niedziela, 22 lutego 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 3 - Wymarsz i rozruch

12 stycznia 2015 - poniedziałek

Plan zakładał pobudkę o 6:00. Budzik dzwoni, dookoła ciemno, choć oko wykol, więc wszyscy jeszcze dosypiają do 06:30. Procedura startowa jest zwyczajna - śniadanie, pakowanie, przygotowywanie, dopinanie bagażu na motocykle. I nie wiedzieć czemu, robi się prawie dziewiąta jak ruszamy. W podgrupach. Neno i Piotrusz - do urzędu, załatwić papierologię, która wstrzymała wyprawę. Reszta - niespiesznie w kierunku granicy.

Na pierwszej stacji benzynowej spotykamy rowerzystę. Kanadyjczyk. Pytamy jak długo jest w podróży. Odpowiada, że 5 lat. Opadają nam szczęki. Pełen szacun! My póki co jedziemy dwa kwadranse ;)



Nie spieszy nam się, to jedziemy maksymalnie leniwie. Krajobraz też usypia. Po lewej pustynia, po prawej pustynia. Czasem gdzieś zamajaczy ocean, od którego oddalamy się i znów przybliżamy. Wszystko jest szarobure, przesiąknięte pustynnym pyłem.


Co jakiś czas się zatrzymujemy. Na przykład, żeby kupić coś do picia i przyjrzeć się okolicy. Ja przy okazji postanawiam znaleźć toaletę. Krzyś mówi, ze znalazł, ale chyba męską, bo tam przed nią męskie klapki były. Też znalazłam to miejsce, ale - jako, że to niby męski kibel, to szukam damskiego. Ale nie ma nic w okolicy - same wejścia do domów. Jakiś dzieciak psyka na mnie i pokazuje, że mam wejść tam gdzie męskie klapki. Czyli jednak nie ma podziału... ;)










Niespiesznie suniemy dalej. Jednostajny wiatr sprawia, że wszyscy jedziemy w przechyle. Andrzej nawet śmieje się, że ma już prawie zamknięte opony z lewej strony, a droga prosta jak drut, po horyzont, bez zakrętów.


Myślę o niebieskich migdałach, a gdy znowu patrzę w lusterka, to nie widzę Huberta, Andrzeja ani Piotra. Zatrzymujemy się z Krzysiem i czekamy. Nawet zawracamy kilkaset metrów i na wysokości stacji benzynowej spotykamy zguby. Okazuje się, że Hubertowi transalp nie pali na jeden gar. Zjeżdża więc na stację i... zalicza szlifa przy niewielkiej prędkości. Niestety niefortunnie upada na nogę i ja sobie nadwyręża - w kolanie i kostce. No pięknie, takie przygody już pierwszego dnia... Chwila odpoczynku i gdy Hubert dochodzi w miarę do siebie, możemy ruszać. Teraz ja zaliczam glebę przy ruszaniu. Nie dodaję wystarczająco dużo gazu przy nawrotce, moto gaśnie, tylne koło przestaje jechać, przednie jest skręcone i zaliczam prawie-postojowego paciaka. Koledzy podnoszą Kostka, marudząc przy tym, że nie ma go za co złapać. No to co? Jedziemy dalej?








Jest tak nudno, że postanawiamy coś zrobić. Na przykład zjechać nad ocean. Znajdujemy dróżkę, która wiedzie do czyjejś "posesji". Lepianka-rudera, a w niej dziwny sprzęt - okazuje się, że lokator jest wojskowym, który ma za zadanie obserwować morze. Nie chcemy nadużywać gościnności, więc robimy tylko kilka fotek i jedziemy dalej.








Robimy się lekko głodni, więc przy okazji kolejnego tankowania zasiadamy też w knajpce i zamawiamy tadżin. No i jest WiFi ;) Pojawiają się też Neno i Piotrusz - w końcu nas dogonili.


Do granicy jest już całkiem niedaleko. Ustalamy, że tuz przed przejściem zatrzymujemy się na stacji i tankujemy wszystko co się da - w Mauretanii nie jest różowo z paliwem i kolejna stacja będzie za ok. 450 km. Może będzie jeszcze jedna w połowie drogi, ale musimy być przygotowani na najgorsze.

Zatrzymujemy się na stacji przed granicą. Oprócz tankowania korzystam z toalety. Nie ma w środku światła i jak zamknę drzwi, to jest całkowicie ciemno, więc prosze Piotra, żeby filował na zwwnątz, a ja zostawię niedomknięte drzwi. Załatwiam co trzeba i kątem oka patrzę na wiadro z wodą. Odrzuca mnie na sam widok, gdy widzę wodę pokrytą warstewką "niewiadomoczego", nawet lekko spienioną, ale na pewno nie dodatkiem mydła... Blee, fuj... brrr... a zanim tu weszłam to widziałam jak lokales w tym wiadrze mył twarz i ręce... Robi mi się zielono na twarzy i wychodzę stamtąd czym prędzej.

Granica marokańska wystawia naszą cierpliwość na niemałą próbę. Milion okienek, problemów, papierów, podpisów. Nawet z tym dokumentem celnym co go mamy, to są jakieś problemy - z urzędu celnego w Dakli maja przysłać jakiś faks, potwierdzający całą sytuację. Kilkukrotnie sprawdzane są dane motocykli między kolejnymi dokumentami. Pieczątka tego, podpis tamtego, i jeszcze kolejna weryfikacja. Niby cywilizowany kraj, a tyle biurokracji. Aż się boję, co będzie potem, w kolejnych "dzikich" krajach. No i sprawa najważniejsza - ze względu na dokumentację celną, nie możemy wrócić w podgrupach... A miało być tak, że ja i Piotrusz wracamy jako pierwsi, bo mamy najmniej czasu wolnego, Hubert, Andrzej i Piotr parę dni po nas, a Neno i Krzyś jeszcze później. Teraz okazuje się, że wszyscy muszą się dostosować do mnie i Piotrusza, a dodatkowe dni wolne  "wyjeździć" dookoła komina w Maroku... A wszystkie motocykle musza razem przekroczyć granicę marokańska. Bez dyskusji. Miny trochę rzedną, ale jak się nie da inaczej, to trudno... Robi się coraz później, a my dalej jesteśmy w proszku. Jak tak dalej pójdzie, to nie przekroczymy granicy mauretańskiej, bo po pierwsze, trzeba tam dojechać, a dzieli nas od niej kilkukilometrowy offroadowy pas ziemi niczyjej, po drugie, nie mamy wiz i musimy je jeszcze wyrobić, a po trzecie, zamykają ja o 18:00.

W końcu koło 17:00 zaczynamy międzygraniczną przeprawę. Jest piach, kamienie i wraki samochodów po każdej stronie. Generalnie droga jest mniej więcej wytyczona, ale odbiega od niej trochę "bajpasów". Wbijam się za Andrzejem w taką jedną odnogę i lądujemy w grząskim piasku. Przed przejazdem między dwoma kamieniami mam chwilę zawahania i zaliczam glebę, Ale szybko stawiamy Kostka na koła i pojawiamy się na granicy przed wszystkimi.










Niestety - wizy zaczęli wydawać 20 minut temu i nie możemy jechać dalej. Musimy spędzić noc w hotelu (nie, nie możemy tu rozbić namiotów, musi być hotel - nie ma to jak napędzanie biznesu) i jutro od 9:00 wszystko zacznie działać od nowa, to załatwimy formalności. Hotel jest kilkaset metrów dalej, ale nie możemy tam podjechać motocyklami, musza zostać tu, na posterunku żandarmerii, więc bagaże musimy sobie zanieść. Jeszcze tylko wymieniamy pieniądze u rosyjskojęzycznego cinkciarza (całkiem przyzwoity kurs) i możemy iść.



Żeby przyoszczędzić, wynajęliśmy sobie "pokój, z trzema łóżkami - trzy osoby śpią wygodnie, reszta na matach na podłodze. Nie dokupywaliśmy dodatkowych pokoi - nie było sensu. Okazało się, że nasz pokój tak naprawdę jest przedpokojem i z niego są wejścia do czterech innych pokoików oznaczonych numerami 1-4. Nasz więc ma na pewno numer 5. CH No 5 ;) Wystrój też pewnie robiony przez jakiegoś ęą projektanta ;) Można dostać oczopląsu, tak jest bogato. Całości dopełnia kiepska świetlówka dająca trupiobladą poświatę. Dostajemy klucz do łazienki (nie ma światła i jest tylko zimna woda) i możemy rozpocząć wieczór.



A wieczór, jak się okaże później, jest pamiętny. Albo wręcz przeciwnie ;) Są nocne Polaków rozmowy, tańce, śpiewy, wiele podejść do wyjścia na frytki jak i tyle samo podejść do poważnej rozmowy ze mną i próby rozgryzienia mojej osoby. Stig polewa miksturę z rotopaxa i upija prawie całe towarzystwo. Lokatorzy mieszkający w pokoikach obok chyba mają nas dość...









W końcu przychodzi czas, żeby zgasić zimną świetlówkę. Wylosowałam miejsce na podłodze, więc zanim zasnę, toczę jeszcze kilka batalii z łażącym po niej robactwem... Swoją droga, ciekawe czy w tych dywanach mieszkają pchły albo pluskwy. No cóż, jutro się przekonam.


Przejechane: 442 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz