La Guajira: zgub się na pustyni


Bezkresnej połaci suchej ziemi nie grodzą płoty. Nie poszatkowano jej drutem kolczastym, co zrobiono z całą resztą Kolumbii. Gdy to zobaczyłem, gdy naprawdę, do głebi zdałem sobie z tego sprawę, gdy przebiegłem wzrokiem od drogi po horyzont nie napotykając żadnej przeszkody – aż ciarki mi przeszły po plecach. Wreszcie wolność! W innych zakątkach Ameryki Łacińskiej nie jest wcale tak oczywiste, że możesz zejść z drogi, rozbić się namiotem gdzie zechcesz, przejść po polu, przypatrzeć z bliska kaktusom i cieszyć tym słodkim uczuciem przestrzeni. 

[tekst ukazał się w magazynie RowerTour, numer z lutego 2015

Nie jest tak sławna jak chilijska Atacama, chociaż też leży nad brzegiem morza. Nie tak popularna wśród cyklistów jak Patagonia, chociaż to też koniec Ameryki Południowej – tyle że północny. Półwysep La Guajira goszczący na swoim terytorium pustynne krajobrazy i rdzenny lud Wayuu znajduje się w większości na północno-wschodnim krańcu Kolumbii, z wąskim paskiem należącym do Boliwariańskiej Republiki Wenezueli. Jadąc tam od zachodu droga ciągnie się między Morzem Karaibskim po lewej, po prawej zza nieustępliwych chmur wyglądają sięgające 5 tysięcy metrów ośnieżone szczyty Sierra Nevada Santa Marta, górskiej wyspy na morzu północnokolumbijskich równin. Ta wyspa spowodowała zresztą sporo zamieszania w swoim sąsiedztwie sprowadzając na wybrzeże obfite deszcze, a na półwysep Guajira – pustynię.

"Nad ranem przywitała mnie defilada owiec wyruszających z zagród na codzienne poszukiwanie zielonych gałęzi."
Równy asfalt prowadzi więc najpierw przez wilgotne lasy, przecinając niewielkie miasteczka. Spod kół czmychają jaszczurki, a krawężnikiem kursują pielgrzymki mrówek. We wsiach rzeźnicy na swych drewnianych, przydrożnych straganach porcjują wołowinę, warzywnicy podwieszają banany pod dachami z podziurawionej jak durszlak blachy, w pękach leżą długie wąsy szczypiorku, a na schodach przydomowych sklepów siedzą długowłosi indianie w swoich białych kapach. Pomiędzy tym wszystkim, między polem a lasem, górami a morzem, rzeźnią i warzywniakiem, lata jakaś zupełnie niesłychana ilość kolorowych motyli.

Ale przede wszystkim leje. Od momentu, w którym dostrzeżemy nadciągające ciemne chmury, zostaje nam jakieś pół godziny na znalezienie kawałka dachu, który przejąłby na siebie krople wielkości gruszek. Znajomy Gwatemalczyk, który pracował jakiś czas w Warszawie, powiedział mi kiedyś: w Polsce to wy w ogóle nie wiecie co to jest deszcz. Śmiał się, że jak nad miastem przeszła prawdziwa ulewa, stolicę opanował całkowity chaos. Poczekaj, mówię mu, zobaczymy co się stanie jak wam w Gwatemali śnieg spadnie. Kwestia przyzwyczajenia: i faktycznie miejscowi do tropikalnych deszczy przywykli, i mimo że widoczność spadła do kilku metrów, miejscowi na motorach ciągną dalej asfaltową szosą, a ja czekam, karmiąc komary tętniącą z wrażenia krwią. Gdy się najadły, a deszcz zszedł z tropikalnych do polskich standardów, ruszyłam dalej. 

Cabo de la Vela i kolumbijskie kontrasty: prymitywne rybołówstwo i ekskluzywny kitesurfing.
W pewnym momencie padać przestaje: przecinamy wyraźnie oznaczoną na asfalcie linię demarkacyjną między deszczem a suszą. Znikają góry, a po obu stronach drogi wybujałe, zielone drzewa o grubych pniach zastepują kaktusy. Wypłaszczony krajobraz nie jest już żadną przeszkodą dla wiatru i zaczynamy coraz bardziej odczuwać na własnych mięśniach co znaczy słowo pasat. Z drogi co jakiś czas odchodzą niewielkie ścieżynki, które gubia się w suchym buszu kaktusów i sukulentów, czasem zaopatrzone w tabliczkę z nazwą osady dwóch czy trzech domów zamieszkanych przez rodziny plemienia Wayuu.

Tak dojeżdża się do Riohacha, stolicy departamentu. Słońce akurat chowa się za horyzontem, natomiast nad miastem świeci ciemna raczej, niż jasna gwiazda. Znamienne, że nawet strażacy wyjątkowo nie chca mnie przenocować – od kiedy okradziono ich rok wcześniej, nie wpuszczają nikogo do środka. W tym mieście dziurawych ulic i podejrzanych uliczek wykwita dość nieoczekiwanie nowoczesny kompleks sportowy. Stadion do softballa (proszę nie pytać mnie co to za wynalazek) śmierdzi jeszcze farbą i najwidoczniej nikt z lokalnym nie wpadł jeszcze na pomysł, że okolice jego trybun to świetne miejsce na picie i rozbijanie butelek. A dla mnie: doskonała osłona dla namiotu.

Rano dokonuje wreszcie zakupu, który odkładam jeszcze od Jukatanu: nieodłączny towarzysz latynoamerykańskiego podróżnika, zwany również hamakiem. Na bazarze jest ich całe mnóstwo: od ręcznie tkanych przez rękodzielników Wayuu, po nylonowe siateczki, które po spakowaniu mieszczą się nawet w moich, wypchanych już po brzegi sakwach. Nie udaje mi się dostać opon 28 (wieczny problem: dętki 28, bagażnik 28, cokolwiek do kół 28 – na Amerykę Łacińską kupcie sobie 26...) które po 10 tysiącach kilometrów proszą o zmianę i ruszam dalej. Jakieś 10km za miastem – zjazd na Mayapo. Nie ma ruchu, więc zaczynam kręcić kółka na skrzyżowaniu z pytaniem w głowie: jedziemy w lewo? Asfalt wygląda obiecująco... Skręcam i późnym popołudniem dojeżdżam do osady zaopatrzonej w sklep, a na plaży: baterię restauracji, czyli krytych palmowymi liśćmi szałasów. Jest październik, poza sezonem, i większość z nich nie działa, a drewniane konstrukcje czekające na klientów, którzy dojadą dopiero w grudniu, są doskonałym miejscem na spędzenie nocy. Rankiem rybacy wypływają w morze, platformy gazowe na horyzoncie wyłączają nocne światła, a nieliczni funkcjonujący restauratorzy wywlekają plastikowe krzesła, nieśmiało licząc na paru gości. Rowerzysta przeciąga się w swoim nowym hamaku jak stary kot, następnie zeń zeskakuje, zdejmuje koszulkę, podchodzi do brzegu morza i plum! Urocze miejsce do po-czytania, po-leżenia, po-pływania i ogólnego po-obijania-się.

