Blogmas: dzień 5. - zima na ramiona moje spadła. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 5. - zima na ramiona moje spadła. :)

           Przymroziło dzisiaj w Krakowie, chyba pierwszy taki mróz w tym roku. Oczywiście przekłada się to na słynny już krakowski smog, który niedługo popularnością przebije smoka wawelskiego. Na moim nieco brudnym oknie kuchennym szron namalował piękne wzory, zaś cała okolica widoczna z niego pokryta jest równie delikatną białą mgiełką. Przyznam szczerze, że wygląda to całkiem nieźle, ale i tak nic nie mnie przekona, żebym polubiła zimę. Nie ma takiej możliwości, mnie musi być ciepło i koniec. I jeszcze słońce, bez słońca mi smutno. ;p Ale żeby nie było, że zimą tylko i wyłącznie kocykuję i siedzę w domu, dzisiaj na blogmasie pojawi się sporo zimowych krajobrazów. I szykujcie się na jutro, mikołajkowa opowieść będzie naprawdę dla mnie ważna. :)zdjęcie nieocenionej Oli. F. <3        Najgorsza wg mnie jest zima w mieście. Wiadomo, ośnieżone drzewa, metrowe zaspy, uroczy szron - wszystko pięknie wygląda zza okna, gdy siedzimy otuleni kocem, w rękach grzeje się kubek herbaty, a na nogach mamy puszyste skarpetki. Mnie jednak zawsze ta pora kojarzy się z przemoczonymi butkami, wiatrem od którego marznie mój wielki nos i kostnieją łapki nawet mimo rękawiczek. Takiej zimie mówię stanowcze nie! ;) Na szczęście, w tym roku jeszcze nie zdarzały się aż tak fatalne dni, a jeśli były, to mogłam sobie pozwolić na zostanie w domu, więc może patrzę na nią ciut łaskawiej niż zwykle. ;) Ale są te miejsca w mieście, szczególnie w Krakowie, gdzie zima może się prezentować naprawdę pięknie. I te właśnie zobaczycie zaraz na zdjęciach. :)zima z okna - widok z akademika na Podgórzu.mój ulubiony zamek w zimowej odsłonie.widok z Parku Bednarskiego w Podgórzu.Podgórze.Kurdwanów w śniegu. :)lodowisko. ;p a dokładniej mój powrót z pracy kilka lat temu. ;)           Taka zima nie wygląda źle, może poza ostatnią, ale nie ukrywajmy - w mieście nie za bardzo można ją docenić. Najpiękniej zima wygląda w górach, co odkryłam dopiero w zeszłym roku. Co prawda był to początek kwietnia, ale nie bądźmy tacy szczegółowi, śniegu było po kolana, a czasami nawet więcej. I tutaj przyznam szczerze - zachwyciły mnie te widoki, a dzięki górskim butom nawet szczególnie mocno nie przemokłam. Zresztą, traktowałam to wtedy w charakterze zabawy i nawet mokre skarpetki nie przeszkadzały mi w zachowaniu dobrego humoru. A widoki były piękne, rzekłabym, że wręcz baśniowe. :)          Kiedyś też przypadkiem znaleźliśmy zimę piękną razem z Tomaszem, gdy wyprawiliśmy się na Jurę. Tam również prezentowała się absolutnie przeuroczo i podbiła nasze serduszka. Także przy okazji wyjazdów sylwestrowych czasem zdarzało się nam ze znajomymi wyjść na spacer, ale tam akurat były to dość rzadkie momenty, woleliśmy jednak czas spędzać w domku. ;) zamek Ogrodzieniec. :)Madusia sto lat temu gdzieś w okolicy Jordanowa. ;p          Także, mimo postawionej na samym początku tezy, że nie lubię zimy, okazuje się, że ma ona kilka naprawdę ładnych oblicz. :) Wystarczy zostawić za sobą większe miasta, wyjechać kilka/kilkanaście kilometrów dalej i już można się nią zachwycać. Oczywiście po uzbrojeniu się w ciepłe buty, kurtkę itp. ;) Ale zimie w mieście mówię stanowcze "nie"! ;pPs. pamiętajcie, żeby jutro wpaść na bloga! :)~~Madusia.

Blogmas: dzień 4. - czas na pierniczki!

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 4. - czas na pierniczki!

          Niedziela to idealny dzień, żeby zabrać się za wypieki. :) Od kilku lat jest dla mnie małą tradycją pieczenie pierniczków na Święta. W zeszłym roku z powodu pracy ta sztuka mi się nie udała w ogóle i byłam z tego powodu strasznie smutna, dlatego teraz postanowiłam zabrać się za nie wcześniej. W rezultacie upiekłam jedną porcję (a przy naszym mikro piekarniczku pieczenie ciastek jest prawdziwym wyzwaniem i treningiem cierpliwości, bo mieści się ich w nim raptem pięć pełnowymiarowych ;p), ale okazały się tak dobre, że już dawno je zjedliśmy. Z następną się wstrzymuję, żeby nie było, że będzie potrzebna jeszcze trzecia, którą zabiorę do domu. ;)część tegorocznych wypieków. :)      Przepis na idealne pierniczki poleciła mi dawno temu koleżanka i tak właśnie trafiłam na słynnego bloga Moje wypieki, gdzie właśnie znajduje się przepis na szybkie pierniczki. ;) Szybkie pod tym względem, że mogą być upieczone tuż przed Wigilią, a i tak będą pyszne. I naprawdę są, nikt sobie zębów nie połamał, a każdemu zawsze smakowały. ;)żeby nie zabierać laptoka do kuchni, przepis wylądował w moim kulinarnym zeszyciku.         Samo pieczenie nie jest jakąś wielką sztuką czy filozofią, wszystko wrzuca się razem do miski, gniecie (bądź też wyrabia mikserem jak to zwykle ja mam robić w zwyczaju), wałkuje (jeśli nie macie wałka tak jak ja w Krakowie, zawsze można wspomóc się butelką po winie, uprzednio oczywiście ją opróżniając, najlepiej do kieliszka, żeby było nam weselej ;p) i wykrawa foremkami. ;) Przez tych kilka lat moja kolekcja foremek bardzo urosła, tylko że moja siostra sobie ją przygarnęła, więc niestety od trzech lat ratuję się tym co mi pozostało, bo zawsze zapominam je od niej wziąć. ;) W tym roku dokupiłam sobie kilka czerwonych serduszek różnych rozmiarów, żeby bardziej zróżnicowane były. ;) I sprawdziły się całkiem nieźle. :)czerwone foremeczki. <3             Jednak zdecydowanie moją ulubioną częścią rytuału pierniczkowego jest ich ozdabianie. Podchodzę do tego naprawdę bardzo poważnie, możecie się śmiać, ale serio tak właśnie jest. Przez pewien czas kompletuję wszystkie dodatki jakie chcę, żeby się pojawiły na nich. A że zawsze lubię mieć duży wybór, to się nie ograniczam za bardzo. ;) W tym roku jedynie na razie używałam białej i ciemnej polewy oraz kolorowych cukrowych pisaczków, czyli taka wersja skromna. W domu zawsze miałam jeszcze do dyspozycji kilka rodzajów różnych posypek, dużo bakalii, orzechów, nasionek i innych takich rzeczy, które mogły się przylepić do powierzchni pierniczka. Możecie sobie wyobrazić jak po zakończeniu zdobienia wyglądała cała kuchnia. ;) Istny armageddon. I to jeszcze najczęściej w środku nocy, żeby nie zajmować kuchni mamie, więc sprzątać trzeba było na paluszkach, żeby nie obudzić całego domu. Ale warto było, bo mnie zawsze rezultat zachwycał. :) A tak się prezentowały moje arcydzieła na przestrzeni kilku lat. :)          A Wy jak, też pieczecie pierniczki?~~Madusia. 

Blogmas: dzień 3. - ulubione piosenki świąteczne. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 3. - ulubione piosenki świąteczne. :)

          Jest sobota, trzeci dzień grudnia, pora więc na trzeciego posta z serii blogmas. ;) Dzisiaj postanowiłam, że będzie lekko i przyjemnie i trochę sobie pośpiewamy. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię śpiewać. Nie oznacza to jednak, że potrafię, ale nie bardzo mi to przeszkadza i zwykle sobie coś tam w domu podśpiewuję. I jeszcze sama sobie wymyślam teksty. I tak było już od dziecka, co nawet mam udokumentowane na kasecie video z pierwszych urodzin mojej młodszej o trzy lata siostry. ;) Dzisiaj jednak nie ja będę śpiewała, oddam głos tym, którzy potrafią. ;) A że coraz bliżej Święta, to wprowadzimy się ten magiczny nastrój przy pomocy dziesięciu piosenek - pięciu polskich i pięciu zagranicznych, żeby proporcje były zachowane. Także przyjemnego słuchania. I podśpiewywania, bo jestem pewna, że przy którejś z nich zaczniecie sobie nucić. ;)        1) "Last Christmas" Wham! - zaczniemy od klasyki, która jest absolutnie przez wszystkich znienawidzona, ale każdy lubi ją sobie czasem gdzieś zanucić pod noskiem, chociaż oficjalnie nikt się do tego nie przyzna. Ja osobiście ją lubię, ten niesamowity teledysk, tony śniegu, te sweterki, mrau po prostu. I nie wiem czy Wy też tak mieliście, ale my w gimnazjum na angielskim zawsze przed Świętami uczyliśmy się tekstu na pamięć. Fajne były te lekcje i wspominam je z uśmiechem, mimo iż śpiewy te nie należały do wybitnych. ;)       2). "Dzień jeden w roku" Czerwone Gitary - czyli klasyka w wydaniu polskim. Jako że od początku byłam dziwnym dzieckiem, to już we wczesnej podstawówce wpadły w moje łapki kasety (tak, wtedy jeszcze były kasety magnetofonowe) moich rodziców, w tym właśnie też tego zespołu. I tak właśnie mała Madzia słuchała namiętnie Czerwonych Gitar (co szczególnie teraz czuję słysząc piosenkę "Dozwolone do lat 18", bo wtedy myślałam, że to będzie za sto lat i cały świat będzie inny, a teraz wolę nie wspominać kiedy ta osiemnastka przeminęła ;p) i od tamtej pory bardzo sentymentalnie podchodzi do tej właśnie piosenki. Szczególnie wieczorem, gdy jest już ciemno, palą się świeczki i panuje cisza, robi na mnie ogromne wrażenie. :)        3) "All I Want For Christmas Is You" Mariah Carey - kolejny klasyczny kawałek, którego nie może zabraknąć w każdym radiu w tym okresie. Trzeba przyznać, że jest to niezwykle udana piosenka, chwytliwa i przede wszystkim o miłości. A takie też bardzo lubię, chociaż oficjalnie się nie przyznaję. ;p Ale nóżka mi przy niej chodzi i trochę się też bujam, nawet teraz, bo oczywiście sobie ją puściłam. ;)        4) "Nie ma, nie ma Ciebie" Kayah & Bregovic - nie jest to typowo świąteczna piosenka, ale mnie osobiście szalenie się kojarzy z tym okresem. Zwłaszcza na studiach sobie ją śpiewaliśmy w grudniu, gdy pojawiał się pierwszy śnieg. Dużo miłych wspomnień z nią mam, bo zdarzało się nam ją śpiewać radośnie w Krakowie nad Wilgą pijąc ostatnie piwo w roku na świeżym powietrzu. Zwykle było wtedy szalenie zimno, ale nikt się tym drobiazgiem nie przejmował. Ważny był klimat, a ten był niepowtarzalny. :)        5) "My only wish" Britney Spears - usłyszałam kiedyś w sklepie w Częstochowie podczas szukania jakiegoś fajnego ciucha i tak mi wpadła do głowy, że zawsze w sezonie świątecznym muszę ją sobie puścić co najmniej kilka razy. Taka szalenie pozytywna, od razu się przy niej uśmiecham, bo przecież Święta to czas radości. :) I taka właśnie jest ta piosenka. :)        6) "Maleńka miłość "Eleni - zmieniamy klimat o sto osiemdziesiąt stopni, bo tutaj jest dostojnie i poważnie. Piosenka znalazła się w zestawieniu, bo jest to jedno z moich najwcześniejszych wspomnień, gdy Dziadek z Babcią puszczali zawsze kasetę z kolędami właśnie w wykonaniu tej Pani. Odkąd Babci nie ma, zawsze mnie wzrusza, dlatego też słucham jej bardzo rozważnie. :) (no i oczywiście się wzruszyłam.)        7) "Mistletoe And Wine" Cliff Richard - dalej pozostajemy w nastroju nieco nostalgicznym (poczekajcie na następną piosenkę, to dopiero będzie nostalgia). Rzadko jej słucham, bo też nie pojawia się zbyt często na świątecznych playlistach (przynajmniej tych na które natykam się ja), ale lubię ją. Wycisza, uspokaja i przywodzi na myśl taką ogromną choinkę, padający biały śnieżek, czerwony barszczyk i pierwszą gwiazdkę. ;)     8) "Kolęda dla nieobecnych" Zbigniew Preisner, Beata Rybotycka - pozycja wybitnie nostalgiczna, ale z odrobiną nadziei. Tu Wam powiem szczerze, że spotkałam się z tą piosenką po raz pierwszy, gdy w roku 2000 była dodawana do gazety płyta właśnie z kolędami Preisnera i od tamtej pory ta właśnie płyta jest przeze mnie masakrowana zawsze, gdy jest mi smutno. Przeszła ze mną wiele, zawsze dając mi nadzieję i dlatego też ta piosenka jest dla mnie bardzo ważna. :)        9) "Wonderful Dream (Holidays Are Coming)" Melanie Thornton - czyli świąteczna piosenka Coca-Coli, żeby nie kończyć w smutnym nastroju. Nie da się ukryć, że przez komercjalizację piosenki z reklam stały się ważną częścią popkultury i chociaż ta piosenka utożsamia ją w pełni, to i tak bardzo ją lubię. Podobnie jak reklamy Coca-Coli, ale o tym też w blogmasie będzie jeszcze kilka słów.        10) "Coraz bliżej Święta" Oberschlesien - polska wersja piosenki Coca-Coli w tegorocznej wersji. Jako duchowa Ślązaczka nie mogłam sobie jej odpuścić w zestawieniu. ;) Gdy tylko ją usłyszałam wiedziałam, że koniecznie musi się pojawić. Taka cudna ślunska wersja. <3 <3 <3 I piękne ujęcia Katowic. :))       I to tyle na dzisiaj - dziesięć ważnych dla mnie piosenek, które też pozwolą Wam poznać mnie ciut bliżej. Każda ma swój urok, każda ma znaczenie i każda przybliża ducha nadchodzących Świąt. Jeszcze trzy tygodnie - trzymajcie się ciepło!~~Madusia.

Blogmas: dzień 2. - listopadowe wyzwanie czytelnicze część 2. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 2. - listopadowe wyzwanie czytelnicze część 2. ;)

          Ładnie się zaczął ten grudzień, nie powiem. ;p Pogoda w Krakowie wczoraj postanowiła oszaleć i cały dzień padało, wiało i zimno szalenie było. Przez noc to samo i dzisiaj rano żadnej zmiany nie ma, także ja zostaję dalej w łóżku. A przyda mi się to bardzo, bo praktycznie całą noc mam nieprzespaną z powodu Nataszki. Otóż nasza zdolna świnka stwierdziła chyba, że skoro smarujemy jej strupka, to coś tam musi być nie tak i co sobie zerwała. Do krwi i świeżego mięska. A śwince morskiej raczej ciężko jest wytłumaczyć, że nie może się drapać, także sceny wczoraj wieczorem działy się niemal dantejskie. Jedynym rozsądnym wyjściem, które uspokoiłoby mnie, było po prostu przetransportowanie jej do mniejszej klatki i siedzenie przy niej, żeby się nie drapała. Na szczęście po kilku godzinach się uspokoiła i około czwartej zasnęłyśmy, chociaż i tak co kilkanaście minut się budziłam, żeby zobaczyć czy wszystko w porządku. Póki co wszystko dobrze, więc szybciutko myknęłam na górę, żeby napisać drugą część czytelniczego wyzwania i może później się przespać. ;)      Jak może pamiętacie z wczorajszej notki wyzwanie czytelnicze zakończyliśmy na dniu piętnastym, więc dzisiaj rozpoczynamy od dnia szesnastego. ;) I to od razu z wysokiego C zaczynamy, gdyż...        Dzień 16. - Temat tabu - i kolejna fajna polska pozycja K. Janickiego. Przy czym słowo pozycja pasuje tutaj idealne. ;p Książka, podobnie jak "Polskie imperium", bardzo przyjemna i interesująca, też zdecydowanie polecam. ;) Nie takie tabu złe jak się wydaje. ;)         Dzień 18. - Mróz, bo urodziny Dziadka Mroza - także Mróz w polskiej literaturze od niedawna jest tylko jeden. ;) Niejaki Remigiusz z Opola, niezwykle płodny doktor nauk prawnych, który w ciągu ostatnich trzech lat zasypał nas wieloma książkami. Co ciekawe, w większości bardzo udanymi. ;) Na zdjęciu ostatnia część jego trylogii górskiej (jak ją określam) z Wiktorem Forstem (którego uparcie nazywam Frostem ;p), która zdecydowanie wciąga. ;) I ją też polecam z całego serduszka. :))           Dzień 20. - Najpiękniejsza książka dla dzieci - to był trudny temat, bo dzieci nie mamy (świntuchy się nie liczą, bo jakoś nie przepadają za tym, żeby im czytać, wolą jeść ;p), a jedyna książka typowo dla dzieci, jaką mamy dla wielkiej zgrywy to właśnie ta zamieszczona na zdjęciu. Tytuł mówi wszystko, a w środku jest naprawdę wesoło. I faktycznie są modele 3D, sporo rzeczy się rusza, ogólnie dobra zabawa. W niecodziennym stylu. ;p            Dzień 21. - Najgrubsza książka w domowej biblioteczce - zdecydowanie moja ulubiona kategoria, bowiem lubię wszelkie grubaski. Im książka grubsza, tym lepsza (chociaż wiadomo, że to nie jest najlepsza zasada), bo mnie zwykle jest przykro, gdy się rozkręcam z czytaniem, a ona się nagle kończy (przy czym to nagle to może być i po trzystu stronach). Także moje trzy ulubione grubaski na zdjęciu. ;) A żeby było weselej Goebbelsa znalazłam w zeszłym roku pod choinką. <3 ;p          Dzień 22. - Kolorowanka - tutaj mam aż trzy dzieła, które faktycznie pomagają mi się uspokoić. Najczęściej sprawdzają się jako dodatek do meczu, żebym się nim aż tak nie emocjonowała. Moim ulubieńcem z tych trzech zaś jest ta na samym dole, bo od dzieciństwa lubiłam kolorować różne ciuszki i tak zostało mi też na starość. ;) Także gdy tylko zobaczyłam, że przyszła do księgarni (bo miałam też taki epizod w życiu, że prawie pół roku w księgarni przepracowałam) od razu ją sobie nabyłam. I jaram się nią jak dziecko. ;)             Dzień 23. - Najstarsza książka w domowej biblioteczce - w tej krakowskiej wyszło, że to właśnie "Przeminęło z wiatrem" jest najstarsze. Ale nie stare, bo ledwo rok młodsze ode mnie. ;p W moich łapkach też już kilkanaście ładnych lat się znajduje, bo pamiętam, że mama mi kiedyś w antykwariacie taką właśnie wersję wygrzebała. I do takiej mam ogromny sentyment, chociaż przyznam szczerze, że ostatnie wydanie w jednym tomie ma przepiękną okładkę. :)            Dzień 24. - Najcieńsza książka w domowej biblioteczce - czyli Kamasutra po śląsku. ;p Bo jeśli nie wiedzie, to Częstochowa znajduje się obecnie w województwie śląskim, chociaż do Śląska tam nam blisko, jak Warszawie do pomorza. ;p Niemniej zawsze się z tego powodu śmiejemy, żem Ślązaczka i stąd właśnie wzięła się ta książeczka w naszym domku. ;) Zawartość do oglądania dopiero po 22, więc nie będę Was gorszyła. ;p        Dzień 27. - Niedokończona książka - mało mam takich u siebie w Krakowie, więc padło na "Królów przeklętych", bo trzeci tom długo siedział u mojego Tatusia i dopiero ostatnio go przywiozłam, więc jeszcze się za niego nie zabrałam. A książki rewelacyjne, cudowne, duużo historii, świetne intrygi, taka prawdziwa gra o tron. ;)         Dzień 28. - Scena pocałunku w książce - wiadomo, że zwycięzca może być tylko jeden i jest to też zarazem jedna z piękniejszych scen filmowych. Rett Butler przychodzi w dniu pogrzebu drugiego męża Scarlett prosić ją o rękę i właśnie wtedy ją całuje. Ale to jak całuje, mrau. ;) Cudo!           Dzień 29. - Magia - czyli Harry Potter. Na zdjęciu ten najnowszy, o którym jeszcze będzie na blogasku w ogóle osobna opowieść, bo na nią zasługuje. Tak tylko teraz zdradzę, że mnie osobiście bardzo się podobało. ;) Klusce trochę mniej. ;p          Dzień 30. - Przeczytane w listopadzie - i tak oto dotarliśmy do dnia ostatniego. Lista przeczytanych książek zamknęła się na trzynastu pozycjach, co cieszy. ;) Udało mi się przeczytać praktycznie wszystkie rozpoczęte wcześniej książki (raptem jedna jeszcze czeka na dokończenie) i kilka innych. Skorzystałam też z akcji CzytajPl i przeczytałam na telefonie cztery darmowe e-booki i to uważam za mój największy wyczyn, bo wcześniej nie próbowałam tej sztuki na telefonie. ;)         Na dzisiaj to już koniec, mam nadzieję, że te dwa książkowe wpisy przypadną Wam do gustu i będziecie chcieli więcej, bo przyznam szczerze, że takie mam plany. ;) A jutro coś z zupełnie innej beczki. ;)~~Madusia. 

Blogmas: dzień 1 - listopadowe wyzwanie czytelnicze część 1. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 1 - listopadowe wyzwanie czytelnicze część 1. :)

        I mamy grudzień! Ostatni miesiąc roku. Zaczyna się ten magiczny czas przybliżający nas do Świąt. W Krakowie od kilku dni śniegu mamy pod dostatkiem, do tego zimny wiatr i temperatura ledwo na minusie, czyli zdecydowanie moja najukochańsza pogoda, w trakcie której najmniejsze wyjście z domu powoduje przeziębienie. Z tego właśnie powodu od dwóch dni leżę w łóżku, kaszlę i kicham. Na szczęście z Nataszką wszystko dobrze, jedynie dostała alergii po zastrzyku i zrobił jej się nieładny strupek na plecach, ale dzielnie smarujemy go maścią. ;) Jeszcze raz dziękuję za miłe słowa dla niej. ;) A przechodząc do tematu, wspominałam ostatnio, że planuję w grudniu mały Blogmas, czyli codzienne posty aż do Wigilii. Tematyka będzie różna bardzo, żeby codziennie móc zaskoczyć Was czymś nowym. ;) I dzisiaj po raz pierwszy na blogasku zajmiemy się tematyką książkową, czyli zdecydowanie jedną z moich ulubionych. Na instagramie w listopadzie miałam zamiar brać udział w wyzwaniu książkowym, ale codzienne dodawanie zdjęć nie poszło mi najlepiej, więc postanowiłam wszystko zebrać w jedną całość i zrobić z tego wielką czytelniczą notkę. A właściwie dwie, bo wyszło tego całkiem sporo, a nie chciałam żadnej pozycji traktować po macoszemu. Zapraszam zatem na część pierwszą - do dnia piętnastego. ;)         Takie piękne wyzwanie czytelnicze stworzył autor strony 3telnik.pl i przyznam szczerze, że zdecydowałam się na nie ze względu na ciekawe kategorie. Co prawda, nie do wszystkich byłam w stanie dopasować książki, które posiadam u siebie w mieszkaniu (bo praktycznie druga ich połowa znajduje się w rodzinnej Częstochowie, a niestety nie mamy w Krakowie na tyle miejsca, żebym mogła mieć wszystkie i czasem za nimi tęsknię), ale i tak było wesoło. ;)       Dzień 1. - Plany czytelnicze na listopad - nie był to jakiś imponujący stosik, bo wyszłam z założenia, że przede wszystkim chcę dokończyć te wszystkie książki, które leżą przy łóżku i które już zaczęłam czytać. Bo nie wiem czy Wy też tak macie, ale ja nie jestem w stanie czytać jednej książki naraz. Znaczy się, wiadomo, że jak mnie wciągnie, to spokojnie pochłonę ją w kilka godzin, ale najczęściej czytam do poduszki i nie zawsze po prostu mam ochotę na daną tematykę konkretnego dnia. Lubię sobie tak wybierać w zależności od humoru, dlatego ten stosik też zawiera dość zróżnicowane pozycje. ;) A o tym jak mi poszło, będzie dnia ostatniego, na końcu jutrzejszego posta. ;)       Dzień 2. - Książka, w której występują duchy - tutaj padło na sagę o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego, gdzie duchy głównie są złymi upiorami i Geralt zabija je swym srebrnym mieczem. ;) W roli ducha na zdjęciu wystąpiła uciekająca Nataszka. ;p       Dzień 3. - Polowanie, bo Święto Myśliwych - była zagwozdka, bo żadnego nie mogłam sobie skojarzyć, ale szybko padło na "Niewidzialną Koronę" Elżbiety Cherezińskiej, czyli drugi tom opowieści o rozbiciu dzielnicowym w naszym pięknym kraju i o tym jak wyglądało jednoczenie królestwa. Opowieść niezwykle barwna, którą baaardzo polecam, a jej pierwszym tomem jest "Korona Śniegu i Krwi" i to od niego warto zacząć. ;p U mnie pojawił się drugi, bo pierwszy mam jedynie w wersji elektronicznej. ;)        Dzień 4. - Cytat z książki - to była zdecydowanie najtrudniejsza dla mnie kategoria. Mam mnóstwo swoich ukochanych cytatów z książek, są takie, które niemal z pamięci mogę recytować stronami (i nie jest to "Pan Tadeusz", którego zapamiętywaliśmy w szkole) i naprawdę ciężko było się zdecydować. Pomyślałam jednak o jednej z piękniejszych książek, które czytałam i zdecydowałam się na fragment "Listów na wyczerpanym papierze" A.Osieckiej i J.Przybory, które z ogromną miłością do siebie pisywali. I tutaj właśnie jeden takim mały fragmencik od Jeremiego. Jaka kobieta by się oparła takim słowom? <3        Dzień 6. - Szósta książka na dowolnej półce - z prostego rachunku wyszły "Dwie królowe" P. Gregory, która jest moją ulubioną autorką, jeśli chodzi o powieści pisane w czasach Wojny Dwóch Róż i Tudorów, co też widać po ilości książek. ;) Ta szósta opowiada akurat w naprawdę fajny sposób historię czwartej i piątej żony Henryka VIII i lubię do niej wracać. ;)          Dzień 7. - Nieprzeczytana/nielubiana lektura szkolna - tutaj wybór był dość prosty, bo w sumie mało było lektur, których nie przeczytałam. Pierwszą była "O krasnoludkach i sierotce Marysi" M. Konopnickiej, której nie byłam w stanie przejść, drugą zaś "Krzyżacy" H. Sienkiewicza, gdzie po scenie wyłupienia oka przestałam czytać. I nie wróciłam. ;) Niestety ani jednej ani drugiej nie mam w wersji książkowej (znaczy są gdzieś w Częstochowie), więc padło na "Szewców" S.I. Witkiewicza, których przeczytałam i nie zrozumiałam ani słowa. I do tej pory nie wiem co autor miał na myśli. I chyba nie chcę wiedzieć. ;)         Dzień 8. - Autor, którego pragnę poznać osobiście - i jest takich dwóch (a właściwie trzech, ale trzeciego nie mam książki papierowej) - Remigiusz Mróz, Elżbieta Cherezińska i Katarzyna Pużyńska. I wszyscy byli na Targach Książki w Krakowie, ale ja nie miałam siły ani chęci się przepychać, żeby się do nich dostać (kolejki do Mroza są makabryczne), więc po cichu liczę, że uda się za rok. ;)          Dzień 9. - Seria, którą lubię - w tym przypadku mogła być tylko jedna odpowiedź - moje ukochane książki od Znaku. Odkąd pojawiły się "Kobiety dyktatorów" zaczęłam wyglądać w księgarniach kolejnych charakterystycznych białych tomów i powoli kolekcjonuję je wszystkie. A jak jeszcze dołączyły do nich książki polskich autorów (ogromne tutaj brawa i szacunek dla K. Janickiego) o polskich kobietach, to już do reszty zwariowałam. Teraz powoli kończę "Damy ze skazą" i trochę mi smutno, że się kończą. Generalnie uwielbiam i czekam na więcej! :)           Dzień 10. - Książka młodzieżowa - większość takich książek została w Częstochowie, więc nie mogłam tutaj wrzucić chociażby mojej najukochańszej "Zapałki na zakręcie", dzięki której w moim życiu pojawiła się Mada vel Madusia w zdrobnieniu. Jedyną książką, która ma swoje miejsce w Krakowie, a może się zaliczyć do tej kategorii są "Paladyni" H. Snopkiewicz, chociaż dla mnie nabrała ona sensu dopiero w momencie, gdy zaczęłam studiować. Wcześniej jej nie rozumiałam, bardziej byłam na etapie Lilki z pierwszej części (czyli ze "Słoneczników"), która była wesołym roztrzepanym dziewczątkiem w czasach licealnych. ;) Obie części są jednak równie dobre i lubię do nich wracać. :)       Dzień 11. - Historia Polski, bo Święto Niepodległości - wybór jednej książki nie był taki prosty, bo akurat tematy historyczne to mój konik i chyba nigdy mnie nie znudzą. Zdecydowałam się jednak na fajny tytuł "Polskie Imperium", który składa się z bardzo interesujących rozdziałów opowiadających o każdym terytorium, które w jakimś stopniu na przestrzeni dziejów znajdowało się pod naszym panowaniem. Dużo ciekawych rzeczy można się dowiedzieć, a przy okazji też i pośmiać, bo książka napisana jest niezwykle lekkim i sympatycznym językiem. Lubię to! :)          Dzień 12. - Książka, w której mam autograf autora - to był dopiero problem. Nie uganiam się za autorami, na autografach mi nie zależy, więc myślałam, że trzeba będzie pominąć ten punkt, gdy przypomniało mi się, że dostałam kiedyś od rodziców tomik poezji podpisanej przez autorkę, którą spotkali w Nałęczowie. ;) I tak oto się prezentuje. :)          Dzień 13. - Książka, w której tytule i danych autora nie ma litery A - wcale nie jest to proste zadanie, znalazłam u siebie w biblioteczce raptem dwie. I właśnie jedną z nich są "Królowe" Sherry Jones, które potwierdzają moje zamiłowanie do literatury historycznej. ;) Tutaj mamy opowieść o czterech córkach Beatrycze z Sabaudii, z których każda została królową innego kraju, co spowodowało oczywiście mnóstwo zawirowań. Książka ukazuje przemyślenia każdej z nich i przede wszystkim pozwala nam szerzej spojrzeć na tło historyczne, które akurat u nas w szkołach jest omawiane baaaardzo pobieżnie. ;)           Dzień 14. - Książkowe love story - i tutaj zwycięzca mógł być tylko jeden. Przez wielu uznawany za grafomanię pierwszej wody (chociaż pewnie następna pozycja na liście może się z nią bić o to zacne miano), ale dla mnie jedna z ważniejszych książek. Popisana, poplamiona, pozakreślana, z wypadającymi kartkami, ciut naderwana - wiele ze mną przeszła i wiele też jej zawdzięczam. I tyle w tym temacie.         Dzień 15. - Książka podróżnicza - tutaj poszłam po bandzie i na przekór, bo może się to wydać zaskakujące, ale pomimo mojej ogromnej miłości do podróży wszelakich, bardzo nie lubię czytać książek tego gatunku. Może nie trafiłam jeszcze na odpowiednią, ale nie lubię i nie sięgam po nie, jedynie po przewodniki, ale ciężko uznać je za wybitne dzieła literackie. Zastosowałam więc pewną przekorę i zdecydowałam się na "Alchemika" P. Coelho, bo jakby nie patrzeć to ziomek z książki trochę wędrował. ;) A że ostatnio słabo u mnie z motywacją, to sobie trochę podczytałam te wszystkie zacne cytaty i teraz wiem, że cały wszechświat potajemnie sprzyja mojemu pragnieniu. Ha! A jutro zapraszam na ciąg dalszy. ;p~~Madusia. 

marcogor o gorach

Diósgyőr i Lillafüred – dwie perły Gór Bukowych

Góry Bukowe ( węg. Bükk hegység) to grupa górska w Wewnętrznych Karpatach Zachodnich, zaliczana w skład Średniogórza Północnowęgierskiego. Położone są w całości na Węgrzech, zajmując obszar o długości ok. 60 km i szerokości do 50 km. Góry Bukowe leżą między górami Mátra, pogórzem Aggtelek, wzgórzami Cserehát i Górami Zemplińskimi. Położone są dokładnie pomiędzy miastami Eger i Miszkolc, na północy Węgier, a więc niezbyt daleko od Polski. Te miasta to najlepsze bazy wypadowe w ten region górski. W XVIII w. były intensywnie eksploatowane przemysłowo. Od 1976 ich środkowa część jest parkiem narodowym (Park Narodowy Gór Bukowych). Góry te udostępnia także funkcjonująca od grudnia 1921 r. kolej wąskotorowa na trasie Miszkolc – Lillafüred – Garadna długości 18 km. Inna ważna kolejka wąskotorowa to ta w Szilvásvárad o długości 5 km, która jest najpopularniejszą kolejką na Węgrzech. To taki węgierski ekologiczny sposób na dostęp dla turystów w te góry. Przypomina naszą wąskotorową kolejkę bieszczadzką.  GÓRY BUKOWE Miałem okazję zobaczyć to pasmo górskie w czasie długiego weekendu listopadowego. Szczyty wyższych partii o kształcie kopuł, miejscami są dosyć urwiste. Najwyższy szczyt to Istállós-kő (958 m), ale obok Bálvány (956 m) i Tar-kő (949 m) jeszcze 20 szczytów wznosi się na wysokość powyżej 900 metrów n.p.m. Najbardziej interesująca część gór to wielki wapienny płaskowyż Bükk-fennsík, opadający na wszystkie strony stromymi zboczami i ścianami skalnymi. Podzielony on jest doliną potoku Garadna na dwie części: Mały i Duży Płaskowyż. Występują tam liczne zjawiska krasowe, w tym leje krasowe. Wnikająca w nie woda odprowadzana jest do skomplikowanego i gęstego systemu wód podziemnych, tworzącego sieć jaskiń, a następnie wypływa u podnóży gór w źródłach, z których zaopatruje się w wodę pół miliona żyjących w pobliżu ludzi. DOLINA GARADNY Właśnie piękne, porośnięte lasami bukowymi szczyty oraz jaskinie są największymi atrakcjami tych gór.  Z punktu widzenia krajoznawczego bardzo ciekawe są historyczne zamki u ich podnóży oraz źródła termalne jak te słynne w Egerze. Duże zainteresowanie turystyczne wzbudza także cudnie położone jezioro Hamori, a ciekawostką jaką ja odkryłem jest bardzo duża ilość wież widokowych pobudowanych w ostatnich latach. Kiedyś odwiedziłem już Miszkolc -Tapolcę, dzielnicę słynącą z niesamowitych basenów termalnych zlokalizowanych w podziemnych grotach. Chodzi o kąpielisko jaskiniowe Barlangfürdő. Tym razem po noclegu tutaj udałem się wczesnym rankiem na przedmieścia Miszkolca, by zwiedzić wspaniale zachowany zamek w Diósgyőr. DIóSGYőR Diósgyőr to imponujące ruiny średniowiecznego zamku położone na malowniczym wzgórzu. Pierwotna budowla wzniesiona została tu już prawdopodobnie w XIII wieku, o czym świadczą liczne zapiski w kronikach pochodzących z tamtego okresu. Niespełna wiek później Ludwik Węgierski polecił przebudować zamek w okazałą gotycką rezydencję, w której przebywał często jako król Polski. Powstała wówczas otoczona fosą majestatyczna budowla z charakterystycznymi czterema narożnymi wieżami i rozległym dziedzińcem. Obecnie częściowo odrestaurowane ruiny zamku otoczone są przez blokowiska co nadaje im trochę surrealistycznego wyglądu. W jednej z baszt urządzone zostało niewielkie muzeum prezentujące historię twierdzy oraz gabinet figur woskowych przedstawiający scenę podpisania pokoju weneckiego w 1381 roku. Na terenie zamku funkcjonuje także ciekawe Muzeum Papiernictwa. W sezonie letnim w murach zamku bardzo często organizowane są różnego rodzaju imprezy kulturalne takie jak m.in. średniowieczne turnieje, festiwale teatralne czy pokazy folklorystyczne. LILLAFÜRED Po odwiedzeniu tego interesującego miejsca udałem się w dalszą podróż u podnóży Gór Bukowych. Wjechałem w przepiękną o tej porze roku Dolinę Garadna. Zwłaszcza ze wzgórz, które przecina droga rozciągają się przepiękne widoki na dolinę potoków Szinvy i Garadny. Wzdłuż tego ostatniego dojechałem do Lillafüred, uzdrowiska położonego w malowniczej scenerii gór nad jeziorem zaporowym Hámori. To zaledwie około 10 km na zachód od Miszkolca. Jest to jedno z najpiękniejszych i najbardziej znanych uzdrowisk na Węgrzech. Wokół jeziora są liczne trasy spacerowe, a na turystów w sezonie letnim czekają też łódki, pozwalające popływać wśród urokliwej scenerii. Największą atrakcją jest jednak tutaj ośrodek wypoczynkowy wybudowany pod koniec XIX wieku z polecenia hrabiego Andrása Bethlena. Nazwa uzdrowiska, jak i całej miejscowości powstała na cześć jego żony, noszącej imię Lilla. Najbardziej charakterystycznym obiektem uzdrowiska jest baśniowy neorenesansowy hotel. Rezydencja ta powstała w latach 1927-1930 według projektu Lux Kálmána. Ta bajkowa rezydencja wzbudziła również mój podziw. REZYDENCJA – PAŁAC  Jedną z hotelowych restauracji, o wystroju nawiązującym do epoki renesansu, nazwano imieniem króla Macieja Korwina. Witraże, wypełniające jej okna, przedstawiają widoki historycznych węgierskich zamków: Pozsony (Bratislava), Brassó (Brașov), Kassa (Košice), Lőcse (Levoča), Bártfa (Bardejov), Késmárk (Kežmarok), Kolozsvár (Cluj-Napoca), Árva (Oravský hrad) i Vajdahunyad (Hunedoara). Hotel jest otoczony parkiem leśnym z okazami egzotycznych drzew i krzewów. Za hotelem, pomiędzy ciekami rzek Szinva i Garadna, powstały tzw. „Wiszące ogrody”, których rewitalizację przeprowadzono w 2014. Pierwsi odkrywcy nazwali całą tę dolinę Małą Szwajcarią i rzeczywiście jest tu tak cudnie, że się im wcale nie dziwię! HOTEL PALOTA Wnętrza hotelu i restauracji, które zwiedziłem są pełne przepychu w stylu dawnych rezydencji magnackich. Odwiedzający hotel goście mają zapewne wpaść w zachwyt i nie biadolić na wygórowane ceny usług. Ale mimo starego stylu wszystko jest funkcjonalne i nowoczesne. Myślę, że podobne aranżacje można znaleźć w sklepie http://ardeko24.pl/. Gdyby ktoś chciał wystroić swój dom w stylu pałacowym ta firma na pewno mu w tym pomoże! Specjalnością tej firmy jest kompleksowana aranżacja wnętrz. Bogaty asortyment sklepu, w którym znajdziecie elementy dekoracyjne na okna, ściany, podłogi oraz meble i oświetlenie, pozwoli w pełni wyposażyć dom czy mieszkanie. Kompozycje jakie można uzyskać korzystając z ich produktów sprawią, że wnętrza domów mogą zmienić się nie do poznania, wzbudzając zachwyt u gości, a właścicielom zapewniając przyjemność z mieszkania. JASKINIA ANNY Pozostałe atrakcje Lillafüred to między innymi sztuczny wodospad o wysokości 20 metrów oraz wspomniane wiszące ogrody u podnóży pałacu, a także kolejka wąskotorowa, o której pisałem, a którą uwielbiają rodziny z dziećmi. Lokomotywa z napędem hybrydowym wraz z wagonami kursuje poprzez Lillafüred aż do uroczej wioski Garadny. W okolicy Lillafüred można zwiedzić kilka ciekawych jaskiń. np. Anna-barlang (Jaskinia Anny), István-barlang (Jaskinia Stefana), Szeleta-barlang. Ta pierwsza znajduje się pod murami strzelistego pałacu Paloty, czyli opisywanym bajkowym hotelem. Jaskinia Anna jest jedną z trzech na świecie jaskiń z tufy wapiennej otwartej dla zwiedzających. Komory wymyte przez wodę, na ścianach i suficie firanki z mchu, korony drzew iglastych i pokręcone korzenie dostarczają niezwykłych wrażeń zwiedzającym jaskinię. W kilku jaskiniach dokonano odkryć z czasów prehistorycznych. Wskazują one, że były zamieszkiwane przez przodków człowieka już ok. 100-150 tysięcy lat temu. WODOSPAD SZINVA Obok wejścia do niej znajduje się najwyższy na Węgrzech wodospad Szinva. Niestety jest on sztucznie stworzony przez człowieka. Dwukaskadowy o wysokości 20 m i tak wygląda cudnie. Robi wrażenie jakby wydostawał się spod murów pałacu Paloty. W ogrodach znaleźć można liczne pomniki osób związanych z tym miejscem. Cała dolina doskonale prezentuje się ze wzgórza na którym stoi rzeźba pisarza Józsefa Attila, którego ta bajkowa kraina inspirowała do pisania poezji. Tak zaś wspomina pobyt tutaj Petőfi Sándor,  poeta węgierski, ideowy przywódca młodzieży budapeszteńskiej, uczestnik powstania węgierskiego: „We wsi, gdzie stała walcownia, dolina się zwężała aż w końcu wciskała się wśród dzikich skał. Droga prowadzi zakrętami przy brzegu potoku Szinvy, tworzących wiele kaskad na nurcie, aż w końcu powstaje jezioro, którego wody są ciemno zielone, ponieważ olesione, okoliczne wzgórza odbijają się w wodzie. Człowiek myśli że jest w przepięknej krainie Helvitia (Szwajcaria). Nic nie brakuje, przyroda jaskinie umieściła w dolinie. W porównaniu do Aggtelek nie są to duże jaskinie, nie z pochodnią, ale ze świeczką chodzi się po nich, ale za to czyste i świecące.” MUZEUM TECHNIKI – MASSA I PRADAWNA HUTA Z Lillafüred prowadzą liczne malownicze trasy turystyczne w Góry Bukowe. Jest także tutaj Muzeum Metalurgiczne. Po długim pobycie tu, można by rzec u bram tychże gór udałem się właśnie na jeden z najwyższych szczytów. Ale po drodze czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka. Postanowiłem udać się wgłąb gór wznosząc się wraz z szosą coraz wyżej, ale napotkałem miejsce, gdzie stoi stary piec hutniczy i znajduje się skansen maszyn górniczych. Odnaleźć go można przy stacji kolejki o węgierskiej nazwie Újmassai őskohó, kilka kilometrów za jeziorem na zachód. Jest to Muzeum Techniki i Komunikacji  z pradawną hutą. Po uprzednim zgłoszeniu możemy zwiedzić też Kuźnię żelaza z działającym kołem wodnym oraz właśnie skansen maszyn „Huta Fazola”. Wszystko to oczywiście na otwartym powietrzu. Po kolejnym postoju ruszyłem w końcu w dalszą drogę, już aby zdobywać szczyty tychże gór. Wizyta w tej przepięknej dolinie miała być preludium wycieczki, ale los jak to bywa pokrzyżował mi trochę plany, Ale o tym przeczytacie już w następnej części węgierskiej opowieści. Jak zawsze zapraszam na koniec do obejrzenia fotorelacji z wypadu. I poczytania innych opowieści z Węgier. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl]     Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Pod wodą

Dobas

Pod wodą

DJI Mavic Pro

Dobas

DJI Mavic Pro

Mój własny Kraków: bliskowschodnie klimaty na Szerokiej po raz drugi. :)

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: bliskowschodnie klimaty na Szerokiej po raz drugi. :)

       Huhuha, taka zima zła. Przyszła dzisiaj do Krakowa i przykryła miasto białą pierzynką. Może to i lepiej, bo ta wszechobecna szarość już trochę mnie dołowała. Ale nie ma, nie dajemy się smutkowi, bierzemy się w garść i tuptamy przed siebie z wysoko podniesionym czółkiem (albo coś w tym stylu ;p). W ramach psychoterapii blogowej wymyśliłam (i trochę podpatrzyłam na innych blogach, trza się inspirować przecież ;p), że zrobię wyzwanie typu blogmas, czyli coś na kształt kalendarza adwentowego na blogasku. I w związku z tym od pierwszego grudnia aż do Wigilii notki będą pojawiały się codziennie. Takie wyzwanie! Będzie się działo, to na pewno mogę Wam obiecać. ;)      A ostatnio znów stwierdziliśmy, że fajnie będzie wyjść z domu, bo tyle dobrych miejsc w Krakowie jest. Trochę się zastanawialiśmy, gdzie by tu sobie coś dobrego zjeść, aż padło na miejsce dobrze nam znane. Ba, nawet już o nim pisałam, prawie trzy lata temu. I tak w nawiązaniu do tej notki wylądowaliśmy w sobotnie popołudnie na krakowskim Kazimierzu, gdzie mieści się lokal o nazwie Hamsa hummus & happiness israeli restobar. Czy i tym razem nam smakowało? Zapraszam do lektury. :)       Jak to zwykle bywa w naszym przypadku, wybraliśmy się do Hamsy doskonale wiedząc na co mamy ochotę, bo wcześniej w domu zapoznaliśmy się z całym menu. Dzięki temu nie musieliśmy się długo zastanawiać, co chcemy zjeść, chociaż wiadomo, że czasem może przyjść ochota na coś zupełnie innego. Tym razem jednak tak nie było i zamówiliśmy dokładnie to co planowaliśmy. Dodam tylko, że mieliśmy szczęście, bo przyszliśmy tutaj bez rezerwacji, która w sobotni wieczór okazuje się być bardzo pożądana. Dostaliśmy ostatni stolik na naszej sali (bo są jeszcze dwie inne), gdzie byliśmy praktycznie jedynymi Polakami. Pani kelnerka (baaaardzo miła, bardzo pomocna i niezwykle kompetentna) już z rozpędu mówiła do nas czasami po angielsku. ;) Ale wracając do tematu, zamówiliśmy w ramach przystawki mezze czyli łapę z trzema różnymi rodzajami hummusu. Do tego chlebek, oliweczki, ogóreczki i papryczki. I najpyszniejsze grzane wino (dalej po trzech latach jest tak samo pyszne) wg mnie i najpyszniejszą na świecie lemoniadę żurawinową (to opinia Tomasza, ale faktycznie dobra była, chociaż dla mnie ciut za kwaśna ;p).       Hummusy były trzy i tym razem trafiliśmy tak, że wszystkie były absolutnie przepyszne. Naszym ulubionym od początku jest ten określanym mianem hummusu z Akko, czyli z dodatkiem granatu, który fantastycznie podbija smak. Cały czas smakuje tak samo wybornie, więc nas nie zawiódł. Jeśli chodzi o dwa kolejne, to wybraliśmy takie, których jeszcze nie próbowaliśmy. Pierwszym był hummus z dodatkiem mango i sosu żurawinowego i też smakował bardzo dobrze, chociaż mnie ta żurawina tak średnio podchodzi, więc wyjadałam tylko mango. ;) Drugi zaś miał niezwykle pięknie brzmiącą nazwę "babaganoush" i był to dip składający się z dip z opiekanego nad ogniem bakłażana, sezamowej pasty tahini, czosnku i kolendry. I przyznam szczerze, że do tej pory nie jestem w stanie określić jego smaku, ale najbardziej mnie zaintrygował i jego też zjadłam najwięcej. ;)       Jednak było to zaledwie preludium do tego co na nas czekało tego wieczoru. Zamówiliśmy bowiem na drugie danie tadżyn z kurczaka z wiśniami. Już wcześniej jedliśmy tutaj podobne danie, tylko z migdałami i śliwkami, więc byliśmy ciekawi czy taka wersja też nam posmakuje. Trochę nas zaskoczył fakt, że stosunkowo krótko na niego czekaliśmy, bo ledwie skończyliśmy łapę, pani kelnerka przyniosła nam już to piękne naczynie wypełnione po brzegi samymi dobrościami. Poprzednio oczekiwanie na niego bardzo nam się dłużyło, więc teraz też nastawialiśmy się, że trochę to potrwa. A tu niespodzianka. ;) Tadżyn prezentował się przepięknie, zaś pod kopułką schowany był marynowany w wiśniach, kiminie, sumaku, cebuli kurczak podany z bulgurem i warzywami. Już sam zapach był powalający, a co dopiero smak. ;) Naprawdę, Hamsa cały czas utrzymuje bardzo wysoki i pyszny poziom, co to danie potwierdziło w pełni.        Najedliśmy się tą porcją jak dzikie świnki i ledwo mogliśmy się ruszyć od stolika. Akurat jak kończyliśmy to przytrafił się taki przyjemny moment, gdy zostaliśmy całkiem sami na sali. Śmialiśmy się, że trafiliśmy tutaj w takiej przerwie pomiędzy obiadem a kolacją, stąd właśnie taki ruch, bo po chwili pojawili się kolejny goście, a panie kelnerki rozkładały na stolikach karteczki z rezerwacjami. Jest ruch w interesie! ;)        Kolejna wizyta na Szerokiej, po takim czasie, zupełnie nas nie zawiodła, a nawet wprost przeciwnie. Byłam i ciągle jestem pod wrażenie, że cały czas dają tutaj naprawdę przepyszne jedzenie. Kuchnia bliskowschodnia jest czymś czego, tu przyznaję się szczerze, sama nie za bardzo jestem w stanie przyrządzić, dlatego bardzo się cieszę, że cały czas jest w Krakowie takie miejsce, gdzie można spróbować tych przysmaków. I to w bardzo dobrym stylu. :) Także jeśli będziecie kiedyś przed tymi drzwiami, nie wahajcie się wejść - karmią naprawdę przepysznie!~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: zachód słońca przez okno. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: zachód słońca przez okno. ;)

       Ależ piękna pogoda zrobiła się nam w Krakowie - świeci pięknie słoneczko, kresek w termometrze przybywa w oszałamiającym tempie i nawet niebo jakieś takie bardziej niebieskie niż zwykle jest. Dziękuję Wam wszystkim za miłe słowa dla Nataszki i spieszę z wiadomością, że chyba wszystko jest w porządku. Na razie jesteśmy na etapie podawania leków przez strzykawkę do pyszczka siedem razy dziennie i czujemy się jakbyśmy mieli w domu wyjątkowo nieznośne niemowlę, bowiem Nataszka nie przepada za takim sposobem karmienia. Ale chyba jej pomagają, bo nic złego się nie dzieje, więc męczymy się dalej. ;) A dzisiaj postanowiłam, że wrócimy na kilka chwil do Galicji i pewnego okna w A Coruñie, gdzie udało nam się natrafić na absolutnie fantastyczny zachód słońca. I to właśnie on będzie bohaterem dzisiejszej opowieści.       Jest takie piękne miejsce na wybrzeżu, kawałek od centrum miasta. Wśród turystów jest niezwykle słynne, zaś miejscowi umawiają się tam na randki, gdyż otoczenie jest naprawdę szalenie malownicze. Już sam widok stamtąd robi wrażenie, ale głównym sprawcom zamieszania i zainteresowania tym miejscem jest pewne okno. Brzmi nietypowo c'nie? Sama początkowo nie do końca rozumiałam o jakie okno chodzi i co może być w nim ciekawego, ale stwierdziłam, że moi przewodnicy (czyli dwie Hiszpanki, w tym jedna z tego miasta) na pewno wiedzą lepiej. I oczywiście wiedziały, bo miejsce mnie urzekło od pierwszego wejrzenia. Dodatkowo mieliśmy ogromne szczęście, gdyż w momencie przyjazdu na nie właśnie się przejaśniło i była szansa zobaczenia czegoś więcej niż tylko chmur.       Miradoiro Fiestra ao Atlantico, czyli właśnie w moim wolnym tłumaczeniu punkt widokowy okno na Atlantyk jest naprawdę niezwykłym miejscem. Zresztą, już się nauczyłam, że w Hiszpanii praktycznie wszystko co jest określane jako "mirador" jest warte zobaczenia i często właśnie nasze marszruty były ustalane w oparciu o takie miejsca. A ten w A Coruñie był zdecydowanie jednym z ciekawszych, bo faktycznie kamienie tworzą tutaj okno. I to właśnie z cudnym widokiem na Atlantyk. Nie dziwię się zupełnie, że sporo osób przyjeżdża tutaj na randki, taki zachód słońca bywa szalenie romantyczny. Zwłaszcza jeśli ma się naprawdę sporo szczęścia i trafia się akurat na ten moment, że nie ma chmur i widoczność jest całkiem niezła, co w pochmurnej Galicji nie zdarza się zbyt często.tak bardzo romantycznie. <3 <3 <3 ;p          Mieliśmy też sporo szczęścia, bo akurat zbyt wielu chętnych do obfotografowania okna nie było, ale i tak chwilę w kolejce odstać musiałam. No, chciałam, bo to zdecydowanie jeden z moich najulubieńszych widoków - świetny zachód słońca nad morzem i to jeszcze w takiej fajnej naturalnej ramce, czego więcej można chcieć. ;) Ale też zbyt długo nie okupowaliśmy tego miejsca i większość zachodu podziwialiśmy po prostu stojąc na brzegu skał otaczających wybrzeże. I też było fajnie. ;)         Jeśli kiedyś będziecie w A Coruñie to koniecznie znajdźcie chwilkę czasu wieczorem i wpadnijcie tutaj, naprawdę warto, bo te widoki na długo zostają w pamięci. I można też na chwilkę się wyciszyć i odpocząć, zwłaszcza jeśli planuje się później wizytę w centrum. Hiszpanie głównie wieczorami (i to późnymi) lubią się spotykać, dlatego też po zachodzie słońca poszliśmy jeszcze na spacer, a dopiero koło 23 pojechaliśmy do centrum na kolację i zwiedzanie miasta. I o tym też niedługo będzie na blogasku. Trzymajcie się ciepło!~~Madusia.

marcogor o gorach

Jak zdobyć Vilagos – najpiękniejszą górę węgierskiej Matry z Egeru

Przed zdobyciem Kekesu – najwyższego szczytu Węgier postanowiłem wejść na inny szczyt, o którym miałem informacje, że oferuje najwspanialsze widoki na pasmo górskie Matry, oczywiście poza samym Kekesem, no ale z niego nie widać samego Kekesa! Sprawdziłem naocznie i się nie zawiodłem. Niepozorna góra o wysokości 709 m okazała się wielkim, rozłożystym masywem o stromym, skalistym wierzchołku z bajecznymi widokami na góry i nizinę węgierską. Kekes zaś z jej perspektywy prezentował się genialnie. Lekko zaśnieżony świeżym śniegiem, a w dole ciepłe kolory jesieni komponowały się rewelacyjnie. Ale o tym wszystkim przekonacie się oglądając galerię zdjęć z wycieczki. Zacznijmy jednak od początku… Nocleg spędziłem w Egerze, cudownym mieście pełnym historycznych pamiątek. Zrobiłem sobie wieczorne zwiedzanie i przekonałem się, że to rzeczywiście jedno z najpiękniejszych miast na Węgrzech. Historyczna starówka skrywa w sobie mnóstwo ciekawych zabytków, a dookoła miasta rosną winnice, gdzie produkuje się słynne wino Egri bikavér ( egerska bycza krew). Żaden turysta nie może przeoczyć pełnej winnych piwniczek „Doliny Pięknej Pani” (Szépasszony-völgy). Mieści się tu największe i najpopularniejsze skupisko piwniczek wykutych w wulkanicznym tufie, który ponoć idealnie nadaje się do przechowywania wina – zapewnia doskonałą wentylację i stałą temperaturę około 12 stopni Celsjusza. Tutaj też działa Egerskie Towarzystwo Rycerzy Turystyki Winnej, skupiające mieszkańców nie tylko Egeru, ale i ludzi z całego świata. Miasto słynie również z dużego kąpieliska termalnego ze starymi łaźniami. neoklasycystyczna bazylika z lat 1831–1836, druga co do wielkości na Węgrzech Spacerując wieczorową porą pod Egerze zachwyciłem się Starym Miastem, które gromadzi większość historycznych pamiątek. W świetle neonów wszystko prezentowało się pięknie i czarowało zapisaną tam historią. Niestety nocne fotki nie wychodziły zbyt dobrze, więc musicie jechać tam osobiście, żeby odkryć te cuda. Bardzo urzekł mnie XIII w. zamek przebudowany później w twierdzę obronną. Przepiękna jest neoklasycystyczna bazylika z lat 1831–1836, druga co do wielkości na Węgrzech. Po obu stronach schodów prowadzących do bazyliki znajdują się posągi węgierskich królów: św. Stefana i św. Władysława (István i László), a za nimi apostołów Piotra i Pawła; wewnątrz cenne organy. barokowo-rokokowy budynek Liceum Karola Eszterhazyego Warto zobaczyć barokowy kościół minorytów, uważany za najpiękniejszą węgierską budowlę barokową oraz eklektyczny ratusz miejski. Naprzeciwko bazyliki  stoi barokowo-rokokowy budynek Liceum Karola Eszterhazyego wraz z obserwatorium astronomicznym. Nie możecie też przegapić minaretu, najdalej na północ wysuniętego zabytku tureckiego, pozostałości po dawnym meczecie, mającego 40 m wysokości; na jego szczyt prowadzi 97 stopni. Wszystkie te atrakcje historyczne zgrupowane są na starówce w bliskiej odległości, więc można je zwiedzić w ciągu dwóch godzin, chyba że lubicie drążyć szczegóły… Ciekawostką jest muzeum Beatlesów – Egri Road Beatles Museum. ruiny zamku Kisnana Po zwiedzaniu udałem się do słynnych term, by rozgrzać się po niespodziewanym ataku zimy tego dnia. Następnego dnia wyruszyłem już na wspomniany rekonesans po górach Matra. Interesujących miejsc tam nie brakuje, co chwila natrafiałem na ruiny zamków, czy liczne wieże widokowe, w których Węgrzy chyba się lubują. Stoją np. na wzniesieniach nad wioskami, skąd i tak widać ładnie okolicę. Pierwszym dłuższym przystankiem był zamek Kisnana, a raczej jego ruiny stojące praktycznie w centrum wsi o tej samej nazwie. Najstarsze jego części pochodzą z XI-XII wieku. Do dni dzisiejszych dobrze zachowała się gotycka wieża kościelna i budynek pałacowy. Tak w ogóle to mnóstwo zamków jest tak usytuowanych, inaczej niż w Polsce, czy Słowacji, gdzie budowano je raczej na wzgórzach. Potem dotarłem do wsi Gyöngyöstarján, jednego z przysiółków Gyöngyös, miasteczka zwanego bramą do Matry. widok na Vilagos z zielonego szlaku z Gyöngyöstarján Stamtąd właśnie wybiega zielony szlak (trójkąty) na wierzchołek Vilagos. Z centrum przy kościele kierujemy się na północ, by wspinać się na szczyt od zachodu. Ostatni skalisty fragment jest naprawdę stromy. Wejście utrudniał dodatkowo szron na liściach, który utrzymywał się w zacienionych miejscach przez cały dzień. Sam wierzchołek to dość rozległy upiększony skałami płaskowyż. Panorama z tej góry jest naprawdę fascynująca, a widok na Kekes to cud miód malina… To jeden z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejszy ze szczytów w Matrze. Coś a’la miniaturka Wielkiego Chocza na Słowacji. Po dłuższej delektacji, czyli oddawaniu się zachwytowi nad pięknem tego miejsca zszedłem tym razem wschodnim wariantem, by z przełęczy rozpocząć odwrót nadal zielonym szlakiem do sąsiedniej wioski  Gyöngyösoroszi. widok na Kekes z Vilagos Zboczyłem jednak z niego i kierując się gps-em dotarłem do kasztelu Borhy, gdzie pozostawiłem samochód, by oszczędzić sobie dreptania po asfalcie z wioski. Kasztel ten ogrodzony na cztery spusty nie zachęcał do odwiedzin, ale jego położenie 3 km na północ od wsi, w lesie, z miejscem do parkowania było dobrym punktem nawigacyjnym! W ten sposób trafiłem do punktu wyjścia i udałem się autem w stronę Kekesu, który tak przyciągał w czasie mej wędrówki. Resztę dnia spędziłem już na poznawaniu jego tajemnic, o czym przeczytacie tutaj. Matra to góry pełne tajemnic i pełne górskich szlaków. Wytyczono ich tu ponad 400 km, więc na pewno kiedyś powrócę tutaj, by odkrywać kolejne atrakcje tego regionu. Zwłaszcza, że wieczorami można poleniuchować w termalnych wodach, popijając miejscowe wino… A wszystko wciąż za tanie forinty! piękna jesień w Matrze i skałki szczytowe Vilagos Na koniec zapraszam do obejrzenia fotorelacji z wycieczki. Pięknych jesiennych fotek, jakże odmiennych od zimowych z Kekesu. Wkrótce kolejne opowieści z węgierskich górek i pagórków. Bardzo tu miło płynie czas, jakby wolniej, polecam naprawdę każdemu. A przy okazji zapraszam do wzięcia udziału w konkursie „Przełam bariery” organizowanym przez  http://angloville.pl/konkurs/. Jeśli chcesz zwiększyć swoją pewność siebie w komunikacji językowej i przełamać barierę w mówieniu po angielsku, to ten konkurs jest dla Ciebie. Nagrodą jest miesięczny kurs online języka angielskiego z native speakerem za pomocą platformy Tutlo! Co znaczy znajomość tego języka przekonałem się na Węgrzech. Bez tej umiejętności ani rusz w podróżowaniu po świecie. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl] Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

marcogor o gorach

Najwyższy szczyt Węgier zdobyty, czyli na niebieskiej górze

Pomysł zdobycia najwyższej góry Węgier tlił się w mojej głowie od bardzo dawna. Od kilku już lat planowałem poznanie węgierskich gór. Zawsze jednak coś było ważniejsze, wyższe, bardziej atrakcyjne. W końcu w ten długi listopadowy weekend udało się jechać na Węgry i trochę poznać tamtejsze pasma górskie. To był bardziej rekonesans i krajoznawcza objazdówka, niż ostre chodzenie po górach. Ale dzięki temu wyrobiłem sobie zdanie i już wiem, że opinie jakoby nasi bracia Węgrzy nie mają gór są mocno przesadzone. Patrząc z perspektywy Niziny Węgierskiej, a nie od północy wyrastają one ponad płaski teren średnio o 700-900 m. A to już daje przewyższenia podobne do naszych Beskidów. Przekonałem się też, że tereny górskie są atrakcyjne widokowo i przyrodniczo, a przy okazji zawierają duże możliwości poznawcze bogatej historii tego kraju. Z racji, że tereny górskie są bardzo małe Węgrzy dbają o nie i infrastruktura jest bardzo duża. Turystów również nie brakuje, zwłaszcza na Kekesie, który to jest jedną z największych atrakcji turystycznych państwa węgierskiego. W trzy dni przedłużonego weekendu zjeździłem Góry Bukowe, Matrę i Góry Zemplinskie odkrywając wiele niezwykłych miejsc. Dziś przybliżę wam troszkę pasmo górskie Matry, najwyższe na Węgrzech. Góry mają wielkie znaczenie w turystyce węgierskiej. Każdy chce zdobyć ich kulminację choć raz, tam też turyści mogą zaznać zimowych uciech.  Leżą w Karpatach Zachodnich, na północ od Wielkiej Niziny Węgierskiej, na wschód od pogórza Cserhát i na zachód od Gór Bukowych. Piękne lasy bukowo – dębowe zamieszkane są przez znane w Polsce gatunki oraz muflony! Bardzo lubianym środkiem transportu w tych górach jest kolejka wąskotorowa. Startuje ona z Gyöngyös a jej trasy (jedna mająca 25 km, a druga 6 km) wiodą przez góry Mátra. Kekes widziany z łąk pod Vilagos Ja samochodem objechałem pasmo dookoła oraz górską trasą dotarłem do ich serca. Po drodze zwiedzałem liczne dobrze zachowane zamki i odwiedzałem wieże widokowe, w których Węgrzy się chyba lubują, bo można je spotkać wszędzie. Ale o tym innym razem. Na Kekes, czyli najwyższy szczyt Węgier najlepiej dostać się z miejscowości Mátrafüred, skąd wybiega droga przez środek Matry do miejscowości Paradsasvar. W samym Mátrafüred warto zobaczyć wieżę widokową Kozmáry. Z tej ponad 100-letniej kamiennej wieży widokowej rozpościera się przepiękny widok. Natomiast kilka kilometrów od Mátrafüred znajduje się jezioro Sástó. Obok niego wznosi się wieża widokowa o wysokości 40 m, która pierwotnie była platformą wiertniczą. góry Matra z Niziny Węgierskiej Ale ja ruszyłem autem przez góry, jak najwyżej się dało. Choć są tam szlaki turystyczne to wszyscy wyjeżdżają samochodami na parkingi w Matrahazie lub nawet wyżej. Matrahaza to takie centrum turystyki pod Kekesem, gdzie znajdują się restauracje i stoiska z pamiątkami. Poza tym wzdłuż całej drogi na szczyt znajdziemy całe mnóstwo hoteli i pensjonatów, gdzie można się zatrzymać na nocleg. I z tych ośrodków Węgrzy licznie korzystają. W końcu głównie tu mogą uprawiać sporty zimowe. W Matrahazie oddziela się droga asfaltowa już na szczyt, prawie pod samą wieżę telewizyjną. Oczywiście parkingi są poniżej, jak także na licznych bocznych uliczkach prowadzących do hoteli, czy sanatorium pod wierzchołkiem. jeden z wielu parkingów pod Kekesem Także jest to chyba jedna z najłatwiej zdobytych gór w moim życiu, choć warunki na drodze powyżej rozjazdu były już typowo zimowe. Dlatego wielu kierowców miało problemy z wyjazdem z parkingów, z mokrego śniegu. Tam też nastąpił niespodziewany atak zimy, podobnie jak w Polsce w sobotnią noc. Byłem znacznie zaskoczony, bo myślałem, że te trzysta kilometrów na południe Europy odnajdę złotą jesień. Udało mi się to tylko częściowo. Po zostawieniu bezpiecznie auta na jednym z dzikich parkingów udałem się na wierzchołek Kekesa. Nazwa góry wywodzi się z węgierskiego słowa kékes (niebieskawy), gdyż obserwowana jest najczęściej w tym odcieniu. Góra ma wysokość 1014 m, jako jedyna przekracza tę tysięczną barierę tutaj. Słynie z olbrzymiej wieży telewizyjnej, na którą można wyjść, a która oferuje wspaniałe panoramy na wszystkie strony świata. Obok stoi stara wieża kamienna, której przeznaczenia nie znam. prawie na szczycie Kekes Na wierzchołku funkcjonuje także wyciąg narciarski, a pierwszy w tym roku śnieg spowodował, że przybyło tu w tę niedzielę listopadową mnóstwo rodzin z dziećmi, aby skosztować zabaw na śniegu. W sezonie zimowym na amatorów białego szaleństwa czekają tu dwie nartostrady. Liczne są oczywiście restauracje i bary. Są nawet wypożyczalnie sprzętu narciarskiego, placówkę ma tutejszy GOPR. Ja odnalazłem obelisk postawiony w najwyższym punkcie tego rozległego wierzchołka. Był oblegany przez takich jak ja, chcących zrobić sobie pamiątkową fotkę. Ten kamień oznaczający najwyższy punkt Węgier wymalowany jest w barwy narodowe tego kraju. Obok znajduje się ciekawy symboliczny cmentarz motocyklistów, czegoś takiego także jeszcze nie widziałem. Pokręciłem się dookoła w tym tłumie i odnalazłem miejsce, skąd rozpościerały się widoki. Nie mogłem uwierzyć, gdy spojrzałem i zobaczyłem długie pasmo Niżnych Tatr, od Kralowej Holi po Chopoka, a za nimi zaśnieżone szczyty Tatr Wysokich! Myślałem, że to jakiś  miraż, ale inni turyści utwierdzili mnie w przekonaniu, że to naprawdę Tatry. Pogoda tego dnia dopisała, ale aż takich dalekich panoram się nie spodziewałem! te białe zaśnieżone to Tatry Na szczyt o zgrozo można dojechać autobusem z Budapesztu, trzy kursy dziennie, czy własnie wspomnianą kolejką do Matrafured i dalej pieszo, pokonując ponad 600 m podejścia w pionie. Natomiast z pobliskiego  Gyöngyös mamy ponad dziesięć kursów autobusowych dziennie. Ciekawy jest też ten parking publiczny poniżej szczytu. Jest on płatny tylko w wybranych godzinach, a poza nimi można po prostu zostawić auto lub nawet w nim spać bez problemów. Dodam jeszcze, że nie można zapłacić euro ani kartą, więc warto mieć kilka drobnych forintów. Na wierzchołku mamy wiele miejsc na urządzenie pikniku, stragany z pamiątkami oraz fantastyczny samoobsługowy bar dla wygłodzonych… Rozchodzi się stąd również wiele szlaków we wszystkie strony. Oznaczenia tychże to poziome paski, krzyżyki oraz pionowe paski – oczywiście wszystko w różnych kolorach, więc możliwych kombinacji jest wiele. najwyższy punkt Węgier na Kekesie Ale jak wspomniałem największa atrakcja to 176-metrowa wieża telewizyjna (Kékes TV-torony), w której jest taras widokowy i restauracja – wstęp to 480/350 forintów. Czynna codziennie od 9 rano do 16-18 w zależności od pory roku. Na taras widokowy wjeżdża się windą, ale ja zafundowałem sobie spacer po 140 schodach do góry, aby nie było, że wjechałem na te górę autem…Widoki na wszystkie strony, niestety przez szyby i tak wynagrodziły długą podróż tutaj. Doskonale widać było nie tylko Tatry, Niżne Tatry i inne słowackie pasma górskie na północy, ale zwłaszcza te pobliskie węgierskie góry, w przepięknej jesiennej szacie, jak Góry Bukowe, o których wkrótce przeczytacie u mnie. Natomiast na południu majaczyły jakieś odległe, chyba już rumuńskie pasma. Bo przed nimi rozpościerała się wielka równina… Wypiłem w barze kawę czekając na zachód słońca, który wkrótce nadszedł i jeszcze bardziej zauroczyłem się tym miejscem. Niby niewielkie góry, ale też można się zachłysnąć widokami. TV Kilato Jak pisałem oprócz drogi jezdnej na szczyt prowadzą liczne piesze i rowerowe szlaki turystyczne. Wybudowana w latach pięćdziesiątych XX wieku na rozległym, płaskim i porośniętym lasem wierzchołku wieża ze swymi widokami przyciąga rzesze turystów na okrągło przez cały rok. Byłem w szoku ilu ich tu spotkałem w tę listopadową, do tego zimową niedzielę. Pewnie tylko w lecie ta góra przegrywa z Balatonem. Węgrzy to aktywny turystycznie naród, spotykałem ich w polskich Tatrach, czy rumuńskich górach Bihor. Po nasyceniu oczu widokami pozostało mi tylko odnalezienie samochodu i zjazd w dół do Matrafured. Na zboczach góry świeciły się co kawałek światła hoteli i ośrodków wczasowych, które już przygotowały ofertę sylwestrową na tegoroczne zakończenie roku, bardzo popularną wśród Węgrów. kawiarnia na tarasie TV Kilato Sam muszę pomyśleć, gdzie w tym roku pożegnać stary rok. Do tej pory udawało mi się to czynić w górach. Może by pozwolić sobie w tym roku na odrobinę luksusu i pobyt w http://perlapoludnia.pl/. Położony w Roztoce Ryterskiej, w cudnej okolicy Beskidu Sądeckiego ośrodek pozwala odetchnąć i zapomnieć na chwilę o całym świecie. Fantastyczne okoliczności przyrody pozwalają na bliski kontakt z naturą, piękną tu o każdej porze roku. A do tego impreza sylwestrowa to może być strzał w dziesiątkę. A jeszcze jest bogata oferta SPA oraz sportu i rekreacji, a także posiłki wywodzące się z góralskiej kuchni… chyba trzeba tego spróbować! widok z wieży na kopułę szczytową Kekesu i zachód słońca Na koniec zapraszam do obejrzenia fotorelacji ze zdobycia Kekesu. Niektóre fotki, te na wieży robione są przez szybę, więc jakość jest gorsza, ale dają pogląd na „możliwości” tej niedocenianej góry. Wkrótce kolejne opowieści z węgierskich gór. Choć poznałem je dopiero pobieżnie z racji braku czasu, to już wiem, że w niektóre miejsca będę musiał powrócić, bo przekonałem się, że są na tyle piękne, że są warte bliższego poznania. Na pewno takowe są Góry Bukowe, choć Matra też ma wiele do zaoferowania. Pasma takie podobne do naszych Beskidów. Pomyślałem sobie, że będą odpowiednie na stare lata, ale chyba tyle nie wytrzymam, żeby tu powrócić. Konkludując Węgrzy też mają swoje góry warte eksploracji, a kto nie wierzy niech się przekona na własnej skórze. Do tego jeszcze dochodzi mnóstwo jaskiń do zwiedzania i oczywiście zabytków. Dziękuję koledze Danielowi za wspólne odkrywanie Węgier. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl]       Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Na Giewont pójdę

marcogor o gorach

Na Giewont pójdę

Listopad to miesiąc nostalgii. Wtedy odwiedzamy cmentarze, także te symboliczne w górach i oddajemy się zadumie jak kruche jest ludzkie życie. Więc uważajcie na siebie w nowym sezonie zimowym, bo stuprocentowi górołazi nie robią sobie przerwy od górskich wędrówek nawet w zimie. A niektórzy z nas czekają na nią, jak na najlepszą porę roku, bo wtedy szlaki są puste i mamy prawie całe góry dla siebie. Listopad to też miesiąc odzyskania niepodległości, więc odwiedzamy cmentarze wojenne i myślimy o tych, dzięki którym żyjemy tu, gdzie żyjemy. Ja bardzo lubię zwiedzać takie miejsca, a mam ich w Beskidzie Niskim, gdzie mieszkam całe mnóstwo, pozostałość po obu wojnach światowych. To taki specjalny miesiąc, który nastraja nas troszkę inaczej… więcej może w naszym życiu przemyśleń i planowania przyszłości. Nie brakło w nim czasu na górskie eskapady, choć dużo czasu poświęcam już na robieniu planów na nowy rok. Wkrótce kolejne opisy mych wycieczek i nowych, niespodziewanych tras, które było dane mi odkryć. Dziś nostalgicznie zapraszam Was do kącika poezji górskiej, do lektury wspaniałego wiersza o górze, którą zna każdy Polak i która doskonale pasuje do nastroju listopadowej myśli. Zachęcam do poddania się chwili i proszę przysyłajcie swe górskie poezje, a będą publikowane na mym blogu! Na Giewont pójdę, bo tam stoi Krzyż Twój, o Panie, taki prosty jak skał tych wielkich zadumanie Jak orłów niewidzialne loty. Na Giewont pójdę i gdy chmury Oddalą mnie od bólu Ziemi, Cicho jak obłok się rozpłynę W łzach… Z których każda się przemieni W perełek czystych wielkie wieńce Osłonią Ciebie przed rozpaczą I może: kres przyniosą męce. Bo Bóg się, Ojciec, ulituje I z miłosiernej jasnej toni Spłyną na Ziemię chwile Łaski I Słońce chmury złe przegoni. I ludzie się przemienią wreszcie W istoty dobre, jasne, Boże, I będą co dzień Ci przynosić Miast skarg, uwielbień ciche Morze… ( Alina Karpowicz ) nasza narodowa góra-Giewont PS. A przy okazji polecam wszystkim miłośnikom akwarystyki sklep http://www.plantica.pl/ . Ten akwarystyczny sklep internetowy to miejsce, w którym mogą Państwo zrobić zakupy każdego dnia, 24 godziny na dobę. Bogaty asortyment składający się z ponad 5000 produktów dostępny jest w jednych z najniższych cen na rynku. Sami mówią o sobie, że najważniejszy jest klient i to w zgodzie z Jego wymaganiami przygotowują ofertę, pozwalając mu znaleźć wszystko czego potrzebuje w jednym miejscu. Bodźcem do powstania firmy Plantica, obecnej na rynku od 5 lat, była akwarystyka, a konkretnie pasja do niej. Zdobywaną przez lata wiedzę postanowili przełożyć na usługi, z których mogą Państwo skorzystać za pośrednictwem ich sklepów. Z górskim pozdrowieniem Marcogor  Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Mój własny Kraków: idealny sposób na zimę wg Mr. Pancake.

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: idealny sposób na zimę wg Mr. Pancake.

          Ostatnie dni nie były łatwe, a od wczoraj jest jeszcze gorzej. Nasza świnka Nataszka wylądowała u weterynarza i została tam na noc, a dopiero za kilka godzin będziemy wiedzieli co jej się dzieje. Jeśli nie jest strasznie źle to będzie to tylko infekcja, jeśli będzie źle to kamień i czeka ją operacja. W ramach wsparcia dla Nataszki u weterynarza została też nasza druga świnka Kluska i strasznie smutno i cicho zrobiło się nam w mieszkaniu. Szczególnie dało się to odczuć rano, gdy robiłam Tomaszowi śniadanie do pracy i nikt się nie darł, gdy otwierałam lodówkę. A uwierzcie, Kluska drzeć się potrafi jak wyczuwa potencjalną możliwość zjedzenia czegoś dobrego. ;) Dobrze, że nie gustuje w tym co my, bo mielibyśmy wczoraj ogromne wyrzuty sumienia, ponieważ wracając od weterynarza postanowiliśmy skorzystać z okazji, że jesteśmy w centrum Krakowa i wybrać się na jakiś szybki obiad. A że ostatnio czytałam o pewnej knajpie, to nie wahaliśmy się długo i skierowaliśmy naszego kroki w stronę ulicy Dolnych Młynów i miejsca o nazwie Mr.Pancake Kraków / Bifor.  I powiem Wam, że była to naprawdę dobra decyzja i jedyny jasny punkt wczorajszego dnia. :)      Już po samej nazwie miejsca można się domyślić, że króluje tutaj kuchnia amerykańska i tamtejsze naleśniki, swojsko nazywane przez nas pankejkami. Jako że pod pewnymi względami jestem upośledzona kulinarnie, to polski naleśnik w życiu mi nie wyszedł, zaś pankejki już tak. Ale po wizycie tutaj okazało się, że moje twory to właściwie potwory i są zdecydowanie bardzo ubogim krewnym tych serwowanych  na Dolnych Młynów. ;)      Wnętrze knajpy jest bardzo przyjemne, urządzone w stylu nowoczesnym, który ostatnio dominuje w większości nowych miejsc tego typu, ale mnie osobiście zupełnie to nie przeszkadza. Byliśmy tutaj po godzinie czternastej, więc poza nami było niewiele osób, raptem trzy stoliki były zajęte, w tym jeden przez studentów prawa zawzięcie powtarzających gospodarcze i handlowe. ;)        Siedliśmy sobie przy wysokim stoliku na wysokich krzesełkach (bo z powodu mojego wzrostu od zawsze mam słabość do barowych krzeseł i jak tylko mam okazję, to się na nich rozsiadam), ale normalne stoliki, krzesła i kanapy też są. Do wyboru, do koloru. ;)        Przychodząc tutaj już właściwie wiedzieliśmy na co mamy chęć, bo na stronie można sobie spokojnie przejrzeć menu. Które tak nawiasem nosi obecnie nazwę "fuck winter" i faktycznie takie jest. ;p Dominuje wszystko to, co kojarzy nam się z zimą - czekolada, bita śmietana i duuużo kalorii. I to właśnie lubimy, mimo wszechpanującej mody na bycie fit, pro i w ogóle. Każdy czasem lubi sobie wsunąć takiego pankejka ze sporą ilością dodatków. Myśmy też na takiego postawili, bo zamówione przez nas cudo miało dużo solonego karmelu, precelki, orzeszki, lody, Snickersa i krem czekoladowy z masłem orzechowym. To wszystko w cenie 26 zł, a że akurat był to wtorek to w ramach dziennej promocji (od poniedziałku do piątku jest inna, a każda fajna, sprawdźcie sobie) do każdego pankejka można było wziąć sobie za 10 zł gorącą czekoladę. Oczywiście nie omieszkaliśmy spróbować i zamówiliśmy do kompletu czekoladę z Nutellą, kremem Oreo i bitą śmietaną. Jak "fuck winter" to po całości, a co! ;p       Zamówiliśmy przy barze i czekolada miała być do odbioru za kilka chwil, zaś na gwiazdę miejsca musieliśmy chwilę poczekać, a jej nadejście miał nam zwiastować brzęczący krążek, który dostaliśmy do stolika (a który przyprawił nas prawie o zawał ;p). Siedząc przy naszym stoliku było widać jak pan barman przygotowywał czekoladę. I sam ten proces już sprawiał, że nie mogliśmy się jej doczekać. I nagle pojawiła się - w wielkim słoiku po Nutelli, z ogromną czapą z bitej śmietany obsypaną kolorową posypką. Wyglądała pięknie, aż żal było jej próbować. Po tych kilku sekundach, gdy ten żal odczuwaliśmy, bo szybko nam przeszedł, zatopiliśmy się w konsumpcji. Pyszniejszej nie piliśmy, serio. Jak stwierdził Tomasz, była to "nutella wymieszana z oreo", czyli obecnie dwa jego ulubione smaki. I faktycznie tak właśnie smakowała. Była absolutnie fantastyczna, gorąca, rozgrzewająca i totalnie słodka. I gdy tak się nią rozkoszowaliśmy, na czerwono zabipczał nam krążek i można było iść po pankejki. ;)napój bogów. ;)      Dawno nie widziałam Tomasza z takim skupieniem niosącego cokolwiek do stolika. Z daleka porcja robiła wrażenie, z bliska było nawet jeszcze lepiej. Trochę się zastanawialiśmy czy jedna porcja dla dwojga to dobry wybór, ale okazało się, że tak, bo dwóch byśmy nie przejedli. Dostajemy bowiem na talerzu pięć puszystych pankejków z mnóstwem dodatków, o których pisałam już powyżej. Wszystko dosłownie rozpływa się w ustach i fajnie się ze sobą komponuje. Tutaj już tak strasznie słodko nie było, bo jednak precelki, orzeszki i solony karmel fajnie ją przełamywały. Była to prawdziwa uczta i dosłowne "fuck diet", które znajdowało się na małej fladze wetkniętej na czubek tej mini góry pankejków. I powiem Wam, że tak się tym najedliśmy, że po powrocie do domu musieliśmy koniecznie uciąć sobie drzemkę (jedni krótszą, drudzy dłuższą) i w sumie nie zjedliśmy tego dnia nic więcej (dobra, poza jajkiem sadzonym i śledziem około 22 ;p).omnomnom.w połowie dekonstrukcji talerza.krajobraz po bitwie.        Powiem tak: jeśli kiedyś będziecie w okolicy, pogoda będzie brzydka (a w Krakowie teraz brzydko będzie pewnie aż do kwietnia), będzie Wam smutno, źle i w ogóle beznadziejnie, będziecie potrzebować czegoś na poprawę humoru albo po prostu będziecie mieli ochotę na coś pysznego, idźcie na Dolnych Młynów 10 i zjedzcie pankejka z gorącą czekoladą. Nie ma się co przejmować kaloriami, każdemu czasem się należy odrobina szaleństwa. Polecam z całego serduszka! :)niepozorne miejsce, a takie pyszności czają się za drzwiami. ~~Madusia.

Grand Press Photo 2016

Dobas

Grand Press Photo 2016

Magiczna Polska: Kolorowe Jeziorka. :)

PO PROSTU MADUSIA

Magiczna Polska: Kolorowe Jeziorka. :)

       Jedenasty listopada to data, którą w naszym kraju powinien znać każdy. Sama poznałam jej znaczenie w szkole podstawowej, gdzie zwrot, że nasza ojczyzna odzyskała niepodległość po 123 latach zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, iż od tamtej pory historia stała się moją pasją. Z czasem rozszerzyłam swoje zainteresowania poza historię naszego kraju, chociaż zawsze jest mi ona bliska. Podobnie było z podróżami - najpierw zaczynałam od tych najbliższych mi kierunków, stopniowo powiększając zasięg moich wyjazdów. I chociaż ostatnio ukochałam szczególnie mocno południe naszego kontynentu, to jednak nadal uważam, że i u nas jest mnóstwo przepięknych miejsc, które warto zobaczyć. I właśnie o takim jednym dzisiaj chciałam napisać, bo uważam, że jest stosunkowo mało znane. Napisałam "stosunkowo", bo sama dowiedziałam się o nim czytając blogi podróżnicze, zaś większość moich znajomych nie miała pojęcia o jego istnieniu, ale tam na miejscu panuje spory tłok, co zupełnie mnie też nie dziwi. Jest tu naprawdę uroczo. I w myśl powiedzenia "cudze chwalicie, swego nie znacie" zapraszam Was dzisiaj na wyprawę w Rudawy Janowickie, gdzie znajdują się Kolorowe Jeziorka. :)   Kolorowe Jeziorka leżą w powiecie kamiennogórskim w gminie Marciszów, we wsi Wieściszowice, na terenie Rudawskiego Parku Krajobrazowego. Najłatwiej dojechać, skręcając z drogi wojewódzkiej 328 na Janowice Wielkie, następnie trzeba skręcić w lewo, w kierunku miejscowości Wieściszowice. Dojazd jest dość prosty, bowiem wszędzie ustawione są tabliczki kierujące nas do tego miejsca. Myśmy jechali tam z Jeleniej Góry, gdzie zajechaliśmy na szybki obiad po zdobyciu Śnieżki. Bardzo zależało mi, żeby tutaj dotrzeć, dlatego mimo zmęczenia, zdecydowaliśmy się zatrzymać jeszcze tutaj na krótki spacer, który wcale nie był taki krótki jak się spodziewaliśmy. Ale tak to bywa, gdy się nie ma już siły na czytanie mapy. ;) Przed samym wejściem do Parku Krajobrazowego znajduje się wielki parking, gdzie do biletu parkingowego dodają mapkę całego terenu. I właśnie na nią spojrzeć nam się nie chciało, tylko szybciutko ruszyliśmy przed siebie. ;)      Niemalże od razu po wejściu do Parku znajduje się pierwsze jeziorko - Żółte. Jednakże w oczy rzucała się przede wszystkim jaskinia, a nie jeziorko. Jak się bowiem okazało, Żółtemu Jeziorku zdarza się okresowo wysychać i to właśnie był ten okres. ;p Chociaż nie, przepraszam, coś tam z niego zostało, co doskonale widać na zdjęciu. ;) Nie okazywaliśmy jednak rozczarowania, bo przecież jeszcze trzy przed nami, a poza tym fajna jaskinia tutaj była. ;)Żółte Jeziorko. <3         Kilkanaście kroków dalej znajdowało się jeziorko, które w pełni nas usatysfakcjonowało - Purpurowe. Najbardziej podobało mi się, że można było je doskonale zobaczyć zarówno z góry (którędy wiódł szlak do następnych jeziorek) jak i z dołu, bowiem dało się do niego zejść, obejść je i w ogóle och i ach. ;) Tutaj też spędziliśmy najwięcej czasu, bo i też niezwykle spokojnie było, mimo iż powyżej akurat znajdowała się knajpa okupowana przez rodziny z dziećmi. ;)       Spore wrażenie robiły też na mnie odbicia w tej czerwonawej wodzie i szalenie sporo zdjęć właśnie z nimi w roli głównej tutaj powstało. Jak widać na powyższych zdjęciach, wdrapaliśmy się też na skarpę znajdującą się nad jeziorkiem i kawałek nawet szliśmy nią dalej, ale po kilku chwilach okazało się, że jednak nie ma tutaj żadnego innego wyjścia, poza tym, którym wchodziliśmy i musieliśmy zawracać. A każdy kolejny metr w nogach zaczynaliśmy odczuwać coraz bardziej, biorąc pod uwagę fakt, że wcześniej zdobyliśmy Śnieżkę i co najmniej dwadzieścia kilometrów już mieliśmy za sobą. ;)          Po wygramoleniu się na górę, ruszyliśmy (znów w górę) w kierunku następnego jeziorka. Spodziewaliśmy się, że są mniej więcej usytuowane w podobnej odległości od siebie, więc bardzo smutno nam się zrobiło, gdy wreszcie spojrzeliśmy na mapę i okazało się, że do kolejnego jest osiemset metrów. Prawie kilometr! I to głównie pod górę. Oj, bolały już nogi, bolały, a Tomasz przeszedł na swój tryb marudzenia ze zmęczenia, co powodowało, że tym bardziej miałam dość, ale przecież się nie przyznam bo to był mój pomysł. Dzielnie więc tuptałam, roztaczając przed nim perspektywę czekających nas przepięknych widoków. I pod tym względem Szmaragdowe Jeziorko nas nie rozczarowało, bo prezentowało się naprawdę fantastycznie. Nieco gorzej było jednak z atmosferą, bo tutaj biegało mnóstwo dzieciaków (i w tym momencie przypomniał mi się wpis na Wikipedii odradzający rodzinnych spacerów ;p), dodajmy baaaardzo głośnych dzieciaków. ;)          Obeszliśmy jeziorko niemalże dookoła i ruszyliśmy (znów w górę!) lasem prosto do następnego. Tutaj już wiedzieliśmy, że czeka nas kilometrowy spacer (ale co to przecież jest zaledwie kilometr), więc szliśmy po prostu przed siebie. Najpierw lasem, później ubitą drogą pomiędzy łąkami. I nigdzie jeziorka, żadnych znaków (a do tej pory pod tym względem wszystko było świetnie przygotowane), nawet zastanawialiśmy się, czy gdzieś go nie minęliśmy. Ale nie, wreszcie pojawiła się strzałka, że trzeba skręcić w las. Posłusznie skręciliśmy i naszym oczom ukazało się wielkie nic. ;p Dziura w ziemi i jedynie tablica informacyjna, która potwierdziła, że tak, tutaj bywa jeziorko. Ale częściej go nie ma niż jest. ;p Naszą rozmowę po odkryciu tego faktu lepiej zachować w tajemnicy. ;p Wracając Tomasz stwierdził, że on koniecznie musi sprawdzić ile jest do tego jeziorka, bo na pewno nie kilometr, tylko więcej. Faktycznie, szliśmy dość długo, ale okazało się, że to po prostu nasze zmęczenie, bo droga powrotna wyniosła niemalże dokładnie tysiąc metrów. ;ptu byłem - zielony stawek. ;p         Powrót na parking był już dla nas prawdziwym wyzwaniem, bo nogi wchodziły nam tam gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. ;p Dawno nie byłam taka zmęczona i głównie przez to nie zachwycałam się tym miejscem tak bardzo jak chciałam. Z drugiej strony, trochę smutno, że zamiast czterech jeziorek, zobaczyliśmy dwa pełne, jedną kałużę i dziurę w ziemi. ;) Niemniej, nawet te dwa robiły wrażenie, szczególnie Purpurowe przypadło mi do gustu, chociaż Szmaragdowe też było niczego sobie. Wracając spotykaliśmy dzielną pannę młodą, która w całym ślubnym rynsztunku wchodziła pod górę. Widać było, że to popularne miejsce na ślubne sesje, bo minęliśmy co najmniej trzy różne ekipy. ;)            Podsumowując, Kolorowe Jeziorka w Rudawach Janowickich to miejsce, które naprawdę warto zobaczyć, tylko najlepiej dowiedzieć się przed wejściem od ekipy obsługującej parking, czy wszystkie jeziorka są. ;) Bo trochę bez sensu drałować kilometr w jedną stronę, żeby na koniec zobaczyć dziurę w ziemi. A tak, gdyby człowiek się zapytał wcześniej, to by nie był taki rozczarowany i w pełni docenił piękno i wyjątkowość tego miejsca. ;) Ale polecam sprawdzić je samemu! :))~~Madusia.

PRO CAPTURE mode

Dobas

PRO CAPTURE mode

Skalisty szlak – moja droga życia

marcogor o gorach

Skalisty szlak – moja droga życia

Dziś krótkie podsumowanie mej pracy, która sprawia mi tyle radości, czyli pisanie bloga. Chyba tylko górskie wędrówki dają mi większą przyjemność, od opisywania i wspominania ich, nieraz po latach. Na podium musi się znaleźć też czas poświęcony planowaniu kolejnych wypraw. Bo ten czas spędzony nad mapą, przewodnikami, albumami, czy po prostu wyszukiwaniem kolejnych miejsc wartych poznania w necie to również chwile szczęścia! To już ponad 4,5 roku, gdy poświęcam czas wolny na spisywanie swej górskiej historii. 57 miesięcy minęło na opisywaniu swych wypraw i dzieleniu się swymi pomysłami na podróże górskie oraz promocji turystyki, jako najlepszej dla mnie formy aktywnego życia. Zadna Ostra, skalna Wielka Fatra Dzielę się z Wami moi drodzy czytelnicy, górscy przyjaciele, bo przecież jesteśmy wielką górską rodziną swoją fascynacją tym najwspanialszym według mnie światem – górami i eksplorowaniem nieznanego… a może niektórych spośród fanów bloga zainspirowałem swoją miłością do gór i udało mi się przekonać, że każda PASJA potrzebuje pielęgnowania i poświęcenia całego wolnego czasu, aby stała się naszą drogą przez życie, sposobem jego szczęśliwego przeżycia, odskocznią od brutalnego świata. Ja 25 lat temu wybrałem swoją ścieżkę życia, gdy zobaczyłem po raz pierwszy Tatry. Zakochałem się w tym bajkowym, cudnym świecie i odtąd wszystkie góry stały się moją ucieczką do lepszego świata. Powinienem napisać, że idealistycznego świata jak młodzieniec pełny marzeń i pragnień. Marzenia te małe i wielkie są po to, by je krok po kroku spełniać. masyw Triglava po zachodzie słońca Ja mimo upływu lat wciąż czuje się młody duchem, pewnie dlatego, że odnalazłem swój sens życia. Mój mały, górski świat jest dla mnie Wszechświatem, który kocham i tak mi już zostanie na zawsze. Więc stawiajmy sobie cele, najpierw najmniejsze, by sięgać coraz wyżej i dalej. Jestem najlepszym przykładem, że zwykły człowiek z malutkiej miejscowości może iść swoją drogą i robić to co kocha… Podróżować i poznawać coraz to odleglejsze baśniowe krainy. Dziękuję Wam za to, że jesteście ze mną już tyle czasu! Wpis ten powstał zainspirowany tym, że licznik pokazał mi, że przekroczono pół miliona odsłon mego bloga. To dla mnie wielki zaszczyt i inspiracja do dalszej pracy nad rozwojem strony. Zapraszam wszystkich czytelników do dalszego czytania mnie i szukania górskich inspiracji, a czasem pogrzebania w archiwum wpisów, choć nowe będą się pojawiać minimum raz na tydzień. jesienne Bieszczady, widok ze Smereka Te ostatnie lata, podzielone na górskie wędrówki, planowanie ich i opisywanie na blogu to dla mnie najcudowniejszy czas. Mój rytm działania obraca się wokół tego trójpodziału i daje mi to dużą frajdę. Planowanie to preludium, wyprawa i wędrówka to sól życia, a pisanie wspomnień po powrocie to takie ukoronowanie i dopełnienie całości, by pozostał jakiś ślad mej działalności. Bo jak napisał kiedyś śp.Tomek Kowalski ( zginął na Broad Peaku), my górołazi „odwalamy kawał naprawdę dobrej, ale nikomu niepotrzebnej roboty”. Ale czyż nie kochamy tego? Potu, bólu, błota, zimna, wyczerpania, gdy czasami przeklinamy cały świat, ale za nic byśmy nie zawrócili, tylko uparcie dążymy do obranego celu. Bo wiemy, że na końcu, gdy zdobędziemy naszą GÓRĘ, wydaje się nam, że jesteśmy herosami, że znowu pokonaliśmy samego siebie i własne słabości. I tam na szczytach, delektując się widokami przeżywamy nasze szczęście i euforię, ze zdobycia kolejnego wierzchołka wymarzonego tego dnia… szczyt Skrajnego Soliska, słowackie Tatry Wysokie Oddajemy się ekstazie, obmyślając już w głowie, gdzie odbyć by nasze kolejne SZCZYTOWANIE. Tak, napiszę to… sex nie umywa się do tego, co daje górska rozkosz! To długotrwale uniesienie, gdy nasz umysł buja w obłokach dosłownie i w przenośni. Niektórzy teraz pewnie pukną się w czoło…Ludzie lubiący aktywność wiedzą, że im ciężej, tym lepiej. Większa później nasza satysfakcja z osiągnięcia celu. Więcej adrenaliny, potem endorfin itp, itd. Jeszcze raz gorąco zapraszam wszystkich, którzy tu trafili, aby powracali… zawsze i stale znajdziecie coś nowego. W tym roku odwiedziłem już pasma górskie w 9 krajach, wkrótce wybieram się zdobywać góry w dziesiątym, więc będzie co czytać na tym blogu. A na koniec mych rozważań zapraszam Was na skalisty szlak, czyli chwilkę cudownej górskiej poezji poniżej! Z górskim pozdrowieniem wasz Marcogor zimowy widok na Diablak, masyw Babiej Góry, Beskid Żywiecki Znów nas czeka skalisty szlak, powiew wiatru i słońca blask. Znów wspinaczka i lasu cień – nogom ciężko, a sercu lżej. Po srebrzystych kamieniach i mchu, po zwalonym, spróchniałym już pniu, wąską ścieżką dążącą wśród łąk wyruszamy na przekór złym dniom. Do skał dumnych i groźnych, do skał, do obłoków wiszących we mgłach i do szczytów, gdzie głośno gra wiatr, do połonin trawiastych nas gna. Znów nas czeka wspinaczki trud, wiele nowych, ciekawych dróg. Stare szczyty czekają nas, ruszać w góry najwyższy już czas! Po zaklętych ścieżynach – bez tchu, bo wędrówka – to bilet na szczyt, a inaczej nie dotrze tam nikt. Do potoku, co szumi i łka, gdy obmywa korzenie i głaz. Do potoku, co śpiewa swą pieśń – swoje serca pragniemy tam nieść… /Jadwiga Zgliszewska/ Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Kozi Wierch (2291 m n.p.m.)

Podróże MM

Kozi Wierch (2291 m n.p.m.)

Dolina Pięciu Stawów Polskich

Podróże MM

Dolina Pięciu Stawów Polskich

Hiszpańskie opowieści: cudna Alhambra część 1. :)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: cudna Alhambra część 1. :)

        Jak ten czas szybko płynie, to jest wprost niewiarygodne. Dokładnie rok temu byliśmy w jednym z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, jakim jest andaluzyjska Alhambra. I aż ciężko mi uwierzyć, że tyle dni musiało upłynąć, zanim zdecydowałam się do niej wrócić na blogasku. Jak tylko wymyśliliśmy sobie naszą pomagisterkową podróż do Andaluzji, pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy, było właśnie zarezerwowanie biletów do Alhambry. Przez internet idzie to zdecydowanie szybciej i po przyjeździe na miejsce należy je jedynie odebrać w punkcie informacyjnym w centrum Granady. Zwiedzanie odbywa się w dwóch turach (porannej i popołudniowej), zaś na konkretną godzinę wybiera się wejście do Pałaców Nasrydów, gdzie zawsze panuje największy tłok. My zdecydowaliśmy się na turę popołudniową (bo rano jeszcze hasaliśmy po samej Granadzie, o czym też później napiszę) i wejście do Pałacu na godzinę 14.30. A jak nam to wszystko wyszło, dowiecie się, czytając dalej. ;)         Na początek ciut historii, chociaż zapewne wszyscy doskonale wiedzą, że to właśnie Granada i Alhambra były ostatnim bastionem Arabów w Hiszpanii i została zdobyta w 1492 roku. Zespół pałacowy został zbudowany w latach 1232-1273, był siedzibą emirów, zaś największej i zarazem najpiękniejszej rozbudowie ulegał w czasach panowania dynastii Nasrydów w XIV wieku. Położona jest na wzgórzach, otoczona murami, dlatego dostęp do niej nawet w czasach obecnych wymaga sporo wysiłku. Z centrum Granady trzeba się wspinać kilkanaście minut, żeby stanąć pod jej bramami. Ale zdecydowanie jest to warte wysiłku, bo to co później zobaczymy, chwilami wygląda jakby zostało stworzone za pomocą magii, a nie pracą ludzkich rąk. puerta del vino <3               Jak już wspominałam, zdecydowaliśmy się na popołudniową turę, na którą przybyliśmy przed godziną czternastą. Początkowo planowaliśmy się ustawić w kolejce do Pałacu Nasrydów, ale stwierdziliśmy, że nie będziemy siedzieć bezproduktywnie w kolejce przez kilkadziesiąt minut (mimo iż słoneczko przyjemnie przygrzewało i można było się rozsiąść na ławeczce, chwytając jego listopadowe promienie) i gdzieś się przejdziemy. Podziwialiśmy najpierw widoki na okolicę (bo położenie Alhambry sprawia, że zarówno na nią jak i z niej są absolutnie przefantastyczne widoki), a po kilku chwilach skierowaliśmy nasze kroki w kierunku Alkazaby, będącej najstarszą częścią całego kompleksu pałacowego Alhambry.mury Alkazaby.z widokiem na Granadę.w oddali widać wejście do Pałacu Nasrydów.         Nie da się ukryć, że w stronę Alkazaby ciągnęło nas również dlatego, że jej największymi atrakcjami obecnie są wieże. Dużo fajnych wież przy murach, po których można spacerować i podziwiać okolicę. A przecież dla nas to największa frajda, gdy można się gdzieś powspinać, dlatego ochoczo ruszyliśmy na jej podbój. Tutaj panował zdecydowanie mniejszy ruch, więc można było w miarę spokojnie spacerować bez narażenia się na ciągle wpadanie na kogoś.          Po środku znajduje się Plaza de Armas będąca oryginalnym wejściem do Alkazaby. Z daleka wygląda to jak wielki labirynt, jednakże z bliska okazuje się iż są to fundamenty domów i różnych konstrukcji służących mieszkańcom twierdzy.        Największą (dosłownie i w przenośni) atrakcją Alkazaby jest Torre de la Vela z ogromnym dzwonem. Wieża zbudowana jest na planie kwadratu o boku 16 metrów, zaś wznosi się na wysokość niemalże 27 metrów. Znajdujący się na niej dzwon pełnił bardzo ważną rolę w historii miasta, bowiem ostrzegał przed niebezpieczeństwem, obecnie używany jest tylko raz w roku - 2 stycznia na pamiątkę zdobycia miasta przez Królów Katolickich. Wiąże się też z nim tradycja mówiąca, że każda samotna kobieta, jeśli uderzy w dzwon, wyjdzie za mąż do końca roku. Niestety o tej tradycji dowiedziałam się dopiero pisząc tą notkę posiłkując się informacjami z oficjalnej strony Alhambry i nie stukałam w niego. Pewnie dlatego jest jak jest. ;p          Sama wieża położona jest absolutnie fantastycznie, jeśli chodzi o możliwości widokowe. Widać z niej całą okolicę - zarówno Granadę, samą Alhambrę jak i szczyty Sierra Nevada. Sama byłam całkowicie zauroczona pięknem okolicy, szczególnie te wszystkie białe domy aż kuły po oczach swoją intensywnością. Nie mogłam się po prostu oderwać od aparatu, powtarzając niektóre ujęcia po kilka/kilkanaście razy, a każde kolejne było coraz piękniejsze. Naprawdę - przecudne miejsce. :)Mirador de San Nicolas jak zawsze zatłoczony. :)        Obok wejścia znajduje się piękny Jardines de los Adarves (czyli po prostu ogród na wałach), będący dla nas drogą wyjścia z całej Alkazaby. Zaskakująco niewielu turystów tutaj trafiało, więc byliśmy praktycznie sami. Z racji faktu, iż był to mimo wszystko listopad niewiele rzeczy już kwitło, ale i tak było to niezwykle przyjemne i urokliwe miejsce. Takie na idealne zakończenie wędrówki po Alkazabie i na złapanie chwili oddechu przed kolejną wyprawą - do Pałacu Nasrydów.       Jednak o największej perle Alhambry będzie dopiero w następnej notce, bowiem stamtąd mamy naprawdę mnóstwo zdjęć, bo i niesamowicie dużą liczbę cudnych rzeczy można tam zobaczyć. Niech Alkazaba będzie takim wprowadzeniem i zapowiedzią tego, że im dalej tym piękniej. :)~~Madusia.

Dolina Pięciu Stawów Polskich

Podróże MM

Dolina Pięciu Stawów Polskich

Dolina Pięciu Stawów Polskich uznawana jest za najpiękniejszą w całych Tatrach. Znajduje się w ich wschodniej części, pośród masywu Koziego Wierchu, Miedzianych, Kotelnicy i Walentkowego Wierchu. Oprócz wyjątkowego uroku, dolina oferuje wiele szlaków wspinających się na grań. Przy Przednim Stawie wzniesiono schronisko, w którym można coś zjeść, wypić lub spędzić noc. Do Piątki prowadzi niewymagający szlak turystyczny, który biegnie przez Dolinę Roztoki. Właśnie tej drodze poświęcę tego posta. Tego dnia dopisuje nam przepiękna pogoda. To było nasze ostatnie wyjście w Tatry podczas tego wyjazdu, więc zależało nam, by zrobić jakąś fajną trasę. Opuściliśmy pensjonat w Zakopanem o świcie i udaliśmy się na busa do Polany Palenicy.Wchodzimy do Tatrzańskiego Parku Narodowego i rozpoczynamy wędrówkę drogą Oswalda Balzera. Mimo ciekawych widoków na słowacką część Tatr, odcinek ten jest dość monotonny, głównie za sprawą wylanego asfaltu. Nie przepadamy za tego typu nawierzchnią, nie w górach. Na szczęście po około 45 minutach marszu docieramy do Wodogrzmotów Mickiewicza i parę kroków dalej odbijamy z czerwonego szlaku do Morskiego Oka w prawo i wchodzimy do lasu.Droga Oswalda Balzera, szlak na Morskie OkoWodogrzmoty MickiewiczaSkrzyżowanie dróg. Zielony szlak do Doliny Roztoki.Szlak do Doliny Roztoki.Tu kontrast. Po 45 minutach leniwego spaceru po asfalcie przyjdzie nam się pierwszy raz zmierzyć z kamiennymi schodami i nieco bardziej stromym podejściem. Nim zdążymy się zmęczyć, wychodzimy po około pół godziny na płaski teren. Nasz zielony szlak biegnie wzdłuż potoku Roztoka. Patrząc na prawo możemy podziwiać masyw Wołoszyna. Po lewej stronie zaś widać Opalone.Po chwili znów wracamy do lasu. Warto pamiętać, że w tym rejonie mieszkają niedźwiedzie, które mogą zbliżać się do ludzi. Warto zatem zapoznać się z zaleceniami postępowania w przypadku napotkania głodnego misia, który nie pogardziłby naszym prowiantem. Niestety dzikie zwierzęta Tatrzańskiego Parku Narodowego są coraz mniej dzikie, przez co nie boją się podejść do człowieka w poszukiwaniu jedzenia. Idziemy przez las około godziny, licząc od Wodogrzmotów. Po jakimś czasie, mniej więcej w okolicy Świstowej Czuby, ścieżka przechodzi na drugą stronę strumienia Roztoka. Rozpoczyna się piętro niższych zarośli, więc mamy okazję pooglądać masyw Wołoszyna. Na wprost ukazuje się także Kozi Wierch, najwyższy szczyt położony wyłącznie na terenie naszego kraju. Dolina Roztoki i masyw Koziego Wierchu.Podążając wciąż na zachód przez dolinę, miniemy w pewnym miejscu Świstową Czubę. Nieco dalej dotrzemy do skrzyżowania szlaków. Ten czarny biegnie zygzakiem w górę zbocza do Schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Ja kontynuowałem marsz drogą z zielonym drogowskazem ku Wielkiemu Stawowi. Szlak z czasem zaczyna piąć się coraz to bardziej w górę. Za nami. Dolina Roztoki.Docieramy do charakterystycznego punktu na drodze przez Dolinę Roztoki. Siklawa, a właściwie Wielka Siklawa, to największy wodospad w Tatrach. Mierzy on blisko 70 metrów wysokości. W tym miejscu szlak staje się bardziej stromy. Niedoświadczonym osobom odcinek ten może sprawić drobne trudności techniczne. Skała jest gładka i mokra, przez co i śliska. Przy większym ruchu tworzą się w tym miejscu zatory, jednak dla wprawionych turystów jest sporo miejsca, żeby kolejkę obejść.Wodospad SiklawaSzlak zaczyna mocno piąć się w górę. Szczególnie odczuwają to nasze nogi, które rozleniwiły się sielankowym spacerem przez Dolinę Roztoki. Rozpoczynamy podejście na piętro "Piątki" po wysokich, kamiennych stopniach. Wysiłek nie trwa długo, bo po chwili na horyzoncie ukazuje się Kotelnica i Wielki Staw Polski.Jeszcze chwila...Dolina Pięciu Stawów. Wielki Staw Polski.Dolina Pięciu Stawów Polskich leży na wysokości 1625-1900 m n.p.m., a swą nazwę zawdzięcza - jak nietrudno się domyślić - pięciu jeziorom polodowcowym. Są to: Zadni Staw Polski (Dolinka pod Kołem, okolice Świnicy), Czarny Staw Polski (pod Kotelnicą), Wielki Staw Polski (największy), Przedni Staw Polski (przy schronisku) i Mały Staw (między Wielkim a Przednim). Od południa nad Doliną wznosi się masyw Miedzianych i Szpiglasowego Wierchu, zaś od północy możemy podziwiać Kozi Wierch i grań Orlej Perci. Szlaki turystyczne w Dolinie Pięciu Stawów:- szlak zielony - zejście do Doliny Roztoki- szlak niebieski - do schroniska PTTK i dalej przez Świstową Czubę do Morskiego Oka- szlak żółty - na Szpiglasową Przełęcz (2110 m n.p.m.) i dalej do Morskiego Oka- szlak niebieski - na przełęcz Zawrat (2158 m n.p.m.) i dalej do Hali Gąsienicowej- szlak żółty - na Kozią Przełęcz (2137 m n.p.m.) i dalej przez Kozią Dolinkę- szlak czarny - na Kozi Wierch (2291 m n.p.m.)- szlak żółty - na przełęcz Krzyżne (2112 m n.p.m.) i dalej do Hali GąsienicowejW tym uroczym miejscu kończy się ten post, ale to nie koniec naszej wędrówki. W następnym poście wybierzemy się na Kozi Wierch - najwyższy szczyt położony całkowicie na terenie Polski. Będzie pięknie i wysoko! Na zakończenie kilka kadrów z Doliny Pięciu Stawów:

Mój własny Kraków: Targi Książki. :)

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: Targi Książki. :)

     Nie za bardzo wiem jak zacząć, co zdarza mi się po raz pierwszy odkąd piszę tego blogaska. Teraz jestem jednak w takim momencie swojego życia, że też nie bardzo wiem co dalej - egzamin mi nie poszedł, więc pozostaje wymyślenie planu B. Zawsze byłam w tym dobra, a zmiana przeróżnych założeń przychodziła mi stosunkowo łatwo, ale teraz mam kryzys. I tak od kilku dni snuję się nieco bez sensu. Staram się jednak trzymać i nie załamywać, w końcu świat się nie skończył, a życie toczy się dalej. I będzie dobrze, jeszcze nie wiem jak, ale na pewno dobrze. ;) W ramach pocieszenia wybrałam się w piątek na Targi Książki odbywające się w Krakowie. Udało mi się wygrać zaproszenie od jednej z księgarni internetowych, więc mimo kiepskiego nastroju, postanowiłam z niego skorzystać. Zdecydowałam się na piątek, żeby jeszcze przed weekendowym tłumem zobaczyć co i jak, bo aż wstyd się przyznać, ale nigdy wcześniej na targach książki nie byłam. W tym roku udało mi się za to wziąć udział w targach kosmetycznych w Bolonii, ale jak się okazało - nie ma porównania. ;) Zapraszam na moją wyjątkowo subiektywną relację (przy czytaniu należy wziąć pod uwagę, że gdy tam byłam, miałam naprawdę wielkiego doła, co bardzo oddziaływało na moje postrzeganie rzeczywistości ;p).          Piątek był dniem wyjątkowo pięknym w perspektywie ostatniego tygodnia - nie padał deszcz, nie wiało za bardzo, temperatura oscylowała w okolicach dziesięciu kresek powyżej zera. Były to też powody, dla których w ogóle zdecydowałam się wyjść z domu - zarzuciłam szary płaszczyk, idealnie pasujący do czarnego ubrania i czerwone trampki, żeby nie wyglądać tak żałobnie jak się czułam. ;) Szybki dojazd autobusem w pobliże targów i kierowanie się na azymut za tłumem było najlepszym sposobem dotarcia na miejsce. Już wiedziałam, gdzie znalazły się wszystkie samochody z miasta, bo korek na wjeździe i wyjeździe był naprawdę spory. I te autokary i wycieczki szkolne, co nasuwało mi jednoznaczny wniosek, że będzie dużo dzieci. Brrrr, ale nic, byłam prawie pod wejściem, głupio rezygnować w tym momencie. Wyciągnęłam zaproszenie z mojej przepastnej torby i ruszyłam przed siebie. Weszłam i zrobiło się głośno. I tłoczno. I tłumnie. Bardzo. z daleka Targi nie prezentują się zachęcająco. ;pot koreczek. ;p       Stwierdziłam, że do szatni się nie pcham, płaszczyk równie dobrze może robić za sweterek, a poza tym od kilku tygodni (chyba odkąd wróciliśmy z Chorwacji) jest mi permanentnie zimno. Planu na zwiedzanie czy oglądanie nie miałam żadnego, ba nawet nie za bardzo wiedziałam co gdzie jak, więc początkowo snułam się bez większego sensu. Później znalazłam pięknie przygotowaną mapę targów, ale w sumie wzięłam ją na pamiątkę, bo z nią też chodziłam bez celu. Uznałam, że tak będzie najlepiej, bo i tak nikogo nie szukałam (nie spodziewałam się, że w piątek o 13 ktokolwiek z moich znajomych tutaj będzie i nie pomyliłam się), nie polowałam na żadne autografy i nie miałam sprecyzowanych planów zakupowych. Poza tym, taki sposób zwiedzania też ma swój urok. Tak więc chodziłam od stoiska do stoiska i oglądałam wszystkie te cudowne książki, z których dużą część chętnie przytuliłabym do serduszka. ;)jedyna znana postać jaką zobaczyłam. ;pkawusia w Matrasie i Mróz w telewizorze.te lustra były świetne.        Zaskoczył mnie zdecydowanie fakt, że naprawdę było sporo ludzi, spodziewałam się o wiele mniejszych tłumów. Aż bałam się nawet myśleć, co tu się dziać mogło w sobotę. Trochę mnie natomiast smuciło, że większość z tych ludzi strasznie się przepychała i już nawet nie wiem ile razy ktoś mnie zdeptał, przepchał czy potrącił, zupełnie nie zwracając na ten fakt żadnej uwagi. Nawet we Włoszech jak ktoś we mnie wpadał to jednak zawsze padało chociażby szybkie "sorry". Później przestałam już na to zwracać uwagę, skupiając się wyłącznie na stoiskach. Niektóre były naprawdę piękne, chociaż mogłyby to być wyłącznie stoły pokryte książkami, a i tak by mi się podobały. ;) Fajnie zaprezentował się Znak (stolik z książek bardzo mi się podobał), gdzie zresztą zatrzymałam się na dłuższą chwilę i nawet skusiłam się na jedną książkę - "Damy ze skazą" Kamila Janickiego. Cała seria tych książek (którą bodajże rozpoczęły "Kobiety dyktatorów" Diany Ducret) jest jedną z moich absolutnie ulubionych, bo historia i kobiety to dwa tematy, które uwielbiam i mogę czytać o nich bez przerwy. Podobnie ma się sprawa z dynastią Tudorów, o których też mogę czytać i czytać i dlatego moją drugą książką z tych targów była właśnie "Ostatnia żona Tudora" Philippy Gregory. Obie na razie grzecznie leżą na półce i czekają na swoją kolej, bo przez ten przeklęty egzamin nie za bardzo miałam czas na lekturę i nagromadził mi się pokaźny stosik książek do przeczytania. ;) Wiele razy powtarzałam sobie, że następną książkę kupię dopiero jak przeczytam te, które leżą i czekają, ale na pewno doskonale wiecie, że tak się nie da. ;)Wydawnictwo Literackie też się ładnie prezentowało.Znak.duuużo Harrego. <3Empik.              Generalnie spędziłam na targach ponad dwie godziny, ze dwa razy obskoczyłam wszystkie stoiska w obu halach, zobaczyłam mnóstwo świetnych książek, których tytuły skrupulatnie notowałam, żeby mieć na tegoroczną listę prezentów. Oprócz książek było też sporo fajnych gadżetów, w tym moje ulubione bawełniane torby, do których mam ogromną słabość i oczywiście na jedną się skusiłam, bo obrazek tak mnie na niej urzekł, że nie mogłam wyjść bez niej. ;)a tak się prezentują moje małe zdobycze.       Podejrzewam, że gdybym miała lepszy nastrój, to zdecydowanie więcej pozytywnych emocji wyniosłabym z tego miejsca. Mam nadzieję, że w przyszłym roku okoliczności będą bardziej sprzyjające (podobnie jak fundusze ;p), bo chętnie mimo wszystko bym tutaj wróciła. I może nawet zaryzykowała wybranie się w sobotę i małe polowanie na autografy. Kto wie - wszystko przede mną. I to dosłownie. ;)~~Madusia.

Wszystko za Everest… czy naprawdę warto?

marcogor o gorach

Wszystko za Everest… czy naprawdę warto?

Skończyłem właśnie czytać frapującą lekturę. Kultową już książkę Johna Krakauera, znanego amerykańskiego wspinacza, a zarazem dziennikarza, który miał możliwość zdobycia najwyższego szczytu naszej planety z komercyjną wyprawą. Jedną z tych, które przez ostatnie lata stały się takie modne i umożliwiają wejście na Mount Everest prawie każdemu sprawnemu i bogatemu człowiekowi na ziemi. A przynajmniej dają taką szansę. Krakauer wysłany na tę wyprawę jako sprawozdawca miał opisać jak z bliska wyglądają takie wyprawy. Nie spodziewał się, że będzie uczestnikiem i świadkiem dramatycznych wydarzeń jakie wtedy wydarzyły się na Czomolungmie. Po powrocie do kraju z eskapady, którą cudem przeżył musiał dokonać rozliczenia się ze sobą, własnymi koszmarami i zmierzyć się z setkami pytań środowisk wspinaczkowych. Wszystko co przeżył i zobaczył, opisał precyzyjnie na łamach swej książki: „Wszystko za Everest”, wydanej w Polsce w 2015 r. lodowiec Khumbu, by Uwe Gille, wikipedia.org Jego dokumentalna powieść stała się światowym bestsellerem i sprowokowała napisanie wielu innych książek, zawierających wspomnienia innych himalaistów, którzy przeżyli ten koszmar. Wydarzenia, które miały miejsce w letnim sezonie 1996 r były jednymi z najbardziej tragicznych w całej historii himalaizmu. Może to i dobrze, że był tam ktoś taki, jak szanowany w USA wspinacz, który mógł przeprowadzić skrupulatną analizę wydarzeń, których był świadkiem. Wspaniale napisane dzieło zawodowego dziennikarza stało się kanwą scenariusza filmu „Everest”, który miałem okazję obejrzeć wcześniej na festiwalu filmów górskich. Film też był bardzo dobry i zrobił na mnie piorunujące wrażenie, ale dopiero lektura książki Krakauera w pełni pokazała mi wszystkie aspekty tego najtragiczniejszego sezonu na Mount Evereście od początków eksploracji tej góry. Widok na Mount Everest z południa, źródło: wikipedia.org Film zapewne oglądaliście, a obecnie zachęcam Was gorąco do przeczytania książki i zapoznania się ze szczegółami tragedii. Lekturę można nabyć np. tutaj. Książka „Wszystko za Everest” trafiła na listy bestsellerów, ale wywołała też wiele kontrowersji. Stała się także źródłem inspiracji dla filmowców. Sama tragedia zaś – mimo że wydarzyła się prawie dwadzieścia lat temu – wciąż budzi emocje. Problemy opisane przez Krakauera przybrały jeszcze na sile: w komercyjnych wyprawach na Everest bierze udział coraz więcej osób, nie bacząc na zagrożenia i skutki ludzkiej ekspansji w najwyższych górach świata. Widok na Mount Everest z Wyżyny Tybetańskiej by Joe Hastings – wikipedia.org „Wszystko za Everest” to tylko pozornie opowieść o wyprawie na Sagarmathę (Mount Everest). Jon Krakauer bowiem, opowiadając o tragicznej ekspedycji na najwyższy szczyt świata, tak naprawdę snuje opowieść o śmierci, o ludzkiej odwadze i poświęceniu. To jeden z tych reportaży, od których nie sposób się oderwać i o których nie da się zapomnieć. Mistrzowska, niemal filozoficzna przypowieść dla wszystkich, nawet tych, których wspinaczka wysokogórska zupełnie nie interesuje.” To słowa Roberta Ziębińskiego z  „Newsweeka” o książce. A inni pisali tak: „Jedna z dwóch książek, które zabrałbym na bezludną wyspę.” Marcin Meller, „Playboy” „Dla człowieka gór biblia. Dla mieszkańców nizin książka roku!” Piotr Szabłowski, „Gazeta Wyborcza” Mount Everest widziany z Rombok Gompa w Tybecie, by John Hill, wikipedia.org „Krakauer jest jednym z najlepszych pisarzy wśród alpinistów, a tragedia na Evereście w 1996 roku, której był świadkiem – jedną z najczarniejszych kart w historii himalaizmu. Z talentu pisarskiego i niezwykłego dramatyzmu wydarzeń powstała mieszanka iście wybuchowa. Lektura obowiązkowa nie tylko dla ludzi gór.” Tak napisał o niej Piotr Drożdż z miesięcznika „Góry”. Ja też nie potrafiłem się oderwać jak tylko zacząłem ją czytać. Jest tak bardzo wciągająca, że dostanie jej do rąk może być początkiem kilku nieprzespanych nocy! Ściana północna – widok z drogi do bazy Base Camp, by Luca Galuzzi, wikipedia.org Z wszystkich książek o tematyce górskiej, jakie miałam okazję przeczytać „Wszystko za Everest” jest zdecydowanie najlepszą pozycją. Krakauer zawodowo operuje narracją, która jest prowadzona w formie dziennika. Wielokrotnie odnosi się do relacji innych obecnych tam wspinaczy, pozwalając czytelnikowi na stworzenie własnej opinii o tym, co naprawdę miało miejsce na zboczach Mount Everestu. Tym, co wyjątkowo cenię w książce Krakauera, było to, że autor nie oczyszczał siebie ze wszelkich zarzutów – wręcz przeciwnie, wyrażał swój żal z powodu śmierci swoich współtowarzyszy, których być może mógł uratować oraz dzielił się wyrzutami sumienia. Wielokrotnie przedstawiał też krytyczne opinie bliskich ofiar oraz innych alpinistów na swój temat, dając czytelnikowi wolną rękę. Nie próbował kreować jego zdania, podawał tylko argumenty z wielu punktów widzenia. Everest z Kala Pattar 5643 m.- by Pavel Novak, wikipedia.org Książka jest zapisem tego, co działo się dzień po dniu, od przybycia do bazy, aż do powrotu do domu. Krakauer opisuje swoją własną walkę o zdobycie szczytu, a następnie heroiczne próby bezpiecznego powrotu do obozu, a także przeżywa losy wszystkich, którzy tej tragicznej nocy mieli nieszczęście znaleźć się na wysokości ponad 7900 metrów. Znakomity styl autora sprawia, że czytelnik czuje się, jakby sam brał udział w wyprawie: cieszy się ze zdobycia szczytu, niepokoi się pogarszającymi się warunkami pogodowymi, przeżywa tragedie wspinaczy, a na końcu nie może uwierzyć, ile istnień pochłonęła ta wielka góra zaledwie w ciągu jednej nocy. Everest i Ama Dablam by Dnor, wikipedia.org Aby sięgnąć po tę książkę nie trzeba być obeznanym w świecie wspinaczki wysokogórskiej, nie trzeba nawet interesować się alpinizmem. Jestem pewny, że historia opowiedziana przez Jona Krakauera skradnie serce każdego czytelnika. Jest to opowieść o ludzkiej odwadze, przekraczaniu własnych granic i poświęceniu. O tym, jak bardzo kruche jest życie człowieka w walce przeciwko ogromnej sile natury. O tym, co popycha ludzi do tak niebezpiecznych wypraw, których celem jest stanięcie na Wierzchołku Świata. Gorąco polecam tę książkę na długie jesienne wieczory. A poniżej macie też film na podstawie wspomnień Davida Breashearsa, który w cudowny sposób przeżył tę tragedię. Z górskim pozdrowieniem Marcogor Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Zadni Granat - musnąć Orlą Perć

Podróże MM

Zadni Granat - musnąć Orlą Perć

Odkąd chodzimy po Tatrach notorycznie przypominam sobie i innym, że doświadczenie trzeba zdobywać stopniowo. Szczególnie w naszym przypadku, kiedy to góry odwiedzamy poza sezonem gdy leży śnieg. Tym razem postanowiliśmy podnieść poprzeczkę i pokręcić się w rejonie Orlej Perci. Pogoda nie napawała optymizmem, więc jako pierwszy cel wyznaczyliśmy Schronisko Murowaniec na Hali Gąsienicowej. Tam mieliśmy podjąć decyzję, co dalej. Długo tęskniliśmy za górami, więc mieliśmy ochotę wejść gdzieś wysoko...Tego dnia maszerowałem z poczuciem małej euforii. Wreszcie wróciłem w ukochane Tatry. To był ten moment, kiedy jeszcze nie wiedziałem, jaki bagaż doświadczeń przyjdzie mi wynieść z kolejnego wypadu w góry. Zastanawiałem się, które szczyty zdobędę, jakie szlaki trafią do mojej kolekcji. Plany były ambitne, choć wiedzieliśmy, że pogoda może nam utrudnić realizację wyznaczonych celów. Tamtego dnia mieliśmy wspiąć się na Kościelec, lecz ostatecznie obraliśmy kurs na Granaty. Startujemy z Kuźnic. O świcie nad Zakopanem unosiła się mgła. Nic nowego, typowa jesienna pogoda. Idąc ku Hali Gąsienicowej trzeba podjąć decyzję, którą z dróg wybrać. My zdecydowaliśmy się iść niebieskim szlakiem przez Boczań, ponieważ jeszcze nas tam nie było. Żółty szlak przez Dolinę Jaworzynkę zaś znamy już dobrze. Od samych Kuźnic droga pnie się po kamiennym chodniku w górę. Czujemy, że jeszcze nie jesteśmy w tatrzańskim rytmie, a nogi nie są przyzwyczajone do wysiłku. Ponadto walczyliśmy z wilgotnością sięgającą 98%. Choć nie padał deszcz, byliśmy cali mokrzy i czuliśmy, że bardzo ciężko się oddycha. Po pewnym czasie weszliśmy na pierwszy ze szczytów - Boczań, 1208 m n.p.m. Wierzchołek tej góry bardzo łatwo przeoczyć. Nie ma tam żadnej tabliczki ani innej informacji, że zdobyliśmy szczyt. O tym, że wdrapaliśmy się na Boczań świadczy miejsce, w którym szlak mocno skręca pod kątem blisko 180'. Na szczycie jest też nieco więcej wolnej przestrzeni, lecz wciąż jesteśmy w lesie, więc praktycznie nic stamtąd nie widać.Przez jakiś czas kontynuujemy powolną wspinaczkę przez las, z którego wydostajemy się dopiero na wysokości ok. 1300 m n.p.m. Brniemy przez mgłę ku Skupniów Upłazowi. Szlak biegnie po grani. Jest szeroko i zupełnie bezpiecznie. Bardzo równomiernie nabieramy wysokości, by w końcu dotrzeć do Przełęczy między Kopami (1499 m n.p.m.). Tutaj niebieski szlak przez Boczań łączy się z żółtym szlakiem przez Dolinę Jaworzynkę. 98% wilgotności powietrza sprawia, że jesteśmy cali przemoknięci. Cały czas wdychamy parę wodną, więc z trudem łapiemy każdy oddech. Wokół nas fruwały niezliczone cząsteczki wody, które unosiły się w powietrzu w stanie nieważkości, jakby nie istniało nic takiego jak grawitacja. Fatalna pogoda. Nie sądziłem, że wejście na wysokość 1500 metrów będzie kosztowało nas tyle wysiłku. Cieszy jednak fakt, że teraz do Murowańca idzie się już praktycznie po płaskim.Docieramy do Hali Gąsienicowej. Nawet nie spodziewaliśmy się ujrzeć grani Orlej Perci ani majestatycznego Kościelca na tle przepięknego krajobrazu. Ledwo widzieliśmy drogę parę metrów przed nami. Wiemy co tracimy, bo już kiedyś tu byliśmy. No nic, idziemy do Murowańca na szarlotkę i kawę. Sprawdzimy pogodę, zerkniemy na mapę, podejmiemy decyzję co dalej. No i dupa - to stwierdzenie jest charakterystyczne dla naszego wrześniowego pobytu w Tatrach. Ambitne plany i fatalna pogoda. Na szczęście zjedliśmy oboje po sporym kawałku szarlotki, więc z naładowanymi bateriami opuściliśmy schronisko i udaliśmy się w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego. Tutaj także już byliśmy, więc mieliśmy świadomość jakie piękno skrywają te gęste chmury. Działała jedynie wyobraźnia, bo oczy mogły tylko błądzić po bezkresie szarości. Nad Czarnym Stawem nawet się nie zatrzymaliśmy. Nic nie widać. Choć marzyłem tego dnia o Kościelcu, postanowiliśmy jednak odpuścić. Ten szczyt jest dla mnie wyjątkowy i chcę go zdobyć przy dobrej pogodzie. Wyznaczyliśmy kolejny cel - Zmarzły Staw. Mieliśmy dużo czasu i liczyliśmy na jakieś okno pogodowe, które odsłoniłoby nam widok na przepiękne ściany grani Orlej Perci. Serce zabiło mocniej. Mgła zdawała się rozpraszać, odsłaniając kontury majestatycznego Kościelca. Chwilę później ukazały się skały Kościelcowego Kotła. Wtedy pomyślałem, że warto wejść gdzieś wysoko i liczyć na to, że mgła osiądzie a my będziemy patrzeć na szczyty Orlej Perci unoszące się nad chmurami. Wciąż celem pozostaje Zmarzły Staw, choć po cichu już myślałem o Zadnim Granacie.Mijamy skrzyżowanie niebieskiego szlaku z żółtym, biegnącym na Skrajny Granat. Przed nami zaś chmury odsłaniają skały Kościelcowego Kotła, pośród których pnie się nasza ścieżka. Nabieramy wysokości wspinając się po kamiennych stopniach. Docieramy do momentu, w którym zaczynają się strome skały wymagające użycia rąk przy wspinaczce. Nadszedł moment zwątpienia - było bardzo, bardzo ślisko. Mżawka, wilgoć i zimna skała zmuszały nas do maksymalnej czujności. Choć nie jest to miejsce w którym ryzykujemy upadek z wysokości, to wizja poślizgnięcia i poobijania się o skały przygasiła nasz entuzjazm. Przy takiej pogodzie łatwo tam zrobić sobie krzywdę. Na szczęście mieliśmy ze sobą kaski, które chroniły nasze głowy przed potencjalnym upadkiem. Nie potrafię subiektywnie ocenić poziomu trudności tego odcinka, bo pokonywałem go przy śliskiej skale w beznadziejnych warunkach. Na pewno wiele miejsc (szczególnie kominek) wymaga użycia rąk przy wspinaczce. Są też fragmenty, na których dobrze jest się podeprzeć, lecz przy suchej skale nie powinny one stanowić większej przeszkody. Docieramy nad Zmarzły Staw (1778 m n.p.m.). Tutaj spotykamy ekipę, która zawróciła z podejścia na Zawrat. Potem dołączył chłopak, który schodził z Koziej Przełęczy. Wszyscy mówili, że warunki fatalne, nic nie widać, pada mżawka i wieje. Długo się wahaliśmy, czy iść dalej na Zadni Granat. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że spróbujemy. Sprawdziłem dokładnie tę trasę i wiedziałem, że nie jest specjalnie wymagająca, a w razie czego i zejście nie będzie stanowiło problemu. Przed nami próba pobicia rekordu wysokości. Dotąd najwyżej byliśmy na Starorobociańskim Wierchu (2176 m n.p.m.). Wchodzenie powyżej 2200 metrów w warunkach zimowych wymaga już większego doświadczenia, więc zależało nam by wykorzystać okazję, że jesteśmy w Tatrach i nie ma śniegu. Atakujemy zatem Granaty.Znad Zmarzłego Stawu odbijamy na żółty szlak. Od początku czeka nas strome podejście i śliska skała. Szybko nabieramy wysokości maszerując po kamiennych stopniach. Przed nami spore utrudnienie - kilkumetrowy, stromy komin, po którym spływa woda. Ślisko jak cholera i niewiele miejsca, by stabilnie postawić stopę. Czujne miejsce, na szczęście obyło się bez siniaków. Docieramy tym samym do rozwidlenia. Szlak żółty, którym do tej pory podążaliśmy, biegnie ku Koziej Przełęczy i dalej do Doliny Pięciu Stawów. My skręcamy w szlak zielony i będziemy się go trzymać aż do grani. Idziemy po niezbyt stromym chodniku ułożonym z kamieni. Wciąż nic nie widać. Na wysokości 1936 m n.p.m. od zielonego odbiega czarny szlak, wspinający się Żlebem Kulczyńskiego na Orlą Perć. W tym miejscu zaczyna się też intensywne podejście na Zadni Granat.I tutaj nie wiem co napisać. Podejście na Zadni Granat pamiętam jako niekończącą się wspinaczkę przez mgłę po sporych, kamiennych stopniach. Była to nasza pierwsza tatrzańska trasa podczas tego wyjazdu, więc nieprzyzwyczajone nogi mocno dostawały w kość, dosłownie. Podejście było niesamowicie nudne, choć pchała nas do przodu świadomość, że już niedaleko jest nasz cel i żałowalibyśmy wycofania się w tamtym momencie. Było kilka czujnych miejsc, które wymagały użycia rąk i pełnej koncentracji, lecz było to spowodowane raczej mokrą skałą aniżeli stromizną. Tak oto wiliśmy się zygzakiem przez mgłę, nie wiedząc nawet, jaki odcinek szlaku jeszcze przed nami. Popsuły się nastroje, lecz upór i wola walki pchały nas przed siebie. Mieliśmy dość, ale wiedzieliśmy, że cel już blisko. Wreszcie, wchodzimy na grań. Dotarliśmy do miejsca, w którym zielony szlak łączy się z Orlą Percią. Odbijamy w lewo i po chwili zdobywamy Zadni Granat (2240 m n.p.m.).Nasza radość z dotarcia na szczyt nie trwała długo. Zaczął padać deszcz. Nie było żadnych szans na poprawę pogody, więc po chwili odpoczynku rozpoczęliśmy schodzenie. Z reguły droga w dół zajmuje znacznie mniej czasu. W tym przypadku było inaczej. Przy śliskiej skale wchodzi się znacznie łatwiej. Przy schodzeniu po wysokich kamiennych stopniach ciało opada z dużym impetem. Każdy nasz krok musiał być maksymalnie amortyzowany, przez co solidnie obrywały kolana. Byliśmy naprawdę zmęczeni, a na samą myśl o długości drogi powrotnej popadaliśmy w depresję. Z jednej strony chcieliśmy szybko zejść, z drugiej strony baliśmy się, żeby się nie nabawić jakiegoś urazu przy poślizgnięciu. Trudno było znaleźć kompromis i choć powtarzaliśmy sobie "spokojnie, bez pośpiechu" to i tak zdarzyło się nam parę razy obetrzeć tyłki przy bardziej stromych zejściach. Było kilka krytycznych momentów, w których czuliśmy się bezsilni, bezradni i pozbawieni wszelkiej woli zejścia choćby do schroniska. Po dotarciu do Koziej Dolinki szło się już jakby lżej. Poprawiły się nastroje na samą myśl o tym, że najgorsze już za nami. Nawet zaczęliśmy ze sobą rozmawiać :) Gdy dotarliśmy do Czarnego Stawu Gąsienicowego już powróciło poczucie humoru i radość z faktu, że za chwilę siądziemy w schronisku i zbierzemy myśli do kupy. Choć dziś jestem dumny ze zdobycia najwyższego z Granatów, to mówiąc otwarcie ta wyprawa była błędem. Byliśmy nieprzygotowani kondycyjnie na taki wysiłek, lub po prostu nasze kolana zapłaciły wysoką cenę za wspinaczkę po śliskich kamieniach. Do Zakopanego wróciliśmy już po zmroku. Byliśmy totalnie wyczerpani, a ból kolana i opuchnięte ścięgno kostki dawały mi się we znaki podczas wszystkich następnych wyjść na szlaki. Zdobycie Zadniego Granata przepłaciliśmy ogromnym wysiłkiem. Czuję się jakbym wszedł na Rysy w japonkach. Szczyt zdobyty, ale w kiepskim stylu. Niestety zachłysnęliśmy się radością z powrotu w Tatry. Następnym razem na pewno wybierzemy się na początek na łatwiejsze drogi, żeby przyzwyczaić nogi do wysiłku. Niemniej jednak zwyciężyła determinacja./ Mateusz

