POJECHANA

Nie mów drugiemu, co tobie nie miłe

Mieszkając w Chinach i włócząc się po Azji Południowo- Wschodniej, przyzwyczaiłam się, że po mojej odpowiedzi na pytanie „skąd jesteś” najczęściej następuje cisza, oznaczająca często, że mój rozmówca nie umie Polski nawet umiejscowić na mapie. Jak trafiłam na katolika, to padało hasło „Jan Paweł II”, jak na fana piłki nożnej to „Lato”, w Chinach niektórzy znali też nazwisko „Wałęsa”. We Francji, gdzie właśnie zamieszkałam, nikomu miejsca Polski na mapie tłumaczyć nie trzeba. Francuzi z reguły nawet co nieco słyszeli o naszej historii, wiedzą co się dzieje w naszej współczesnej polityce i potrafią wymienić nazwy kilku największych polskich miast. Mają „jakąś” wiedzę, ale i stereotypowe przekonania na temat Polaków, z którymi przyszło mi się teraz mierzyć. Kiedy francuscy znajomi poprosili mnie o przyniesienie na wspólną kolację tradycyjnej polskiej potrawy dodając, że nie chodzi im o wódkę, to było nawet śmieszne. Kiedy francuski teść zażartował, czy chcę wódki do kawy, na moich ustach pojawił się grymas, za nic nieprzypominający uśmiechu. Kiedy w jadalni u brata teściowej zobaczyłam obrazek przedstawiający grających w karty i pijących whisky mężczyzn, z których jeden mówi: „znam jednego Polaka, który pije to na śniadanie”, poczułam się jakoś nieswojo. Wszystkich tu dziwi, że się krzywię lub odmawiam, gdy wciskają mi domowej roboty bimber (no jak to? przecież z Polski jestem!), a mi już nie chce się tłumaczyć, że mimo pochodzenia nie pijam wódki szklankami. Czemu tak drażnią mnie te żarty? Nie chce być postrzegana przez pryzmat rzekomego pijaństwa rodaków. A już na pewno nie przez Francuzów, którzy zgodnie z raportami międzynarodowych organizacji zdrowia, spożywają więcej alkoholu niż my, Polacy. Jeśli już w ogóle mam być rozpatrywana jako Polka, a nie podróżniczka, czy pisarka, to chciałabym by brane były pod uwagę dokonania naukowe Polaków, polska sztuka, czy nawet burzliwa historia, a nie wygrane, czy też przegrane próby sił nad kieliszkiem czystej wódki (której w dodatku nie lubię). Poza tym, jako córce alkoholika, która do dziś mierzy się ze skutkami choroby ojca, polska „kultura” picia wódki nie jest najlepszym tematem do śmiechu. I zwyczajnie nie lubię, gdy przypisuje mi się jakieś cechy/zachowania, tylko dlatego, że z tego akurat, a nie innego kraju pochodzę. I to negatywne zachowania, bo chlaniem wódy to się akurat nie ma co chwalić. Takie przylepianie łatek. Za nic, to znaczy za ojczyznę. Roześmiałam się na pierwszy taki „niewinny” żarcik, skrzywiłam się na drugi, przygryzłam wargi na kolejnych. Ze złości! Ze złości na tych głupich Francuzów! Przecież jak mój francuski Adrien do Polski przyjeżdżał to nikt mu żab nie oferował (żab, których on nigdy nie jadł mimo bycia… no właśnie, „żabojadem”). Ale zaraz, zaraz! Czy ja, moi bliscy, my- Polacy jesteśmy tacy święci? W moim domu rodzinnym o kimś, kto był zacofany mówiło się, że jest sto lat za Murzynami. Skąpiec żydził, a do porządku przywoływało się słowami „zachowuj się jak biały człowiek”. Ciekawa jestem czy nigdy nie użyliście przysłowia „kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi”? Nie siedzieliście „jak na tureckim kazaniu”? Nie słyszeliście, że gdzieś „śmierdzi jak w murzyńskiej chacie”? Mi się zdarzało, nie tylko słyszeć, ale i bezmyślnie powtarzać te obrzydliwe, rasistowskie hasła. Bezmyślnie jak moi francuscy znajomi i rodzina, którzy (tu daję sobię rękę uciąć) wcale nie chcą mi sprawić przykrości- wręcz przeciwnie, chcą mnie swoimi żartami rozbawić i pokazać, że co nieco wiedzą o mojej kulturze. Nie widzą krzywdzącego wydźwięku tego stereotypu, bo nigdy nie stali po drugiej stronie. I dlatego mam do Was prośbę: zawsze myślcie, zanim coś powiecie. Nie powtarzajcie bezmyślnie i bierzcie odpowiedzialność za swoje słowa. Nigdy nie wiadomo kto Was słucha, nigdy nie wiadomo kto po Was powtórzy, nigdy nie wiadomo kogo dotknie krzywdzący frazes, który wyszedł z Waszych ust. Nie róbcie, ale i nie mówcie drugiemu, co Wam nie miłe. Nigdy nie wiadomo, kiedy staniecie po drugiej stronie.   Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera! Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy. Post Nie mów drugiemu, co tobie nie miłe pojawił się poraz pierwszy w Pojechana.

Muzeum Zamojskie w Zamościu

SISTERS92

Muzeum Zamojskie w Zamościu

KOŁEM SIĘ TOCZY

12 Najciekawszych, darmowych atrakcji Barcelony. Czyli co robić, kiedy wydasz całą kasę?

Tak jak obiecałem w pierwszym tekście o najciekawszych miejscach i zwiedzaniu Barcelony – czas na darmowe atrakcje Barcelony. Zrobiłem niemałe rozeznanie pod tym kątem i postarałem wymienić te miejsca, które moim zdaniem faktycznie warte są zobaczenia. Zapraszam! W przeciwieństwie do poprzedniego tekstu, tym razem postaram się dość zwięźle i konkretnie przedstawić Wam zarówno typowe atrakcje The post 12 Najciekawszych, darmowych atrakcji Barcelony. Czyli co robić, kiedy wydasz całą kasę? appeared first on Kołem Się Toczy.

Kami and the rest of the world

Iceland 7 days itinerary (without renting a car)

There is one country I have been to pre- blog, I loved it yet I never wrote about it. I’m talking about Iceland. On numerous occasions you ask me about this country, how much time I’ve spent there, what I’ve visited and how was my Iceland 7 days itinerary. Since I’m being attacked with all […] Post Iceland 7 days itinerary (without renting a car) pojawił się poraz pierwszy w Kami and the Rest of the World.

Lion. Droga do domu – recenzja filmu

Obserwatorium kultury i świata podróży

Lion. Droga do domu – recenzja filmu

Aleja sław w Zamościu

SISTERS92

Aleja sław w Zamościu

TROPIMY PRZYGODY

Tydzień na patagońskim zadupiu

Parafrazując klasyka: a gdyby tak rzucić wszystko i wyjechać na patagońskie zadupie? Usłyszeliśmy taką propozycję w Buenos Aires i… rzuciliśmy wszystko (czyli w gruncie rzeczy niewiele) i wyjechaliśmy. Ale tylko na tydzień. Bo kolejne przygody czekały. Autobus do i z najbliższej miejscowości odjeżdża i przyjeżdża stąd tylko 3 razy w tygodniu, a żeby pojechać do oddalonego o 120 kilometrów miasta trzeba się już trochę nagimnastykować. Do tego 3 malutkie sklepiki, w których kupi się to, co akurat jest, a nie to co się chce i brak zasięgu telefonicznego, o internecie nie wspominając. O matko, jakie zadupie! – można pomyśleć. I […] Artykuł Tydzień na patagońskim zadupiu pochodzi z serwisu Tropimy Przygody.

Szachy świata w Zamościu

SISTERS92

Szachy świata w Zamościu

Jarmark Bożonarodzeniowy we Wrocławiu

Zastrzyk Inspiracji

Jarmark Bożonarodzeniowy we Wrocławiu

Tió de Nadal – Barcelona

KANOKLIK

Tió de Nadal – Barcelona

Statek Dar Pomorza w Gdyni

SISTERS92

Statek Dar Pomorza w Gdyni

[Konkurs WizzTours] Zgarnij 100 EUR na swoją kolejną podróż!

wszedobylscy

[Konkurs WizzTours] Zgarnij 100 EUR na swoją kolejną podróż!

Ile kliknięć potrzeba, żeby zarezerwować swoją wymarzoną podróż? Buszując po kolejnych stronach internetowych szukamy tanich lotów, potem rozglądamy się za odpowiednim noclegiem no i trzeba też sprawdzić transfer z lotniska do hotelu. O ile bardzo lubimy i mamy też sporo wolnego czasu by samodzielnie planować swoje wycieczki to zapewne wielu z Was chciałoby zarezerwować to wszystko jednocześnie i najlepiej w okamgnieniu. Gdzie rezerwować wakacje? Z pomocą przychodzą nam oczywiście różne serwisy internetowe. Mamy strony poświęcone promocjom lotniczym, mamy wyszukiwarki hoteli, ale mamy też platformy, dzięki którym faktycznie możemy od razu zaplanować całą naszą podróż. Jednym z takim serwisów jest WizzTours, gdzie znaleźć możemy najróżniejsze pakiety wakacyjne: czy marzy nam się krótki weekendowy wypad czy wypoczynek na południu Europy. Skorzystać możemy z gotowych ofert w naprawdę atrakcyjnych cenach lub samodzielnie skompletować wszystkie składniki: zaczynamy od wyboru kierunku, a co za tym idzie lotów Wizz Air, w kolejnym kroku dobieramy sobie hotel w zależności od naszych preferencji, możemy od razu zarezerwować transfer z lotniska, podajemy swoje dane i voilà, gotowe! Zapłacić możemy kartą kredytową lub zwykłym przelewem bankowym. Zapytacie, czy to się w zasadzie opłaca? Z ciekawości sprawdziliśmy kilka ofert WizzTours i porównaliśmy z cenami, gdybyśmy chcieli rezerwować wszystko osobno – cenowo wychodziło bardzo podobnie lub taniej, a dodatkowo rezerwując za pomocą platformy otrzymujemy podstawowe ubezpieczenie podróżne. Korzystając z WizzTours możemy zatem zaplanować swoją kolejną wycieczkę dokładnie według naszych upodobań, ogranicza nas jedynie siatka połączeń Wizz Air. A ta z każdym kolejnym sezonem jest coraz większa i ciekawsza! My akurat bardzo często latamy z Wizz Air, bo oferuje najwięcej połączeń z lotniska w Gdańsku, ale inni już też zaczynają deptać im po piętach. Podróżuj jeszcze taniej Wasza kolejna podróż może być jeszcze tańsza, bo mamy dla Was kody rabatowe o wartości 30 EUR (ok. 130 PLN). Wystarczy podczas rezerwacji na stronie WizzTours podać kod: WSZEDOBYLSCY. Zarezerwować możecie co tylko Wam się wymarzy – krótki dwudniowy wypad do Finlandii, weekendowy wyjazd do Rzymu, tygodniowe wakacje na Cyprze. Możecie w podróż wybrać się sami lub zabrać paczkę przyjaciół. Kod rabatowy należy wykorzystać do 22 marca 2017 roku, ale podróż możecie zaplanować w dowolnym terminie. >>> REZERWUJ PODRÓŻ NA WIZZ TOURS <<< Konkurs Do wygrania jest super kod rabatowy dający 100 EUR zniżki na rezerwację dowolnej podróży w serwisie WizzTours. By wziąć udział w konkursie wystarczy odpowiedzieć na jedno pytanie: Jakie miejsce podczas tegorocznej podróży zachwyciło Was najbardziej?  Swoje odpowiedzi umieszczajcie w komentarzach pod tym wpisem (komentarze dodaje się za pomocą Disqusa), spośród pięciu komentarzy z największą liczbą głosów wybierzemy jeden najciekawszy. Aby zagłosować wystarczy kliknąć w ten magiczny przycisk ^ przy danym komentarzu. Na Wasze odpowiedzi czekamy do 30 grudnia 2016 roku, zwycięzcę wyłonimy jeszcze przed północą w dniu 31 grudnia 2016 roku. Kod rabatowy będzie można zrealizować na dowolną podróż dla dowolnej liczby osób w dowolnym terminie, podróż musi być zarezerwowana przed 22 marca 2017 roku, a minimalna wartość rezerwacji musi wynosić powyżej 100 EUR. Czekamy na Wasze odpowiedzi! Regulamin konkursu dostępny tutaj. Przeczytaj równieżEuropa na weekend z Lux Expressem [KONKURS]Amsterdam na weekend. Co warto zobaczyć?Tanie podróżowanie, czyli nocujemy na lotniskuJak tanio podróżować po Wielkiej BrytaniiTanie podróżowanie, czyli pakujemy się w bagaż podręczny Post [Konkurs WizzTours] Zgarnij 100 EUR na swoją kolejną podróż! pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Dlaczego warto jeździć na Bałkany poza sezonem?

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Dlaczego warto jeździć na Bałkany poza sezonem?

Pałac w Rogalinie

SISTERS92

Pałac w Rogalinie

Gaijin w podróży

Świąteczna tradycja jedzenia kurczaka z KFC w Japonii

Japonia i Boże Narodzenie to dość dziwne połączenie, zwłaszcza że w Kraju Kwitnącej Wiśni jest jedynie ok. 0,7% chrześcijan. A jednak i tam wszyscy wyczekują Gwiazdki. Dlaczego? Bo ciepłe i radosne święta Bożego Narodzenia to idealny moment na…rozkręcenie biznesu. Ale to nie jedyna ciekawostka związana z Bożym Narodzeniem po japońsku. Podobnie jak i w Europie, w Japonii już od połowy listopada witryny sklepowe zapełniają się bałwanami, Mikołajami i świecącymi lampionami. W centrach miast pojawiają się choinki, a Japończycy przy rytmach popularnych świątecznych piosenek wpadają w zakupowy szał. W domach na środku salonu staje choinka, a w pokoju dzieci wiszą świąteczne skarpety, do których Mikołaj nocą wrzuci prezenty. Rodziny zasiadają do stołu i zajadają się…pieczonym kurczakiem. Skąd ten zwyczaj? Wigilijny kurczak Ta dziwna tradycja rozpoczęła się najprawdopodobniej w momencie, kiedy grupa obcokrajowców chcąca uczcić święto dziękczynienia próbowała znaleźć w sklepach indyka. Kiedy jednak na nic zdały się poszukiwania, w zamian kupowali oni japońskie kurczaki. Właściciele biznesów zauważyli tu możliwość zarobienia i po jakimś czasie zaczęli sprzedawać specjalne zestawy. Dziś podczas świąt Bożego Narodzenia KFC zarabia krocie na sprzedaży świątecznych zestawów. W ich skład zazwyczaj wchodzi kubełek kawałków kurczaka, ciasto czekoladowe oraz sałatka. W innej wersji możemy dostać całego kurczaka i dodatkowo zamówić szampana. Złoty interes W 1970 roku w Nagoi powstała pierwsza restauracja KFC. 3 lata później za sprawą kampanii reklamowej „Kentucky for Christmas!”, popularność restauracji zaczęła gwałtownie rosnąć. Dziś właściciele amerykańskich restauracji w czasie Wigilii zarabiają 20% swojego rocznego dochodu. Japonia znana jest z tego, że przejmuje niektóre tradycje ze świata Zachodu. Nie inaczej było i w przypadku Bożego Narodzenia. Wprawdzie święto to w Japonii nie ma religijnego wymiaru, jednak jeśli chodzi o poziom komercjalizacji, Japonia wcale nie ustępuje Amerykanom. Boże Narodzenie w Japonii to wyjątkowo radosny czas nie tylko dla mieszkańców, ale i właścicieli interesów, którzy w tych dniach zarabiają krocie. Oczywiście na szczycie beneficjentów znajdują się właściciele amerykańskich fast foodów KFC. Artykuł Świąteczna tradycja jedzenia kurczaka z KFC w Japonii pochodzi z serwisu Gaijin w Podróży.

Rotunda w Zamościu

SISTERS92

Rotunda w Zamościu

Bangkok nocą

OOPS!SIDEDOWN

Bangkok nocą

Za dnia życie toczy się tu bardzo leniwie. Dzieje się tylko to, co dziać się musi. Wszystko inne czeka na swój czas. Bo Bangkok oczy otwiera dopiero wieczorem. Budzi się do życia, gdy inni zasypiają. Nie od dziś wiadomo, że nocne życie w Bangkoku kwitnie jak tulipany na wiosnę. Nie trzeba szukać daleko. Niemal w każdej turystycznej dzielnicy, co wieczór, podstarzali panowie ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej umawiają się na randki z młodszymi Tajkami. Widok jest co najmniej deprymujący. Na szczęście, w Bangkoku są też miejsca w których ludzie po prostu dobrze się bawią. Spędzają czas ze znajomymi, tańczą, śpiewają i nadrabiają zaległości życia towarzyskiego. Jednym z najpopularniejszych, najgłośniejszych i najbardziej radosnych miejsc w Bangkoku jest ulica uchodząca za mekkę backpackerów, słynna Khao San Road. Nie wiemy, dlaczego akurat to miejsce przyjęło jako najbardziej backpackerskie. Na pewno ktoś kiedyś otworzył tu hostel, bo z Khao San Road jest naprawdę blisko do najważniejszych świątyń w Bangkoku. Turyści z biegiem czasu zaczęli napływać w coraz większej liczbie, następnie ktoś inny wywęszył interes, a później poszło już samo. Sporo osób dzieli się na dwa obozy – tych, którzy Bangkok i Khao San Road lubią, i tych, którzy nie znoszą. Przez większą część pobytu w mieście mieszkaliśmy w tej okolicy, więc odpowiedź nasuwa się już sama. Atmosfera jest świetna. Mimo, że co wieczór wpadaliśmy na te same, lub bardzo podobne, wózki z jedzeniem, tych samych dziadków pytających konspiracyjnym szeptem – Ping Pong show? i tych samych sprzedawców podróbek Nike, Adidas i The North Face, większość dni spędzonych w Bangkoku kończyliśmy właśnie tam. Detektor Januszy wykrył tylko kilka osób. W głównej mierze takich, które zgubiły się w okolicy i szukały taksówki. Większość turystów nosiła (do wyboru) długie brody, dredy, plecaki, rozpięte koszule i tatuaże. Hipstery, powiecie. Może i tak, ale to oni tworzą klimat tego miejsca. Atrakcji na Khao San Road jest bez liku. Można zrobić sobie tatuaż z henny, można kupić T-shirt z logo lokalnego browaru czy wspomniane podróbki w całkiem niezłych cenach. Można dobrze zjeść, poczęstować się świerszczem, pająkiem i skorpionem na patyku, zrobić sobie dready, dać się wymasować, pójść do Maka (a jakże, na ulicy są nawet dwa) albo zabawić się w klubie i utonąć w wiaderku alkoholu. Mimo mocno imprezowej atmosfery, to miejsce jest po prostu fajne. Ma klimat i warto się tu zagubić choć jednego wieczoru. Jeśli wieczorem w Bangkoku usłyszycie na ulicy specyficzne „trykanie” przypominające żabi rechot, możecie być pewni, że to Pani Żaba w śmiesznym kapelutku. Sprzedaje drewniane żaby z ząbkowanym grzbietem, który smyra się drewnianym patykiem. Praktyczna rzecz. Sądząc po dużej liczbie jaj, pan smaży roti. Jajeczne naleśniki ze słodkim wkładem. Zdjęcie pt. „Polak w Bangkoku”. Po krótkiej prezentacji świecącego artefaktu, który wprawił go w niemałe zdziwienie, pan z Polski zrobił pani z Tajlandii wykład w ojczystym języku na temat historii bąka. „Bożena, pyknij mi fotkę na fejsa. Lajki posypią się strumieniem!”. Recycling w najlepszej postaci. Gadżety z puszek po napojach. W końcu trzeba było zrobić coś szalonego. Impreza odpadła w przedbiegach, więc zostały warkoczyki. Pani, mimo że wprawiona, trochę szarpała, ale dzięki temu po tygodniu fryzura wciąż wyglądała jak nowa. Chinatown Nocne życie pełną parą rozbrzmiewa też w Chinatown. Światła pionowych szyldów i neonów, których jest tu zatrzęsienie, rozświetlają ulicę czyniąc ją niezwykle fotogeniczną. Co najlepiej robić w Bangkoku wieczorową porą? Testować street-food, oczywiście! Po powrocie, tajską kuchnię zaliczyliśmy do jednej z najlepszych, jakie mieliśmy okazję próbować. Tajska kuchnia i tajskie ceny rozpieszczają. Na maksa. Jeżeli przez kilka tygodni za pad thai płacisz od 5 do maksymalnie 7 zł, jak możesz w takiej Warszawie zapłacić za to samo danie od 20 do 30 zł? Zwłaszcza, jeśli dobrze wiesz, z ilu składników składa się to danie. Podpowiedź: z niewielu. Bojkotujemy więc teraz wszystkie warszawsko-tajskie knajpy, a jedzenie w Tajlandii i Kambodży opiszemy w osobnym, stricte gastroturystycznym wpisie. A mówią, że przy jedzeniu czytać nie wolno. Może mang to nie dotyczy? W końcu czyta się je od tyłu., to może i trawi się lepiej. Ogromna kolejka kotłująca się wokół wózka trwała w oczekiwaniu na… słodkie bułki z czekoladą i dżemem. Pieczywo to w Tajlandii towar raczej nieosiągalny, więc jeśli chcecie zrobić dobry biznes – otwórzcie piekarnię i serwujcie bułki z nutellą. Sukces gwarantowany! Bardzo bym chciała, ale nie uraczę Was tym razem żadną ciekawą anegdotką. Najprawdziwsza prawda jest taka, że my po Bangkoku głównie włóczyliśmy z aparatem, kręcąc i fotografując. A jak zachciało nam się jeść, to jedliśmy. Z jednej strony – nuda. Z drugiej, bardzo nam tego brakowało przez ostatnie miesiące. Jesteśmy typem ludzi, którzy w podróży niemal nie odczuwają zmęczenia. Narzucamy sobie szybkie tempo, dużo zwiedzamy i jeszcze więcej łazimy. Jeśli da radę, zaglądamy pod każdy mijany po drodze kamień. I dopiero jak się upewnimy, że tam, dalej, nie ma już nic, podejmujemy decyzję o odwrocie. Fajnie było tak dla odmiany po prostu się poszwędać. Niespiesznie, zaglądając we wszystkie boczne uliczki i do każdego gara w garkuchni. A później kupić butelkę piwa w 7-eleven, rozlokować się na wyspie po środku ronda i obserwować toczące się życie. Kac Vegas w Bangkoku Ostatnie dwa dni przed powrotem do Polski spędziliśmy w Silomie, biznesowej dzielnicy Bangkoku. Nie trzeba mieć wielkiego zmysłu fotograficznego żeby wyobrazić sobie, jak takie miejsca mogą wyglądać nocą. Kosmicznie. Miasto przyszłości, żywcem przeniesione z japońskiej mangi Ghost in the Shell. Można, co prawda, pisać tak o wielu metropoliach, ale to właśnie w Bangkoku zakochaliśmy się w tych futurystyczno-urbanistycznych klimatach. Pretekstem do znalezienia noclegu w Silomie był jednak MahaNakhon. Najwyższy budynek w Tajlandii, nowoczesny biurowiec, którego budowę ukończono w sierpniu tego roku. Sam deweloper opisuje go jako „złożoną z pikseli trójwymiarową wstęgę”. Gdy na kilka dni przed wyjazdem zobaczyliśmy zdjęcie z jego otwarcia na Instagramie, od razu przyszła nam na myśl poskładana z pikseli konstrukcja z oldskulowej gry Minecraft. MahaNakhon sięga 314 metrów i kryje we wnętrzu 77. pięter. Dla dobrego porównania Pałac Kultury ma pięter 42, a mierzy zaledwie 188 metrów. Z czym do ludzi? Miejscówką z której najlepiej prezentuje się wieżowiec, a przynajmniej taką, którą udało nam się znaleźć i która mieści się w zasięgu kieszeni, jest Rooftop Bar Cloud 47. Małe piwo za kilkanaście złotych da się przeżyć jeśli w gratisie dostajesz piękną panoramę Silomu. Uwaga, na tarasie nie wolno rozstawiać się ze statywem, bo obsługa będzie miała przekichane. Grzecznie spakowaliśmy więc sprzęt do futerału i zdjęcia poszły z rąsi. Drugim miejscem, z którego widok na miasto zaparł nam dech, był Baiyoke Sky Hotel. Najwyższy hotel Bangkoku z rooftop barem i platformą widokową na 83. piętrze. Przez chwilę miałam nadzieję, że na górze tłoku nie będzie. Przecież turyści wolą chodzić po świątyniach, a w nocy śpią. Prawda? Mimo że platforma widokowa to maszynka do zarabiania pieniędzy, ceny nie odstraszają zupełnie nikogo. A przynajmniej nie Chińczyków. Trzeba mentalnie przygotować się na długą kolejkę do windy, a później na krzyki, hałasy i wstrząsy na platformie. Całe szczęście, że większość ludzi wchodzi na platformę tylko na kilka minut, robi selfie ze znajomym albo rodziną i ucieka na dół, ewentualnie do baru. Platforma dosłownie chodzi pod stopami. Bardzo ciężko utrzymać na niej statyw, więc możecie sobie wyobrazić, ile siarczystych przekleństw w rodzimym języku posypało się na naród chiński z ust Piotrka. Liczba przekleństw proporcjonalna do liczby podświetlonych budynków w Silomie. Na szczęście nerwy szybko zatopiliśmy w alkoholu. W cenie biletu wstępu (400 BHT) jest bowiem dowolny drink z menu w rooftop barze. A widoki z baru całkiem zacne, bo to tylko jedno piętro niżej. Gdyby nie fakt, że na zakończenie podróży łapało mnie przeziębienie (cholerna klimatyzacja w centrach handlowych!), moglibyśmy, słowo daję, siedzieć w rooftop barach do samego wschodu słońca. Atmosfera zupełnie inna niż w starej części miasta, lecz równie wyjątkowa. Wcześniej nie byłam tego pewna, ale teraz czuję to w kościach. W takim Tokio czy Szanghaju czulibyśmy się jak ryby w wodzie. I tak sobie teraz myślę, że u nas to jest chyba w myśl zasady „albo grubo, albo wcale”. Jeśli miasto to przepastne i z przytupem, a jeśli widoczki to dzikie i bezkresne. Tych drugich brakuje nam coraz bardziej, ale w następnym poście uciekniemy na południe, a duże miasta zostawimy już daleko w tyle. Artykuł Bangkok nocą pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video | blog podróżniczy.

WHERE IS JULI+SAM

10 rzeczy, od których odwykłam na emigracji

Moje wizyty w Polsce bywają przepełnione refleksjami, refleksjami na temat codzienności i ludzi. Refleksjami, które budzą skrajne emocje, raz wzruszają, czasem śmieszą, a potem zaczynają dziwić. Ponad cztery lat w świecie sprawiły, że nie tylko idealizuje (bo tęsknota przecież idealizuje), ale też – przestaję rozumieć. W polskiej rzeczywistości odnajduję rzeczy i cechy, od których odwykłam, […] The post 10 rzeczy, od których odwykłam na emigracji appeared first on Where is Juli + Sam.

Praga – niby spoko, ale to już nie to.

URLOP NA ETACIE

Praga – niby spoko, ale to już nie to.

Ludzie: napełniać się młodością

Fizyk w podróży

Ludzie: napełniać się młodością

Wszyscy moi koledzy, którzy mieli raka, umarli. Wszyscy – w otoczeniu rodziny. Żona, bracia i dzieci wozili ich do lekarzy, sadzali na kanapie, mówili: nic nie rób, nie wysilaj się, jesteś chory, nic nie możesz zrobić. Oni nie umarli na raka, tylko na depresję, na bezczynność.HernanDom leży na obrzeżach miasta. Bardzo dosłownie: po przeciwnej stronie ulicy nie ma już kolejnego rzędu zabudowań, tylko uprawy quinuy i lucerny. Te drugie – zielenią się soczyście. Te pierwsze – przechodzą z żółcieni w czerwień, a to oznacza zbliżające się żniwa. Pola schodzą stopniowo do rzeki. Znów: bardzo dosłownie, bo zorganizowane według inkaskiej techniki tarasowej. Pas równej ziemi, stopień w dół, znowu równy pas, znowu stopień: jak inaczej uprawiać strome, andyjskie zbocza?Jest najstarszy w domu, siedemdziesiąt lat, starszy brat – tak mówi o sobie. Wstaje najwcześniej, piąta, piąta trzydzieści. Wsiada na rower – nie rusza się z domu bez roweru – i jedzie po świeży chleb. Wraca i chowa do szafek kubki i talerze: wolontariusze zmywają po sobie, ale rzadko przyjdzie im do głowy odłożyć z suszarki na półkę. Hernan zazwyczaj kończy śniadanie, gdy pierwsi z młodszych braci zaczynają schodzić się do kuchni. O dziewiątej, lub nieco później, dzień dobry, pójdą na działkę, wyspałeś się? Przygniatająca większość z nich, bardzo dobrze, nie jest z Peru, ale już wiedzą, widziałeś gdzieś drugi nóż?, że tutaj słodki ziemniak, quinua i napój z płatków owsianych. I że trzeba zamykać drzwi, chyba został na górze, w jadalni, bo koty. Widok z oknaQuinuażniwaTechnika tarasowaGóryNowy nie wiedział co robić. Tak jak każdy, kiedy jako nowy po raz pierwszy odwiedził działkę. Nowy był z Belgii. Stanął w drzwiach i usiłował ogarnąć wzrokiem całość: ściany z butelek osadzonych w glinianej masie, bambusowe meble, szyby samochodowe, witraże, białawe cegły z lawy wulkanu Chachani pomalowane w kolory tęczy. I pięć osób, które najwyraźniej usiłowały zorganizować coś w tym bałaganie.-        Co mogę zrobić? - rzucił Nowy w przestrzeń.To było trudne pytanie i wiedział o tym każdy, kto nie pospieszył z odpowiedzią, tylko uniósł nieznacznie oczy znad kombinerek czy wiadra z zaprawą murarską z błota, słomy i krowich odchodów. To znaczy: pytanie było trudne, jeśli oczekujesz konkretnej odpowiedzi. To, co należy robić – wyjaśnił Max, Chile – to właśnie rozejrzeć się, wypatrzyć jakiś brakujący element altany – kawałek ściany, okno, drzwi – i czymś go uzupełnić. Do dyspozycji jest to, co leży naokoło: bambusowe tyczki różnej długości, stare opony, kawałki blachy i drutu, drewniane palety, szklane butelki i obudowy głośników.-        Przez dwadzieścia pięć lat pracowałem w policji – zaczął Hernan, a Eli przestała na chwilę kroić marchewkę w niezgrabną kostkę i przyjrzała mu się uważnie. - Potem przyszły zmiany w polityce i niewygodnym proponowano przejście na emeryturę. Nigdy nie byłem jakimś fanatykiem obowiązków, policyjnej misji, nie, po prostu robiłem to, co do mnie należało. Zgodziłem się od razu, chociaż bałem się. Jako policjant masz mundur, a mundur daje ci automatycznie szacunek społeczny. No i rozkazy: teraz miałem rozkazywać sobie sam.-        Tak dobrze, czy drobniej?-        Tak dobrze. I wiesz co poczułem?-        No?-        To było jakby mi ktoś zdjął klapki z oczu! Przez dwadzieścia pięć lat zdołałem nieco zaoszczędzić. Na emeryturze zająłem się handlem głośnikami dużej mocy. Jeździłem z nimi do Brazylii, Argentyny, Paragwaju i mówiłem sobie: to to wszystko naprawdę istnieje? Świat taki wielki, taki bogaty, a ja spędziłem ćwierć życia na posterunku.I Nowy patrzył. W końcu wziął się za uzupełnianie luki nad drzwiami. Przyciął kilka listewek z jasnego drewna, po czym zaczął szukać młotka – ale młotek był zajęty – i gwoździ – ale wszystkie były tępe i krzywe – i entuzjazm nieco z niego uszedł. Przysiadł się do Igora, Brazylia, który palił i czekał na kombinerki, których używał Max do mocowania drutem szkieletu kopuły.-        Na co ta kopuła? – zainteresował się Nowy.-        Chcą tu nasiać ziół, ale słońce wypaliłoby je w jedno popołudnie. Kopuła ma dać trochę cienia. Która godzina?-        Dwunasta punkt.-        Czyli już tylko godzina do obiadu – Igor uśmiechnął się pod krótkim wąsem.-        A co na obiad?KopułaAdobe i butelkiKoloryFajrantKawałek ściany, twórczość własna autoraEliFurtkaRadio-        Słodkie ziemniaki pokroimy w grube plastry i obtoczymy w masie z quinuy, płatków owsianych i warzyw.-        To chyba jednak trzeba było drobniej tę marchewkę?-        Nie, Eli, marchewka jest do zupy. -        No a czemu zostawiłeś biznes z głośnikami?-        Podczas pracy w policji w weekendy studiowałem prawo. Jako adwokat brałem od czasu do czasu jakieś drobne sprawy. Gdy wyszło to z rakiem, przestałem jeździć z głośnikami, żeby być tutaj, na miejscu, chodzić do szpitala na terapie, a w międzyczasie mogłem pracować jako prawnik.-        To już było po rozwodzie?Trzy z czterech ścian jadalni są przeszklone. W ciągu dnia na południe rozciąga się widok na zielone pola, na wschód – szczyty wulkanów, w zimie białe od śniegu, w lecie – od piasku. Północne okna wychodzą na ścianę sąsiada, a przed nią: patio zawalone obręczami kół, kawałkami starych foteli i puszkami po farbach. Nocą przez nieszczelne drzwi balkonowe i całkowicie otwarte przejście na niewielki taras wpada zimny wiatr, Arequipa to w końcu ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Najtrudniejszą do spełnienia – i najczęściej łamaną - domową zasadą jest cisza nocna w sąsiadującej z sypialniami kuchni. Ciepła kuchnia to zdecydowanie lepsze miejsce do rozmów niż lodowata nocą jadalnia. Jednak w ciągu dnia w przeszklonym pokoju na piętrze ze starym drewnianym stołem i kilkoma krzesłami panuje przyjemna temperatura. Kiedy z działki wracają Nowy, Max, Igor i troje pozostałych wolontariuszy, Hernan poleca im zanieść talerze na górę. Sam bierze na ręce wielki gar z zupą i stawia go na kredensie w kącie jadalni. Eli zjawia się z patelnią pełną słodkoziemniaczanych krokiecików i miską surówki. -        Diego? - Hernan patrzy po powoli zapełniającej się sali.-        Wrócił przed chwilą, jest na górze.-        Trzeba go zawołać.Za chwilę przy stole siada rozczochrany Argentyńczyk w okularach z grubą, czarną oprawką i bez szkieł. Diego nie chodzi na działkę. Popołudniami naprawia wszystkie rozlatujące się meble w domu, rano żongluje na skrzyżowaniach.-        Ilu nas jest? - pyta Hernan. Wszyscy zaczynają patrzeć po sobie i liczyć na palcach.-        Sześć osób z działki – ogłasza Max – Diego, Eli i pan, panie Hernanie, dziewięć.-        Dużo gotowania, don Hernan - dorzuca niepewnie Nowy.-        Bywało nas już w domu ponad trzydzieścioro.Nie powiedzieli już nic. Jedli. Gdy opróżnili talerze, Hernan poinformował, że jest więcej. Gdy opróżnili to więcej, zaczęli patrzeć po sobie porozumiewawczo, zachwyceni.-        Co to było?-        Powiedz im, Eli, pamiętasz?-        Słodkie ziemniaki w masie zbożowo-warzywnej, no i zupa z brokułami, marchewką, cebulą, selerem, ziemniakami, maniokiem, cukinią, czego tam jeszcze nie było?-        A sok?-        No, kto wie, z czego jest sok? - śmieje się Hernan.-        Marakuja? - Max.-        No nie.-        Mango? - Igor.-        I...?-        Banan? - znowu Max.-        I...?-        Dodał pan imbiru, prawda? - Nowy.-        Troszkę, ale jeszcze jeden owoc, kto wie?-        Po rozwodzie, i bardzo dobrze.-        ?-        Z chorobą przyszło mi zmagać się samemu i to stało się moim atutem. Wszyscy moi koledzy, którzy też mieli raka, umarli. Wszyscy – w otoczeniu rodziny. Żona, bracia i dzieci wozili ich do lekarzy, sadzali na kanapie, mówili: nic nie rób, nie wysilaj się, jesteś chory, nic nie możesz zrobić. Oni nie umarli na raka, tylko na depresję, na bezczynność. Ja sam chodziłem na badania - chodziłem... jeździłem rowerem!, rower jest najlepszym przyjacielem starości! – czekałem w kolejce, kupowałem leki, wracałem do domu, gotowałem sobie obiady z dużą ilością warzyw – targowisko jest najlepszym lekarzem! - i wyszedłem z tego.-        Z rakiem, na rowerze?-        Ba, jeździłem nawet na MasyKrytyczne! Nawet wtedy, kiedy ze względu na terapię musiałem chodzić z cewnikiem. Któregoś razu ktoś mnie podpatrzył i tak stałem się bohaterem Masy: na koniec przejazdu wywołali mnie na środek, do mikrofonu: bo najstarszy uczestnik, i mało tego, jeździ z nami mimo ciężkiej choroby.Targowisko przy alei Avelino Cáceres to świat sam w sobie. Właściwie nie jest to jedno targowisko, tylko targowisko targowisk, dwa długie rzędy obszernych hal o dachach z falistej blachy, w każdej z nich: rzędy alejek, na każdej z nich: dziesiątki, setki stanowisk; owoce, warzywa, sery, oliwki, kawa, mięso, wędliny, zioła, sto gatunków ziemniaków, pękate wory prażonych ziaren kukurydzy, pszenicy i innych zbóż, barki z gotowymi potrawami, stoiska ze świeżymi sokami, obnośni handlarze szczoteczek do zębów, mężczyzna z parą różowiutkich warchlaków. Wieczorem, kiedy Diego skręca na drugim piętrze wiekowe krzesła, Igor na balkonie na pierwszym wypala kolejne papierosy, Max wyleguje się na materacu w sypialni obok kuchni, a Nowy zapoznaje się ze smutną prawda, że z prysznica nie leci ciepła woda, Hernan wsiada na rower zaopatrzony w drewnianą skrzynkę przymocowaną do bagażnika i jedzie na targowisko.-        Ludzie, którzy żyją w systemie, martwią się o to, co będą jeść. Obejrzą coś w reklamie, najdzie ich na coś ochota, i potem muszą szukać, gdzie by tu dostać to, czego pragną. A gdy znajdą, muszą zapłacić cenę, jakiej sobie zażyczy sprzedawca. Ja się o to nie martwię. Jadę wieczorem na targowisko, przejeżdżam się wzdłuż stanowisk, sprawdzam ceny, co danego dnia jest najtańsze, na co jest sezon, kupuję i płacę tyle, ile ja chcę zapłacić. Dziesięć, dwadzieścia złotych? I mam jedzenie dla całej czeredy wolontariuszy.-        A skąd w ogóle ten pomysł z działką, z wolontariuszami? - Nowy, już po prysznicu, znalazł Hernana przy komputerze.-        Mój syn swego czasu zaczął przyjmować w domu obcokrajowców. Jeden z nich przyjechał z ideą upraw organicznych, inny opowiadał o budowie domów z adobe... Jakoś tak te pomysły się tutaj zbierały i w końcu zdecydowałem się, by zacząć je realizować. Są ludzie, którzy na starość przywiązują do swoich bogactw, do tego, co zarobili, mają obsesję na punkcie bezpieczeństwa, na punkcie oszczędzania, by zachować wszystko co mają, albo zarobić jeszcze więcej. Potem, gdy umierają, ludzie nie odwiedzają ich po to, żeby sprawdzić jak się mają, ale żeby sprawdzić, czy już umarli, czy już można dzielić spadek. Mnie te sprawy nie obchodzą: gdy umrę, i tak nic z tego co mam, nie zabiorę ze sobą na tamten świat. Mnie już niedługo nie będzie, będzie za to mój syn, wy będziecie. Póki mogę, chcę wspierać mojego syna, który prowadzi podobny projekt w Wenezueli. Chce pokazać wam, że inny styl życia jest możliwy, że można uprawiać własne warzywa i owoce bez użycia środków chemicznych, że z zalegających garaże odpadków można wybudować nawet dom, że zamiast zanieczyszczać miasta spalinami można poruszać się rowerem, że – innymi słowy – zarabianie i kupowanie to nie jedyne co można zrobić z własnym życiem. Bo potem, jak już człowiek ma domy, samochody, tereny, sprzęty, staje się niewolnikiem tego wszystkiego, musi się cały czas martwić, by to wszystko zabezpieczyć, by to wszystko utrzymać. Kiedyś też miałem samochód, sprzedałem go. Po co mi on? Żeby kusić złodziei? Teraz, na stare lata, mam mniej przedmiotów niż dawniej, mam za to dużo więcej spokoju. Jeżdżę rowerem, jestem zdrowy i cały czas aktywny, to mi daje siłę i pozytywne nastawienie. Przyjmuję wolontariuszy z workaway, z couchsurfing, z warmshowers, dom zawsze jest pełen młodych ludzi, a ja napełniam się ich młodością!Przed obiademArequipaMasa KrytycznaBalkonNowyZnowu ArequipaWszyscyI ja też tam byłem, ściany z błota lepiłem.

KOŁEM SIĘ TOCZY

Dzień dobry KATALONIA! [film]

Po kilku długich dniach planowania ujęć, ponad tygodniu biegania z aparatem i statywem po Barcelonie, Sitges i Montserrat (te trzy miejsca odwiedzaliśmy) no i ponad kolejnym tygodniu montażu już po powrocie, mam przyjemność pokazać Wam wreszcie film! Całkiem nieskromnie powiem, że to chyba najlepszy mój klip z wyjazdu jak do tej pory. Mam nadzieję, że The post Dzień dobry KATALONIA! [film] appeared first on Kołem Się Toczy.

Muzeum Miasta Gdyni

SISTERS92

Muzeum Miasta Gdyni

Otuleni puchem z Jack Wolfskin, czyli o tym jak nie zamarznąć na Bałkanach

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Otuleni puchem z Jack Wolfskin, czyli o tym jak nie zamarznąć na Bałkanach

Prezent dla podróżnika

Ale piękny świat

Prezent dla podróżnika

Jaki gwiazdkowy prezent najlepiej przyda się podróżnikowi? Kto nie zna powiedzenia – koniec języka za przewodnika. Z każdą podróżą zdawałam sobie sprawę, jak wiele miejsc odkrywam dzięki rozmowie. Wieczorny chłód przywraca chęć do życia. Jak miło rozsiąść się na poduszkach na werandzie przed sklepem z dywanami! Wokół shishy siedział ktoś z Kanady, ktoś z Francji, ktoś z Izraela, ktoś z Egiptu, ktoś z Rosji, ktoś i ktoś z innych części świata i ja – ktoś z pokomunistycznej Polski. Tamta ja dopiero uczyła się podróżowania. Przez rok odkładała pieniądze, by najtańszym autobusem z przemytnikami dojechać do Stambułu. Tamta ja, myślała, że mówi po angielsku, bo przecież wtedy w Polsce mało kto mówił lepiej od niej. Mało kto w ogóle po angielsku mówił. Tamtego wieczoru przed sklepem z dywanami w centrum Stambułu tamta ja, przekonała się, że tak naprawdę po angielsku nie mówi. Ale to nie było jedyne zaskoczenie. W oparach fajki wodnej mieszały się słowa z całego świata, którymi z maestrią żonglowali moi nowi znajomi. Oni mówili w kilku językach naraz, a ja tylko trochę rozumiałam angielski...Przez następne lata podróżowałam po Bliskim Wschodzie. W Syrii i Libanie czułam się jak w domu. Poznałam wielu ludzi, którzy znali angielski. To od nich chwytałam nowe słowa i nowe błędy. Moi znajomi, na ile pozwalał nam język, tłumaczyli mi otaczający mnie świat. A jak ich nie było, sama go czytałam. Z plakatów, z architektury, z ludzi, którzy choć na migi próbowali się ze mną porozumieć. Potem mogłam pisać, że byli mili, uśmiechnięci, bardzo sympatyczni i to mniej więcej na tyle. Bez dialogów. A były chwile, że bardzo mi ich brakowało. Jak wtedy w Maaluli w Syrii. Dałam się prowadzić uliczkom miasta, którego dziś nie ma. A te wiły się to pod domami, to pod szczerym niebem, to znowu pod domem i tak trafiłam do domu pewnej staruszki. Kobieta nie pozwoliła mi wyjść. Posadziła na fotelu, poczęstowała herbatą i zaczęła opowieść po aramejsku, bo w Maaluli mówiło się w języku Nowego Testamentu. Prawdopodobnie opowiadała o śmierci mężczyzny z fotografii wiszącej po prawej stronie krzyża. Nigdy nie nie poznam historii, która doprowadziła ją wtedy do łez. Po powrocie zaczęłam kalkulować. Nie nauczę się arabskiego, nie opanuję aramejskiego, ale przecież mogę się zmierzyć z hiszpańskim. Po kilku latach nauki narodził się pomysł, by pojechać do Meksyku. Będzie dobrze, przecież hiszpański znam lepiej niż średnia krajowa. Szczególnie, że wyciągnęłam ją z grona moich znajomych, w którym nikt hiszpańskiego nie znał ni w ząb. I tak pewnego dnia wylądowałam w DF. Z lotniska odebrał mnie znajomy i jak tylko dojechaliśmy do domu poczęstował mnie jednym kieliszkiem mezcalu. Potem drugim i tak do rana opróżniliśmy butelkę. Następnego dnia spotkaliśmy się z jego znajomymi. Siedzimy przy stole, a mnie boli głowa. Czy od mezcalu, czy może od wysokości – DF leży ponad 2000 m n.p.m. a może od myślenia? Bo zdałam sobie sprawę, że z tego co mówi się przy stole rozumiem pojedyncze słowa. No nic, idę za ciosem – muszę zrobić wszystko, żeby swobodnie się dogadywać! I tak przez następne trzy miesiące wszystkim mówiłam, że nie znam angielskiego. Sama nie zauważyłam kiedy zaczęłam rozumieć wszystko, co się dookoła mnie dzieje. Czytałam gazety, oglądałam wiadomości i mogłam w odpowiedzi na uśmiech powiedzieć:– Jestem z Polski – po czym zrozumieć kolejne pytanie:– Co tu robisz? – Jeżdżę z miejsca na miejsce.– To gdzie już byłaś?– Veracruz, Campeche, Jukatan...– A w San Jose del Pacifico? – W ten sposób tak trafiłam do miasteczka grzybiarzy. W Puebli ktoś pokierował mnie do najmniejszego wulkanu świata, a w Los Angeles poznałam potomka ostatniego władcy Azteków. Trafiłam też na warsztaty szycia dla Indianek, do wytwórni hamaków i na zgromadzenie Azteków. W Meksyku mówiłam po hiszpańsku i tylko po hiszpańsku. Wyjątek zrobiłam dla Żeni. Z nim rozmawiałam po Polsku. Żenia urodził się w Moskwie, od kilku miesięcy podróżował po Ameryce Łacińskiej, ale jakaś magiczna siła regularnie pchała go w ramiona Polek. Stąd po polsku mówił płynnie. Poza tym angielskim posługiwał się bez akcentu, w chińskich barach zamawiał jedzenie po chińsku – bo kilka lat mieszkał i pracował na Tajwanie. Kilka miesięcy później opanował hiszpański na tyle dobrze, że w tym języku pisaliśmy do siebie wiadomości. Kiedy Żenia pomieszkiwał w rożnych miejscach Ameryki Łacińskiej, mnie rzuciło do Gruzji. Tam musiałam odkopać skryte w czeluściach umysłu rosyjskie słowa, które z podziwu godnym uporem zasadziły w mojej głowie nauczycielki z podstawówki i liceum. Nie było mi w Gruzji łatwo, ale dogadałam się. Po powrocie pomyślałam, dlaczego by nie pójść za ciosem i nie rozpocząć regularnej nauki? Przez rok brałam lekcje rosyjskiego. Znowu zaopatrzona w wiedzę przerastającą średnią krajową mojego podwórka, pojechałam do Rosji i... Przekonałam się, że jest ciężko. Nie dość, że mało rozumiem, to jeszcze wszyscy chcą ze mną rozmawiać po angielsku. Na szczęście poza Moskwą i Petersburgiem angielskiego nikt już nie chciał szlifować, bo znał go jeszcze słabiej niż ja rosyjski. Poza tym jako inostranka próbująca powiedzieć coś cyrylicą, rosłam w ich oczach! Szybko więc integrowałam się z mieszkańcami hosteli i otrzymywałam od nich cenne rady. – Przede wszystkim zapomnij o Google, hotele wyszukuj przez Yandex.com.– Korzystaj z rosyjskich aplikacji. Żadne mapy nie sprawdzały się tak jak 2gis.– Zapomnij, o łacińskich literach – powiedziałam sobie sama po kilku dniach podróży. Podobnie jak o równych chodnikach. W Rosji trzeba patrzeć pod nogi bo się możesz połamać i trzeba czytać cyrylicę, bo nigdzie nie dojedziesz.  I tak zanurzyłam się w yandexie. Jeśli chodzi o Rosję, jest on znacznie lepiej poinformowany niż wujek Google. To dzięki yandexowi znalazłam agencje turystyczną, która zabrała mnie w góry Czeczenii. Po rosyjsku czeczeńskie kobiety opowiadały mi o tym, jak zostały porwane, a Osetyjczycy o swoich świętych miejscach. Darya opowiadała mi o swoich marzeniach, by studiować architekturę, o poszukiwaniu przodków, a prowadnice w pociągach dzieliły się swą wiedzą na temat niewdzięczności Polaków wobec darów komunizmu. Na koniec, po rosyjsku zeznawałam na posterunkach wojska i policji w Czeczenii i Dagestanie. Niedługo po powrocie, odwiedził mnie Żenia. – To jak będziemy ze sobą rozmawiać? Bo ja nauczyłam się rosyjskiego...– A po co?– Bo trzeba znać język wroga. – Żenia jednak doskonale wiedział, że żartuję i że podoba mi się jego ojczysty język. Więc co raz wznosiliśmy toasty za wieczną nieprzyjaźń między naszymi narodami, a że piliśmy w jednym z warszawskich barów, wkrótce dołączył do nas pewien chłopak. Też mówił po rosyjsku, ale z akcentem.– Jestem Gruzinem, a to mój kolega Ali z Iranu. Co za zbieg okoliczności! Ja właśnie wybierałam się do Iranu. Przysiadłam się więc do Alego i opowiedziałam o moim bambusowym rowerze, który jeszcze dopiero budowałam. Ali postukał się w głowę, ale uspokoił – w Iranie będę bezpieczna. Kilka miesięcy temu zostałam zaproszona na urodziny wydawnictwa Edgard. Podczas prezentacji książek zdałam sobie sprawę, że wiele z nich doskonale znam. Przeprowadziły mnie przez meandry różnych gramatyk, wbijały do głowy nowe słownictwo i systematyzowały moją wiedzę językową po powrotach z podróży. Dlatego, kiedy myślę o gwiazdkowym prezencie dla podróżnika, to nie będzie to przewodnik, tylko książka do nauki języków obcych!Kobiet a z MaaluliWśród NeoAztekówWarsztaty szycia dla IndianekJa z Polski, Sylvia z Hiszpani, Ricardo z Meksyku i Żenia z RosjiNeoAztecyKobieta chwilę poźniej zapytała mnie, czy zostałabym chrzestną dziecka - tego, które śpi w hamakuNeoAztecy

Traveler Life

Zabezpieczony: Okno Opola

Ten wpis jest zabezpieczony hasłem. Aby go zobaczyć, proszę wprowadzić swoje hasło poniżej: Hasło: Artykuł Zabezpieczony: Okno Opola pochodzi z serwisu Paweł Człowiek Przygoda.

Okręt ORP Błyskawica w Gdyni

SISTERS92

Okręt ORP Błyskawica w Gdyni

career break

O tym, dlaczego rzuciłam pracę i wyjeżdżam z Australii

  Rok temu zaczęłam się uczyć nowego języka.Dwa miesiące temu zaczęłam powoli wyprzedawać swój dobytek. Dwa tygodnie temu złożyłam wymówienie w pracy.   Bo nadszedł czas na zmiany.   Stabilizacja mnie nie kręci. Dla mnie stabilizacja to stagnacja, a stagnacja to udręka. Nie ma czego wyczekiwać, nie ma się czym ekscytować. Wszystko jest mi znane, wszystko jest powszednie. Ja tak nie mogę. Muszę mieć przed sobą jakiś większy cel, coś, co nakręca mnie do działania, co daje energię na każdy dzień, co dodaje szczyptę niepewności i ekscytacji do mojej egzystencji.   Ta myśl zakwitła w naszych głowach dwa lata temu, po ostatniej wizycie w Polsce. Nigdy wcześniej żegnanie się z rodziną nie było tak ciężkie, jak wtedy. Myśl o tym, że Olivia ma znać swoją rodzinę tylko ze Skypa i rzadkich wizyt w Polsce ściskała mnie w gardle. Zaczęliśmy się zastanawiać nad przeprowadzką gdzieś bliżej. Coś, co wcześniej zupełnie mnie nie interesowało, teraz miało zupełnie inny kontekst, miało sens, a co najważniejsze – niezwykle mnie ekscytowało. To mogłaby być okazja nie tylko do bycia częściej z rodziną. Przeprowadzka otwarłaby przed nami nowe kierunki podróżnicze, dałaby nam rozwojowego kopa, zmotywowałaby nas do pracy nad sobą. Potrzebowaliśmy tego. Zdecydowaliśmy.   Wyjeżdżamy z Australii.   Rzucamy pracę, sprzedajemy dobytek, wystawiamy mieszkanie na wynajem. Ale wcześniej jedziemy na piękną podróż prawie dookoła Australii. Bo jak często ma się okazję na podróżowanie bez pośpiechu? Trzeba to wykorzystać, zobaczyć jak najwięcej tego pięknego kraju, nasycić się nim.   Po podróży osiadamy w Europie (uprzedzę pytanie – nie będzie to w Polsce) i zaczynamy nowy rozdział. Po tylu latach w Australii (ja 12, a Przemek 16) życie w zupełnie nowym kraju nie przyjdzie pewnie bezboleśnie, ale jesteśmy zdeterminowani. Chcemy, żeby się udało i będziemy ciężko pracować, żeby ten cel zrealizować.   Czy nie szkoda nam życia w Australii?   Trochę tak. Ale jeśli nie zrealizujemy tego planu, to już zawsze będziemy się zastanawiać, co by było, gdybyśmy spróbowali. Wolę podjąć ryzyko, żeby nie żałować, niż tkwić w obecnym, wygodnym życiu, lecz już zawsze mieć do siebie pretensje, że nie spróbowałam. Jak się nie uda to przecież końca świata nie będzie. Stracimy trochę pieniędzy, ale te doświadczenia i przygody, które zdobędziemy po drodze będą bezcenne. Gra jest warta świeczki.   Przeglądając szafy w poszukiwaniu wszystkiego, co nadaje się na sprzedaż, natrafiłam na taki plakat:   Kupiłam go kilka lat temu, ale jakoś nie znalazłam chwili, by powiesić go na ścianie, a potem zupełnie o nim zapomniałam. Cieszę się, że go znalazłam, bo on tylko umacnia mnie w przekonaniu, że podjęliśmy dobrą decyzję.   W podróż po Australii ruszamy w połowie lutego. Nie wiem ile będziemy w drodze, ale do Europy chcielibyśmy zawitać najpóźniej na koniec lata.   Niech się dzieje, co ma się dziać.   Life is short.  Do what you love, and do it often.  If you don’t like something, change it. Stop over analysing.     Artykuł O tym, dlaczego rzuciłam pracę i wyjeżdżam z Australii pochodzi z serwisu Careerbreak.

qbk blog … photoblog

Toskania

Rozgrzana słońcem Toskania, coś na długie, zimowe wieczory. Pięknie tam jest. Toskania, Włochy, czerwiec 2016

Zastrzyk Inspiracji

Zimowy spacer

Okres przedświąteczny to zdecydowanie jeden z moich ulubionych momentów w roku. Uwielbiam tą atmosferę, Last Christmas w radiu i oczywiście wybieranie prezentów dla najbliższych. W tym roku w zakupowym ferworze udało mi się znaleźć wolną chwilę na krótką wycieczkę do lasu. Jeśli śledzicie mojego bloga pewnie wiecie, że w okresie letnim  każdą wolną chwilę poświęcam na rowerowe wycieczki do lasu. Sezon rowerowy rozpoczynam zazwyczaj stosunkowo wcześnie, w tym roku udało mi się wyruszyć na początku lutego. Kontynuuje jazdę dopóki jest to możliwe. Kiedy jest już zdecydowanie za zimno rower zostaje w domu, a ja spaceruję. Bardzo chętnie zabieram ze sobą kilki do nordic walkingu. Taki maraton po pobliskim lesie to sama przyjemność. W tym roku natłok obowiązków nie pozwolił mi na zbyt częste spacery, jednak dziś udało mi się wyrwać na krótki wypad do lasu, do którego tak naprawdę zmobilizował mnie padający śnieg. Uwielbiam zimę, zapach lasu i niesamowitą naturę. Ośnieżone drzewa zawsze wyglądają nieziemsko. Podczas dzisiejszej wyprawy udało mi się zrobić kilka zdjęć. Chętnie zostałabym na dłużej, jednak przedświąteczne obowiązki zmusiły mnie do powrotu. Mam nadzieję, że Wy również znajdziecie czas na chwilę przyjemności. To relaks na najwyższym poziomie.  Artykuł Zimowy spacer pochodzi z serwisu zastrzykinspiracji.pl.

qbk blog … photoblog

#WolneMedia

Pod Sejm dotarłem kilka godzin po właściwej demonstracji więc dużo już się nie działo. Ale ludzie nadal stoją, grzeją się przy koksownikach i pijąc herbatę. Sejm jest otoczony zmarzniętą policją. A ludzie nie wyglądają na to żeby gdzieś się wybierali. #WolneMedia Warszawa, Sejm, 18 grudnia 2016