Pustynia... Wyjazd z Mayapo jest łatwy, dobra droga ciągnie się jeszcze przez kilka kilometrów, ale potem ten sen, ta fatamorgana nagle się kończy. Dookoła rozciąga się piaszczysta równina koloru kawy, podsypana śniegiem kryształów soli kwitnących wokół brzegów słonego jeziora. Asfalt znika zupełnie niespodziewanie i zupełnie od razu rozdziela się na dwa, zaraz na trzy i na cztery na oko równie dobre odnogi, z których każda idzie w inną stronę. Z jednej z nich w przeciągu pół godziny wyjeżdżają dwa samochody – biorę to za dobrą monetę. Ale dalej rozstaje dróg są niemal częstsze niż proste odcinki, a szeroki na początku trakt rozmienia się na drobne ścieżynki wijące się w kaktusowym buszu, który zaczyna stopniowo gęstnieć dookoła. Nie ma kogo spytać o drogę, pozostaje kierować się pozycją słońca, które na pustyni nie zawodzi. I szerokością kolejnych odnóg. Las drzewiastych kaktusów, pustkowie porozcinane setkami ścieżek, które rozchodzą się i schodzą wedle upodobania. Bezludna - na oko - przestrzeń, czasem urozmaicona przez kilka owiec i ich ośmioletniego pasterza.

Z takiej sieci bez początku i końca można nagle wypaść i nieoczekiwanie znaleźć się w miasteczkach, takich jak Manaure czy Uribia. Zawsze warto się tam zatrzymać, bo większe skupiska ludności to jedyne pewne miejsca, w których możemy liczyć na wodę pitną. Ale pobyt nie będzie specjalną uciecha dla oka. Lokalni nie pałają specjalną miłością do porządku i kolczaste kaktusy zamieniają się tam w osobliwe choinki obwieszone plastikowymi torbami i wszelkiego rodzaju śmieciem, które wiatr rozwiewa po okolicy.

Drogi: problem obfitości
W drodze na Manaure właśnie mija mnie z hukiem banda motocrossowców. Kosmiczne białe kombinezony, na głowach kamery, na pojazdach wielkie naklejki motorowych marek, w ogonie peletonu – samochód serwisowy. Hałas wybudził Wayuu ze spokojnego snu i nagle okazało się, że okolica wcale bezludna nie jest: z pojedynczych chat rozsianych pośród kaktusowego lasu na drogę wyszły dziesiątki stóp, które na co dzień wydeptują pustynne ścieżki. Patrzyli na przyjezdnych z wyraźnym zdziwieniem: po co tyle pajacowania z tymi kamerami i rykiem silników, gdy lokalna ludność przemierza półwysep wzdłuż i wszerz na najzwyklejszych motorach, które przypominają raczej chińskie wersje Junaka niż motocross? No ja też nie wiem. Ale ludzie lubią nakupić sobie rzeczy i umieścić się na youtubie.

Salina pod Manaure
Na półwyspie istnieje jedna długa i pewna droga: pewna w tym znaczeniu, że nie rozdziele się co chwilę na pięć innych. Ciągnie się prosto jak od linijki wzdłuż torów kolejowych prowadzących z kopalni węgla Cerrojon, przez Uribię – największe miasteczko regionu, aż po Puerto Bolivar [Port Boliwara] nad brzegiem morza. Całymi dniami po torach kursują ponad stuwagonowe składy węgla. Przed przejazdem pociągu po torach leci ostrzegawczo samochód, mosty strzeżone są przez prywatną ochronę, wspomagana przez patrole samochodowe. Ciekawe. Człowiek tak patrzy i zastanawia się: jak to jest, że u nas się kopalnie zamyka, a ich stać na utrzymywanie linii kolejowej pod specjalnym nadzorem.

Czterdzieści pięć kilometrów prosto po nieasfaltowanej, ale kawałkami znośnej, drogi gruntowej. Potem w lewo. Znak informuje: Cabo de la Vela 17km. Niepozorne. Stał tam samochód: kierowca doradziłmi kontynuować prosto, aż do elektrowni wiatrowej nad brzegiem morza, i dopiero tam skręcać w lewo. Inni opowiadali, że chociaż przez „C.d.l.V. 17km” samochody nie jeżdżą, to rowerem powinno być ok. Wjechałem. I wkrótce miałem się przekonać, że to był nie najlepszy, a jednocześnie wspaniały pomysł.

Okazało się, że na pustyni największym wrogiem rowerzysty może być nie brak, a nadmiar wody. Guajira to dominium piachu i kaktusów, a jednak w porze deszczowej bywa, że pada, i wtedy błoto robi się z tego stosunkowo nieznośne. Każdy chce je ominąć, więc wyraźna początkowo droga jeszcze szybciej rozmienia się na rozbieżne ścieżki. A w końcu znikają wszystkie i człowiek zdaje sobie sprawę, że oprócz kolczastych pni i pasów suchej ziemi na zmianę z błotnymi sadzawkami nie widać już nic. Szaro-brunatny piach oprószony cienką warstewką soli przywodzi na myśl poranny szron późnego polskiego listopada – ale bezwzględne słońce nie pozwala zapomnieć, że nie jesteśmy na Polesiu, tylko na pustyni.

Pustynna droga wysokiego gatunku.
Pusto. Patrzę zachwycony. Guajira to dla mnie ostatni punkt przejazdu przez karaibskie wybrzeże Kolumbii. Widziałem na nim rajskie plaże, przesyconą życiem dżunglę, pagórkowate, zielone pastwiska, dalej znów plaże, palmy i jeszcze więcej plaż. I ładne to wszystko, i właściwie to tyle. Ale dopiero pustynia wywarła na mnie prawdziwe wrażenie, takie że człowiek staje w miejscu i się gapi, i czuje się jak ptak, czuje, że zachwyt unosi go za serce kilka metrów nad ziemię, wreszcie: czuje, że Bóg jest. Pustynia ma coś z gór: tę surowość, powagę, podniosłość. Jest demonstracją potęgi natury. Jej goła powierzchnia milcząco przypomina, że co prawda masz człowieku wielkie osiągnięcia techniczne, ale góry są od nich większe, i pustynia też jest większą i nie tak łatwo da się wziąć w posiadanie (no, chyba że jesteś arabskim szejkiem, wtedy to inna rozmowa).

Z uspokajającą świadomością, że mam jeszcze sporo wody i jedzenia, zacząłem błądzić. Guajira jest pustynią łatwą, dla początkujących: nie dość, że sąsiaduje z plażą, to jeszcze mimo wszystko jest zamieszkana i prędzej czy później da się wyśledzić ślady stóp, motoru, samotnego osła czy całego stada owiec. Podążając za nimi, omijając błota, po niewielkich ścieżynkach wijących się po kaktusowym lesie, w końcu dociera się do czyjejś chaty.

Agri akurat gotowała ryż w ustawionym na kamieniach garze, a właściwie: starała się wysłać dzieciaka po więcej chrustu. Pytam o Cabo.
  • Jesteś kompletnie zgubiony! - Agri to sprytna dziewczyna.
  • To w którą stronę wg ciebie na Cabo ?
  • Bardzo daleko, ale poczekaj, przyjedzie mój brat na motorze, dasz mu na paliwo i on...

Zaczęła krążyć jak lisica wokół mojego roweru. Na zewnątrz miałem przytroczony chleb: „chcę chleba i wody!” - mówi śmiało, wskazując na butelki. Ale do własnych żądań podchodzi rozsądnie: „a co ja będę jadł?” - pytam. Przyznaje mi racje. Ostatecznie informacja o dalszej drodze kosztowała mnie tylko 10 kromek chleba, a w opinii Agri Cabo de la Vela przestało być tak daleko. Cały czas jednak zręcznie operowała ironią: „Do Cabo tylko jakieś 3 godziny... z czego dwie to ciągnięcie roweru przez najbliższe błoto”. Dała mi numer telefonu, bym zadzwonił, gdy dojadę.

"I tak nie dojedziesz!"
I tak w istocie było. Istotnie również zbłądziłem, a dom Agri od drogi oddzielało szerokie, błotne rozlewisko, ciągnące się aż do saliny przy brzegu morza. W miejscu, w którym natrafiłem na przeszkodę – zupełnie niemożliwe do przejścia. Jednocześnie po drugiej stronie ujrzałem pędzący po suchej drodze motor – obiecujące! Zostawiłem rower i ruszyłem na północ z brzegiem rozlewiska w poszukiwaniu dogodnego przejścia. Znalazłem tylko wysuszony szkielet krowy – nie wziąłem tego za dobrą wróżbę. Wróciłem i zacząłem wlec się z rowerem w drugą stronę. Tak doszedłem do miejsca, w którym ślady stóp, kół i cała ta plątanina ścieżek zbiegała się, drążąc wąski korytarz ubitego błota wśród bagien. Ruszyłem: pchając i ciągnąc bicykl udało mi się przedostać na drugą stronę i trafić na coś, co kiedyś miało stać się drogą. A nawet na wyglądający na drwinę znak: Cabo de la Vela 12km. Zrobiłem pięć kilometrów w prawie trzy godziny. Ale za Wielkim Błotem znów natrafiłem na życzliwych, uśmiechniętych ludzi, którzy zaczęli mnie wypytywać co, jak i dokąd. Miejscowa rękodzielniczka opowiadała mi o torbach, które dzierga z kolorowych nici i pytała, czy w Polsce też takie robimy. Jej współplemieńcy znad morza łowią ryby. Sucha ziemia nie dopuszcza upraw, urodzaj jest tylko na kryształy soli, które zbiera się na licznych salinach w porze suchej. Dalej pozostaje już tylko hodowla owiec i kóz, które potem sprzedaje się na targu w Uribii.

W rękodziełach Wayuu najbardziej podoba mi się ich praktyczność. Nie są to jakieś na wpół kiczowate okrętu z muszelek czy wątpliwej urody bransoletki. Ich ręcznie robione torby cechują nie tylko urzekające wzory i gustowny dobór kolorów, ale i solidne wykonanie: Kolumbijczycy kupują je nie by powiesić sobie taką ozdóbkę w salonie, ale do codziennego użytku. Hamaki Wayuu z powodzeniem zastępują łóżka, natomiast dla mnie szczególnie użyteczne okazały się buty. Przez większość swojej podróży od Meksyku pedałuję w klapkach, które wyjątkowo na pustyni okazują się nie być najlepszym obuwiem: kaktusowe kolce wchodzą w nie jak w masło. Wayuu mają na to sposób: ze starych opon samochodowych wycinają podeszwy, wierzchnią część buta swoim zwyczajem wyszywają w kolorowe paski (albo paski Adidas czy znak Nike). Takie łapcie za 10zł łączą w sobie same zalety: ich twarde podeszwy drwią z kolców kaktusowych, buty są przewiewne, artystyczno-rękodzielnicze, ekologiczno-recyklingowe i tanie. 

Przeciwnikiem rowerzysty na pustyni potrafi być nie brak, nadmiar wody.
Nade wszystko jednak Los Guajiros to wyjątkowo otwarta ludność rdzenna. Bo na przykład indigenas z Ameryki Środkowej zwykle nie pałają sympatią do przyjezdnych. To pewnie dlatego, że hiszpańskim konkwiskadorom nigdy na dobrą sprawe nie udało się podbić surowego, pustynnego półwyspu. Niepodlegli Wayuu czują się na swojej ziemi dużo swobodniej, niż Majowie z Gwatemali czy Meksyku, od pięciuset lat pozostający „gorszą”, wydziedziczoną i spychaną na margines częścią społeczeństwa. Stąd w każdym białym widzą potomka Corteza, poplecznika imperialistycznego Georga Busha, albo obu naraz.

Nocleg spędziłem w namiocie rozbitym na samym środku płaskiego jak stół pustkowia. Sycąc się niczym nie zakłóconym światłem gwiazd, nie przejmowałem się, że po bagnistych przeprawach miałem ze sobą więcej błota niż roweru. Następnego dnia szybko dojechałem do brzegów turkusowego morza i suchą już ścieżką sprawnie dotarłem do Cabo de la Vela. Po jedynej drodze osady kursują nieustannie baby-rękodzielniczki, ubrane w przewiewne, lekkie i kolorowe suknie, jak Turkmenki z północnego Iranu, też ludu pustyni. Poza tym - już tylko restauracje, droga woda pitna, bogaci kitesurferzy i inne rzeczy, które szybko mnie stamtąd wypłoszyły. Takie jak ludzie, którzy mówią wprost i bez ogródek, że wszystko, co robią, robią dla pieniędzy – esencja miejsc turystycznych.

Po obiedzie usiadłem pod szałasem na plaży i zacząłem brzdąkać na ukulele. Podeszła lokalna dziewczyna pytając co, kto, jak i tak dalej. Zagrałem jej coś po polsku, coś po hiszpańsku, a ona zapytała, czy chce usłyszeć coś w wayuu i zaśpiewała mi pieśń o ciągliwej, orientalnej melodyce. Zapytałem, czy mogę nagrać jej głos. Zawstydziła się i opowiedziała, że właściwie w kulturze Wayuu kobiety raczej tańczą, natomiast śpiewem zajmuja się mężczyźni. Wtedy zobaczyła swojego znajomego który, jak stwierdziła, śpiewa bardzo dobrze. Zawołała go i wyjaśniła o co chodzi, na co on oświadczył: my (mówił w obstawie grupy znajomych) robimy wszystko dla pieniędzy. I nie był to bynajmniej żaden biedak, który tych pieniędzy pilnie potrzebuje, ale dobrze ubrany i odkarmiony gość po trzydziestce, z tych co to się wożą największym we wsi samochodem. Wywiązała się krótka dyskusja, w której nie zrozumieliśmy się zupełnie. W jego oczach musiałem wyjśc na ostatniego idiotę, gdy zaproponowałem mu, że zagram i dla niego coś polskiego. Uśmiechnął się tylko z politowaniem i wycedził bardzo powoli, że  j e g o  n i e  i n t e r e s u j e  m u z y k a, tylko banknoty. Następnie najspokojniej i najnaturalniej w świecie, przy potakiwaniu znajomych, wyjaśnił mi, że jedynym celem jego życia jest zarobienie dużo pieniędzy i ich wydanie. Niby dość powszechna obecnie wizja, ale jak ktoś przedstawia ją w pierwszej osobie liczby pojedynczej i z taką bezpośredniością, to szczęka opada.

I co tu można więcej powiedzieć. To chyba wystarczająco dobry powód, by miejsca turystyczne omijać szerokiem łukiem. W nie tak dalekim Mompox spędziłem pół nocy z miejscowymi muzykami. Różnica jest taka, że w Mompox istnieje jeden hostel, natomiast w Cabo de la Vela chyba każdy dom został już przerobiony na hospedaje lub restaurację. Takim podejściem ludzie robią ze swoich miejscowości zoo, stawiają kraty między sobą a przyjezdnymi, a siebie samych obsadzają w roli małp. Nie jest możliwa normalna, koleżeńska interakcja człowieka z człowiekiem: jeśli nie dasz banana, małpa nie zrobi fikołka, punto. Dziewczyna, która milczała przez większy czas dyskusji światopoglądowej rowerzysty z biznesmenem, wrzuciła na koniec hiszpańskie powiedzenie: „Con dinero baila el perro”, za pieniądze zatańczy pies. Facet nie zareagował, widocznie dobrze czuje się w tej roli. Albo po prostu ja przesadzam: zwyczajnie spotkały się ze sobą dwie osoby, które zazwyczaj spotkać się nie maja okazji, które po prostu nie zwykły na siebie trafiać. Stąd spęcie i elektryczny, światopoglądowy szok. 