marcogor o gorach

Poszukiwanie złotej polskiej jesieni na Smereku i bieszczadzkich połoninach

Po trzech tygodniach niebywałej październikowej słoty w końcu zapowiadał się słoneczny weekend. Mimo dużego błota na szlakach nie mogłem usiedzieć w domu i wyruszyłem w poszukiwaniu oznak złotej, polskiej jesieni w Bieszczady. Przecież od dawna wiadomo, że tam jesień najpiękniej pokazuje swoją paletę barw. Chociaż ja uważam, że każde góry najlepiej się prezentują w jesiennych kolorkach, no może z wyjątkiem gór typu alpejskiego, gdzie zimowy wygląd dodaje im największego uroku. Tak więc korzystając z cudnej niedzieli wyjechałem rano w stronę bieszczadzkich połonin. Już podczas jazdy samochodem mogłem zaobserwować w kilku miejscach ładne poranne mgiełki. uroki babiego lata Wczesnym rankiem dotarłem do Zatwarnicy, miejscowości zagubionej gdzieś na końcu świata. Leży ona nad Sanem i jej dopływami, po drugiej stronie pasma połonin, które turyści obserwują przeważnie z drogi Cisna – Ustrzyki Górne. Wieś przechodziła typową, związaną z wojenną zawieruchą na tych terenach historię. W roku 1946 została kompletnie spalona przez sotnię UPA, a ludność miejscowa wysiedlona w ramach wymiany ludności na radziecką Ukrainę. Po wojnie w Zatwarnicy rozpoczęły działalność ośrodki wypoczynkowe, leśniczówki BdPN oraz Lasów Państwowych. Stąd to właśnie, pozostawiwszy auto na parkingu przy muzeum Chata Bojkowska na samym końcu wioski ruszyłem na szlak. Znałem już te tereny, więc mój plan zakładał częściowo sentymentalny powrót w znane mi miejsca. Zatwarnica i początek szlaku na przełęcz Orłowicza Wyruszyłem żółtym szlakiem, który bardzo długo prowadził wygodną leśną drogą wzdłuż potoku Głębokiego. Wkrótce doszedłem do budynków ośrodka Terenowej Stacji Edukacji Ekologicznej BdPN, gdzie jest kasa biletowa i trzeba było zapłacić za wstęp na teren parku. Dowiedziałem się od kasjerki, że można tutaj skorzystać z noclegu w miarę wolnych miejsc. To może być przydatna informacja dla spóźnionych turystów szukających możliwości noclegu. Już w tym miejscu otworzyły się widoki na główny grzbiet połonin, a zewsząd otaczały mnie cudowne barwy lasu. Trochę wyżej dotarłem do miejsca, gdzie jeszcze kilka lat temu stało harcerskie schronisko w Suchych Rzekach. Teraz nawet fundamenty, które pozostały po jego rozbiórce zostały zarośnięte przez chaszcze. Czuję wielki sentyment do tej lokalizacji, gdyż wiele lat temu spędziłem tu klimatycznego Sylwestra z grupą fajnych ludzi gór. Potem jednak parkowcy postanowili rozebrać stary budynek, ze względu na azbestowy dach. budynek BdPN w Suchych Rzekach Wędrowałem zatem dalej, zagłębiając się w kolorowy las. Genialnie prezentowała się cała usłana wielokolorowymi liściami ścieżka. Wznosiłem się szybko coraz wyżej, bo sam mogłem nadawać sobie takie tempo jak lubię, czyli dość mocne, ponieważ lubię szybko wyjść ponad las, by potem iść powoli i delektować się każdym górskim szczegółem, z których składa się to coś, co nazywamy magią gór. Choć jesienny las też czarował, jak o żadnej, innej porze roku. Minąłem nową wiatę turystyczną, których ostatnio tyle pobudowano w Bieszczadach i po chwili byłem już ponad lasem. Nad głową zobaczyłem błękit nieba i palące słońce, a dookoła wspaniałe widoki na okoliczne upstrzone wszystkim możliwymi barwami góry. Wielokolorowe lasy na połoninach, które miałem już w zasięgu rzutu beretem i falujące, suche trawy dopełniały tego obrazu raju. połączenie szlaków poniżej przełęczy Orłowicza Dotarłem na Przełęcz Orłowicza, gdzie spotkałem tłumy turystów, podążające tu z każdej strony. Tylko na moim dotychczasowym szlaku było pusto, minąłem tam zaledwie cztery osoby. Tutaj ludzie dochodzili z Wetliny, Smereka i Połoniny Wetlińskiej. Jest to szerokie siodło oddzielające Smerek od Szarego Berda w masywie Połoniny Wetlińskiej. Przełęcz Orłowicza jest jednym z najniżej położonych miejsc występowania połoniny w polskich Bieszczadach. przełęcz Orłowicza i Smerek Po krótkim odpoczynku wystartowałem w dalszą drogę, by móc podziwiać jeszcze lepsze panoramy górskie. Im byłem wyżej, tym widoki, zwłaszcza na najbliższą Połoninę Wetlińską stawały się coraz wspanialsze. To był prawdziwy raj dla oczu, kto widział jesienne Biesy w pełnym, południowym słońcu, ten wie… Podczas podejścia na szczyt Smereka moją uwagę zwróciła dwójka ludzi, ubranych jak wojak Szwejk. Okazało się, że to byli moi krajanie z Gorlic, członkowie Historycznej Grupy Rekonstrukcyjnej, którzy zrobili sobie historyczny rajd. Ich ekwipunek był dokładnie taki, jak żołnierzy armii austrio – węgierskiej z czasów I wojny św. szwejkowie na szlaku Mieli chłopaki co nieść w tym upale, ciężkie karabiny, plecaki, surduty i kije do podpierania. Mimowolnie stali się oni ulubieńcami tłumów. Prawie każdy chciał zrobić sobie z nimi pamiątkową fotkę. W końcu do rzadkości należą spotkania z wojakiem Szwejkiem na górskim szlaku. Ale to nie koniec niespodzianek tego dnia… Doszło też do dwóch spektakularnych spotkań z dawno nie widzianymi znajomymi górołazami. No ale podobno świat jest mały! Pozdrawiam koleżankę Elę i kolegę Jacka. Z takimi to przygodami wszedłem ostatecznie na wierzchołek Smereka – 1222 m. Udało mi się to już po raz trzeci. Pamiętam, że za pierwszym razem wiał tu niemiłosierny wiatr, który porywał ludziom odzież. na wierzchołku Smereka – 1222 m Tym razem było prawie spokojnie. Wiatr miał dotrzeć w te góry dopiero następnego dnia. Rozsiadłem się tu na długie chwile, rozsmakowując w boskich widokach. Zresztą, gdzie miałem się spieszyć? Nie miałem nic do roboty, poza krótkim dojściem do schroniska na nocleg. Smerek jest przedłużeniem na zachód grzbietu Połoniny Wetlińskiej. Na północ odbiega z wierzchołka długi grzbiet, który między innymi poprzez Wysokie Berdo, Siwarnę, Połomę i Tołstą ciągnie się aż po Jezioro Solińskie, wcinając się pomiędzy doliny Sanu i Solinki. Tędy właśnie miałem schodzić. Smerek ma dwa wierzchołki. Oddzielone są trawiastym obniżeniem, które przez miejscową ludność nazywane było dawniej Dołyną, zaś bardzo stromy północny stok Smereka – Ścianą. Północny, wyższy wierzchołek jest oddalony o kilkadziesiąt metrów od południowego i występuje w nim tzw. szczelina tensyjna. Na udostępnionym dla turystów wierzchołku południowym znajduje się żelazny krzyż w miejscu, gdzie piorun zabił turystę. Połoniny znajdujące się na północnych stokach Smereka jeszcze do lat 40. XX wieku stanowiły własność Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo w Rajskiem. Połonina Wetlińska w pełnej krasie Z połonin Smereka rozciągają się szerokie panoramy widokowe. Z najwyższego punktu góry roztacza się dookólna panorama Bieszczadów i Gór Sanocko-Turczańskich, dlatego też nie mogłem sobie odmówić wejścia na te widokowe skałki.  Widać stąd Połoninę Wetlińską, pasmo graniczne z Wielką Rawką i Rabią Skałą, Pasmo Łopiennika i Durnej, Wysoki Dział z Wołosanią a także miejscowości Wetlina oraz Smerek. Widoczność tego dnia była tak wyśmienita, że mogłem dojrzeć nawet ukraińskie pasma, na czele z Pikujem, najwyższym szczytem całych Bieszczadów. malownicze skałki Smereka i grzbiet zachodni Po godzinnym szczytowaniu zszedłem z powrotem na siodło przełęczy, by zwrócić się w kierunku czarnego szlaku, który obchodził szczyt w drugiej strony. Po długim trawersie wierzchołka zagłębiłem się ponownie w lesie, od czasu do czasu ciesząc się z kolejnych panoram z licznych tu polan. Moja trasa wijąca się w mieszanym bieszczadzkim lesie pozwalała zapomnieć o całym świecie. Pod nogami szeleściły miliony brązowych, albo pożółkłych liści, które wyglądały jak drogocenny perski dywan, który natura rozwinęła przed mną. Czułem się jak w krainie baśni, albo bajkowym świecie. Nie wiadomo kiedy leśna dróżka wyprowadziła mnie na Wysokie Berdo, mało wybitny szczyt, który rozpoznałem tylko dzięki tabliczce na drzewie. Szedłem wciąż na północ, obniżając się łagodnie, by dotrzeć na kolejny niewybitny wierzchołek, zwany Krysową. leśny dywan i rozejście szlaków na Krysowej Tutaj czekała na mnie następna wiata turystyczna, gdzie ubawił mnie do łez napis wyryty na jednej z ław. Zacytuję go w całości, abyście też mogli się pośmiać! Brzmiało to tak…: „Jak jest ochota to i chłop chłopa wyłomota”, podpisane równie frywolnie: Reymont! Myślę, że to jednak nie ten Reymont, ale autor fantazję miał trzeba przyznać. Miałem ochotę z tego miejsca zaatakować jeszcze kolejne szczyty: Siwarną i Bukowinę, ale zwyciężył rozsądek, bo wyliczyłem sobie, że braknie mi dnia. Rozpocząłem więc zejście do Jaworca, gdzie moim celem była tamtejsza bacówka. Po chwili natrafiłem na tabliczkę informującą o ścince drzewa, a później to już była masakra… zejście do bacówki Jaworzec, nie polecam tego błotka Cały szlak zejściowy był zniszczony przez traktory, wszędzie błoto i tylko błoto, miejscami po kolana i bardzo ciężko było je obejść. Zatem totalna porażka… przypomniała mi się wyprawa sprzed lat, także w Bieszczady, w pasmo Otrytu, gdzie było podobnie. Pozłościłem się trochę na panów leśników, że zawsze niszczą szlaki, nie zważając, że komuś służą. Ale potem uznałem to za kolejną przygodę górską. Choć moje zdanie jest takie, że inaczej powinna wyglądać gospodarka leśna! Jeśli muszą robić zrywkę drewna, powinni się trzymać z daleka od szlaków turystycznych! Chcą zwozić drzewo niech robią sobie drogi, ale Lasy Państwowe to państwo w państwie, a PTTK zapewne nie ma nic do gadania… a gdyby tak płacili odszkodowania, to byłyby pieniądze na remont wysłużonych bacówek… bacówka PTTK Jaworzec ciągle w remoncie Ulajdany po kolana dotarłem w końcu do mego noclegu, czyli bacówki PTTK w Jaworcu. Czekali tam na mnie mili gospodarze, którzy jak się okazało z końcem tego miesiąca kończą swą pracę tam. A przez chwilę bałem się, że mnie wpuszczą do środka za wygląd… Schronisko zostało zbudowane w latach 1974–1976 jako pierwsza bacówka w Bieszczadach. Bacówka wyposażona jest w węzeł sanitarny oraz bufet, ale nie jest zelektryfikowana; po zmroku uruchamiany jest agregat prądotwórczy. Niestety jest w trakcie niekończącego się remontu. Widać, że brakuje tu ręki prawdziwego gospodarza. Nie ma za to tłumów, bo docierają tu raczej tylko prawdziwi miłośnicy ciszy i spokoju. Tutaj naprawdę można uciec od cywilizacji i zgiełku świata. Kto nie boi się niewygód to miejsce dla niego. wiata turystyczna na Krysowej Klimat tu jest jak za dawnych pionierskich lat turystyki. Samo położenie na terenie nieistniejącej wsi Jaworzec w dolinie Wetliny też dodaje uroku i tajemniczości lokalizacji bacówki. Choć od strony Cisnej i Kalnicy prowadzi tu normalna droga. Poznałem tu sympatyczną parę turystów z Warszawy, których serdecznie pozdrawiam. Reszta dnia minęła mi na czyszczeniu odzieży i obuwia. Musiałem to zrobić przy dziennym świetle. Potem była kolacja przy świecach… tak, tak, innego oświetlenia w bufecie brak i szybkie pójście spać. Chyba nigdy w życiu nie poszedłem tak wcześnie spać, ale cóż było począć jak nocowała nas tam trójka. Ja i parka… Dobrze, że miałem przy sobie niesamowitą lekturę, „magisterkowalski.blog historia przerwanej miłości”, którą mogłem poczytać przy zapalonych świecach, aż mnie oczy rozbolały. jesienny las w Bieszczadach To historia dwójki młodych, niezwykłych ludzi, nagradzanych sportowców i podróżników, kochających życie ponad wszystko, którzy spotykają się i zakochują w sobie. Facet to Tomek Kowalski, który zginął na Broad Peaku w 2013 r. A dziewczyna to Agnieszka Korpal, która opisała tę niesamowitą historię ich miłości, przeplatając swą opowieść wspomnieniami z jego bloga. To nie jest kolejna książka o Broad Peaku, lecz historia, jak piękne może być życie. To relacja o dwójce fantastycznych ludzi, którym góry zabiły miłość! Polecam na długie, zimowe wieczory. Książkę możecie zdobyć w wydawnictwie Stapis, które specjalizuje się w lekturach górskich. płonące lasy i trawy Bieszczadów Jutro zaś miałem poznawać tajemnice tej historycznej już wsi Jaworzec i kilku innych, ale o tym przeczytacie w kolejnych mych opowieściach. Na koniec zapraszam do obejrzenia galerii zdjęć z wycieczki. Fotki udały się wyjątkowo cudnie, ale natura sama z siebie zaprezentowała mi całą swą rozległą paletę barw. To było bardzo miłe 15 km na górskim szlaku. Kolejny dzień miał przynieść większą wyrypę i znacznie więcej mniej przyjemnych emocji. Zapraszam też do czytania mych wcześniejszych bieszczadzkich opowiadań, jak np. o poprzednim wejściu na Smerek, czy też inne. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl]   Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Mglisty spacer przez Czerwone Wierchy

Podróże MM

Mglisty spacer przez Czerwone Wierchy

Po przejściu grani Goryczkowej Czuby ruszamy dalej w kierunku Czerwonych Wierchów w nadziei, że w końcu zdobędziemy wystarczającą wysokość, by wspiąć się ponad chmury. Znamy już to uczucie, brnąć przez totalne mleko, by w pewnym momencie ujrzeć błękit nieba i dywan chmur pod stopami. Ta myśl pchała nas do przodu mimo tej niesprzyjającej aury. Celem Krzesanica, czyli najwyższy szczyt Czerwonych Wierchów. Oto pojedynek naszego uporu z mrozem, mgłą i wiatrem. Z Przełęczy pod Kopą Kondracką ruszamy szerokim grzbietem w stronę Kondrackiej Kopy (2005 m n.p.m.). Szczyt nam znany i przez nas lubiany. Polecamy swoją drogą, widoki przepiękne! No, pod warunkiem, że coś widać. Podejście na Kondracką z Przełęczy pod Kopą powinno zająć ok 20 minut. Jest to bardzo łagodny odcinek, niewymagający i przyjemny. W naszym przypadku było nieco inaczej, bo pizgało niemiłosiernie. Bez większego entuzjazmu stanęliśmy na pierwszym ze szczytów grani Czerwonych Wierchów, osiągając wysokość 2005 m n.p.m. Kiedyś już byliśmy w tym miejscu razem [link do posta] wdrapując się na Kondracką Kopę od Doliny Małej Łąki. Wtedy jednak pogoda była znacznie przyjemniejsza i było sporo widać. W tym przypadku panorama z Kopy ograniczała się do słupka granicznego, szlakowskazu i Pana z wąsem, który towarzyszył nam przez chwilę na szczycie.2005 m n.p.m. - nic nie widać. Idziemy wyżej.Nie poddajemy się i kontynuujemy wędrówkę czerwonym szlakiem. Następnym ze szczytów jest Małołączniak. Ścieżka z początku jest bardzo szeroka i łagodna. Przejście odcinka między dwoma wierzchołkami zajęło nam 40 minut.Szlak to naprzemiennie kamienne stopnie i szeroka ścieżka. Generalnie jest zupełnie bezpiecznie i szeroko, choć przy zmarzniętej skale łatwo o poślizgnięcie. Z Kondrackiej Kopy schodzimy na Małołącką Przełęcz (1924 m n.p.m.) i dalej rozpoczynamy podejście na Małołączniak.Docieramy na Małołączniak (2096 m n.p.m.) i wciąż nic. Wszędzie tylko mgła. Podejście w takich warunkach było dość nużące i na szczęście trwało nieco ponad pół godziny. Inaczej można łatwo stracić motywację i chęci do dalszej drogi. Najbardziej drażni świadomość, że przy lepszym warunie rozciągają się stąd jedne z najpiękniejszych tatrzańskich panoram. No nic, idziemy dalej. Następna w kolejce czeka majestatyczna Krzesanica, najwyższy ze szczytów grani Czerwonych Wierchów. Niegdyś byliśmy bliscy zdobycia tej przepięknej góry, jednak przeraźliwy mróz i załamanie pogody zmusiło nas do odwrotu. Było to podczas naszej wyprawy na Ciemniak [przejdź do posta]. Północne urwiska Krzesanicy zrobiły na nas ogromne wrażenie, dlatego zależało nam, żeby stanąć na szczycie, który wcześniej mogliśmy podziwiać jedynie z daleka. Z Małołączniaka schodzimy na Litworową Przełęcz (2037 m n.p.m.) i rozpoczynamy łagodne podejście na Krzesanicę. Czas przejścia: 30 minut. - Nie dziś - rzekła do nas Krzesanica pozbawiając nas wszelkiej nadziei na rozpogodzenie. Musieliśmy zadowolić się nagrodą w postaci uznania, że tam oto stopy me stanęły. Niestety, satysfakcja przeciętna, bo nawet nie mogliśmy spojrzeć na piękne urwisko północnej grani łączącej Krzesanicę z Ciemniakiem. Cóż, pora wracać. Głów nie spuściliśmy, bo humory dopisywały. Niemniej jednak szlak uznajemy na "zaliczony", bo ciężko uznać to za wyjątkowe przeżycie. Na Ciemniak dalej nie poszliśmy, bo nie mieliśmy motywacji. Zostawiamy sobie ten króciutki odcinek, żeby wrócić na grań Czerwonych przy lepszych warunkach. Jestem pewien, że doświadczanie tej trasy będzie nieporównywalne.Na koniec na pocieszenie Krzesanica w pełnej krasie. Zdjęcia zrobione w trakcie wyprawy na Ciemniak jakiś czas temu:POWRÓT DO: TATRY

Mój własny Kraków: Restaurant Week Polska w Restauracji Qualita.

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: Restaurant Week Polska w Restauracji Qualita.

         Mam wrażenie, że każdy kolejny dzień jest coraz krótszy i coraz mniej w jego trakcie robię. Pewnie wiąże się to z faktem, że za trzy dni mam egzamin i mam coraz bardziej mieszane uczucia w stosunku do mojego rezultatu. O dziwo, jednak nie stresuję się tak, jak zwykłam to czynić przed każdym cięższym egzaminem, co nieco mnie zastanawia. Nie wyciągam jednak pochopnych wniosków i po prostu czekam na środę, bo wtedy to właśnie ma mieć miejsce to zacne wydarzenie, na które czekam i zakuwam od tylu miesięcy. I powiem Wam, że nie mogę się doczekać aż będzie już po. Tak po prostu po, żebym mogła z czystym sumieniem odgruzować nasze mieszkanie, przeczytać książkę bez wyrzutów sumienia czy też obejrzeć seriale, które leżą i czekają na mnie. I to bez względu na wynik, bo przecież świat się nie zawali jak mi nie wyjdzie, a przynajmniej tak sobie uparcie powtarzam od pewnego czasu. ;) A wczoraj w ramach odpoczynku i chęci zjedzenia czegoś dobrego (no bo bądźmy szczerzy, ostatnio głównie jemy kasze w różnych konfiguracjach, zaś zrobienie sałatki to już maksimum tego na co mnie obecnie stać ;p), postanowiliśmy wziąć po raz pierwszy udział w evencie Restaurant Week Polska.      Już kilka razy gdzieś o nim czytałam, ale skusiliśmy się na niego dopiero teraz. Cały event trwa od 21 do 30 października, więc jeszcze też możecie spokojnie wziąć w nim udział. Generalnie pomysł jest taki, że za 39 zł. od osoby dostaje się trzydaniowy obiadek. Wybór restauracji jest naprawdę spory, zaś serwowane menu (zwykle jedno bądź dwa) sprawia, że ślinka zaczyna cieknąć od samych opisów. Sami mieliśmy dość ciężki wybór, ale w końcu padło na restaurację Qualita nieopodal centrum kongresowego ICE w Krakowie. Poza świetnie zapowiadającym się posiłkiem, dużym plusem był fakt, że dojechaliśmy do niej tramwajem w kwadrans, dzięki czemu pierwszy raz od dawna spokojnie mogliśmy wypić razem po kieliszku wina. I od razu też zamówiliśmy je od przesympatycznego pana kelnera. Co prawda, był drobny problem, gdyż wielbicielką win wytrawnych nie jestem, a takowe były tu wyłącznie serwowane, ale pan kelner wybrał mi takie delikatne. I faktycznie takie było. ;p       Restauracja mieści się w hotelu, a że był to sobotni wieczór, to najprawdopodobniej w dalszej części pomieszczenia odbywało się wesele albo jakiś inny rodzinny spęd, bowiem było dość głośno i przede wszystkim baaaardzo hałasowały dzieciaki, biegające w tą i z powrotem. Na szczęście, w miarę szybko ktoś się nimi zajął i było zdecydowanie ciszej. Osobiście nie przepadam za gwarem i dziećmi, szczególnie w takich romantycznych miejscach i przy dobrej kolacji/obiedzie. ;p Ale czasem mówi się trudno. ;p Poza nami były jeszcze trzy inne pary i co rozbawiło mnie - w każdej z tych par kobieta zawsze jadła to samo. ;)      Przechodząc do menu (omnomnomnom, zaczęła mi właśnie cieknąć ślinka ;p), to w ramach przystawki jako pierwsze wjechały na nasz stół zupy. Oczywiście, pięknie podane, na wielkich białych talerzach. Najpierw obowiązkowa fotka (co również uskuteczniały pozostałe pary ;p) i można rozpocząć konsumpcję. Tomasz miał żurek na zakwasie z kiełbasą z gęsi i wędzonym twarogiem, zaś ja rozkoszowałam się zupą (a właściwie kremem tak patrząc po konsystencji) dyniową z wędzoną krewetką, bundzem i jarmużem. Obie były absolutnie przepyszne, a każda z innej bajki - żurek był cudownie kwaśny, a krem dyniowy aż słodki, przełamywany smakiem wędzonej krewetki (a ja osobiście krewetek nie lubię, ale ta była naprawdę zacna ;p). żurekkremik z dyni.               Na drugie (główne) danie Tomasz dostał policzek wieprzowy z kaszą orkiszową z grzybami i palonym porem, u mnie natomiast zagościł dorsz w popiele wraz z kremem z ciecierzycy i salsą z warzyw. Tomasz się ze mnie śmiał, że wreszcie dostałam danie na miarę swoich możliwości, bo bardzo często zdarza mi się coś przypalić, a tutaj mam całą rybę w popiele. ;p Przyznam szczerze, że smakowało to dość nietypowo, dziwny posmak zostawał po nim, ale za to ryba była doskonała. Idealnie delikatna, soczysta, mnie nigdy taka dobra nie wyszła. ;p Krem z ciecierzycy smakował obłędnie i zupełnie nie czułam, że to ciecierzyca, za którą generalnie nie przepadam, a salsa z warzyw świetnie dodawała smaku całości, gdyż była wyjątkowo lekka i świeża. Naprawdę fantastyczne danie. Co do policzka, to nie próbowałam, bo jakoś mnie do niego nie ciągnęło, ale Tomasz twierdzi, że był idealny - mięciutki aż rozpływał się w ustach. A z kaszy się śmiał, że go prześladuje nawet tutaj. ;p         policzek i kasza.dorsz w popiele - czarny c'nie? ;p         Jednak tak naprawdę najbardziej czekałam na deser, bo sam jego opis sprawiał, że robiłam się głodna i przebierałam nóżkami jak dziecko, żeby go dostać. No bo czyż nie brzmi to jak obietnica prawdziwej rozkoszy: chrust, czekolada z kardamonem, karmel słony i lody z rokitnika, sami powiedzcie. ;p Tomasza zaś czekało czarne brulee z dzikim bzem. Kiedy tylko talerz pojawił się na stole (tym razem przyniesiony przez równie miłą panią kelnerkę) mą twarz rozjaśnił uśmiech - wyglądał dokładnie tak jak powinien. Nie mogłam się doczekać jak smakuje, a z drugiej strony obawiałam się, że zbyt szybko się skończy. Lody rokitnikowe były pyszne, ale to jak smakowała ta czekolada z kardamonem, to jak rozpływała się w ustach - ciężko to tak naprawdę opisać. Poezja smaków. Po prostu. Chyba nigdy wcześniej tak dokładnie nie wyczyściłam talerza łyżeczką. ;) Bajka, prawdziwa symfonia, doskonałe przeżycie. Tak powinien smakować idealny deser. ;) Co do deseru Tomasza to też miał przyjemny smak, jednak mnie taka kremowa konsystencja nie bardzo pasuje, a dodatkowo barwił usta, zęby i język na czarno, co pod koniec wyglądało zabawnie. ;) moje pyszne cudo. <3 <3 <3które Tomasz mi podkradał. ;pi deser Tomaszowy. ;)       Kiedy myśleliśmy, że to już koniec, wszakże menu było trzydaniowe, pani kelnerka przyniosła nam po kieliszku z sorbetem porzeczkowym i małym kieliszku z miodem pitnym (dwójniakiem) w ramach prezentu od firmy. Sorbet był przepyszny, Tomasz się nim zachwycał baaaardzo, więc zjadł też prawie cały mój, zaś miód wypiłam sama. I też był dobry. Wszystko było dobre. Zdecydowanie polecam! :))Ps. Trzymajcie kciuki w środę od godziny 10.00. ;*~~Madusia.

Przez przełęcze Dolič i Luknja do Tržaškiej Kočy i Doliny Vrata

marcogor o gorach

Przez przełęcze Dolič i Luknja do Tržaškiej Kočy i Doliny Vrata

Po wypoczynku w Domu Planika po zejściu z Triglava rozdzieliłem się z ostatnim współtowarzyszem, który postanowił nocować tutaj wysoko w górach i ruszyłem sam w kierunku schroniska Tržaška koča na Doliču. To był mój pierwszy raz, gdy zostawałem sam na sam z Alpami, więc czułem olbrzymi dreszczyk emocji. Miałem sam spędzić w tych odległych górach kilka najbliższych godzin. Czułem euforię i radość, że to się dzieje naprawdę! Schodziłem lekko w dół, trawersując zbocze kolejnego górskiego olbrzyma Rjavca. Z każdym kolejnym krokiem, gdy ludzi było coraz mniej czułem narastające szczęście i w końcu, gdy zostałem zupełnie sam poczułem bez reszty smak prawdziwej przygody. Sam, w Alpach Julijskich, prawie tysiąc kilometrów od domu, bez dokładnej mapy, można było poczuć smak wolności… no, ale przecież dlatego między innymi chodzimy po górach!  W kilku trudniejszych miejscach pojawiła się stalowa lina, choć ja trudności żadnych tam nie poczułem. Cały czas spoglądałem na wierzchołek Triglava, którego obchodziłem już z trzeciej strony. W pewnym momencie zniknął za potężnym masywem Rjavca, ale ukazały się moim oczom inne równie piękne panoramy, nieznanych jeszcze dla mnie szczytów. Nad otoczeniem górowała kopuła Smarjetnej Glavy, góry o fantazyjnych kształtach. Natomiast w dole cały czas kusiła mnie głębia cudnej Doliny Velskiej, gdzie pośród soczystej jeszcze zieleni wybijało się ładnie położone na wypłaszczeniu doliny schronisko Vodnikov Dom, gdzie udał się mój druh z wyprawy. A nad nimi górowało surowe oblicze strzelistego masywu Tosca, który podobno jest świetnym punktem widokowym na Triglava i jego najbliższe otoczenie. Z Tosca można dojrzeć trzy wierzchołki Trójgłowego ( Triglava ), tj. szczyty Triglav, Mały Triglav i Rjavec w odpowiedniej kompozycji i układzie, tak że wyglądają jak jedna trójwierzchołkowa góra. trawers masywu Rjavca z Domu Planika Nagle doszedłem na skraj kotliny, gdyż mój szlak niespodziewanie zaczął się znacznie obniżać. Wkrótce dotarłem na dno kotliny otoczonej ze wszystkich stron olbrzymimi górami. Przez chwilę zdawało mi się, że znalazłem się w miejscu bez wyjścia i będę musiał zawrócić. Ale najpierw delektowałem się niezwykłością tej lokalizacji. Otaczały mnie cudowne strzeliste szczyty, nad nimi górowało błękitne niebo z gorącym cały czas słońcem. Gdzieś z prawej strony majaczyły partie szczytowe Triglava, mej dumnej zdobyczy z tego właśnie dnia. A sama kotlina była też niezwykła. Cała wypełniona setkami napisów ułożonych z kamieni, zapewne przez wielu turystów z fantazją. niezwykła kotlina między masywem Rjavca, a Šmarjetnej Glavy Odszukałem w końcu dalszy przebieg szlaku i właśnie z podejścia w górę najlepiej było widać mozaikę przeróżnych kamiennych napisów. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego, a chodzę przecież po górach 25 lat… Znowu więc musiałem się dość sporo wznosić do góry, co mnie zaskoczyło, w końcu miałem za sobą już 1800 m podejścia i trochę zejścia rozłożonego na dwa dni. Dałem jednak radę, nie trwało to ostatecznie długo, po kilku minutach znowu rozpoczął się długi trawers po prawie płaskim terenie. Moja droga i tak górowała nad wijącą się w dole Velską Doliną. Tamtędy też wiodła ścieżka w kierunku schroniska Tržaška koča. Dolinę zamykały wspaniałe kolosy: Mišeljski Konec (2464m), Mišelj vrh (2350m) i Miseljska Glava (2273m). Między nimi wiła się stroma ścieżka wyprowadzająca na przełęcz wieloma zakosami. Zamarzyłem w tamtej chwili, żeby kiedyś tu powrócić i wspiąć się tam, prosto pod niebo. przełęcz widziana ze szlaku do schroniska Koča na Doliču Zapatrzony w niezwykłe piękno wapiennych skał dotarłem niepostrzeżenie do schroniska, zwanego też  Koča na Doliču. Leży ona właśnie tuż nad siodłem przełęczy Dolič, a w górze wznosi się nad nim zdawać by się mogło niebotyczny wierzchołek Kanjavca (2569m). Tržaška koča na Doliču leży zaś na wysokości 2151 m i otworzona jest tylko w sezonie letnim. W dole wiła się zielona Dolina Zadnjica , która zachęcała do zanurzenia się w jej ciepłym, kolorowym wnętrzu, ale moje plany były inne. Obejrzałem dom, bardzo schludnie utrzymany, a zarazem oblężony przez turystów i ruszyłem dalej. Przede mną była jeszcze daleka droga do noclegu. W prawo rozpoczynał się stromy szlak na Triglav, a ja rozpocząłem szybkie zejście w dół doliny. schronisko Tržaška Koča na Doliču Co chwila oglądałem się za siebie, by podziwiać coraz mniejszy budynek schroniska położonego na skraju urwiska, czyli, stromego siodła Dolič. Przechodziłem wąskimi ścieżkami, tuż nad urwiskami opadającymi nagle do doliny. Nieraz była ona przyklejona wprost do skał, a czasami drogę ułatwiały metalowe mostki przykryte żwirem. Z mojej trasy genialnie prezentowały się podcięte, ostre ściany Vršaca nad Zadnjico (2194m). Schodziłem coraz niżej, a jej wapienne zbocza cieszyły niesamowicie me oczy. Mijałem nawet turystów, którzy tym późnym popołudniem podchodzili na nocleg w chacie powyżej. Z prawej strony cieszył oko poszarpany i poprzecinany wieloma żlebami masyw Vrha Zelenica. niesamowita sceneria drogi zejściowej z przełęczy Dolić W pewnym momencie doszedłem do monotonnych zakosów, które długimi odcinkami prowadziły po nieciekawym żwirku. Jako, że były tam skróty skorzystałem z kilku by przyspieszyć zejście. I to był mój olbrzymi błąd! W ten sposób minąłem odbicie szlaku na przełęcz Luknja! Zorientowałem się, że coś jest nie tak będąc już w lesie na wysokości 1300 m. Zapytałem o drogę turystów schodzących w dół jak ja i oni potwierdzili moje przypuszczenia! Byłem już naprawdę bardzo zmęczony, kończył mi się zapas wody, a tu okazało się, że muszę podchodzić ponownie 400 m w górę na przełęcz. Do tego doszło niemiłosierne słońce, które przypiekało zachodnie zbocza, którymi przyszło mi wędrować w górę. Dopadł mnie pierwszy tego dnia kryzys. Szczerze muszę przyznać, że resztkiem sił udało mi się dotrzeć na siodło Luknja leżące na wysokości 1758 m. Bardzo pomógł mi w tym pewien sympatyczny turysta z Włoch, który też zmierzał w tę samą stronę. Okazał się znawcą tych gór, które bardziej cenił niż zatłoczone Dolomity. Dojścia na przełęcz broniły nawet oberwane niedawno żółte skały. Ale udało się minąć i tę przeszkodę. niesamowite zakosy na zejściu do Doliny Zadnjica Na przełęczy uspokoiłem się, że nie będę musiał spać w górach, gdyż zobaczyłem mój cel –  Aljażev Dom, gdzie zamierzałem dotrzeć na nocleg. Posiliłem się resztkami prowiantu, by nabrać sił przed stromym, niebezpiecznym zejściem po niekończących się piargach w dół. Wiedziałem jednak, że muszę to zrobić, choćbym nawet musiał schodzić po zmroku. W plecaku miałem przecież czołówkę, jak zawsze zresztą… turysta nigdy nie może być pewien, co go spotka w górach i jakie przygody mogą mu się przydarzyć, zwłaszcza w samotnej wędrówce. Podziwiałem jeszcze chwilę widok na wznoszący się nad przełęczą szczyt o wdzięcznej nazwie Bovški Gamsovec, by rozpocząć ryzykowne zejście. Dodam tylko, że z tej góry rozpościera się boska panorama na Triglav i jej słynną, północną ścianę. Z siodła wiódł także najtrudniejszy szlak na Triglava, via ferrata dla wprawnych, zwana Plemenice. zejście z przełęczy Luknja do Doliny Vrata, w dole widać dach biwaku Przyznam, że nigdy nie szedłem po takich olbrzymich polach piargów. Ścieżka wijąca się zakosami w dół, później rozchodziła się na kilka odnóg. Widocznie każdy schodził jak mu było lepiej. W pewnym momencie pojawiło się nie wiadomo skąd stadko dzikich kozłów, które jak pędziwiatry przebiegły po rumowiskach skalnych, na których ja zjeżdżałem jak dziecko. Szlak był naprawdę bardzo sypki i ruchomy, a moje siły na wyczerpaniu. W pewnym momencie minąłem znajdujący się po lewej biwak pod Lunkją, schowany w lesie, w który się zagłębiłem. Tutaj z kolei było dla odmiany cholernie ślisko na licznych korzeniach drzew, gdyż promienie słońca przestały tu już operować. Ostatecznie dotarłem do wygodnej drogi na skraju potoku Bistricy, gdzie trasa była już łatwiejsza i bardziej płaska. strome, piarżyste zejście z przełęczy Luknja Zapewne, gdyby nie ogromne zmęczenie po dwóch dniach wędrówki z olbrzymimi przewyższeniami, nie uważałbym tego przejścia za wymagające. Ale mnie po dwunastu godzinach drogi stopy odmawiały posłuszeństwa. Końcówka mej trasy była na szczęście już łagodna i tuż przed zmrokiem udało mi się dotrzeć na nocleg do schroniska Aljażev Dom. To miejsce było mi już znajome i jakże bezpieczne dla mego zmęczonego ciała. Na dodatek czekał tu na mnie współtowarzysz wycieczki, który zszedł z Triglava najkrótszą drogą. Mogłem w końcu wyciągnąć nogi i wypić piwo, aby uczcić sukces. W końcu szczęśliwie zakończyła się moja przygoda ze zdobywaniem najwyższego szczytu Alp Julijskich. super warunki w pokojach w Aljażev Dom W tym schronisku warunki były jak się patrzy. Mogłem wziąć w końcu kąpiel, choć trzeba było zapłacić osobno za ciepłą wodę. Zjadłem też gorącą kolację i poczułem, że wracają mi siły. Została mi jeszcze do zrobienia higiena stóp i byłem znów gotów na kolejne wyzwania… Niestety to był koniec tej alpejskiej przygody, przed południem mieliśmy wracać do kraju. Po drodze zwiedzaliśmy kilka interesujących miejsc, ale o tym może napiszę kiedyś. To było moje pierwsze tak poważne spotkanie z Alpami i dziękuję wszystkim, dzięki którym się tu znalazłem. Współtowarzyszom wyprawy za zaproszenie i wspólną walkę z własnymi słabościami. Pogoda dopisała, bo wstrzeliliśmy się w okienko pogodowe i było cudownie. Mam tylko nadzieję, że tu kiedyś powrócę, bo wapienne góry są najpiękniejsze. boski widok na zerwy Vrsaca nad Zadnjicą Na koniec zapraszam Was drodzy czytelnicy do obejrzenia obszernej galerii zdjęć z wypadu. Zdjęcia znajdziecie też w osobnych albumach w zakładce w menu głównym. Zachęcam również do przeczytania wcześniejszych, trzech części mej opowieści o zdobywaniu najwyższej góry Słowenii. Jest tu cudnie, naprawdę warto się wybrać, choć droga daleka z Polski, to szczyt fantastyczny i praktycznie w zasięgu każdego wprawnego turysty, który tylko nie ma uczulenia na ekspozycję. Oczywiście dobra kondycja to podstawa, bo 1800 m podejścia na wierzchołek to już jest wyzwanie dla organizmu. Było mega cudnie, ale się skończyło. Pora wrócić w krajowe, niższe góry, górki i pagórki. Wkrótce więc następne opowieści, bo wszystkie góry świata są cudne. Z górskim pozdrowieniem Marcogor [See image gallery at marekowczarz.pl] Podobne zdjęcia: [See image gallery at marekowczarz.pl]

Grań Goryczkowej Czuby

Podróże MM

Grań Goryczkowej Czuby

Tamtego dnia mieliśmy w planach zdobycie Świnicy, choć byliśmy pełni obaw o nasze plany. Od jakiegoś czasu zapowiadali opady deszczu ze śniegiem. W nocy temperatura spadała poniżej zera, więc jak nietrudno się domyślić skały mogą być oblodzone, śliskie i generalnie wspinaczka w takich warunkach nie napawa optymizmem. Gdy odsłoniłem okna, zobaczyłem, że niebo jest bezchmurne, a powoli wschodzące słońce rozświetla je błękitem. To znacznie poprawiło nasze morale. Kawka, kanapeczki i można ruszać!No i dupa. Gdy dotarliśmy do Kuźnic naszły chmury i tyle nacieszyliśmy się czystym niebem. Na Kasprowy Wierch chcieliśmy wjechać kolejką PKL, żeby oszczędzić kilka godzin. Była to końcówka września, więc po 18 robiło się już ciemno. O 8:20 wsiedliśmy w wagonik, a 20 minut później byliśmy już na wysokości 1987 m n.p.m.Na Kasprowym zima, wiatr i totalne mleko. Zaczął padać śnieg, a właściwie to marznący deszcz, który przy wiejącym wietrze wbijał się w nasze twarze jak igły. Oczywiście plan zdobycia Świnicy legł w gruzach. Z doświadczenia wiem, że nie warto przejmować się pogodą, bo jak szybko się zachmurzyło, tak szybko może się rozchmurzyć. Decyzja o wędrówce była oczywista. Pozostała kwestia kierunku.Opcja 1: Zejście zielonym szlakiem do Kuźnic. No chyba nie. Opcja 2: Zejście żółtym szlakiem do schroniska na Hali Gąsienicowej. Tylko czy warto tracić wysokość, skoro jesteśmy już na dwóch tysiącach?Opcja 3: Czerwonym szlakiem ku Świnickiej Przełęczy? Nie nie, tę trasę zostawimy sobie na lepszą pogodę. Opcja 4: Grań Goryczkowej Czuby i Czerwone Wierchy. Bierzemy!Mieliśmy cały dzień. Była godz. 9, więc mieliśmy mnóstwo czasu. Wiedziałem, że czerwony szlak łączący Kasprowy Wierch z Kondracką Kopą jest bardzo ciekawy, więc wybór był oczywisty. Gdzieś po cichu liczyliśmy na jakieś okno pogodowe, więc nie chcieliśmy schodzić do dolin. Czasu mieliśmy bardzo dużo, więc po dotarciu na Przełęcz pod Kopą Kondracką (1863 m n.p.m.) mieliśmy podjąć decyzję, czy idziemy dalej na Czerwone Wierchy.Schodzimy z Kasprowego. Kamienie pokryte są cienką warstwą lodu, więc ostrożnie stawiamy każdy krok. Wieje niemiłosiernie. Spostrzegawcze osoby pewnie zastanawiają się, jak Martyna nie zamarzła w tych spodniach. Ogrzewała ją bielizna termoaktywna, więc było jej ciepło. Obydwoje szczerze polecamy takową na górskie wycieczki. Fakt, lepsza bielizna trochę kosztuje, ale komfort w zmiennych warunkach atmosferycznych wart jest tej ceny.  Powoli tracimy wysokość schodząc ku Goryczkowej Przełęczy nad Zakosy (1816 m n.p.m.). Wciąż było wietrznie, mgliście i nieprzyjemnie, lecz były momenty w których mgła odsłaniała widoki na Goryczkową Dolinę. Ku naszej wielkiej uciesze za Goryczkową Przełęczą nad Zakosy dotarliśmy do Pośredniego Wierchu Goryczkowego, a właściwie do ścieżki trawersującej jego wierzchołek po słowackiej stronie. Wiało od północy, więc na południowym zboczu pod szczytem było cicho i spokojnie. Idealny moment, żeby się ogrzać. Wracamy na grań osiągając Goryczkową Przełęcz Świńską (1801 m n.p.m.). Znowu wiatr o sobie przypomina dmąc niemiłosiernie. Na szczęście za siodłem szlak znów trawersuje, tym razem Goryczkową Czubę. Znów spokój, harmonia i wygodny spacer...Na ogół szlak jest bezpieczny. Po lewej stronie towarzyszy nam dość strome trawiaste zbocze. Tracąc równowagę można się parę razy przeturlać, lub pokaleczyć w kosodrzewinie. Generalnie jednak ścieżka jest szeroka. Ciekawie robi się po obejściu Goryczkowej Czuby, po dotarciu na przełęcz. Przed nami Suche Czuby, skały z imponującymi urwiskami. Można pocieszyć oko zerkając wgłąb Suchej Doliny Kondrackiej. Wskazana ostrożność.W okolicy Suchych Czub jest kilka czujnych momentów. Śliska skała zmuszała nas często do podpierania się rękoma przy schodzeniu. Na ogół szlak jest szeroki i nie naraża na bezpośrednie niebezpieczeństwo upadku z dużej wysokości. W pamięci zapisały mi się dwa momenty. Jednym z nich było nierówne i stosunkowo strome zejście po skale. Było na tyle mokro, że schodziliśmy "na pajączka". Nie sprawiło nam to trudności, jednak musieliśmy mieć na uwadze, że niekontrolowany zjazd po śliskim głazie mógłby ściągnąć nas na krawędź urwiska. Drugie z takich miejsc to pozornie łatwe zejście (patrz: zdjęcie niżej). Po prostu trzeba było ostrożnie zejść z półki tak, żeby się nie poobijać. Były małe trudności techniczne, bo momentami nie było gdzie postawić stabilnie stopy. Zapewne przy suchej skale zejście to nie powinno sprawić trudności. Przed nami ostatni odcinek, czyli trawers Suchego Wierchu Kondrackiego. Niestety przyszła pora na obejście wierzchołka od północnej strony, więc znów wiatr mroził nasze nosy. Po chwili docieramy na Przełęcz pod Kopą Kondracką (1863 m n.p.m.). Tutaj też kończy się ten post, a dalszą część naszej trasy możecie poznać przechodząc do następnego posta.Czerwony szlak z Kasprowego Wierchu do Czerwonych Wierchów bardzo przypadł nam do gustu mimo kiepskiej pogody. Trasa była bardzo ciekawa i szło nam się przez ten odcinek bardzo fajnie. Momentami trzeba było pomyśleć, użyć rąk. Mgła odsłaniała nam urwiska opadające ku dolinom. Jeśli przy takich warunkach polubiliśmy ten szlak, to zapewne w piękny słoneczny dzień bylibyśmy totalnie zauroczeni. Im więcej chodzimy po Tatrach, tym więcej od nich wymagamy. Zaczynamy nawet trochę wybrzydzać. Choć cieszymy się każdą chwilą spędzoną w górach, to jednak fragmenty wymagające chwili skupienia dają nam ogromną frajdę. Przy tej mgle znacznie przyjemniej nam się szło przez grań Goryczkowych Czub niż przez całe Czerwone Wierchy. Tam byliśmy w samym środku grubej warstwy chmur, przez co szlak przez Kondracką Kopę, Małołączniak i Krzesanicę był dość monotonny. Tutaj można było popatrzeć na urwiska i sporo się działo wokół, choć zabrakło widoków. Na pewno wrócimy na tę trasę przy lepszych warunkach.