czym to grozi. Ok, nie mamy. To zapraszają nas do "rentgena" - będą skanować motocykle. O żesz w mordę... jak teraz wyjdzie że jednak mamy coś w bagażu to będzie mega kwas... bo nie dość, że przemyt to jeszcze kłamstwo... Typują mnie jako pierwszą do wjazdu w wielką maszynę. Pięknie.
Uff, skan niczego nie wykazuje. Inni tez przechodzą bezproblemowo. Pewnie szukali czegoś innego niż kilka ostrzy o długości kilkudziesięciu centymetrów...
Za to jest inny kwas - całkowity brak powietrza w przedniej oponie Kostka. Hubertowy kompresor idzie w ruch i dopompowuję tak, żeby dało się jechać.
Podjeżdżamy pod bramę, ostatnią na granicy i... jest problem - nie mamy jakiegoś zaświadczenia celnego, które w naszym przypadku zostało na granicy, bo podążamy jakąś inną procedurą ze względu na tę całą akcję wjazdu do Maroka motków na busie, wyjazdu bez busa, teraz wjazdu bez busa i planowanego wyjazdu busem. W końcu któryś z celników wyjaśnia strażnikom bramy całą sytuację i możemy jechać. Jesteśmy w Maroku!
Teraz tylko tankowanie i drobne zakupy na stacji i szukamy noclegu. Jest nawet opcja spania w lokalnym hotelu na granicy, ale Krzyś, po rekonesansie odradza tę opcję - syf i drogo. I akcja typu - pokój z łazienka - ale tu nie ma kafelków, bo właśnie się kładą - no problem, za godzinę już będą, bo kończymy ;)
Jest całkiem ciemno, ale jedziemy dalej. Czeka nas nocleg gdzieś w piachu koło drogi, jak znajdziemy w miarę dogodne miejsce. Sahara Zachodnia jest wyjątkowo nieprzyjazna - nie ma żadnego ustronnego miejsca. Dodatkowo mocno wieje i jest zimno. Całości dopełniają zardzewiałe tabliczki informujące i minach, rozstawione przy poboczu. Ciekawe, czy nieaktualne i tylko nikt ich nie pozbierał, czy rzeczywiście coś jest na rzeczy...
W końcu zjeżdżamy gdzieś w bok. Zaliczam glebę - nic nie widzę w świetle Kostka i źle dobieram prędkość (za mała) do terenu (niefajny piach). Jest tak zimno, że nawet nie mam ochoty się myć w tym przeciągu (ale to robię, dzień dziecka będzie za pół roku ;)) To ostatnia nocka na pustyni... Jutro lecę do domu...
Przejechane: 363 km
PS. A Piotr chciał kupić chleb...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz