poniedziałek, 23 lutego 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 4 - Mauretańska Kronika Graniczna

13 stycznia 2015 - wtorek

7:00 - leniwie otwieram jedno oko gdy dzwoni budzik. Noc nie należała do szczególnie wygodnych - spanie w tonach kurzu ziejących z dywanów, w rotopaxowych oparach  wydychanych przez współspaczy, z robalami biegającymi koło ucha to nie jest to co lubię najbardziej.

7:15 - nad naszymi głowami przemykają Hiszpanie, którzy spali w pokojach odchodzących od naszego salonu. Chyba czas wstawać. Powoli zaczynamy ogarniać bagaże, lokum, łazienkę... Czyli standardowa procedura startowa.

8:30 - jesteśmy przy motocyklach, pod posterunkiem żandarmerii. Pod budką z wizami ustawia się już kolejka. Majfrend, który wczoraj wymieniał nam kasę przyprowadza swojego kolegę, który ma nam pomóc w temacie wiz i formalności na granicy. Robimy sobie śniadanie - dziś w menu są liofilizaty. Żeby było szybko i treściwie, w końcu lada chwila będziemy ruszać. Teren graniczny jest paskudny - wszędzie walają się śmieci (najwięcej za murkiem, bo jak się tam wyrzuca to "nie widać"), straszą wraki samochodów. Krajobraz wygląda lekko postapokaliptycznie. Jak z Mad-Maxa.





8:50 - podchodzi do nas sympatyczny kolega - Przemek z Żyrardowa, który od pół roku podróżuje autostopem dookoła Afryki. Zaczął od wschodniego wybrzeża, teraz wraca zachodnim, za parę dni chce być już w Polsce. Opowiada co możemy zobaczyć na naszej trasie, na przykład w Beninie i Togo. O 9:00 przekracza granicę, bo ją właśnie otwierają. A my zaczynamy coraz bardziej nerwowo spoglądać na kolejkę po wizy. W końcu mieli zaczac je wydawać o 9:00... tyle zrzumiałam wczoraj, patrząc jak jeden z żandarmów pisze palcem coś na piasku i mówi "nef er". Dla mnie to było "neuf heure"... (taaak, uczyłam się kiedyś francuskiego, ale rozumiem tylko pojedyncze słowa czy zwroty) czyli dziewiąta godzina... Andrzej zrozumiał "never" czyli nigdy... Może zrozumiał lepiej?

9:30 - każą nam przepakować motocykle 50 m dalej, bo tu nagle zaczęły przeszkadzać. Gdy zsiadam z Kostka tracę równowagę i upadam tyłkiem na ziemię. Mam na czym siedzieć, ale nie amortyzuje to upadku. Boli mnie kość ogonowa i lewe kolano (przypominam, że w prawym ma naderwane więzadła boczne po glebie na przedwyjazdowym kursie offroadowym...). Humor siada. Jednak Kostek to wysoki koń...


10:10 - dalej czekamy. Jeszcze nie przyjechał jakiś "big boss" od wiz. Dowiadujemy się, że możemy tu wyrobić jedynie wizę jednokrotnego wjazdu. I że nie mamy jakichś dokumentów celnych z Maroka, bez których nie możemy tu wjechać.


11:00 - wszyscy cały czas powtarzają "rezo". Cokolwiek to znaczy, nie wróży nic dobrego, bo dalej nic się nie dzieje. Potem ktoś wyjaśnia, że nie ma "connexion" i nie można wydrukować wiz. Ciekawe, że lokalesi wchodzą do biura i z niego wychodzą, jakby udało im się coś załatwić... O co chodzi? Pojawia się kolejny majfrend, który chce nam pomóc w załatwieniu papierów tranzytowych dla motocykli i ubezpieczenia. Podobno dzięki niemu zrobimy to w 20 minut. W bardzo dobrej cenie. Na razie go ignorujemy.


11:30 - dalej nic. Afryka chyba nie jest na moją cierpliwość.

12:00 - oho, coś się dzieje. Zostaliśmy grupowo wezwani do biura. Przechodzimy procedurę: skanowanie odcisków palców na usyfionym tłustymi plamami po palcach skanerze (ciekawe kiedy ostatnio ktoś dezynfekował powierzchnię która maca każdy petent); zdjęcie z kamerki, skanowanie paszportu, drukowanie wizy (papier, z którego była odklejona jest rzucany pod biurko, nie ma tu oczywiście koszy na śmieci, no ale "pod biurkiem nie widać".


