Marmolada, Chleb i Kawa w Gdańsku

SISTERS92

Marmolada, Chleb i Kawa w Gdańsku

Nowy numer Taternika – a w nim moja relacja z Zakopanego!

Obserwatorium kultury i świata podróży

Nowy numer Taternika – a w nim moja relacja z Zakopanego!

Podróżniczo

Kościelisko – tatrzańska perełka niedaleko Zakopanego

Malownicze widoki Tatr zapierające dech w piersiach, mnóstwo wyjątkowych atrakcji na każdą porę roku, kultura góralska na wyciągnięcie ręki – to wszystko może zaoferować Kościelisko. Gdy nie przepadasz za Zakopanem oraz jego hałasem i chaosem, wtedy zaledwie kilkanaście minut jazdy samochodem dalej masz przed sobą właśnie tą podhalańską miejscowość, która skrywa w sobie wiele wspaniałych propozycji na udany urlop. Kościelisko to niewielka wieś, która liczy sobie około 4 tysięcy mieszkańców. Jej początki sięgają XVII wieku, gdy znajdowały się tutaj osady pasterskie, od których wzięły swoje nazwy dzisiejsze osiedla Kościeliska. Obecnie jest to głównie miejscowość o charakterze wypoczynkowym, która cieszy się powodzeniem przez okrągły rok. Rozbudowana baza noclegowa, w tym hotele, pensjonaty i kwatery prywatne powoduje, że każdy może znaleźć tutaj coś na swoją kieszeń. Pełna gama atrakcji na lato i na zimę Zachwycające okolice to przyczyna, dla której Kościelisko to doskonały kierunek relaksującego urlopu, ale również ci, którzy szukają dla siebie aktywnego wypoczynku, mają go tutaj na wyciągnięcie ręki. Jest w czym przebierać, zarówno w samym Kościelisku, jak i również w okolicznych miejscowościach, które także mogą pochwalić się ciekawymi atrakcjami. Kościelisko jest doskonałym punktem wypadowym na wycieczki w Tatry – jego położenie w Rowie Kościelskim i na zboczach Gubałówki to doskonały początek na wycieczki po okolicznych trasach, miedzy innymi Drogą pod Reglami, którą można dojść aż do Zakopanego. Zachwycają także takie zakątki jak Dolina Chochołowska, Staw Smreczyński, Morskie Oko i Giewont, warto wybrać się na spływ przełomem Dunajca czy przebyć Szlak Papieski. Amatorzy kąpieli powinni koniecznie odwiedzić Polanę Szymoszkowa, gdzie znajduje się duży basen termalny z pięknym widokiem na Tatry. Zimą natomiast Kościelisko zaprasza przede wszystkim amatorów białego szaleństwa. W okolicy znajdują się świetnie przygotowane stoki narciarskie i snowboardowe, w tym centrum narciarko-snowboardowe w Witowie i kompleks narciarski Szymoszkowa. Można również skorzystać z tras narciarstwa biegowego, wziąć udział w tradycyjnym kuligu, spróbować swoich sił w psim zaprzęgu lub za sterami skuterów śnieżnych. Gdzie przenocować w Kościelisku? Jeżeli chcesz zobaczyć Kościelisko, masz przed sobą wiele propozycji obiektów noclegowych. Ceny są przystępne zarówno w ciągu sezonu, jak i poza nim, dlatego można znaleźć tu atrakcyjną ofertę od razu – na urlop dla siebie, z przyjaciółmi, ukochaną osobą czy też z całą rodziną. Gdy doceniasz komfort, wybierz Pensjonat Tatry, z którego okien rozciągają się malownicze widoki na Tatry. Dla gości przygotowano tutaj przestronne pokoje urządzone w podhalańskim stylu, można zamówić wyżywienie w przystępnych cenach oraz korzystać z zabiegów rehabilitacyjnych i kosmetycznych. Dodatkowo także dla gości przyszykowano specjalne pakiety pobytowe, między innymi na święta Bożego Narodzenia i Sylwestra, które wyróżniają się niskimi cenami i zawierają nie tylko nocleg, ale też specjalne atrakcje. Z pełną ofertą Pensjonatu Tatry można zapoznać się na stronie pod adresem: http://www.pensjonattatry.pl/. Wpis sponsorowany

Travel Flashback #29

Picking the Pictures

Travel Flashback #29

Poradnik: 5 powodów, dla których warto odwiedzić Słowację

With love

Poradnik: 5 powodów, dla których warto odwiedzić Słowację

Warmińsko-Mazurskie: Tour de Jeziorak

Podróże rowerowe

Warmińsko-Mazurskie: Tour de Jeziorak

Świętokrzyska sesja poślubna

BAŁKANY WEDŁUG RUDEJ

Świętokrzyska sesja poślubna

Kurs Przewodników Beskidzkich: Podsumowanie pierwszej części szkolenia

With love

Kurs Przewodników Beskidzkich: Podsumowanie pierwszej części szkolenia

Kościół Pokoju w Świdnicy

SISTERS92

Kościół Pokoju w Świdnicy

Biegun Wschodni

Green Velo czy Green Failo? Pierwsza taka trasa rowerowa w Polsce i burza wokół niej

Artykuł Green Velo czy Green Failo? Pierwsza taka trasa rowerowa w Polsce i burza wokół niej pochodzi z serwisu Biegun Wschodni | Blog podróżniczo - turystyczny ze startem w Rzeszowie.

Migawki ze Świdnicy

SISTERS92

Migawki ze Świdnicy

Jak w bajce - Zamek Moszna

PO PROSTU MADUSIA

Jak w bajce - Zamek Moszna

         Połowa października za nami, a najtrudniejsze chwile tego miesiąca jeszcze przede mną. Nadchodzące dwa tygodnie będą niezwykle stresujące, pracowite i zamotane zdecydowanie najbardziej ze wszystkich, jakie do tej pory przeżyłam. Ale o tym ciągle jeszcze cicho sza, liczę po cichutku, że w następnej opowieści będę mogła już wszystko wyjawić, a na razie wolę nie zapeszać. ;) Żeby jednak umilić te długie chwile oczekiwania, tym razem przeniesiemy się do bajkowej scenerii, którą można zobaczyć na własne oczy w niepozornym województwie opolskim. Wracając z Biskupiej Kopy (o której była mowa ostatnio), postanowiliśmy zahaczyć o jeden z piękniejszych zamków w naszym kraju. Mimo iż tak naprawdę jest to pałac, to bardziej przyjęła się nazwa Zamek Moszna i dlatego też tej nomenklatury będę używała w całej opowieści, na którą serdecznie zapraszam. :)        Piękne wieże zamku widać już z daleka, zresztą droga jest bardzo dobrze oznakowana, więc dojazd do niego nie jest wielkim problemem. Zdecydowanie trudniej jest tam zaparkować, szczególnie w niedzielne popołudnie. Nam udało się zatrzymać tuż pod kościołem, skąd ruszyliśmy prostą aleją w kierunku zamku. Zapłaciliśmy za wejście na teren parkowo-pałacowy i ruszyliśmy na spacer wokół niego. Trzeba przyznać, że naprawdę robi niesamowite wrażenie. Przede wszystkim bardzo fajną rzeczą jest to, że można się spokojnie rozłożyć na szerokich trawnikach i po prostu odpocząć. Wiele osób tak robiło i myśmy też przysiedli na kilka chwil w cieniu drzewa, aby nasycić się widokiem.            Do zamku przyciąga niezliczone tłumy turystów przede wszystkim jego niesamowita architektura, ale duże wrażenie robi także ponad dwustuhektarowy park. Jego najpiękniejszą częścią jest zdecydowanie aleja lipowa, leżąca w głównej osi kompozycyjnej parku pałacowego. Z jednej strony znajduje się bryła zamku, zaś na drugim końcu cmentarz rodzinny von Tiele-Winckler - dawnych właścicieli obiektu. Obecnie pozostało w niej 29 lip (z początkowych 110), które liczą około 250 lat. Muszę przyznać, że spacer taką aleją tego dnia był bardzo dobrym pomysłem, zdecydowanie chłodniej i przewiewniej tam było niż na otwartej przestrzeni przed zamkiem.           Jednak to nie lipy były największą atrakcją tej części terenu pałacowego. Zdecydowanie większą uwagę skupiały na sobie kaczki, pływające w niezwykle zielonej wodzie, okalającej całą aleję. Nam też się bardzo podobały, szczególnie jak nurkowały i zajadały te zielone drobinki unoszące się na powierzchni wody. Dzięki kaczkom odkryliśmy małą postać przy jednym z drzew. Początkowo nie wiedzieliśmy o co chodzi, dopiero później wyczytałam na stronie zamku, że jest to część nowej atrakcji. Szkoda, że na miejscu tego nie wiedzieliśmy, fajnie byłoby zakupić taką mapkę i poznawać historię zamku za pomocą takich małych figurek. Przypomniał się się Wrocław i jego krasnale. ;)       Po spotkaniu z kaczkami skierowaliśmy się ponownie w stronę zamku. Trzeba przyznać, że jego budowniczowie mieli prawdziwą fantazję, bo naprawdę wygląda jak wyciągnięty żywcem z bajek Disneya. A biorąc pod uwagę, że swój ostateczny kształt osiągnął w 1913 roku, to jest spora szansa, że Disney się na nim wzorował. Pewnie nie, ale zawsze można sobie tak spekulować. ;) Niemniej, co by tu nie mówić, zamek prezentuje się naprawdę okazale. Ma 365 pomieszczeń i aż 99 wież, z których część od niedawna można zwiedzać. Niestety, zwiedzanie wież jest możliwe dopiero od sierpnia, a myśmy byli tam w połowie lipca, więc ta przyjemność nas ominęła. A z powodu tłumów i goniącego nas nieco czasu, musieliśmy także zrezygnować ze zwiedzania zamku wewnątrz. Ale dzięki temu mamy co najmniej dwa powody, żeby tam jeszcze kiedyś wrócić. ;)        Bajkowa architektura zamku powoduje, że sporo sesji ślubnych się tutaj odbywa, sami byliśmy świadkami dwóch. Zupełnie mnie to nie dziwi, bo nie trzeba wcale daleko jechać, żeby mieć naprawdę oryginalne fotografie w przepięknym otoczeniu. Trochę tylko współczuliśmy jednej parze, bo akurat pogoda zaczynała się psuć i ciężko było chwilami pannie młodej utrzymać suknię. ;)        Generalnie ten zamek jest dowodem na to, że w naszym kraju nie brakuje naprawdę pięknych miejsc i wcale nie trzeba daleko jeździć, żeby móc zachwycać się fantastyczną i niezwykłą architekturą. I na pewno jeszcze tu wrócimy, żeby nadrobić zaległości w zwiedzaniu go wewnątrz. No i te wieże. ;)))~~Madusia.

Ameryka we Wrocławiu

United States of America-lovers

Ameryka we Wrocławiu

Chociaż w moim prywatnym rankingu ukochanych miejsc do życia Chicago i Warszawa plasują się ex aequo na pierwszym miejscu, zaraz za nimi jest Madryt (a właściwie okolice stadionu Realu Madryt), są takie dni w roku, kiedy marzę o przeprowadzce do Wrocławia. Te dni właśnie nadeszły, bo we Wrocławiu trwa American Film Festival. I wiecie co? Jadę tam! To już szósta edycja festiwalu. Jej celem, jak każdej poprzedniej, jest „odczarowanie” amerykańskiego kina, o którym często mówi się, że jest mało ambitne, napompowane, przewidywalne… Że efekty specjalne biorą górę nad treścią, że nie ma tam miejsca na dobre dialogi i emocjonalnych bohaterów… Prawda, jak zwykle, leży pośrodku. Bo rzeczywiście, kino amerykańskie to wielkie i drogie produkcje, gwiazdy Hollywood i Oscarowa gala. Ale są też ambitne filmy z głębokim przesłaniem, doskonałe dokumenty i ciekawi artyści, którzy na czerwonym dywanie raczej się nie pojawiają. A na ich twórczość zdecydowanie warto zwrócić uwagę! – Choć w polskich kinach dominuje kino amerykańskie, są to przede wszystkim komercyjne filmy produkowane i dystrybuowane globalnie przez duże filmowe studia. Natomiast wiele dobrych i uniwersalnych, ale mniej komercyjnych filmów, w ogóle do Polski nie trafia – mówią organizatorzy American Film Festival. – Festiwal chce odkrywać dla polskiej publiczności nowe nazwiska i zjawiska w kinie amerykańskim. Nowy Jork współcześnie, Nowy Jork w latach 50., neurotyczni politycy i szalona babcia – czyli na jakie filmy się wybiorę Zacznę od „Mistress America”, filmu, którego nie mogę się doczekać. Greta Gerwig zagrała w nim główną rolę nieco zagubionej dziewczyny, poszukującej… no właśnie, czego? Czegoś nieuchwytnego i trudnego do sprecyzowania. Tego, co większość z nas określa mianem „sensu życia”. Bohaterka pełna niespożytej energii imponuje młodszej koleżance, wkraczającej dopiero w wielkomiejskie życie – i to nie byle gdzie, bo w Nowym Jorku. Ze swoim narcyzmem i brakiem życiowego celu stanowią parę millenialsów jakby stworzoną do socjologicznych badań, co nie odbiera im ani trochę uroku. Film celnie wyłapuje nowojorskie realia, gdzie standardem jest niepewna sytuacja mieszkaniowa, a do otwarcia własnej restauracji konieczne jest posiadanie małej fortuny – można przeczytać w opisie producenta. Film niby o niczym konkretnym, a jednak dotyka czułego punktu – tęsknoty każdego człowieka. Zamierzam zobaczyć też „Carol” Todda Haynesa, historię dojrzałej, zamożnej mężatki Carol Aird (w tej roli Cate Blanchett) i 20-letniej singielki Therese Belivet (Rooney Mara), które spotykają się przypadkiem i, jak to w życiu bywa, nic nie jest później takie samo. Fascynacja przeradza się w tak silne uczucie, że momentami robi się przerażająco, choć wszystko w granicach smaku. Dodam, że całośc osadzona jest w latach 50., a akcja dzieje się w Nowym Jorku. Przypomnijcie sobie eleganckie kostiumy, żakieciki, nakrycia głowy – i savoir-vivre, który dziś jest prehistorią. Chociaż „Carol” jest ekranizacją książki poruszającej wątki homoseksualne i feministyczne, na ekranie całość prezentuje się bardziej uniwersalnie. I szykownie! Może zabrzmi to banalnie, ale coś czuję, że na ten film mogłabym pójść nawet wyłącznie ze względu na kostiumy… Kolejny hit (mam szczęście, że udało mi się kupić bilety!) to „Kryzys to nasz pomysł”, o lekko neurotycznej i samotnej specjalistce od strategii kampanii politycznych (gra ją Sandra Bullock, ponoć najpiękniejsza kobieta na świecie anno domini 2014). Film będę oglądać na dzień przed wyborami parlamentarnymi w Polsce, więc tym chętniej zobaczę, jak to się robi w Ameryce. Tak, wiem, zderzenie z rzeczywistością może być bolesne. ;) Co ciekawe, główną rolę miał początkowo zagrać… George Clooney. Do Sandry Bullock nijak niepodobny. I akcent komediowy na koniec – niedzielny poranek zacznę od filmu „Grandma”. To opowieść o trzech pokoleniach kobiet: o tym, jak bardzo się od siebie różnią, i o tym, że dzielą te same bolączki, a tytułowa babcia jest tyle ciepła i urocza, co nietuzinkowa i odbiegająca od wszelkich stereotypów. The coolest festival Oczywiście ja nie jestem obiektywna, bo kocham Amerykę, więc i American Film Festival. Ale specjaliści przyznają mi rację – AFF to jeden z najciekawszych i najfajniejszych („coolest”) festiwali na świecie! Amerykański magazyn filmowy „MovieMaker” w swoim dorocznym rankingu zaliczył wrocławski American Film Festival do 25 najfajniejszych (coolest) festiwali filmowych na świecie. Obok AFF wymieniono tak uznane imprezy jak MFF w Berlinie, South by Southwest w Austin i wiele mniejszych, oryginalnych przedsięwzięć filmowych. Wyboru dokonało grono dziewięciu ekspertów, bywalców międzynarodowych festiwali, m.in.: Dan Mirvish – reżyser, producent i współtwórca Slamdance Film Festival, czy Leah Meyerhoff – reżyserka, inicjatorka powstania międzynarodowej społeczności kobiet filmowczyń „Film Fatales”.  W American Film Festival jurorzy docenili wiele zalet – od sal projekcyjnych, po „modną, młodą publiczność” i atrakcyjne otoczenie, nazywając go festiwalem, który „nie tylko prezentuje niezależne kino amerykańskie, ale także je kształtuje”. Obecność na tej prestiżowej liście to kolejny wyraz uznania środowiska filmowego dla festiwalu – możemy przeczytać w materiałach prasowych AFF.Do zobaczenia w kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu! Informacje oraz bilety znajdziecie na www.americanfilmfestival.pl.

Wieża ratuszowa w Świdnicy

SISTERS92

Wieża ratuszowa w Świdnicy

A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?

MAGNES Z PODRÓŻY

A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?

Bieszczady na liście marzeń do spełnienia były od zawsze. Chciałam zobaczyć potęgę nietkniętej natury. Chciałam maszerować połoninami i rozkoszować się widokiem lasów, nieba, zatopić wśród traw, a muzyką w moich uszach miał być dudniący wiatr. Jako że nocleg miałam w Wołosatem, na szlak prowadzący na najwyższy szczyt Bieszczad po stronie polskiej - Tarnicę (1346 m n.p.m.), miałam dosłownie pięć kroków, a stąd dalej przez Przełęcz Goprowców na Halicz (1333 m n.p.m.), Rozsypaniec (1280 m n.p.m.) i Przełęczą Bukowską powrót do Wołosatego. Trasa widokowo przepiękna, ale nogi o pomstę do nieba wołały, bo maszerowałam jakieś 20 km.Kupujemy wstęp do parku (7 zł od osoby)  i na początku dosłownie łąką maszerujemy w stronę lasu, ale już widać połoniny i Tarnicę.Szlak przez las dość długi i monotonny. Ciągle też pod górkę. W lesie spokojnie, bezwietrznie, jednak bardzo duszno. Czasami idziemy kamiennymi schodami. Widoki nie rozpieszczają oczu. Raczej trzeba pod nogi patrzeć na wystające konary.Jednak kiedy las się kończy, od razu zobaczymy piękne połoniny, królującą nad Bieszczadami Tarnicę. Przyznam szczerze, że zdjęcia "robią się same". Niesamowite kolory traw, do tego czasami surowe, granatowe niebo, a czasami mocne słońce, które wszystko rozświetla, jakby mieniło się złotem. Szlak przypomina wąską ścieżkę. Czasami trzeba wspiąć się pod górę. Gdzieniegdzie wprost "giniemy" wśród wysokich traw. Wejście na Tarnicę kamieniste. Bardzo wiało. Wiatr wprost spychał na bok! Czapka na głowę jak najbardziej przydatna, chociaż przyznaję, że pomimo porywistego wiatru było  ciepło. Na szczycie Tarnicy stoi krzyż papieski, upamiętniający zdobycie szczytu przez Jana Pawła II. Krzyż metalowy, na którym wiatr gra, a wokół rozpościera się cudowny widok na Bieszczady. Gdzie okiem sięgnąć tylko góry, góry, lasy, połoniny ...Z Tarnicy udajemy się przez Przełęcz Goprowców na Halicz. Tutaj mały odpoczynek i pchani górskim wiatrem idziemy w stronę Rozsypańca. Widoki nieziemskie! Nie dziwię się w ogóle, że mówi się, iż "w Bieszczady jedzie się tylko raz, a potem już tylko się wraca". Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego piękna, tej harmonii, barw. Natura wprost nas onieśmiela, ukazuje swoją potęgę. To świeci słońce, to za chwilę niebo robi się wprost granatowe.Wędrówka Wołosate - Tarnica - Halicz - Rozsypaniec - Wołosate wiedzie przez szlaki niebieski i czerwony, a czas przejście to około 8 godzin, więc jest to na pewno wyprawa całodzienna. Po drodze nie ma żadnych schronisk, są tylko wiaty, w których można się schronić, chwilę odpocząć, zjeść coś ze swojego prowiantu. Powrót do Wołosatego wiedzie przez las utwardzoną drogą i jest to chyba najnudniejszy i najmniej barwny widokowo punkt całej wędrówki. Jedynie uwagę przyciągają pomrukiwania (chyba)  niedźwiedzia...Po jakichś 7 km wędrówki ukazuje się w końcu upragniony znak Wołosate i napis na asfalcie prowadzącym do wsi, który genialnie podsumowuje całą wyprawę :-) Ostanie zerknięcie na prawo, na Bieszczady w pełnej krasie.Zanim jednak zmęczeni, a właściwie padnięci, wrócimy do domu, w którym mamy nocleg, wchodzimy na stary cmentarz.Wołosate to ogólnie inny świat. Kraniec Polski. Malutka wieś pośród lasów, otoczona Bieszczadami. Tam nawet niebo jest bardziej gwieździste niż gdziekolwiek indziej, powietrze czyste i świeże, a cisza zbawienna. Wołosate to świetna baza wypadowa w Bieszczady. Z osobistych przeżyć: nie wiem jak to wydedukowałam, ale stwierdziłam, że suche, ryżowe wafle plus parę parówek na całodzienną wędrówkę w górach wystarczą! Składam sobie samej gratulację, co najmniej dyplom dietetyka powinnam zgarnąć, bo kiedy widziałam jak pod wiatą rozkładali bułki, ciepłą herbatę, banany i czekoladę, byłam gotowa na to wszystko się rzucić niczym hiena. Siedziałam więc z boku i zbierałam te okruszki z wafli, co by nic mi wiatr nie porwał. Nie idźcie moją drogą dietetycznego rozumowania i zaopatrzcie się przyzwoicie. Więc kiedy tak szłam i szłam, widząc oczyma wyobraźni przed sobą same hamburgery, to nawet mi te pomruki gdzieś tam w leśnej gęstwinie niestraszne były. Szczerze chyba bym zagryzła tego niedźwiedzia, czy co to tam tak mruczało. Chyba sam diabeł się z mojej głupoty śmiał. I z ręką na sercu i żołądku przyznaję, że zupka chińska nigdy w życiu mi tak nie smakowała, jak wtedy po powrocie do domu w Wołosatym :-) Podstawowe wyposażenie to oprócz prowiantu, wygodne buty przeznaczone do wędrówek górskich i najlepiej usztywniane w kostce, bo podczas wędrówki np. na Tarnicę po wystających skałach bardzo łatwo o skręcenie nogi oraz czapka, nieprzemakalna bluza, apteczka oraz latarka, która może się przydać, jeśli schodzimy po zmroku i dla tych, którzy np. po zejściu ze szlaku resztę trasy kontynuują drogą asfaltową koniecznie jakiś odblask.Bieszczady to przepiękne góry. To miejsce, gdzie człowiek czuje się malutki w stosunku do potęgi natury. To miejsce, gdzie odbierasz każdy zmysł bardziej i jesteś w stanie wystawić siebie na próbę możliwości. Bieszczadzkie szlaki są magiczne. Tam oddycha się pełną piersią.

