MAGNES Z PODRÓŻY
Dominikana poza hotelem, czyli jedziemy do Higuey!
Kto mnie zna, to wie, że plaża plażą, palmy palmami, ale nie wytrzymam za długo za murami hotelu i po prostu muszę zobaczyć dany kraj od środka, na co dzień, pobyć chociaż trochę z mieszkańcami. I tak w upalny dzień, pod palmami zaświtał mi pomysł - jedziemy do Higuey! Kojarzycie oczy Kota w butach ze Shreka? Mniej więcej takiej wielkości oczy zrobiła rezydentka na wieść o moim pomyśle. Już miasto jak miasto, ale ja tam chciałam jechać autobusem, nie taxi. Patrzyła na mnie, jakbym chciała co najmniej do Portoryko wpław płynąć. Ale dokonałam tego wyczynu. Zajechałam, dotarłam, byłam, zobaczyłam, zwyciężyłam! Gorąco jak diabli. Normalnie pot leje się litrami. Idziemy ulicą w tym skwarze, co chwilka zaczepiani przez chłopaków na motorach chętnych do podwózki, ale nie korzystamy, bo plan zakładał podejście do autostrady i złapanie autobusu do Higuey. Od drugiego rezydenta (nie patrzył na nas jak na wariatów) dowiedzieliśmy się, że trzeba podejść do owej autostrady, zamachać rączką i już. Proste, prawda? Otóż nic bardziej mylnego! Z hotelu do głównej drogi jakieś 3-4 km. W tym upale i wilgotności to jakby z 13-14. W końcu doszliśmy i pierwsza kłoda pod nogi. Trzeba przejść na drugą stronę. Samochody pędzą jak szalone i my gdzieś pomiędzy nimi na drugą stronę biegniemy. Stoimy w tym upale, ale autobusu jak nie było, tak nie ma. Za to średnio co minuta jakiś motocyklista z ofertą podwózki. Jeden z nich wyjaśnił nam, że tutaj nie złapiemy autobusu do Higuey, a musimy cofnać się jakieś 1,5 km i tam jest taki mały plac pośród domów, nazwijmy to dworzec autobusowy, chociaż uwierzcie, że ponosi mnie teraz wyobraźnia, bo to po prostu pusty plac z busem pośrodku, i stamtąd dotrzemy do Higuey. Dodam, że tłumaczył to po hiszpańsku i albo od gorączki dostałam językowego olśnienia, albo tak obrazowo machał rękoma, że zrozumiałam, o co mu chodzi, nie wiem sama :) No to powrót. Znów trzeba przejść. I pędzą te auta, motorki, i gdzieś w tym bałaganie my, nasza dwójka szaleńców, powoli zaczynam rozumieć rezydentkę. Jestem już zrezygnowana. Staliśmy z dobre pół godziny na nic w pełnym słońcu. Teraz powrót i do końca nawet nie wiem, co nas czeka. Z jednego pasa na drugi, stop na pasie zieleni. Zaczepia nas taksówkarz. Targuje się z nami o cenę. Na środku autostrady! Trąbią wszyscy, jeszcze jedzie policja. Super! A panowie policjanci robią tylko gest buziaka, mówią hola, chica i jadą dalej! Ja już się mandatu spodziewałam za ten bieg po autostradzie i postój na środku autostrady, a dostałam powietrznego buziaka!! Co za kraj! Co za ludzie! Szok!Udało się w końcu przedostać z powrotem na zwykłą drogę i maszerujemy w poszukiwaniu autobusu. Znów jesteśmy atakowani przez oferty podwózki motocyklowej, ale skutecznie odmawiamy. I docieramy do placu, o którym mówił pan przy autostradzie. Faktycznie stoi tam busik, merengue gra na całą moc głośników, jest tabliczka Higuey. Pytamy kierowcę, po ile bilet i czy na pewno do Higuey. Słyszymy si i cenę 100 peso lub 2,50 $ na osobę. Jedziemy!Autobus to guagua. Mały bus, w który wchodzi tyle ludzi, ile da radę wejść. Jeden