Cabo de la Vela, widok ze wzgórza Pilon de Azucar
Urok Cabo to Pilon de Azucar – kamieniste wzniesienie schodzące do morza kilka kilometrów od wsi, z którego można podziwiać pustynne piaski sąsiadujące z nachalnym turkusem morskich wód. Spędziłem noc niedaleko góry, na skraju solnego jeziora. Znów gwiazdy, spokój, fale bijące o skały nabrzeża. Nad ranem przywitała mnie defilada owiec wyruszających z zagród na codzienne poszukiwanie zielonych gałązek. Wytrzepałem piach z namiotu, zostawiłem rower u podnóża Pilona i szybko wdrapałem się na niewielki szczyt. Stanąłem na północnym skraju Ameryki Północnej. No dobrze, prawie na skraju: sąsiedni przylądek Punta Gallinas jest wysunięta jest nieco głębiej w Morze Karaibskie, ale kończące się za kilka dni pozwolenie na pobyt w Kolumbii wołało mnie już na granicę z Wenezuelą. A zresztą: ileż można jeździć po tym piachu?

Na główną drogę prowadzącą do socjalistycznego sąsiada wróciłem mniej błotnistą, całoroczną trasą przez Puerto Bolivar (poprzednia, błotnista, jest trasą letnią, tj. funkcjonującą w miesiącach bezdeszczowych), przejeżdżając cały odcinek wspomnianej już prostej jak drut drogi wzdłuż torów kolejowych. Po dwóch dniach wylądowałem w Maicao, gdzie w Centro de Atencion al Migrante pierwszy raz od dłuższego czasu miałem okazję wykąpać się w słodkiej wodzie, której tak brakuje na półwyspie. Na głównym placu miasta, zastawionym stolikami handlarzami walutą, wymieniłem nieco dolarów na imponujący stos wenezuelskich boliwarów, których największy nominał, setka, ma obecnie [październik 2014] wartość trzech złotych. Zjadłem świetnie przyprawioną wołowinę w libańskiej knajpie – jednym ze znaków rozpoznawczych miejscowej społeczności bliskowschodniej, i drogą całkowicie zadymioną przez przemytników benzyny w ich zabytkowych fordach i chevroletach ruszyłem na wschód, do Wenezueli, gdzie bak paliwa kosztuje 15 groszy, a gatunek zwany rowerzystami uznawany jest za zagrożony wyginięciem.

Chociaż owe Cabo de la Vela uznawane jest za perłę Guajiry, to wydaje mi się, że zdecydowanie lepszym sposobem na poznanie półwyspu, to zgubić się na pustyni. Zabrać ze sobą dużo wody i upajać się nieograniczoną przestrzenią, podziwiać fantastycznych rozmiarów kaktusy, a na noc rozbić namiot w najładniejszym z napotkanych miejsc. Prędzej czy później, podążając ścieżynką udeptaną kopytkami kóz, oponami rowerów czy motorów trafisz do polanki wśród rzadkiego, suchego buszu. Na niej, między dwiema niemłodymi, prostymi chatami z cienkich drewnianych gałęzi, napotkasz kilku facetów jedzących smażoną rybę. Na każde pytanie będą odpowiadać „sí” [tak] i szybko się wyda, że po hiszpańsku mówią „un poquito” [troszeczkę] albo zgoła wcale, za to szybkie komentarze w ich orientalnie brzmiącym wayuu idą im zupełnie sprawnie. Wtedy zawołają pewną młoda, ambitną kobietę, która jako jedyna z całej tej czeredy nie spała na szkolnych lekcjach i liznęła nieco więcej castellano – ten scenariusz powtarza się zawsze. Ubrana, jak wszystkie kobiety Wayuu, w szeroką, lekką suknie, wytłumaczy ci drogę, opowie, że wyrabia hamaki, ale nie będzie usiłowała wymóc, byś kupił jeden z nich. Zapyta za to skąd jesteś, dokąd jedziesz i gdzie jest twoja rodzina. Będzie się uśmiechać, zbiegną się dzieci. Ktoś pomoże ci wyczyścić rower z błota, ktoś wyrazi troskę i sympatę. Bedzie dobrze. Szerokiej drogi, albo raczej: jak najwęższych ścieżek!

A droga długa jest.

Komentarze

Popularne posty