czwartek, 28 maja 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 18 - Wieje chłodem

27 stycznia 2015 - wtorek

Perspektywa problemu ze zdążeniem na samolot znowu sprawia, że nie śpię dobrze. Nikt nie wyłapał błędu w obliczeniach... w sumie się nie dziwię - tylko mnie się spieszy. I jeszcze dostałam po uszach, że tak nierozważnie podeszłam do tematu :(

O umówionej porze zjawia się kierowca piotruszowego moto. Ciuchy i kask pasują, ale buty nie - pojedzie więc w swoich adidaskach, bez skarpetek. Ruszamy przez Bamako. Poranny ruch jest wymagający, ale dajemy radę. Zatrzymujemy się jeszcze na tankowanie i dopompowanie kół u wulkanizatora.

Droga jest nudna i upływa powoli.





Dojeżdżamy do Didiene - miejscowości, do której odeskortowało nas wojsko z Nara. Tam zatrzymujemy się na obiadek. Rozdielamy się na różne knajpy, żeby było szybciej. Andrzej i ja jemy kurczaka z ryżem i sosem i zapijamy czarną słodką kawą. Zupełnie przestało przeszkadzać to z czego i czym jemy i z jakich kubków pijemy - w zasadzie takich samych używa się do spłukiwania toalet, ale co tam...




Tankujemy i lecimy dalej. W podgrupach, bo tak sprawniej. Moja jest czteroosobowa: ja, Krzyś, Piotr i Andrzej. Odpalam w kasku muzyczkę z komórki, ale brak owiewki sprawia, że hałas z zewnątrz jest za duży, żebym czerpała z tego jakąkolwiek przyjemność, więc wyłączam i znowu jestem sama ze swoimi myślami.









Na jednym z postojów otrzymujemy wiadomość, od drugiej grupy, że w piotruszowym moto jest kapeć. Ups, a my jesteśmy jakieś 70 km przed nimi i nie zawrócimy, żeby pomóc. Telefonicznie ogarniam temat z Piotruszem, co do kluczy serwisowych i zestawu naprawczego. Informacje przekazujemy drugiej grupie.

I jedziemy dalej. Dookoła jest znajomy malijski krajobraz - czerwona ziemia, seledynowa trawa i ciemnozielone krzaczki. Świetne połączenie kolorów. Przed granicą z Mauretanią zaczyna być coraz bardziej płasko i pusto. Zwierzęta też się zmieniają - pojawiają się na nowo wielbłądy i kozy na normalnych długich nogach - na południu były takie "niskie i pękate" ;) Zmienia się też temperatura. Raz jest ciepło, raz zimno. Przejeżdża się przez takie fale różnych temperatur. Ale coraz częściej jest zimno.


Dojeżdżamy do granicy Mali. Przy załatwianiu papierologii, celnicy mówią nam, że mamy nieważne wizy malijskie, bo są do grudnia. Co za pajace - nie umieją przeczytać, że to data wystawienia... przecież to po francusku tam jest napisane! Choć w sumie generalnie ci urzędnicy (jak chyba wszędzie) robią wszędzie problemy - z fiszkami też - mają tam wszystkie dane, ale dopytują jeszcze raz. I z pieczątkami - często musimy wyszukiwać ich własne pieczątki wjazdowe w paszportach... Do tego wszystkiego jeszcze Andrzej ma do mnie pretensje, że nie ogarniam, że źle przeliczyłam dni i teraz musimy się spieszyć, że trzeba myśleć za mnie i że jestem nierozgarnięta... Przykro to słyszeć... W mocnym słowie mówię mu, żeby się bujał. To chyba najmocniejsze spięcie w grupie podczas tego wyjazdy (o którym wiem). Mimo tego ta granica idzie w miarę sprawnie.

Podjeżdżamy do granicy Mauretańskiej. Tu tez nam mierzą temperaturę - tym razem strzałem w ucho. Oprócz tego jest mnóstwo handlarzy walutą. I problem techniczny - musimy poczekać na wizy. W sumie próbowaliśmy ich przekonać, ze stare są OK, bo ważne 30 dni, ale niestety, nie udało się bo jednak to były wizy jednokrotnego wjazdu. Gość od wiz jest jakiś trochę spowolniony. A komunikacja polega na psykaniu i miganiu. Za to jeden z policjantów wydaje się bardziej ogarnięty i komunikuje się w "ludzkim" języku. Ma też swojego  człowieka od wymiany kasy, który choć nie ma dobrego kursu na Euro, ma bardzo dobry kurs na CFA.



Gdy powoli kończymy z formalnościami przyjeżdża reszta - i zostają błyskawicznie odprawieni, bo już przetarliśmy szlaki. W sumie, gdybyśmy jechali razem, to dojechalibyśmy teraz i nie załatwilibyśmy nic, bo już w sumie jest po godzinach pracy. Za to żandarmeria nas dalej nie puszcza - bo ciemno się robi i niebezpiecznie. Mamy zostać u nich na noc na posterunku. Rano dokończymy procedury i pojedziemy.

Kolację jemy w lokalnej knajpce, gdzie za omlety z cebula płacimy jak za zboże. Misiu-Szofer, czyli nasz czarnoskóry kierowca  je jakiś makaron, ale mu chyba nie smakuje, bo połowę zostawia ;)

Noc jest zimna...


Przejechane: 507 km (do Dakhli zostało ok. 2000 km)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz