Po kilku dniach od przyjazdu do Czarnogóry, przenieśliśmy się z Budvy nad Zatokę Kotorską. Na bazę wypadową do eksploracji okolicy wybraliśmy miasteczko Tivat, a właściwie zlokalizowaną od niego nieco bardziej na południe, niewielką miejscowość Mrcevac. Po raz trzeci wyjeżdżaliśmy z Budvy autostopem, po raz trzeci w innym kierunku i tym razem już na dobre.
Niecałe 30 kilometrów dzielących Budvę i Tivat pokonywaliśmy trzema różnymi pojazdami. Kierowca ostatniego z nich wysadził nas w samym centrum portowego miasteczka. Żeby odnaleźć nasz nocleg w Mrcevac, musieliśmy jeszcze sporo się nachodzić. Bałkańskie wrześniowe słońce grzało tego dnia dosyć mocno, więc długodystansowy marsz z plecakiem do przyjemności nie należał. W czasie poszukiwań naszej miejscówki dyskutowaliśmy o przydatności w podróży takich dobrodziejstw cywilizacji, jak nawigacja GPS. Z jednej strony szybko znaleźlibyśmy nasz nocleg, zaoszczędzilibyśmy sporo energii i czasu, ale z drugiej strony nie otworzylibyśmy się na interakcje z lokalną społecznością, nikogo byśmy nie spytali o drogę, nikomu nie opowiedzielibyśmy skąd jesteśmy i nie doświadczylibyśmy tej radosnej chęci pomocy.
Po dotarciu na miejsce i krótkim odpoczynku, wybraliśmy się na spacer. Okolica była typowo mieszkalna – dominowały wolnostojące domki z ogrodami i przydomowymi winnicami. Kierowaliśmy się w kierunku jednej z niewielkich plaż. Żeby do niej dotrzeć musieliśmy obejść dookoła lotnisko - jedno z dwóch w całym kraju, które obsługuje połączenia międzynarodowe (drugie jest w stolicy). Można stwierdzić, że jest ono atrakcją samą w sobie, nie dosyć, że w urokliwej krajobrazowo lokalizacji (pomiędzy górami i morzem), to jeszcze można spacerować niemal przy samym pasie startowym. Mimo ogrodzenia i tabliczek z zakazem przebywania w momencie startu, ludzie i tak zatrzymują się, żeby podziwiać wzbijające się w powietrze maszyny, które przelatują raptem kilka metrów nad głową.
Zaczęliśmy wcześnie rano. Jeszcze poprzedniego dnia dowiedzieliśmy się, że rowery można wypożyczyć w Biurze Turystycznym (Centrum Informacji Turystycznej) w Tivat, które otwiera się o ósmej. Żeby więc jak najdłużej cieszyć się naszą wycieczką, nie mogliśmy spóźnić się ani minuty. Do przejścia mieliśmy 2,5 km. W związku z tym, że autostop w Czarnogórze funkcjonuje znakomicie, postanowiliśmy skorzystać z tej opcji. Na miejscu byliśmy niemal w momencie otwarcia. Pracownicy biura wyjaśnili nam na miejscu, że owszem, można za ich pośrednictwem wynająć rowery, jednak są oni tylko łącznikiem pomiędzy turystami, a lokalnymi mieszkańcami, którzy je udostępniają. No i o ósmej rano zorganizowanie rowerów nie jest takie proste. Czarnogórcy pracujący w Biurze Turystycznym okazali się jednak bardzo pomocni i zrobili wszystko, abyśmy rowery dostali jak najszybciej. Zamówili nawet taksówkę na koszt wynajmującego rowery, która zawiozła nas… z powrotem do Mrcevac - do domu niemal po sąsiedzku tego, w którym spaliśmy.
Była ósma z minutami, a my już trzeci raz tego dnia pokonywaliśmy drogę pomiędzy Mrcevac, a Tivat. I znowu na czterech kółkach, z tą tylko małą różnicą, że każdy z nas miał już swoje własne dwa. Przejechaliśmy przez miasteczko i niedługo później byliśmy już na promie. Płynęliśmy z Lepetane do Kamenari. Połączenie promowe w tym miejscu ma olbrzymie znacznie dla transportu – wydatnie skraca ono drogę do Herceg-Novi i dalej do Chorwacji, bez konieczności objeżdżania całej Zatoki Kotorskiej dookoła. Coś, co dla branży transportowej jest tylko zbędnym nadrabianiem kilometrów, dla nas było celem samym w sobie. Po przeprawie promowej większość pojazdów kierowała się w lewo, podczas gdy my skręciliśmy w prawo. Od tego miejsca ruch drogowy przy wybrzeżu znacznie zmalał, a my już w pełni mogliśmy delektować się naszą rowerową przygodą.
Długość naszej trasy wyniosła łącznie prawie 60 kilometrów i pokonywaliśmy ją przez niemal cały dzień. Nie spieszyliśmy się. Miłośnicy gór i widoków w takim miejscu spieszyć się nie potrafią. Co chwilę zatrzymywaliśmy się na robienie zdjęć i podziwianie spektakularnych widoków. Piękno krajobrazów w Zatoce Kotorskiej po prostu zachwyca i zapiera dech w piersiach. Trudno opisać to słowami. Można naprawdę poczuć się jak w bajce. Zresztą… co ja się tam będę rozpisywać? Zobaczcie sami.
A na deser krótki filmik poniżej:
Do Kotoru zawitaliśmy wczesnym rankiem. Dzięki temu wspinaliśmy się na twierdzę w cieniu, a nie w słonecznym skwarze, który jeszcze przed południem daje się we znaki turystom, którzy lubią sobie pospać trochę dłużej. To jedna korzyść. Druga to możliwość swobodnego poruszania się po starówce i w trakcie wspinaczki na twierdzę, ponieważ zwolenników wczesnego wstawania nie ma wcale zbyt wielu. Zdobycie twierdzy wymaga włożenia trochę wysiłku w pokonanie różnicy wysokości, jednak fantastyczne widoki ze szczytu zdecydowanie rekompensują poniesiony trud. Z poziomu Twierdzy Kotorskiej rozpościera się przepiękna panorama na miasto, Zatokę Kotorską i okoliczne góry. Chyba ostatnio nadużywam tego typu epitetów, ale krajobrazy z tego miejsca są naprawdę fantastyczne.
Po zejściu na dół, Kotor nie przypominał już tego samego, świecącego pustkami miasta, które uświadczyliśmy zaraz po przyjeździe. Chcieliśmy jeszcze pospacerować sobie urokliwymi uliczkami starówki i poczuć klimat średniowiecznej architektury. Ale cóż… nie było już tak romantycznie. Cały czar tego miejsca wyparowywał coraz bardziej i bardziej wraz z każdą kolejną wycieczką zorganizowaną, która wdzierała się przez główną bramę. Istnieją z pewnością ludzie, którzy wśród tłumów, kramów i sklepików z pamiątkami czują się jak ryby w wodzie, my jednak do nich nie należymy. Pokrzątaliśmy się bezwiednie w poszukiwaniu jakichś spokojniejszych miejsc, jednak z każdą chwilą wzrastał tylko poziom naszego niezadowolenia. Zwiedzanie Starego Miasta postanowiliśmy więc uznać za zaliczone. Według nas Kotor jest za ciasny na tak wielką liczbę ludzi, więc uszczupliliśmy ją o dwie jednostki i wyszliśmy poza miejskie mury.
Nie był to jednak koniec atrakcji w tym dniu. Poszukując wcześniej w Internecie możliwości trekkingowych w okolicy tej części zatoki, natknęliśmy się na ciekawą opcję. Po przeciwnej stronie zalewu, w miejscowości Muo, swój początek ma szlak wiodący do punktu widokowego przy starej austro-węgierskiej fortecy. Została ona wybudowana jeszcze w dziewiętnastym wieku. Najbardziej zainteresowała nas jednak możliwość spojrzenia na miasto Kotor i dużą część Zatoki Kotorskiej z innej perspektywy niż ta najbardziej popularna (czyli z poziomu staromiejskiej twierdzy). Przypuszczaliśmy, że forteca nie znajduje się na jakiejś porażającej wysokości, więc będąc na miejscu rozpoczęliśmy marsz krętym szlakiem pod górę. Kręty, to mało powiedziane - on był zygzakowaty niemal na całej długości. Nie wzięliśmy ze sobą za dużo jedzenia i picia – wody raptem na kilka łyków i parę zbożowych ciasteczek. To miała być krótka wędrówka... No właśnie, miała... Ku naszemu zdziwieniu, szliśmy coraz wyżej i wyżej.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy po dość długiej wędrówce naszym oczom ukazał się widok na… nasze lotnisko i nasze Mrcevac! Całkiem niezamierzenie weszliśmy na szczyt masywu Vrmac i spoglądaliśmy właśnie na panoramę po jego drugiej stronie. Byliśmy zaskoczeni, ale zadowoleni i usatysfakcjonowani jednocześnie. Cały ten długi marsz pod górę miał jednak sens. Myśleliśmy żeby kontynuować naszą wędrówkę po drugiej stronie masywu i zejść sobie bezpośrednio do naszego miejsca noclegowego, ale po spytaniu napotkanej miejscowej kobiety i po krótkiej analizie poglądowej turystycznej mapki, którą mieliśmy ze sobą, doszliśmy do wniosku, że drogi na skróty do Mrcevac po prostu nie ma. Aha… Stara austro-węgierska forteca! No właśnie… Jakiegoś szczególnego wrażenia to ona nie robi. Ot taka zaśmiecona i zdewastowana nieco ruinka. Nikogo raczej nie zachwyci, no chyba, że zagorzałych koneserów dawnych przedwojennych fortyfikacji.
Miło było popatrzeć na widok po drugiej stronie masywu Vrmac, niemniej jednak wspinaliśmy się ten kawał drogi głównie po to, aby nacieszyć jeszcze oczy przepiękną Zatokę Kotorską. Domyślaliśmy się, że minięty po drodze drogowskaz z napisem „vidikovac” oferował nam coś ciekawego, czego nie powinniśmy przegapić. Nie myliliśmy się. Wróciliśmy do rozstaju dróg, udaliśmy się w kierunku na „vidikovac” i… to było coś fenomenalnego! Ten rajski pejzaż będzie naszym ostatnim krajobrazowym wspomnieniem z tego kraju.
Paweł
Czarnogóra, część 1: Skarbiec możliwości, bogactwo wrażeń
Czarnogóra, część 3: Tylko autostopem