kierowca prowadzi to wesołe cudo, a drugi w czasie jazdy zbiera pieniądze. Hałas niesamowity. Muzyka, telefony, gadanie, tu ktoś śpiewa, tam nawet tańczy. Sam przejazd jest niesamowitą przygodą. Zupełnie czymś innym jak nasze autobusy. Jedziemy około godziny, zbierając machających ludzi po drodze. Nie ma przystanków, nie ma rozkładu jazdy. Mijamy okoliczne wioski. Kolorowe domki z blaszanymi dachami. Zielone wzgórza. Gaje palmowe. Małe rancza. Zdjęcia na pewno nie są najlepszej jakości, robione telefonem z autobusu, ale na pewno są prawdziwe, pokazujące prawdziwe widoki, oblicze Dominikany. Higuey słynie z bazyliki. Często porównywane jest do Częstochowy właśnie ze względu na ten religijny konspekt. Faktycznie bazylika stanowi centrum miasta, punkt rozpoznawczy. Jan Paweł II podarował koronę na cudowny obraz Matki Boskiej. Samo miasto to... Ja nawet nie wiem, jak to opisać! Plątanina kabli, samochodów, motorów, brak sygnalizacji, przejść dla pieszych, totalny chaos, pełno śmieci, kolorów, muzyki, ludzi!Autobus zatrzymuje się pod bramą bazyliki i od razu doskakują do nas przewodnicy. Niby licencjonowani, niby z Centrum Turystyki, do dziś nie wiem, czy faktycznie wszystko do końca działające legalnie, ale nie żałuję, że jeden z przewodników z nami po mieście spacerował. Poznajcie Miguela. Miguel z legitymacją na szyi, w koszulce z numerem 17 zaczął gadać i gadać, i gadać... Moje nastawienie było całkowicie na NIE. Pomyślałam, że znów ktoś chce od nas wydębić kasę, a ja chciałam na spokojnie pozwiedzać miasto, ale kiedy w końcu zaczęłam słuchać idącego za nami Miguela, stwierdziłam, że mówi fajnie, do rzeczy, ciekawie. Odkryłam w nim pasję. Pal licho to 15$, które chciał za oprowadzenie po mieście, niech idzie, przynajmniej sobie posłucham i pogadam, dowiem się czegoś ciekawego, odkryję inną Dominikanę. Swojej decyzji nie żałuję ani trochę.Bazylika moim zdaniem nie powala. Architektonicznie lepiej prezentuje się na zewnątrz. Dość ciekawa budowla. W środku uwagę przykuwa cudowny obraz. Można dotknąć szyby, za którą się znajduje, pomodlić się i poprosić o łaskę. Bazylika znajduje się pośrodku ogrodu palmowego. Jest tam zielono, czysto. Z bazyliki wyruszamy w miasto. Miasto, jakiego jeszcze moje oczy nie widziały. Szczerze, gdyby nie Miguel, chyba bym z pięć razy zginęła pod kołami motocykli, które np. jeździły po... chodniku. Ogólnie jest jedna zasada jazdy: nie ma zasad! Jeżdżą, jak chcą. Trąbią i jadą. Kto większy, szybszy albo odważniejszy, ten pierwszy. Totalny chaos, hałas, kurz i ogrom śmieci. Wszędzie śmieci. Zapytałam Miguela o te wszechobecne odpadki, ale albo źle zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć (trash - crash) i zaczął mi o wypadkach opowiadać.Spacerując po Higuey, wzbudzałam sensację. Chyba większą, niż jakby Beyonce Warszawę przemierzała. Miguel stwierdził, że to przez to, że taka jasna jestem. Nawet opalona na tle przeważnie mulatów, wyglądałam po prostu biało. Do tego jasne włosy i niebieskie oczy wyróżniały się, a po drugie Dominikańczycy, powiedzmy szczerze, są kochliwi i lubią flirtować. Mąż ma urodę, nazwijmy ją włosko - hiszpańską, i przechadzał się niezauważony. Ja za to miałam z tysiąc ofert zakupowych i drugie tyle małżeńskich, ale nie było to dla mnie bardzo uciążliwe. Coś proponowali, odmawiałam, jeśli nie byłam zainteresowana, uśmiechy, parę zdań wymienionych na zasadzie "skąd jesteś", itp. i do przodu. Rozumiem ich. Są biedni, chcą zarobić. Większość z nich nigdy nigdzie nie była. Uważają, że wszyscy biali są bogaci, trzymają się razem. Widzą w nas dolary, ale nie są też bardzo nachalni, nie obrażają się, jeśli powiesz nie. Ja naprawdę jestem zauroczona, zachwycona, zakochana w mentalności tych ludzi! Ogólnie po powrocie stwierdziłam, że przestaję się stresować, wiecznie martwić i narzekać.Miguel wyjaśnił, że średnia pensja to około 200$, z czego 100$ pochłaniają opłaty i nie wyżyliby z rodziną za drugie 100$. Turystyka i napiwki są w dużej mierze głównym źródłem ich życia. Nasz dominikański kumpel nigdzie poza Dominikaną nie był. W sumie nawet za bardzo Higuey nie opuszczał. W mieście znał go chyba każdy. Słuchał moich opowieści o Polsce, Europie z zaciekawieniem. Chciał, żebym mu opowiadała o moich wyjazdach. My byliśmy nastawieni na zwiedzanie, więc nie patrzyłam, nie chodziłam po sklepach. Nie orientuję się w cenach w mieście. Zobaczyłam za to bazylikę, potem przespacerowaliśmy się parkiem do najstarszego kościoła, ogólnie po mieście zahaczając np. o bary z muzyką merengue ( 12 w południe, a tam tańczą na całego), a na koniec perełka - targ. Wyobraźcie sobie mieszankę upału, kurzu, wilgotności ponad 80% i dodajcie do tego zapach krwi, surowego mięsa, bo otóż tak, na tym targu znajdziecie od mięsa wiszącego na hakach, leżącego na tekturze, żywe ptaki, po owoce (banany, papaje, gujawy), warzywa (maniok, juka), buty, ubrania, metalowe części, garnki, groch, mydło i powidło. Zdziwienie wzbudził fakt, że w Polsce nie tylko mamy marchew, ale że ona u nas rośnie. Ot, taka ciekawostka dla lokalsów. W klatach perliczki, wybierasz sobie jakiś okaz, łeb ptaka na pieniek, ciach, pach i gotowe. Oczy przecierałam ze zdumienia! Najbardziej przeżywałam to mięso, bo pełno much, temperatura, robią swoje, do tego każdy je łapie, ogląda, no nasz sanepid miałby zawał murowany! Dla białego turysty z zimnej Polski, gdzie dodatkowo wszystko trzyma się w lodówkach, jest to coś niesamowitego i prawdziwie egzotycznego. Targ wywarł na mnie ogromne wrażenie.Nie czułam się zagrożona, nie czułam się w mieście źle, nie widziałam jakiegoś ogromnego niebezpieczeństwa i naprawdę nie rozumiem rezydentki i jej podejścia, że autobusem to nie, bo jeżdżą, jak chcą, bez ładu i składu. To ma swój urok. Ja wyprawę do Higuey wspominam z sentymentem, jako wielką przygodę i odkrycie chociaż cząstki innej Dominikany. Informacje praktyczne:- guagua z Punta Cana do Higuey 2,50$ (100 peso) za osobę w jedną stronę- wstęp do bazyliki 1$/osoba- przewodnik oficjalnie 20$/grupa- toalety przy bazylice bezpłatne, ale pani rozdaje mydło i papier przed wejście do toalety, więc my daliśmy 1$- litrowe piwo przy samym terminalu 3$- nie ma przystanków ani rozkładu jazdy autobusów, należy wyjść na główną drogę i machać dłonią góra - dół, nie prawo - lewo, bo kierowca od kiwa uśmiechnie się i pojedzie dalej :-)