Recenzja: ibis Budget Katowice Centrum

wszedobylscy

Recenzja: ibis Budget Katowice Centrum

Hotele sieci ibis Budget oferują niskobudżetowe, acz komfortowe noclegi w przystępnej cenie. Podczas naszej rodzinnej podróży skorzystałyśmy z promocyjnej oferty i spędziłyśmy dwie noce w hotelu ibis Budget Katowice Centrum. Rezerwacji noclegów dokonałyśmy na stronie Accorhotels z około miesięcznym wyprzedzeniem, za jedną noc w pokoju dwuosobowym zapłaciłyśmy 39 PLN. Za dodatkową opłatą (21 PLN) wykupiłyśmy również śniadanie – jest to cena dla osoby dorosłej, śniadanie dla małego dziecka jest bezpłatne. Hotel ibis Budget Katowice Centrum położony jest w pobliżu Strefy Kultury, w bliskiej odległości od Spodka. Ze stacji kolejowej do hotelu docieramy bez problemu na piechotę. Zameldowanie przebiegło szybko i sprawnie, w recepcji otrzymujemy kod dostępu do bezprzewodowego Internetu i windą udajemy się do naszego pokoju na trzecim piętrze. Pokój urządzony jest skromnie, ale jak dla nas całkiem wygodnie – do naszej dyspozycji mamy podwójne łóżko (jak się okazuje następnego ranka z bardzo wygodnym materacem) z niewielkimi stolikami nocnymi, biurko z krzesłami do pracy, telewizor. Brakuje nam jedynie jakiejkolwiek półki, o szafie już nie wspominając, żeby rozłożyć ubrania. Moje zdziwienie wzbudza położona tuż obok łóżka kabina prysznicowa oraz umywalka, choć w przypadku podróży z małym dzieckiem jest to całkiem wygodne rozwiązanie, bo dzięki temu mogę kontrolować dziecko podczas kąpieli. W osobnym pomieszczeniu znajduje się jedynie toaleta. Do dyspozycji gości w pokoju są ręczniki, natomiast za zestaw kosmetyczny, dodatkowe ręczniki czy zmianę pościeli musimy dodatkowo zapłacić. Przy recepcji hotelu znajduje się niewielki kącik dla dzieci z kilkoma zabawkami oraz fotele dla gości. W hotelu nie działa na stałe restauracja (tylko rano przy śniadaniu), ustawione zostały natomiast automaty, w których możemy zakupić przekąski, napoje, kawę czy herbatę. W recepcji możemy kupić również alkohol (dostępne różne rodzaje piwa). Śniadanie podawane jest w formie bufetu i jest raczej skromne – do wyboru mamy pieczywo, ser, wędlinę, dżem, jogurt, płatki śniadaniowe oraz hot-dogi. Na poranny posiłek w hotelu zdecydowałam się głównie ze względu na brak czasu, żeby rano szukać z dzieckiem miejsca na zjedzenie śniadania. Hotele sieci ibis Budget można polecić osobom, które podróżują niskobudżetowo oraz potrzebują noclegu na krótki okres czasu. Świetnie sprawdzi się też na niedługą rodzinną podróż. Przeczytaj równieżRecenzja: Radisson Blu Scandinavia w AarhusRecenzja: Hotel Legoland w BillundRecenzja: Pensjonat Wojciech we WładysławowieRecenzja: Radisson Blu Centrum w Warszawie Post Recenzja: ibis Budget Katowice Centrum pojawił się poraz pierwszy w Wszędobylscy.

Suwalszczyzna: ten dzień, który nie wyszedł

Zależna w podróży

Suwalszczyzna: ten dzień, który nie wyszedł

The Prettiest Travel Spot in Herzegovina

Picking the Pictures

The Prettiest Travel Spot in Herzegovina

Herzegovina is a visual addict paradise. You might be surprised, but I believe that BiH is one of the most photogenic countries I’ve ever been to. Some people will only see war scars in Sarajevo. Others will focus on an unfavorable economical situation all over the country. While you shouldn’t ignore these issues, the beauty is what you should seek on your travels in Bosnia and Herzegovina.Are you taking notes already? Great, I have something for you to write down. Pay tiny Bosnian towns a visit. Sarajevo and Mostar are perfect, but the country has much more to offer. Here is a visual proof of what I just said. It’s Počitejl, my personal favorite in Herzegovina, located just 30 kilometres outside Mostar. Some people say Mostar is place to go on a day trip to Sarajevo. These people are wrong. Seriously, just stay in Herzegovina for several nights and don’t be sorry. I don’t think I need to say more. Just look at it and admire the perfection of its Ottoman style architecture, beautifully composed narrow streets, and, last but not least, scenic landscape in the background.Thank you for taking this photo tour with me! Which image was your favorite?

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 3 - Drakula i Transfăgărășan... podobno

dwa kółka i spółka

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 3 - Drakula i Transfăgărășan... podobno

foto: motoszkola.pl12 września 2015 - sobotaBrr... trzeba wstawać. Dalej jest chłodno, wilgotno i w ogóle nic nie zachęca, żeby wyjść spod kołdry. Trzeba się jednak zwlec na śniadanie. Ubieram się w lekko wilgotne cywilne ciuchy - to, co wczoraj było jeszcze względnie suche przez noc naciągnęło wilgoci z tego, co było totalnie mokre. Na korytarzu jest jeszcze zimniej, więc szybko przemykam do sali gdzie mamy śniadanie. Ładuję trochę białka na talerz, łapię średnio ciepłą kawę i niczym room service (rum serwis?) dostarczam komu tam nie chciało się wstać. Wracam, ładuję kolejną porcję, tym razem na swój talerz. Ser wygląda smakowicie, ale okazuje się cholernie słony, więc nie dojadam. Rafał ma przemowę, lekko przerywaną przez Panią Gospodynię. W telewizorni leci prognoza pogody - jest fajnie, ale nie tam, gdzie my jesteśmy. Ustalamy plan, dojadamy śniadanie, staramy się jakoś poprawić grupowe morale, bo lekko nie jest.Czas zbiórki. Grupowa fotka, pojedynczy zjazd z posesji (tym razem szuterek w dół, zakończony błotkiem) - w moim przypadku całkowicie bezbolesny, więc może z moimi umiejętnościami nie jest tak kiepsko jak myślę, że jest) i jedziemy pod zamek Drakuli.Nie ma tu żadnego sensownego parkingu, więc każdy parkuje jak potrafi, żeby w miarę nie przeszkadzać i nie łamać przepisów. Ustalamy, że za godzinę ruszamy dalej. Okazuje się, że wejście na zamek kosztuje 30 lokalnych papierów, więc wyłazu ze mnie centuś i tym razem zamku nie zwiedzam - za mało czasu, zęby dobrze spożytkować te trzy dychy. Nie jestem jedyną, która podjęła taką decyzję, więc jest z kim posiedzieć w knajpie przy kawce/coli/ciastku. Przy okazji majstruję z interkomami Piotrka i moim, żeby określić, gdzie jest problem - czy z moim mikrofonem, czy z jego słuchawkami, czy jeszcze z czymś innym. Próbuję sparować zestawy z jakimiś innymi do testów, ale się to nie udaje.Niektórym udaje się za to co nieco pozwiedzać.Czas nagli, ruszamy w dalszą drogę. Cześć trasy pokrywa się z tym, co robiliśmy wczoraj po ciemku. Masakra, dopiero teraz widać, jacy wczoraj byliśmy "dzielni". Czasami może lepiej nie widzieć po czym się jedzie, to jest łatwiej, bo nie ma strachu.Zatrzymujemy się w Campalung. Okazuje się, że Darek ma error z łańcuchem i utknął gdzieś na trasie. Poczekamy na niego na stacji benzynowej. Tam z kolei meldują się Szwagry - Tomek ma error z elektryką w swoim motku i potrzebna będzie operacja cięcia kabli i łączenia ich na nowo. Ja podejmuję kolejną próbę z interkomami. udaje się je połączyć z kolejnym zestawem, Michała. Już wiem, ja słyszę, mnie nie słychać. Ale za to mimo, ze tylko ja sparowałam swój zestaw z Michałowym, to słyszę rozmowy jego i Piotrka. Wynalazek ;)Po jakimś czasie ruszamy w dalszą trasę. W Curtea de Arges odbijamy na Drogę Transfogaraską. Na początku drogi spotykamy Motoszkołową ekipę i robimy sobie wspólną fotkę.foto: motoszkola.plI jedziemy dalej. Mam nieodparte skojarzenia z Bhutanem - zielono, wilgoć, zakręty - jest malowniczo. Można zapomnieć się w jeździe. Ale trzeba uważać, bo za każdym zakrętem może być ta chwila otrzeźwienia. Wieeelkie stado owiec. I trzeba nagle hamować.Pogoda jest w miarę dobra. Chłoniemy winkle, choć dla mnie jest ciut za wolno. Trzymam się w ryzach, żeby nie wyprzedzać, bo w końcu jedziemy w grupie.Dojeżdżamy w koeljne miejsce, gdzie cykam kilka fotek.I czas ruszyć dalej. Niestety widoczność się pogarsza. A po drugiej stronie przełęczy jest całkowite mleko. Nie widać absolutnie nic, poza zarysem przedniego koła. Wraz z widocznością spada temperatura i entuzjazm, a wzrasta wilgotność i frustracja. Nie tak to miało wyglądać!W dolinie znowu jest nieco lepiej. Próbujemy znaleźć jakieś miejsce gdzie można zjeść i zapłacić kartą. Bezskutecznie. Jeździmy od miejsca do miejsca. Po drodze Ola gubi przeciwdeszczówkę spod siatki na tylnej części kanapy, ale od czego jest grupa - dowożą prowadzącej zgubę.W końcu udaje się znaleźć odpowiednią knajpę. Obiad też jest niczego sobie, a wesoły kelner tylko poprawia ogólne wrażenie. Zmieniam mikrofon w interkomie (tak, akurat miałam zapasowy ze sobą ;)) i znowu z Piotrkiem się słyszymy. Super!Zrywamy się z postoju ciut wcześniej, żeby w miarę sprawnie dotrzeć do Hotelu w Cluj Napoka. Przed nami kawał drogi. Niestety po jakimś czasie natrafiamy na błyskające światełka. To specjalne pojazdy eskortujące nadgabarytową ciężarówkę przewożącą wielkie nie-wiadomo-co. Nie da się ich wyprzedzić, mimo, zę podejmujemy taką próbę w jednym miasteczku - bocznymi dróżkami chcemy wyjechać przed nimi, ale... brakuje nam dosłownie 10 sekund. Piotrek się wciska gdzieś w kolumnę pojazdów, ale strąbiony odpuszcza i czeka na mnie. Na szczęście jadą dość żwawo, więc nawet się bardzo nie wleczemy. Jedziemy tak do momentu, aż pojazdy nie zjeżdżają na bok. Wtedy możemy pojechać trochę szybciej.  Choć i tak nie za szybko - moje beznadziejne światła nie pozwalają na właściwą ocenę przebiegu drogi. Po prostu jej nie widzę i boję się, bo nie ufam w to, że w razie czego zareaguję wystarczająco szybko i przede wszystkim prawidłowo.Do Cluj-Napoka dojeżdżamy około 22:00. Zmęczeni, ale "cali". Jeszcze tylko wieczorne piffko i narada co do jutra i dalszej trasy w podgrupie "Czarno-Górskiej" ;) No dobra, jeszcze jedno piffko,.. Igor fajnie opowiada o zależnościach rosyjsko-ukraińskich; gdzieś w tle przewija się jakiś smutek, że jeśli chodzi o Rumunię, to w zasadzie "byłoby na tyle" i trzeba się rozstać z częścią ekipy...Przejechane: 439 km

Rynek w Świdnicy

SISTERS92

Rynek w Świdnicy

Zależna w podróży

Ratunku! Koniec lata!

Dwa tygodnie temu wróciłam z Kazachstanu. I mimo że z rozkoszą rzuciłam się z kieliszkiem wina do wanny, a potem wtuliłam się w ukochaną poduszkę, to jednak coś mnie niepokoiło. Coś bolało, coś nie dawało spać. Nie będę udawać, że nie wiedziałam, o co chodzi. Wiedziałam aż za dobrze! Nie...

Bez szpilek pod Giewontem

EWCYNA

Bez szpilek pod Giewontem

Optimus Crux

Dobas

Optimus Crux

Gdzie warto zjeść w Toruniu

Kulinarny Blog

Gdzie warto zjeść w Toruniu

Jakiś czas temu, korzystając  z dobrej pogody postanowiliśmy wybrać się z Madzia na całodzienną wycieczkę do Torunia. Trasa z Warszawy do Torunia zajmuje tylko 2,5 godziny i cały czas jedziemy autostradą :) Toruń oprócz tego, że kojarzy się przede wszystkim z piernikami i Mikołajem Kopernikiem, to kryje w sobie także inne ciekawe miejsca, które warto odwiedzić. Wizytę powinniśmy zacząć od spaceru po Starówce, gdzie na Rynku Staromiejski zobaczymy Ratusz Staromiejski. Następnie warto wybrać się pod pomnik Mikołaja Kopernika oraz Flisaka oraz przejść się uliczkami starówki podziwiając stare kamienice. Ciekawymi miejscem wartym zobaczenia jest także Planetarium, a także nie może odmówić sobie spaceru po bulwarach Wiślanych :) Ale Toruń to nie tylko zabytki, to także fajne knajpki, w których warto usiąść i zjeść pyszne jedzenie :) Przed wizytą w Toruniu postanowiliśmy poczytać trochę na temat tego, gdzie i co zjemy…. po mimo polecanych przez wiele osób restauracji z pieczonymi pierogami, my postanowiliśmy sprawdzić potrawy w restauracji Manekin. Postanowiliśmy spróbować: krem z borowików podany w chlebie – zupa była pyszna, gęsta i bardzo sycąca. Myślę, że jest to obowiązkowa pozycja w tej restauracji. naleśnika z kebabem, kapustą, ogórkiem i cebulą, podanym z dwoma pysznymi sosami – 1000 wysp oraz czosnkowym. Warto z tego miejsca wspomnieć, że takim zestawem najedzą się dwie osoby i nie zrujnuje on naszego domowego budżetu :) Po takim obiedzie warto wybrać się na deser na pyszne lody do lodziarni Lenkiewicz. Gorąco polecam Wam wizytę w Toruniu :) Post Gdzie warto zjeść w Toruniu pojawił się poraz pierwszy w Kulinarny Blog - wiesz jak gotować!.

Zastrzyk Inspiracji

Gdańsk

Jednodniowa wycieczka do Gdańska? Czemu nie! Chwila wytchnienia na plaży, a potem spacer po urokliwej starówce. Łącznie z dojazdem to wszystko można wykonać w jeden dzień! Zapraszam na szaloną podróż do Gdańska!

Gdzie wyjechać

Oaza spokoju w zatłoczonym Szanghaju. Ogród Yu Yuan

Oaza spokoju w zatłoczonym Szanghaju. Ogród Yu Yuan Po kilku dniach – najpierw w bardzo zatłoczonym Pekinie (i to na dodatek w momencie, kiedy obchodzono tu święto narodowe), a potem w jeszcze większym przecież od stolicy Szanghaju, mieliśmy ochotę na trochę spokoju i wytchnienia. Naszym celem był Ogród (a właściwie ogrody) Yu Yuan. Celowo wstaliśmy bardzo wcześnie rano. Sęk w tym, że aby się […]

Republika Podróży

Biały Słoń

// // // ]]> Republika Podróży na łamach Witaj w Podróży. Tym razem przeczytacie o Białych Słoniach - mitycznych zwierzętach zamieszkujących Azję. Zachęcamy do lektury! Nasz tekst pt. „Biały Słoń” w najnowszym numerze Witaj w Podróży. Mogłoby się wydawać, że biały słoń to zwierzę magiczne – istniejące tylko w egzotycznej mitologii Wschodu. Według jednej z legend miał się przyczynić do poczę- cia samego Buddy. W opowieści był zapewne jedynie symbolem, uosobieniem pewnych cech, jednak ludzie nadali mu bezpośredni, fizyczny wy- miar. Biały słoń stał się legitymizacją władzy ziemskiej – dzięki niemu przyjmowała ona boski wymiar. Posiadanie białego słonia przez władcę było potwierdzeniem jego ziemskiego panowania. Miało przynosić mu szczęście i prestiż. Im więcej takich słoni, tym poziom błogosławieństwa oczywiście miał być wyższy. I tak oto słonie, które miały okazję urodzić się jako albinosy w lasach Azji Południowej oraz Południowo-Wschodniej, nie cieszyły się zbyt długim przebywaniem na wolności. Każdy napotkany osobnik był błyskawicznie chwytany i odsyłany z niezbędnym ceremoniałem do stolicy, w której trafiał pod opiekę władcy. Zazwyczaj dla samego zwierzęcia oznaczało to życie w luksusie: prywatne komnaty, karmienie smakołykami oraz dożywotnie zwolnienie z pracy. W końcu było się uosobieniem niebios, a taka pozycja zobowiązuje. We współczesnym świecie białym słoniom nie wiedzie się już niestety tak dobrze. Junta wojskowa, która w 1988 r. przejęła władzę w Birmie, przemianowując ją na Mjanmę, chcąc bezwzględnie potwierdzić swoje prawo do rządzenia krajem, postanowiła m.in. sięgnąć do dawnych tradycji. W okresie swych rządów udało jej się odnaleźć i schwytać kilka słoni albinosów. Przetrzymywane są one w dwóch miastach – dawnej stolicy Rangun, oraz obecnej – Naypyidaw. Niestety i w jednym, i w drugim przypadku białe słonie nie mogą cieszyć się luksusami i wygodami swoich historycznych poprzedników. Są przetrzymywane w niewoli, w bardzo ciężkich warunkach: na małych powierzchniach, przykute łańcuchami i wystawione na widok publiczny. Wrażenie, jakie sprawiają, jest zdecydowanie przygnebiające i smutne. ••• Niestety, można też powiedzieć, że jako symbol wciąż pełnią swoją rolę. Ich zniewolenie legitymizuje władzę, przez którą są traktowane podobnie jak kraj, którym tam władza rządzi.  Polecamy również: // Zobacz takżeTaunggyi Balloon FestivalSpustoszenie. Nieopowiedziana historia o katastrofie i dyktaturze wojskowej w Birmie.Sri Pada – Najświętsze miejsce świataObrazki z KatmanduOptyka z Transsibu czyli… Republika Podróży w magazynie WITAJ W PODRÓŻY!Blogi z Drogi czyli… Republika Podróży w magazynie KONTYNENTY!Teotihuacan – Miasto Bogów.Go Slow czyli… Republika Podróży w magazynie WITAJ W PODRÓŻY!Festiwalu Kultur i Podróży „Ciekawi świata”

