BANITA
Gorlice – biegowe impresje
Tekst powstał w trakcie jazdy dookoła Polski, tuż po wizycie u rodziców. Opublikowany miał być w trakcie mojego pobytu na Islandii. Losy tak się jednak potoczyły, że nie byłam w stanie myśleć o blogu. Może i dobrze, że nie opublikowałam tego tekstu wcześniej. W tych impresjach dużo myślałam o moim dzieciństwie i rodzicach. I myślę, że idealnie nadaje się, by go opublikować teraz, w tym najtrudniejszym, w dotychczasowym moim życiu, czasie, czasie żałoby. O Gorlicach, o dzieciństwie, o mamie i o tacie, którego już nie ma. Zwykle zaczynam zaznajamianie się z jakimś miejscem od porannego biegu. Oswajam się w ten sposób z nową przestrzenią, zaprzyjaźniam, z tą starą kiedyś już poznaną również. Potem mogę zwiedzać ją już na wiele innych sposobów. Pierwszy kilometr Wybiegam z klatki i nie do końca wiem, w którą biec stronę. Tyle lat minęło od momentu kiedy wyprowadziłam się stąd. Najlepiej w kierunku ulicy Kochanowskiego, a potem Sękowej, radzi mama. Wprawdzie ona nie biega, ale wie, gdzie w mieście można liczyć na bezruch i spokój ulicy. Ja nie wiem. Nie mieszkam tu od 14 lat i rzadko bywam. Ostatni raz biegałam tu chyba, gdy byłam w ósmej klasie szkoły podstawowej. Taki krótki epizod sportowy. Ale co to było za bieganie. Wybiegałyśmy we dwie z przyjaciółką, robiłyśmy jedno lub dwa okrążenia wokół parku (pewnie nie więcej niż trzy kilometry), a potem siadałyśmy na naszym „kamieniu dumania” i starałyśmy się zadośćuczynić nazwie głazu. Biegnę ulicą, którą tyle razy wracałam ze szkoły, a potem mijam stary dom, w którym spędziłam część dzieciństwa po przeprowadzce z Gdyni i dalej drogą, którą jako siedmiolatka przemierzałam rowerem w te i we w te. Od czasu do czasu tylko mama pozwalała wyjechać mi poza jej obręb. Na jej końcu znajduje się górka, z której razem z tatą zjeżdżałam na sankach. Na tej ulicy kończył się wówczas mój świat Drugi kilometr Dziś ten świat poszerzam. Mijam dom przyjaciółki z dzieciństwa, z którą jako dzieciaki robiłyśmy mnóstwo psikusów. Szpital i przychodnię, do której często chodziłam, by wycyganić zwolnienie, które miało uchronić mnie przed pójściem na lekcje. Na wagary chodzić nie mogłam. Należałam do grona „pechowców”, które uczyły się w tej samej szkole, w której pracował jeden z rodziców. Trzeci kilometr Droga zaskakuje mnie. Wiem, że wszystko szybko się zmienia, ale w tym miejscu, gdy byłam tu po raz ostatni, nie było asfaltu. A tam dalej nie było w ogóle domów i wydawało się, że po horyzont rozciągają się pola. Teraz przemykałam przez zabudowaną przestrzeń, która we wspomnieniach wyglądała zupełnie inaczej. Przypomniałam sobie jak jeździłam tą drogą rowerem. Mieliśmy takie rodzinno-przyjacielskie miejsce, w którym spotykaliśmy się z przyjaciółmi rodziców i ich dziećmi nad rzeką Sękówką. Czasem jechałam tam sama i uśmiechnęłam się do siebie na myśl jaka ta droga wydawała mi się wówczas długa. Wtedy rowerem w jedną i drugą stronę to była wyprawa. Dziś nią biegnę i wydaje mi się taka krótka. Przestrzeń i odległość zawężają się wprost proporcjonalnie do lat i do kilometrów, które udało nam się przebyć. Czwarty kilometr Jest i drewniany kościółek św. Filipa i Jakuba w Sękowej, do którego jako dziecko przyjeżdżałam z rodzicami, jeszcze nim znalazł się na liście UNESCO. Lubiłam to miejsce. Fascynowała mnie drewniana zabudowa. Lubiłam wpatrywać się w wieżyczki i opierać o drewniany, lekko spróchniały płot. Potrafiłam przez całą mszę wypatrywać obecności korników albo gapić się w zieloną, krótko ściętą trawę wokół kościółka. Nie do końca pamiętam jego wnętrze. Próbuję sobie przypomnieć, ale jedynie jestem w stanie sięgnąć pamięcią do słów innych, którzy wspominali jak mocno wnętrze zostało zdewastowane w czasie słynnej Bitwy pod Gorlicami w czasie I wojny światowej. Mijam go w pewnej odległości, ale widzę, że od czasów mojego dzieciństwa nic się tu nie zmieniło. Całe szczęście pewne rzeczy pozostają przez lata takie same. Piąty kilometr Już niedaleko. Mam wrażenie, że słyszę szum rzeki i małego wodospadu, nad którym spędziłam tyle godzin i dni. Tu, w wakacje był mój mały świat. Przed oczami przemykają teraz obrazy i widzę siebie wchodzącą z kołem ratunkowym do wody, a potem skaczącą z kamienia „na deskę” albo polującą na skaczące przy wodospadzie rybki. Próbowaliśmy je łapać rękami, prześcigając się w zwinności i szybkości. Nigdy jednak nie robiliśmy im krzywdy. Prawie czuję zapach świeżych zielonych ogórków i pomidorów, które rodzice zawsze przygotowywali na przekąskę do kanapek, gdy jechaliśmy na cały dzieńm by powylegiwać się nad rzeką. Niemal czuję ich zapach. Dziś już takich prawie nie ma. Nie pamiętałam wówczas morza i nie tęskniłam za nim tak, jak w późniejszych latach. Przypominają mi się też zdjęcia powklejane w albumie mamy. Ja, kilkulatka pozująca do zdjęć na kocu nad rzeką niczym mała modelka. Dziadek nazywał mnie wtedy Miss Sękówki. Szósty kilometr Dociera do mnie jak często niewiele wiemy o miejscu, w którym mieszkamy i o jego okolicach. Jako dzieciaki i nastolatki z reguły interesuje nas coś zupełnie innego. Na tym szóstym kilometrze zorientowałam się, że nigdy do tego miejsca nie dotarłam. Wieś Sękowa kończyła się dla mnie przy moście nad rzeką. Dalej nigdy nie pojechałam. Nie mogę się nadziwić teraz, że nie ciekawiło mnie, co jest za mostem, bo przecież nawet tam, rzeka mogła wyglądać inaczej. Siódmy kilometr Po lewej stronie mijam miejsce znajdujące się na trasie Karpacko-Galicyjskiego Szlaku Naftowego. O tym, że Gorlice były kolebką przemysłu naftowego i że to właśnie w Gorlicach zabłysnęła pierwsza uliczna lampa naftowa wiedziałam od dziecka. Wówczas jednak turystyczny szlak naftowy nie istniał i nie miałam pojęcia, że w tak wielu miejscach można trafić na stare szyby naftowe czy miejsca pierwszych tzw. kopanek. Teraz mijam tablicę pamiątkową i ładnie zagospodarowany fragment zieleni, na którym stoi. Dobiegam do drewnianego mostku wciąż nie mogąc się nadziwić, że przez tyle lat mieszkania w Gorlicach, nigdy tu nie dotarłam. Zresztą nie tylko tu, ale i w wiele innych miejsc z niezwykle ciekawą historią. W końcu zaawróciłam. Nie tylko w drogę powrotną do domu, ale i w kolejne wspomnienia z dzieciństwa i w rozmyślania o tym jak często niewiele wiemy o miejscu, w którym mieszkamy. Po raz pierwszy od wielu lat poczułam się tu jak w domu, czułam się znów jak dziecko i byłam szczęśliwa. Obiecałam sobie, że wrócę w odwiedziny do rodziców najszybciej jak się da i że będę przyjeżdżać w Beskid Niski znacznie częściej niż do tej pory. Pamięci Taty The post Gorlice – biegowe impresje appeared first on B*Anita Blog.