To niby najniebezpieczniejsza droga świata. Przejechaliśmy na rowerze i mamy mieszane uczucia.
To było marzenie – przejechać na rowerze słynną „El Camino de la Muerte”. Pięć godzin szalonego zjazdu niesamowitymi serpentynami. Gdy usłyszałem o trasie kilka lat temu, wciąż jeździły nią samochody. Na drodze ginęło rocznie ok. 250-300 osób. Potem stała się mekką rowerzystów i… agencji turystycznych.
El Camino de la Muerte, która wygrywa różne zestawienia na najniebezpieczniejszą trasę świata, wybudowali w latach 30. ubiegłego wieku paragwajscy więźniowie. Potem przez lata stanowiła jedyną trasę dojazdową ze stolicy do północnych rubieży kraju.
Kilkugodzinny zjazd drogą pełną serpentyn (pierwsze 30 km asfaltem, potem po szutrze) jest oczywiście ciekawym doświadczeniem. Bo nagle z wietrznych gór wjeżdża się wprost w dżunglę. Uderzenie gorąca i widoki zapierają dech w piersiach. Niebezpiecznie są może tylko dwa, trzy zakręty na 60-kilometrowej trasie, więc każdy amator, który ma trochę oleju w głowie sobie poradzi.
Cała otoczka – masa turystów w firmowych koszulkach, ochraniaczach na każdej części ciała, kamerami przyczepionymi do kierownic, kasków, siedzonek, no i obowiązkowe selfie na zakręcie Diabła – to wszystko psuje doświadczenie. Drogę zawłaszczyły sobie bowiem agencje, trudno jest zorganizować wyprawę bez własnych rowerów i bez „pomocy” pośrednika.
Większość organizatorów za całodniową wycieczkę liczy sobie 300-400 bolivianos /os (150-200 zł). Niedrogo. Nam udało się zorganizować wyjazd dwa razy taniej. No, ale nie ominęliśmy wycieczkowiczów z całego świata ubranych jak profesjonalni zjazdowcy.