Tym razem Indie naprawdę nas zaskoczyły. Wysoka zabudowa, nowoczesne galerie handlowe, ogólne wrażenie większej czystości, nawet spojrzenia Hindusów wydawały nam się jakieś takie bardziej życzliwe (choć bez zbytniej przesady w tym zakresie). Do Mumbaju przyjechaliśmy po prawie dobowej podróży pociągiem z Agry, największego centrum turystycznego kraju, z legendarnym Tadż Mahal jako jego wizytówką. Po zjedzeniu lunchu w (uwaga) CZYSTEJ knajpie na stacji kolejowej, trafiliśmy w rejony mieszkalne. Tak wysokich wieżowców zamkniętych w nowoczesnych strzeżonych osiedlach nie widzieliśmy w Indiach nigdzie indziej.
Zamiast lokalnych bazarów – supermarkety. Zamiast brudnych zapaskudzonych knajp – schludne przyjemne restauracyjki i kawiarenki. Nawet lokalne osiedlowe jadłodajnie przyprawiały o znacznie bardziej pozytywne wrażenia estetyczne niż większość innych tego typu lokali w Indiach. Szokiem był widok ulicznego sprzedawcy który serwował lokalne przekąski (uwaga) w foliowych rękawiczkach! Myślałem po prostu, że śnię. Taki poziom higieny? W Indiach? To wręcz zjawisko z kategorii paranormalnych. Kolejnym z wielu szoków jakie zapewnił nam Mumbaj, był brak krów. Przez cały nasz pobyt w tym mieście staraliśmy się wypatrzeć chociażby jedną. I wiecie co? Dokładnie jedną udało nam się znaleźć. Leżała rozleniwiona w jednej z wąskich uliczek daleko od centrum. Tyle w temacie krowim.
Mumbaj był naszym ostatnim przystankiem w Indiach. Każdy dzień w tym mieście był więc dniem na ostatnie kosztowanie dań indyjskiej kuchni oraz innych azjatyckich specjałów, których będzie nam brakować w Polsce. Był zatem ostatni kokos (no dobra, były może ze trzy czy cztery ostatnie kokosy), był ostatni sok z trzciny cukrowej, ostatni czaj, ostatnie lassi, ostatnia dosa, ostatnie idli, ostatnie thali, ostatni ryż biryani...
Przed wylotem zrobiliśmy duże zakupy. Całe plecaki wypełniliśmy indyjskimi przyprawami i herbatami. Nie mogło oczywiście zabraknąć także suszonego chili, bez którego nie możemy już żyć.
Paweł