Hostel Balkan Han Sarajevo – the most colorful hostel in the Balkans

Picking the Pictures

Hostel Balkan Han Sarajevo – the most colorful hostel in the Balkans

My stay in Bosnia started in Sarajevo. I planned to spend 4 nights in the Bosnian capital. It took me few hours to know that it won’t be enough, so I returned to the city for two extra days after exploring Herzegovina. It felt good to be there again. It felt even better after I arrived to my hostel and a temporary home for 2 nights. Let me introduce you to the awesome Hostel BALKAN HAN Sarajevo, the most colorful backpackers’ hostel I’ve ever seen. The LocationBALKAN HAN is located on Dalmatinska Street in the city center, two minutes from the pedestrian Ferhdija Street and 20 second from the busy Titova Street. This is where you need to be while exploring Sarajevo. The place is very central and very peaceful at the same time, which is a delightful combination.  Inside the HostelI don’t really know who you are, but I promise you that you will love the design of this hostel. It’s as colorful as rainbow, stylish and spacious. Even shared bathrooms are a piece of art. I mean just look at it. The person behind the concept is the owner’s daughter. I’ve never met her, but I’m pretty sure we could have been good friends. The hostel offers spacious private and dorm rooms. Dorms are equipped with both single and double beds. Besides, there is a laid-back common area, a vibrant bar and party zone and a peaceful little garden, a perfect place to be during warm September evenings (that’s when I stayed there, I guess it’s just about perfect for most of the year though). Trees and hammock in the center are exactly what one needs after a long day of wandering around multicultural Sarajevo.There is also a computer corner for travelers who left their own devices at home. Wifi is available on both floors and it’s very fast indeed. Obviously, I had to work during my stay, so reliable internet was crucial for me. It’s smooth, trust me. The StaffI’m sure you will experience that legendary Balkan hospitality if you decide to make BALKAN HAN your Sarajevo base. The owner, Unkas is extremely friendly, sociable and truly devoted to his guests. He started the hostel 3 years ago after a long career in event management. He told me that he had no idea about hospitality business when he started. He only had a dream to create a meeting space for travelers. He started his hostel in just one flat that he owned. Then he bought another one on the upper floor to make it bigger. He can host around 50 people today. He renovated the interior by himself. The person behind the rainbow colored design was his daughter who helped him to create a certain creative vibe in the place. Unkas is not only an owner, but also a father of the place. You will feel it when you go there. All the members of the team are competent and joyful. I’m sure they will make your stay nicer. ActivitiesThe hostel offers a very thorough day tour of Sarajevo, mostly focused on the multicultural history of the city and the war scars. It will also take you to the interesting monuments that are a bit tricky to access by public transport like for instance the Tunnel of Hope or the abandoned bobsleigh track and other remnants of the 1984 Winter Olympic Games. If you feel a bit time-strapped, but you would like to see as much of Sarajevo as you can in a short time, this is an option for you. If you are interested in organized day tours to explore more of Bosnia, the hostel can organize them for you. They offer trips to Travnik, Mostar, Visoko Pyramids, Srebrenica and other places. You only have to find enough people to go with you. If you have limited time in Bosnia or if you prefer someone to get the logistics done for you, this is a perfect option. It’s actually quite affordable, too. BALKAN HAN is a perfect base to explore Sarajevo. It’s centrally located, run by extremely hospitable and knowledgeable people, it’s neat and extremely clean, it has all the necessary facilities and the design is totally cool. Try it out, stay there while traveling in the Balkans.Check out BALKAN HAN’s websiteLike BALKAN HAN on FacebookI’ve partnered with Hostel BALKAN HAN Sarajevo on my trip to Sarajevo. As always, all opinions are mine. 

ATE-TRIPS

Widelcem po śląskim

Nieodłącznym elementem poznawania danego kraju, regionu czy miejsca jest poznanie jego kuchni. Warto zasmakować, pokosztować, popróbować co oferują nam kucharze, bo McDonald, KFC itp wszędzie jest takie same, ale autentyczna kuchnia danego regionu może różnić się i to bardzo. Tą różnorodność kulinarną, dobrze mieliśmy okazje poznać podróżując po województwie śląskim, które nie tylko stoi

Zielone wzgórza nad Soliną :)

PO PROSTU MADUSIA

Zielone wzgórza nad Soliną :)

       I mamy jesień. Pogoda zmienna jak w kalejdoskopie, już zaczyna odbijać się na moim zdrowiu. Dodatkowo tegoroczny październik jest niejako miesiącem przejściowym i do tego pełnym zmian, także zapowiada się naprawdę bardzo intensywnie. A pod względem blogowania zdecydowanie ciekawiej zapowiada się jednak listopad, bowiem za miesiąc o tej porze będziemy się pakować, żeby wyruszyć w kolejną wspólną podróż. Na szczegóły jeszcze przyjdzie czas (chociaż praktycznie cały wyjazd zaplanowaliśmy w dwa dni od momentu zakupu biletów), a na razie zainspirowana komentarzem pod poprzednią opowieścią, zapraszam Was wszystkich nad piękną Solinę. Będzie to nieco wspominkowa notka, bowiem żeglowałam tam cztery i pięć lat temu ze znajomymi ze studiów, a w tym roku wpadliśmy z Tomaszem nad nią, żeby przejść się po zaporze. ;)         Pierwszy raz pojechaliśmy żeglować po Solinie na przełomie czerwca i lipca napędzeni wiosennym pobytem na Mazurach. Ekipa była niewielka, raptem w piątkę pojechaliśmy, ale i tak klimat był niepowtarzalny. Mieliśmy swoją małą zatoczkę w Polańczyku, gdzie wieczorami oglądaliśmy w uroczych knajpkach MŚ w piłce nożnej w RPA. Nie miałam wtedy zbyt wielkiego pojęcia o żeglowaniu, więc na zbyt wiele się nie przydawałam, najczęściej robiłam właśnie zdjęcia okolicy. A że nad Soliną są one niezwykle malownicze, toteż fotografii stamtąd przywiozłam sporo. Zresztą, zawsze wychodziłam z założenia, że są one przepiękną pamiątkę i nie rozstawałam się z aparatem prawie nigdy. ;)        Wielkość tego zbiornika nie jest szczególnie duża, bowiem ma on 22 km², dlatego nie jest wielką sztuką jego przepłynięcie. Raz się zapuściliśmy dalej i nie nocowaliśmy w Polańczyku, tylko przy jakimś drewnianym, dość mocno rozpadającym się pomoście. Pomimo niedogodności, było to zdecydowanie szalenie urokliwe miejsce, gdzie słońce zachodziło absolutnie przepięknie. Do tego cisza i spokój, gdyż Solina jest strefą ciszy i nie można się po niej poruszać na pojazdach silnikowych (wyjątkiem są oczywiście służby ratunkowe). Jest to ogromne różnica w porównaniu z Mazurami, gdzie w sezonie hałas jest chwilami niemożliwy do wytrzymania.         Podczas tego pierwszego pobytu podpłynęliśmy także do samej zapory (na tyle na ile jest to oczywiście możliwe), aby zacumować przy brzegu i przejść się po niej i po okolicznych miejscówkach. Akurat miało to miejsce dość późnym popołudniem, także tłoku zbyt wielkiego nie było. Za to widoki były nieziemskie, dodatkowo zachodzące słońca zgotowało nam niesamowity spektakl.          Za drugim razem, rok później, przyjechaliśmy do Polańczyka większą ekipą i pływaliśmy na dwie łódki. Zabawy było mnóstwo, środek lipca, idealna pogoda i szalenie pozytywnie zakręceni ludzie. Czego można chcieć więcej. I nawet nie nudziło nam się pływanie po własnych śladach - wprost przeciwnie, było to nawet przyjemne. :)       Tym razem nieco więcej się ruszaliśmy, płynąc m.in. do Teleśnicy na przepyszny obiad (bo ile można jeść jedzenie z puszki ;p), gdzie w ramach przerwy od pływania graliśmy w siatkówkę w meczu międzyłódkowym. Chociaż muszę przyznać, że jednak nad Soliną niezbyt mocno rozwinięta jest infrastruktura żeglarska, ale ma to także swój urok. Raz mieliśmy niezłą przygodę, bo nie udało nam się przed zmierzchem dopłynąć z powrotem do Polańczyka, a dodatkowo część ekipy miała problemy żołądkowe (podejrzewaliśmy nawet jakieś zbiorowe zatrucie) i byliśmy zmuszeni przybić do wyspy, na której znajduje się baza WOPRu. Na szczęście przyjaźni ratownicy pozwolili nas zostać na tą jedną noc bez większych problemów. ;)         Podczas tego wyjazdu dopłynęliśmy do najpiękniejszej zatoczki, jaką spotkałam na całej Solinie. Tutaj także dopadło nas zachodzące słońce, które po raz kolejny przygotowało nam przepiękne widowisko. Nie tylko nad morzem czy na Mazurach zachody mają swój urok - te nad Soliną w niczym im nie ustępują. A nawet są jeszcze piękniejsze, bowiem tutaj praktycznie nic nie zakłóca odgłosów natury. :)          Zawsze żałowałam, że nigdy więcej nie zdarzyło mi się tam żeglować, bo to naprawdę jest idealny sposób na odpoczynek. Można się tam wyciszyć, zrelaksować i zapomnieć o całym świecie. Dodatkowym plusem jest fakt, że Solina nie jest jeszcze tak skomercjalizowana i naprawdę można znaleźć miejsca, w których czas się zatrzymał (a przynajmniej tak było kilka lat temu). Do tego, jest to czyste jezioro i można w nim spokojnie popływać. Tak też umilaliśmy sobie żeglowanie, skacząc z płynącej łódki do wody i później płynąc za nią. Sama także tak robiłam, przynajmniej do momentu, gdy kolega się mnie zapytał, czy zdaję sobie sprawę, że pode mną jest kilkadziesiąt metrów do dna. Wtedy się nieco zestresowałam i już za bardzo nie chciałam sama pływać, wolałam asekurować się kołem ratunkowym. ;) Także i tutaj zdarzały się momenty, gdy sterowałam łódką, chociaż w moim przypadku nierozróżnianie prawej strony od lewej sprawiało, że stawało się to dość problematyczne. Na szczęście, tłoku na wodzie nie było i nikt nie zwracał uwagi na moje chwilami gwałtowne ruchy. ;)           Ostatni raz nad Soliną byłam z Tomaszem w lipcu, gdy pojechaliśmy w Bieszczady. Po wschodzie słońca na Połoninie Caryńskiej mieliśmy kilka godzin wolnego czasu, zanim mogliśmy się zameldować w pokoju. Postanowiliśmy ten czas wykorzystać w sposób twórczy i pojechaliśmy bardzo zmęczeni do Soliny, żeby przejść się po zaporze. Nieprzespana noc dawała nam już mocno w kość, dojazd także (bo to prawie godzina w jedną stronę po naprawdę krętych drogach), a okazało się, że nie mamy nawet cienia szansy na relaks. Tłum na zaporze i drodze do niej prowadzącej był ogromny. Większość ludzi okupowała alejkę z przeróżnymi budkami i straganami z pamiątkami. My postanowiliśmy sobie kupić zakręconego ziemniaka, ale zajęło nam to kwadrans z brzęczącymi nad uchem turystami mówiącymi w bardzo dziwnym języku. ;)         Spacer po zaporze i jej okolicach zajął nam jakąś godzinę, gdyż warunki były wybitnie niesprzyjające. Na małym skrawku plaży, gdzie obowiązywał co prawda zakaz pływania, ale nikt nic sobie z niego nie robił, panował niesamowity harmider. Sporo ludzi i głośna muzyka w najgorszym stylu umcyk-umcyk-upa-upa sprawiały, że nawet nie mieliśmy ochoty nigdzie przysiąść na moment. Inna sprawa, że i tak nie bardzo było gdzie. ;) Przespacerowaliśmy się jedynie kawałek i szybkim tempem wróciliśmy z powrotem do samochodu.        Generalnie zdecydowanie bardziej podobało mi się żeglowanie po Solinie niż samo chodzenie po zaporze. Ten pierwszy sposób spędzania czasu jest o wiele odprężający i pozwala się naprawdę zrelaksować. I o wiele przyjemniej jest też w samym Polańczyku niż w Solinie - mimo iż oba miejsca bywają zatłoczone, to w tym pierwszym nie ma takiego jarmarcznego klimatu. Dużym plusem jest także to, że można w Polańczyku trafić na miejsca, gdzie przepysznie można zjeść - polecam zwłaszcza placek po bieszczadzku, którego zawsze zjadam, gdy tylko udaje mi się znaleźć w tamtych okolicach. A i Jezioro Solińskie z tego miejsca o wiele bardziej mi się podoba. ~~Madusia.