12:20 - mamy wizy, a każdy jest lżejszy o 50 Euro. Majfrend od ubezpieczeń i dokumentów celnych nie odpuszcza. Neno i ja idziemy bezpośrednio do budki celników i tam dowiadujemy się, że zamiast 30 E od łebka możemy mieć dokumenty za 26. OK, coś utargowaliśmy. Paszporty i dowody rejestracyjne są dane dwóm innym majfrendom, którzy idą działać. Coś kserują, potem jeszcze coś kserują ponownie, bo tamto było krzywo. Opadamy lekko z sił. Neno i ja coś jeszcze próbujemy nadzorować, reszta opala się na murku przy motocyklach.



13:40 - Stwierdzam, że załatwię ubezpieczenia. Oczywiście majfrend od ubezpieczeń nie daje za wygraną i pilotuje całą sprawę. /niech mu będzie. Nie chce mi się już dyskutować. Ubezpieczenia są za szlabanem, który mogę przekroczyć tylko za okazaniem paszportu. Papiery wypisuje półślepy gość, przez dwie pary okularów i pisząc długopisem zaciśniętym w pięści. Koślawe literki pojawiają się na różowym druku i często różnią się od tych, które są w dowodach - raz wpisywane jest imię, raz nazwisko, raz jedno i drugie, MBW zamiast BMW - ale podobno - to i tak nie ma znaczenia, bo liczy się, ze jest papier i ma pieczątkę. Super. Mimo wszystko co udało mi się wyłapać to kazałam skorygować. Takie zboczenie zawodowe i bycie perfekcjonistką w jednym.


14:00 - mamy ubezpieczenie. Wracam do strefy celnej, ponownie muszę okazać paszport przy szlabanie, tym samym ludziom. A oni znowu go oglądają. Neno mówi, ze nic się nie zmieniło, dalej nie ma papierów. Co więcej, właśnie jest przerwa na jedzenie i wszyscy urzędnicy i pomagierzy wsuwają jakieś ryżopodobne żarcie z rybą z wielkiego talerza, rękami. Machaja na mnie i Neno, żebyśmy się dołączyli, ale jakoś nie mamy ochoty. Może gdyby wyglądało nieco smaczniej...


14:30 - dowiadujemy się, że nasze dokumenty będą gotowe za 5 minut. Idę przekazać tę radosna nowinę reszcie ekipy.


15:00 - dalej mamy dostać papiery za 5 minut. Ale kiepsko to widzę,właśnie wezwano na modlitwę i biura opustoszały, bo wszyscy przenieśli się do meczetu...

16:00 - stał się cud. Mamy wszystkie dokumenty w ręku. I 450 km jazdy przed sobą, żeby zrobić plan na dzień dzisiejszy. Każdy jest mocno podirytowany - głodem, upałem, przerośnięta biurokracją. I jeszcze majfrend chce od każdego z nas 5 Euro. Mówimy, że możemy mu dać 5 w sumie, bo nie trwało to 20 minut, jak obiecał. Co ciekawe, nie chce gadać z nikim jak tylko ze mną. Mówi do mnie per "sister" i zę ja go zrozumiem, zę on cały dzień nam poświęcił. Ha, pewnie myślał, że jak pogada o kasie z kobietą, to łatwiej coś wysępi. Błąd. Ja chyba tam najostrzej reagowałam na całokształt sytuacji, nie lubię jak ktoś się za bardzo spoufala, a poza tym jestem Krakusem i wydawanie kasy na nic mnie zupełnie nie podnieca. A poza tym z kobietami o kasie się nie gada i już. O! Negocjacje są twarde. 5 Euro albo nic. Majfrend mówi, że 5 Euro to dla niego nic. No to jak nic, to nie dostanie. OK, w końcu ustalamy cenę na 2500 ugija (ok. 7 Euro). I tak czujemy się wydymani, bo: za ubezpieczenie zapłaciliśmy po 15 Euro, a na kwitku jest cena równa 10 Euro. Tak samo kwity celne - naprawdę ich koszt to 8 Euro, a nie 26, więc pewnie i tak odpala mu działkę z tego co na nas zarobili.

16:15 - podjeżdżamy pod pierwszy szlaban. Pogranicznicy oglądają paszporty i każą przejść do budynku policji. Tam znowu - wprowadzanie danych do komputera za drzwiami po lewej i skanowanie odcisków palców za drzwiami po prawej. Potem powrót do motocykli i jeszcze jeden szlaban. Neno oznajmia, ze właśnie mu się popsuła stopka boczna w motocyklu - jest pęknięta i może całkiem się złamać w każdej chwili.

17:00 - przekroczyliśmy granicę. W sumie spędziliśmy tu nieco ponad 23 godziny. This is Africa.

Mieliśmy dzisiaj dotrzeć do Nawakszut. Zobaczymy ile damy radę pociągnąć. Jazdę po Mauretanii spowalniają check-pointy, porozstawiane co kilkanaście-kilkadziesiąt km (ale czasami co kilkaset metrów). Żandarmeria, policja albo inne służby sprawdzają tam dokumenty. Na szczęście mamy wydrukowane "fiszki" - ksero paszportu z naniesionymi informacjami o motocyklu: marka i model, nr rejestracyjny, VIN, rok produkcji, kolor. to bardzo przyspiesza sprawę. Inaczej, wszystkie te dane spisywaliby od każdego z nas z paszportu i dowodu rejestracyjnego... Mimo wszystko - trzeba się zatrzymać, "pogadać", odczekać swoje, a czasami podać dodatkowe informacje (zawód, czy narodowość, jakby tego drugiego nie mogli odczytać z fiszki...)

Droga jest dość dobrej jakości. Po bokach standardowo pustynia. Ciężarówki, mijane zazwyczaj w seriach, wzbijają tumany kurzu, przez co oślepiają i kilak sekund wtedy nic nie widać. W dodatku bardzo mocno wieje. Masa powietrza pchana przez TIRy przy mijankach prawie spycha z drogi.


Zapada zmrok, ale dzielnie jedziemy dalej. Po ok. 200 km widzimy stację paliw. Niestety nie mają benzyny. Za to maja sklep, gdzie kupujemy wodę. I bagietki, bo właśnie przynieśli świeżutkie i chrupiące. Każdy pałaszuje co najmniej połowę na miejscu. Jesteśmy zmęczeni, przejechaliśmy niezbyt dużo, ale granica nas wykończyła. Odkręcam kraniki w dodatkowym zbiorniku paliwa i pozwalam mu przesączać się do baku głównego i mogę jechać dalej.


Kilkadziesiąt kilometrów dalej mijamy po lewej stację Total. Krzysiu, który prowadzi nie zatrzymuje się na czas, ale robimy to za chwilę i zawracamy. Tak, to ta stacja, jest benzyna, więc tankujemy. Odkręcam korek wlewu do baku głównego i... error... leje mi się paliwo. Aha, to tak to działa. Przy pomocy Andrzeja, bo brakuje mi jednej ręki do trzymania światełka, zakręcam czym prędzej korek i tankuję tylko do zbiornika dodatkowego. Mam nauczkę - gdy w zbiorniku dodatkowym jest więcej paliwa to przelewa się do głównego baku całkowicie go wypełniając. Ponieważ główny zbiornik ma 9.5 litra, a dodatkowy 16, to łatwo przewidzieć, że tak się może dziać. Ależ jestem mądra ;) Niestety podczas całej operacji upada mi na ziemię telefon i rozbija się wyświetlacz. Na szczęście w rogu, więc dalej mogę korzystać z telefonu. Uff.

Nie dojedziemy dzisiaj do Nawakszut, bo jesteśmy z grubsza w połowie drogi. Neno ma ciemny wizjer, ja mam kiepskie światło, a wszyscy są mocno zmęczeni, Zaczynamy poszukiwania miejsca na nocleg. Kilka kilometrów dalej zjeżdżamy w bok. Pod wydmę. To względnie dobre miejsce. Nie jest idealne, ale jest.

Rozstawiamy namioty i chłopaki kontynuują walkę z rotopaxem. Potem zdobywają wydmę. Mimo wszystko walka jest mniej zawzięta niż wczoraj, ale i tak jest wesoło.


Przejechane: 211 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz