Podsumowanie III Festiwalu Podróżniczego w Środzie Wielkopolskiej

Obserwatorium kultury i świata podróży

Podsumowanie III Festiwalu Podróżniczego w Środzie Wielkopolskiej

Obserwatorium kultury i świata podróży

Wariacje kulinarne w Barcelonie

Słodkie łączyli ze słonym. Szukanie dobrej Paelli bywało wyzwaniem, a żeby jeszcze w dobrej cenie to już przygoda! Chciałyśmy lampkę Sangrii, dostałyśmy 0.7 l trunku. Jedzenie w Barcelonie wspominam wesoło. Zaczęło się od kosztowania tapas. Bywało z nimi różnie. Przystawki bywały zwykłymi frytkami czy chipsami, no to trzeba było intensywnie szukać. Wiecie jak to jest, jak się chce to się da.  No to jemy! Będąc w Barcelonie koniecznie trzeba się przejść na największy targ żywieniowy koło La Ramblii. Fajnie też zjeść paellę (patelnię ryżu podawaną przeważnie z warzywami lub mięsem, bądź tym i tym z sosem). Danie to pochodzi z Walencji i opiera się na ryżu z dodatkami. Mogą to być także owoce morza. Hiszpanie zazwyczaj jedzą ją na obiad, bo uznają że na wieczór to za ciężkie danie. Uważaj na tapas O tapas jest osobny wpis dostępny TUTAJ. Trzeba na nie uważać bo możesz dostać na talerzu zestaw frytek z oliwą albo kawałki kurczaka. Hiszpanie lubią celebrować jedzenie jak Włosi. I mogą jeść i jeść. A ja nie raz takim tapas się już najadłam. Kosztuj wszystko co Ci przypadnie do gustu Nie ma co się bać. Trzeba skosztować pięknie wyglądających bagietek. Kolorowych świeżych soków. Lodów i ciastek, które od razu widać, że są bardzo kaloryczne. Polecono nam ciasteczka wyglądające jak nasze faworki do kawy. Podobno jakiś hiszpański specjał. I były te ciasteczka bardzo słodkie ale smaczne. Sangria! Ja można pic litrami. Podana z świeżymi cytrusami smakuje niebiańsko. Chciałyśmy zamówić małą lampkę. Podano nam wino w kieliszkach mierzących 0,7l ! Z piw polecam San Miguel. Zwracajcie uwagę także na ceny. Bywa, że na La Ramblii paella kosztowała od 12 do 25 euro. Jakiś kosmos! Tak samo zauważyłam, że bagietki sprzedawane jako gotowe kanapki (przepyszne!) sprzedawane były tylko w ścisłym centrum. Już na obrzeżach miasta ciężko było na nie trafić. A całość naszych kulinarnych wojaży możecie zobaczyć na poniższym filmiku: Kategoria: Podróże Tagged: co jeść w barcelonie, jedzenie barcelona, paella, piwo san miguel, sangria w barcelonie, targ w barcelonie

Powidoki. Piotr Strzeżysz – recenzja książki

Obserwatorium kultury i świata podróży

Powidoki. Piotr Strzeżysz – recenzja książki

Obserwatorium kultury i świata podróży

Tapas – czyli smakuję Hiszpanii

Tapas to inaczej niewielkie przekąski zwane przystawkami w Hiszpanii. Będąc w Barcelonie każdy Bar był obklejony kolorowymi propozycjami tapas na tysiąc sposobów. Z kim nie rozmawiałam to mówił, że koniecznie muszę skosztować hiszpańskich tapas! Tylko wiecie co, trzeba uważać. A dlaczego? a przeczytajcie … Czekam na ten moment, kiedy żołądek zakomunikuje – JEŚĆ- Nie mam za bardzo pomysłu co mogę zamówić. Dlatego szwendając się po Barcelonie uznałam z Magdą, że od baru do baru przyjrzymy się tym tapas i w końcu jakieś wybierzemy. No i tak chodzimy, szukamy! Zaczynamy wydziwiać, bo właściwie to chcemy skosztować wszystkich propozycji, a co ciekawsze większość MENU jest tylko po hiszpańsku, czyli za wiele z niego nie wiemy. Nie każda przystawka oznacza wypas! No dobra, zamawiamy! Wydaje nam się, że zamówiłyśmy chleb z czosnkiem, chyba frytki i coś co ma być tortillą. Okazuje się, że dostajemy chipsy, kawałek czegoś co wygląda jak ciasto i smakuje mdło oraz oliwę, aaa i skrzydełka z kurczaka! Chleba już nie dali No i naczytałam się jakie to tapas wspaniałe, a cholera jem jakieś dziwactwo. Jedynie ta „tortilla” jakoś nawet smakuje, chociaż przypomina raczej ziemniaka niż zawijańca. No ale ok, nie ma co narzekać. Nie mogę się tylko zrażać, bo przecież tapas tapasowi nie równe. O czym się potem przekonałam. Uważajcie zatem na to co zamawiacie. Zdarza się, że knajpka  gorszej jakości zaserwuje raczej fast-foodowe przystawki niż to co miało być prawdziwym tapas. Tapas, że aż niebo w gębie Ok, kolejna restauracja. Wybieramy teraz taką bardziej w klimacie retro. Gdzie nie śmierdzi tanim kebabem i w menu nie ma frytek. Wychodzę z założenia, że tu tapas będzie inne. Zamawiamy różne kombinacje, które poleca barmanka. Widzimy to jedynie na wystawie, ale co do końca to jest to nie wiemy. Jakieś mięso, jakieś coś wyglądające jak nasz gołąbek oraz papryka nadziewana nie wiadomo czym. Pierwsze kęsy. Magda ma dziwną minę. Je paprykę. Niby ok, ale mówi , że to … ryba! Dziwna, ale dobra. Ja atakuję mięso i już żałuję, że muszę połowę dać Magdzie, ale tak się umówiłyśmy – PO PÓŁ – a to takie pyszne! Do tego warzywka, ciekawe sosy. I tak jemy, jemy i uznajemy, że na obiad to już nie ma szans. Jesteśmy pełne! Podsumowując Takim tapas można się nieźle najeść. Zazwyczaj taka przystaweczka kosztuje kilka euro. Od nawet 2 do 6-7. Można zamówić z dwa, trzy rożne tapas i za niecałe 10 euro dobrze zjeść, a przy okazji skosztować różnych smaków. Sprawdzajcie w barach w menu co dane miejsce oferuje za tapas. Warto także w internecie wyszukać sobie nazw jakie was kulinarnie zainteresują i potem zamówić w restauracji. Kategoria: Podróże Tagged: co to jest tapas, przystawki w hiszpanii, smaki barcelony, tapas w hiszpanii

Dzień dziecka – pomóż maluchom z Nepalu

Obserwatorium kultury i świata podróży

Dzień dziecka – pomóż maluchom z Nepalu

III Festiwal Podróżniczy w Środzie Wielkopolskiej

Obserwatorium kultury i świata podróży

III Festiwal Podróżniczy w Środzie Wielkopolskiej

3-5 czerwca 2016 r. w Parku Łazienki w Środzie Wielkopolskiej odbędzie się III Festiwal Podróżniczy zorganizowany przez Stowarzyszenie Klub Szalonego Podróżnika. Tym razem Stowarzyszenie zdecydowało się na inną formę festiwalu. Odbędzie się on w plenerze co miejmy nadzieję spotęguje podróżniczego ducha we wszystkich uczestnikach. Wybrani przez członków Klubu prelegenci przedstawią swoje dotychczasowe podróże, poprzez zdjęcia i opowieści związane z daną wyprawą, które będzie można oglądać do późnych godzin wieczornych. Jak co roku odbędzie się konkurs, w którym jury wyłoni zwycięzcę za najlepszą prezentację i wręczy unikatową statuetkę Klubu Szalonego Podróżnika. Choć tym razem drugą statuetkę wręczy publiczność wybierając według siebie najciekawszą prezentacje III Festiwalu, a przy tym zdobywając szanse na wygranie lotu widokowego nad Środą Wielkopolską i okolicami. Członkowie stowarzyszenia mieli nie lada problem, gdyż ze wszystkich nadesłanych zgłoszeń, mogli wybrać tylko 6 prezentacji, które wezmą udział w Festiwalu. Jedną z nich jest opowieść Ewy Skarzyńskiej, uczestniczki dwuletniej wyprawy po Azji, która w swojej prelekcji „One Dream Team – Przez Rosję i Mongolię” chce podzielić się swoimi przeżyciami z mroźnego szlaku, z którego jak sama mówi, przywiozła masę ciepłych wspomnień i przygód. Kolejnym uczestnikiem konkursu będzie Tony Kososki ze swoją prelekcją „Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę. 28kkm autostopem, 471 dni, 241 bez grosza przy duszy” , który opowie jak wpłynęła na niego podróż do krajów „3-go świata” i jakie życiowe lekcje wyniósł z tej niesamowitej wyprawy. Karolina Kowalczyk, swą podróż do Peru wiązała głównie z celami naukowymi. Jednak w swoim wystąpieniu pt. „Pół roku w Krainie Inków – opowieści z Peru” porwie nas do świata inkaskich wierzeń i andyjskiej muzyki oraz opowie jak ta podróż ją odmieniła i stała się najbardziej niesamowitymi miesiącami jej życia. „Inarijarvi Expedition 2010” – taki tytuł nosi kolejna, zasługująca na specjalną uwagę, opowieść Darii i Krzysztofa Nowakowskich. Jako pierwsi i jak dotąd jedyni Polacy, objechali oni dookoła największe europejskie jezioro położone za kołem polarnym, 100 kilometrowe jezioro Inari. A dokonali tego… dwoma psimi zaprzęgami, z psami z którymi żyją w okolicach Bydgoszczy. Wyprawa Przemysława Szapara „Bajkał 2015 Na grzbiecie śpiącego olbrzyma” to wyprawa w głąb syberyjskie krainy, pełnej majestatu przyrody, ciszy i magii. Przemierzając dystans 700 km w ciągu zaledwie 20 dni, zmagał się on z syberyjskim mrozem i huraganami, doznając wielu przygód , dramatycznych zdarzeń ostatecznie osiągając zamierzony cel. Tomasz Jakimiuk zabierze nas w podróż „Autostopem/jachtostopem z Podlasia do Meksyku za garść złotówek”. Brak umiejętności żeglowania i odpowiednich nakładów finansowych nie przeszkodziły mu w realizacji swych marzeń, czyli w odkrywaniu Świata. Determinacja, kreatywność w połączeniu z autostopem pozwoliły mu przeżyć wyprawę, która jak się okazało stała się podróżą w głąb samego siebie. W ramach festiwalu odbędą się również warsztaty fotograficzne, które poprowadzi Marcin Dobas– fotograf, cenionego w świecie podróżniczym, magazynu National Geographic Polska. Festiwal ubogacą prelekcje zaproszonych gości specjalnych. A będą to: Monika Witkowska – dziennikarka, pisarka i podrożniczka, a także zdobywczyni Mount Everest. Będziemy gościć też Bartosza Malinowskiego, który ukończył w zeszłym roku Wielki Szlak Himalajski. Zawita do nas również Robert Gondek ze swoim projektem ” W drodze na najwyższe szczyty Afryki”tym razem do Gabon i Sao Tome. Prezentację swojej wyprawy na Arktykę, poprowadzi dla nas Piotr Horzela. Odwiedzą nas również laureaci poprzedniej edycji Witold Palak i Dorota Wójcikowska, którzy opowiedzą nam o spędzonej wigilii wśród łowców głów. Uczestnicy tego niezwykłego wydarzenia, będą mogli spróbować swoich sił na ściance wspinaczkowej z asekuracją, a dla smakoszy nowoczesna forma serwowania jedzenia z foodtrucków. Każdy kto weźmie udział w głosowaniu ma szansę na wygranie lotu widokowego samolotem Cessna. Szczegóły wydarzenia znaleźć można na stronie internetowej www.szalonypodroznik.pl lub na fanpageu https://www.facebook.com/klub.szalonego.podroznika/ Do wydarzenia można dołączyć już dziś https://www.facebook.com/events/1712841665663338/Kategoria: Kultura Tagged: festiwal podróżniczy, KSP Środa Wielkopolska

Wszyscy albo nikt – recenzja filmu

Obserwatorium kultury i świata podróży

Wszyscy albo nikt – recenzja filmu

VI Otwarte Dni Wspinania i IV Memoriał Pawła Wyrwy

Obserwatorium kultury i świata podróży

VI Otwarte Dni Wspinania i IV Memoriał Pawła Wyrwy

Dlaczego dołączyłam do drużyny UNICEF ?- pomoc dla Nepalu

Obserwatorium kultury i świata podróży

Dlaczego dołączyłam do drużyny UNICEF ?- pomoc dla Nepalu

Obserwatorium kultury i świata podróży

3 dni w Barcelonie – co zwiedzać?

Barcelona marzenie co drugiego faceta ze względu na stadion i drużynę piłkarską, ale także co którejś kobiety – bo uwierzcie mi tu jest co robić. Historii nie będę przytaczać bo kto ma ochotę się z nią zapoznać, to sięgnie w wiarygodne źródła. Zabieram Was do Barcelony, którą zrobiłam sobie w 3 dni po swojemu. Zupełnie bez bieganiny, na spokojnie. Chociaż przyznam, nogi pierońsko bolały Przy dobrym planie i rozsądnej logistyce w 3 dni można dużo zobaczyć. Barcelona należy do tych miast, które można i tydzień zwiedzać. Oprócz tego, że warto mieć zarys, szkielet drogi w głowie to fajnie jest tu także spacerować spontanicznie po uliczkach i dzielnicach. Komunikacja miejska Jest bardzo dobrze rozwinięta i polecam skorzystać z metra. Jest najszybsze, nie jest najdroższe a efektywne. Obrałam taki plan, że na dwa dni kupiłam bilety na metro dla mnie i koleżanki, a trzeciego dnia kupiłam dwa pojedyncze bilety bo resztę przeszłam. Najdalsze punkty zwiedzania zaplanowałam na pierwsze dwa dni. Uważajcie w metrze na złodziei. Tak samo jak w Paryżu czy Lizbonie tutaj trzeba być także podwójnie czujnym, Barcelona co ciekawe, a zarazem smutne słynie z okradania. Na szczęście nas nikt nie okradł, ale miałyśmy oczy i uszy wszędzie. Nasza podróż do Barcelony odbyła się w 2015 roku tuż przez Bożym Narodzeniem. Czyli jarmark na jarmarku DZIEŃ 1 Dzielnica Gotycka – tu się zgub, bo warto Bardzo ciekawe miejsce i warto na pewno się tu wybrać. Rzekłabym, że to punkt obowiązkowy do odwiedzenia w Barcelonie. Dzielnica znajduje się blisko centrum. Najlepiej nie używajcie tu mapy a po prostu spacerujcie gdzie was nogi poniosą. Gotyk jest wszędzie, a do tego wysokie surowe ściany nadające troszkę średniowiecznego klimatu miastu. Z racji, że byłyśmy tu przed Świętami Bożego Narodzenia to udało nam się odwiedzić ogromnie dużo jarmarków z małymi cudeńkami. Plac Kataloński Ludzi ogrom. Budek z rękodziełami multum. Do tego jakaś akcja dla ochrony środowiska była przeprowadzana podczas naszego spaceru wokoło placu. Ogromne manekiny wykonane z odpadów przypominały w towarzystwie psychodelicznej muzyki o tym, by dbać o recykling. Ciekawa inicjatywa, która przykuła i naszą uwagę. Wokoło placu katalońskiego można było zauważyć wiele straganów ze starociami. Atrakcją byli nielegalni sprzedawcy markowych torebek, których widok na pewno znacie z innych europejskich miast. Sterczą godzinami na ulicach wciskając przechodniom tanie podróbki, po czym na widok policji zbierają swój majdan i uciekają tak szybko jak się da. Uniwersytet Barceloński Nie podejrzewałam, że trafimy tu na jakąś imprezę. Chciałam tylko zobaczyć jak wygląda budynek, a tu pach – trafiamy do serca pysznego jedzenia, sprzedaży wyrobów domowych i pysznego piwa. Musiały być tu organizowane jakieś dni otwarte dla studentów, gdyż wokoło nas było pełno ludzi. Wszyscy pili piwo w specyficznym słoiczku – też musiałyśmy iść je kupić! Do tego można tu było najeść się zupą za 3 euro i za 5 euro zjeść hiszpańską, dosyć dziwną w smaku tortillę (o jedzeniu będzie w osobnym wpisie). La Rambla – must go! Najsłynniejsza ulica Barcelony to La Rambla. Tego miejsca nie wolno opuścić. Spacerując tą wyjątkowo długą ulicą podczas rozglądania na boki zobaczymy wiele dzieł Gaudiego. Faliste i odjechane kształty budynków mówią, że to Gaudi. Ciekawa perspektywa dla architektury i facet miał naprawdę wyobraźnię. Na La Rambli można też dobrze pojeść, ale uwaga na ceny! Bywa, że Paella w jednym miejscu kosztuje 20 euro, a kilkadziesiąt kroków dalej już 12. Tu także stoi budka na budce z pamiątkami dla turystów. Nie polecam, wszystko drogie. W bocznych uliczkach kupicie taniej. Tu także mamy bramę do targowiska, które znajduje się z boku La Rambli, ale o tym później. Park Güell Wszyscy zachwalali by się tu wybrać. No to poszłyśmy. Warto sprawdzić godziny otwarcia, bo myśmy się wybrały dość późno, ale na szczęście park jeszcze był otwarty. Czy byłam zachwycona? Nie. Podobało mi się, ale niektórzy przesadnie stwierdzali, że jest tu cudnie. Oczywiście cały park jest zachowany w stylu Gaudiego. Jest faliście, kolorowo, mozaikowo. Natomiast mnie zachwycił widok z parku na zbierające się do nocy miasto. Podczas spaceru myślałam, że obszar do zwiedzania będzie większy. Dosyć szybko przeszłyśmy cały obiekt. Dzień 1 zakończyłyśmy na La Rambli przy kielichu wina. Napisałam tak specjalnie bo miała być mała lampka, a okazało się, że zamówiłyśmy po 0,7 l na głowę. Sami się zatem domyślacie, że dzień zakończony był na wesoło. Dzień 2 Zaczynamy dzień od Sagrady Familii. Nie wchodzimy do środka, bo naszym oczom ukazuje się kolejka na kilka godzin stania. rezygnujemy. Poza tym widzimy, że bilety mają ceny z kosmosu, a na zwiedzaniu kościołów nam jakoś aż tak bardzo nie zależy. Wolę akurat Sagradę podziwiać przede wszystkim z zewnątrz. Sagrada Familia słynie z tego, że od lat jest w remoncie. Była, jest i będzie remontowana. Byłam tu kilka lat temu i także podziwiałam robotnicze żurawie. Dodam, że Sagrada ma w sobie coś totalnie odjechanego. Nie wiem co brał Gaudi projektując ją, ale miał facet naprawdę wizję. Warto sobie pochodzić dookoła niej. Panorama Barcelony czyli jedziemy na bunkry Miejsce na jakie się wybieramy nazywa się Bunkers del Carmel. Wyczytałam, że stąd widoczna jest piękna panorama miasta i jest za darmo! Dojeżdżamy tu metrem, a potem czeka nas pod górę konkretny spacer. Troszkę się umęczycie, ale warto! Widok na miasto jest cudowny. Miałyśmy lekkie zamglenie, ale nie przeszkadzało to w podziwianiu. Miejsce nie jest aż tak znane przez turystów, dlatego nie zaznacie tu ogromnych tłumów. Nie każdemu także chce się wejść do góry. Drogę powrotną wybieramy na czuja i schodzimy w dół miasta ciekawymi uliczkami. Camp Nou – marzenie nie tylko każdego faceta! To już moja druga wizyta na stadionie. Pierwszy raz zwiedzałam go także w środku. Teraz wybrałyśmy się także go zobaczyć. Nie było możliwości zwiedzania, bo akurat było zamknięte, ale Magdzie na szczęście na środku nie zależało. Poobserwowałyśmy ogromny stadion z zewnątrz i przyznam po raz drugi – robi wrażenie! Można się tutaj dostać metrem. Jedziemy co prawda na drugi koniec miasta a potem musimy troszkę się przejść, ale nie jest aż tak daleko z przystanku metra. Poszukiwanie pchliego targu Następnie wybieramy się na pchli targ, który podobno w jednej z dzielnic jest cały dzień. Niestety szukamy, szukamy i jak już znalazłyśmy ogromne wrota do targowiska, to pocałowałam klamkę, a miejscowi powiedzieli, że tak owszem jest długo czynne, tak jest w niedzielę ale pierwszą miesiąca! No nic trudno, niedaleko była galeria handlowa a nam jak to kobietom zachciało się zobaczyć jakie są w niej sklepy. Był angielski Primark, były tłumy i promocje nie z tej ziemi. To wiecie co się działo, nie muszę kończyć Dzień zakończył się tak, że główkowałam w nocy jak spakować to co kupiłam. A zadanie nie było łatwe. Buty na szerokim obcasie i bluzeczka a ja mam ze sobą tylko bagaż podręczny – z Wizzaira – ten mały! Ale jak to ja, dałam radę Dzień 3 La Boqueria – najsłynniejszy bazar w Barcelonie Rzecz jasna i tu musiałam być. Gdzieś w 1/4 La Rambli znajduje się bazar. Trzeba jednak w niego wejść z boku. To najbardziej słynne miejsce z owocami, warzywami i pysznym jedzeniem w Barcelonie. Podobno warto przejść się tu pod koniec dnia to i coś za darmo dostaniecie. Bazar jest bardzo kolorowy. Owoce i warzywa a także świeżo wyciskane soki tętnią kolorami. Oczy nie mogą się napatrzeć, a kubki smakowe szaleją. Kupujemy sok. Jest przepyszny i kosztuje chyba euro czy 1,5. Znajdziecie tu także wiele odmian czekolady. Jest niestety droga, ale jest przepyszna. Dla smakoszy znajdą się tu także mięsa i ryby. Jest tego tak dużo, że ciężko byłoby się zdecydować co tu zrobić na obiad. Park Ciutadella Idziemy pieszo do parku. Jest ogromny, bardzo zadbany i przyjemnie się tu spaceruje. Na środku parku znajduje się fontanna i bardzo ładne jeziorko. Dookoła pełno ławeczek. Jest bardzo czysto i zielono. Dużo ludzi biega. Młodzież siedzi na wagarach, bo akurat jesteśmy w porze lekcji. Siadamy na ławce i obserwujemy otoczenie. Jest cicho spokojnie i tak inaczej. Tak, że chce się tu zostać i siedzieć. Nie ruszać się nigdzie. Pomarzyć sobie i nie myśleć o niczym. Rosną tu też dziwne drzewa no i jak to w Barcelonie co jakiś czas mijamy palmę. Fajnie tak iść miedzy palmami pod koniec grudnia. Plaża w Barcelonie A teraz totalna laba. Po długim spacerze na plażę w końcu na nią trafiamy i leżymy na piasku. Jak tego nie cierpię tak teraz mi się podobało. Ludzi można było policzyć na palcach. Słońce przyjemnie drażniło powieki. Był 21 grudzień a ja leżałam na plaży w Barcelonie w krótkim rękawku i cieszyłam się życiem, chwilą i tym spokojem. Zakłócił go tylko na chwilę facet z lodami i piwem, który na siłę chciał nam coś wcisnąć. Potem zebrałyśmy się i wzdłuż wybrzeża poszłyśmy dalej na spacer. Niestety ta sielanka dobiegała końca, bo za kilka godzin mamy samolot do Katowic. Barcelona w 3 dni – udało się wiele zobaczyć i bardzo dużo przejść. W dalsze miejsca jeździłyśmy metrem. Pozostałe atrakcje zwiedzone zostały pieszo. Polecam każdemu Barcelonę. Mimo, że jest tu dużo ludzi i faktycznie bywa dziko – to warto zrobić sobie taki city break właśnie tutaj.Kategoria: Podróże Tagged: 3 dni w barcelonie, barcelona, co zwiedzać w barcelonie, weekend w barcelonie

Obserwatorium kultury i świata podróży

Trzy Kopce – Orłowa – Równica

Mamy szczęście! Pogoda dopisała, słońce świeci. Troszkę wieje zimny wiatr, ale co tam. Wsiadamy w Katowicach do pociągu. Kierunek Wisła. Mamy zamiar rozpocząć wędrówkę z Uzdrowiska. Idziemy na Trzy Kopce, potem Orłową i Równicę. Pogodę jakbyśmy zamówiły bo na drugi dzień w Beskidach padał śnieg, ale nam się udało Start = Wisła Uzdrowisko  Rozpoczynamy wędrówkę żółtym szlakiem. Na początku idziemy asfaltem, co doprowadza mnie do szału bo przez wiślański rynek, no ale nie ma wyjścia. Jak trzeba to trzeba. Jedynie zieleń wszechobecna sprawia, że się uśmiecham. Wszystko jest już ładnie kwitnie i czuć powoli wiosnę. Jakoś wytrzymuję marsz w mieście. Następnie szlak leśny jest troszkę stromy, także zaczynamy konkretnym podejściem. Następnie idziemy między domkami. Ale obracając się za siebie widzimy całą panoramę Beskidów, widok magiczny! Rozweseliła mnie budka z kebabem, którą mijałyśmy. A potem grupa pijanych mężczyzn, którzy nie mam pojęcia jak w jednym kawałku wracali z gór. Dochodzimy do Trzech Kopców, jakoś szybko – bo przed czasem z tabliczki. Następnie niebieskim szlakiem idziemy ku Orłowej. Tam rzekomo ma być schronisko. Nie ma! I mamy mapę z 2016, na której jak byk zaznaczone schronisko jest! No nic, trudno. Mi to nie przeszkadza, jedynie koleżance żołądek kurczy się do granic możliwości i woła o ciepłą zupę, bo kanapki jakoś nie podchodzą Zakładam, że na Równicy się podwójnie naje W drodze na Orłową Trasa do Orłowej nie jest trudna. Mamy może z dwa podejścia bardziej strome, ale na spokojnie się wejdzie bez większego wysiłku. Widoki natomiast są rewelacyjne. I ta cisza na szlaku. Prawie nikogo nie było. Gdy jesteśmy na Orłowej to nadal niebieskim szlakiem udajemy się ku Równicy. Jest tam schronisko, ale ja do Równicy mam mieszane uczucia. Lubimy czy nie lubimy Równicy? Dlaczego? A no dlatego, bo można tam wjechać samochodem i bywają tam tłumy pseduo-turystów w szpilkach. Ceny w schronisku są z kosmosu, a ludzie chodzą tu nieprzytomni. Gdy dochodzimy do Równicy to żołądki krzyczą by zapełnić je czymś ciepłym. Decyduję się na pomidorową. Jest dobra. Nic więcej nie biorę, bo jak wspominałam ceny stanowią tu kosmos, a ja się tą zupą właściwie najadłam. Zejść na dół można asfaltem i trafimy na stację Ustroń Polana, albo czerwonym szlakiem i zejdziemy do Centrum Ustronia. Wybieramy szlak. Zejście jest dość strome. Było trochę ślisko bo towarzyszyło nam akurat na tym odcinku wyjątkowo błoto. Sama nie wiem czy wolałabym schodzić czy wchodzić – obie wersje są specyficzne i wymagają wysiłku. Na dół cały czas myślisz by się nie przewrócić. Idąc do góry zapewne można się konkretnie zmęczyć. Jakby nie było to góry, także nie ma co marudzić trzeba iść. Szlak kończy się w mieście i dosłownie chwila dzieli nas od dworca PKP. Podsumowanie Nasze maszerowanie rozpoczęłyśmy o 10.00 w Wiśle, a zakończyłyśmy chwilę po 16.30 w Ustroniu. Doliczam tu czas na przerwy podczas chodzenia i siedzenie w schronisku. samego chodzenia było mniej więcej od 4.5 do 5 h. Fajnie spędzony dzień w miłej atmosferze. I choć Równica jest dość komercyjna to warto wybrać się na taką przykładową trasę, bo widoki po drodze są niesamowite Kategoria: Góry Tagged: orłowa, równica, trasa z wisły do ustronia górami, trzy kopce wiślańskie

Obserwatorium kultury i świata podróży

Chcecie dżunglę? To zapraszamy na nasz katamaran – czyli o tym jak na Sri Lance trafiłam do domu wujka bez prądu

Jesteśmy w Mirissie. Jest bardzo wcześnie, bo 4 nad ranem. Wstajemy i szybko do tuk-tuka bo idziemy na mini statek. Mamy dzisiaj w planie oglądać wieloryby i delfiny. Wypływamy na ocean. Po 3 godzinach pełne radości wysiadamy ze statku. Załoga zaprzyjaźnia się z nami i tak jakoś kolejne dni spędzamy na wesoło z nimi.  Idę plażą. Sama… Dorota smaży się na słońcu, a ja idę szukać cienia bo już mózg mi paruje od gorąca. Siadam w bezpiecznym miejscu, nie dosięga tu ani jeden promień a ja mogę rozkoszować się widokiem na rajską plażę w Mirissie. Dorota ma za chwilę do mnie dołączyć. Siedzę zatem w tej ciszy, zakładam słuchawki i delektuję się chwilą. Nagle podbiega do mnie chłopak i klepie po ramieniu krzycząc: „Kasia, Kasia!!!”. Wyrywa mnie brutalnie z rozmarzonej bajki jaka właśnie klarowała się w mojej głowie i mówi, głucha jesteś! Wołamy Cię i wołamy a TY NIC!!!! Okazuje się, że oni siedzieli sobie pod drzewkiem a ja ich po prostu minęłam. No to wraz z kolegą dołączyłam do reszty. Potem nie wiem nawet kiedy dołączyła do nas Dorota. Siedzimy i gadamy o wszystkim i niczym. W trakcie rozmów pytamy naszych kolegów o możliwość przepłynięcia łódką przez dżunglę bo słyszałyśmy, że w okolicy jest taka możliwość I, czy da się tak mniej turystycznie a bardziej na dziko? A oni na to: „Chcecie dżunglę? Zapraszamy na nasz katamaran!” Cokolwiek to znaczyło wpakowaliśmy się w tuk – tuka i skuter. Po chwili jechaliśmy przez tropikalne lasy, w piątkę w tuk-tuku jest serio ciasno, ale jak śmiesznie. Nie wiem gdzie jedziemy, ale jedziemy! Kapitan jest bratem kobiety u której nocujemy, także zakładam, że nie wywiozą nas do lasu i nie zabiją Katamaran i dżungla naprawdę istniały! Po 20 min. jazdy wysiadamy i ku moim oczom pojawia się zbita dechami tratwa. I słyszę, tylko by wsiadać na ich osobisty katamaran! No ok, jesteśmy w sercu dżungli. Nabijają się z nas, że zjedzą nas krokodyle, które tu grasują po czym jeden chłopak wskakuje do wody. My krzyczymy, by wracał i wszyscy wybuchają śmiechem, łącznie z nami. Dałyśmy się nabrać! Wariaty jedne! Płyniemy tak 10 minut. Nagle zza drzew wyłania się stary, zaniedbany dom. Wychodzi starszy mężczyzna. Ich lokalny wujek. Kimkolwiek był, to był postacią unikatową. Odziany tylko od pasa w dół w buddyjską spódnicę. Nic po angielsku! Ale przywitał nas gościnnie. Pokazał dom, oprowadził po ogródku. Chłopaki zebrali to co spadło z drzewa i przygotowali na poczęstunek. Świeże mango prosto z drzewa! Pycha! No i szukaliśmy małp, oglądaliśmy okoliczną roślinności i modliłam się by nie rozwalić sobie nóg w tych zaroślach, bo o skaleczenie niewiele trzeba było. Wujek opowiadał po lankijsku, chłopaki tłumaczyli po angielsku. A potem wracaliśmy przy zachodzie słońca. Droga powrotna wydawała się jakoś dłuższa. Chyba wszystkim tak się podobało, że chłopaki wiosłowali dwa razy wolniej. A potem wsiadłam z  kapitanem ma skuter i jechaliśmy jak wariaci przez dżunglę. Sampath zafundował mi dłuższą przejażdżkę, gdzie myślałam, że serce mi wyskoczy na zewnątrz z prędkości jaką mieliśmy. Trzeba było uważać na gałęzie bo można było dostać prosto w twarz. Nie miałam wyjścia, objęłam go rękoma mocno w pasie i pojechaliśmy jak szaleni przez dżunglę. Tego dnia nie zapomnę Wujka, który je to co spadnie mu z drzewa i żyje bez prądu. Tego ich katamaranu, szalonej jazdy tuk-tukiem a potem na skuterze. Nie zapomnę też tych godzin śmiechu, dobrej zabawy i długich rozmów. I chciałam dżunglę? To miałam i to taką konkret!Kategoria: Podróże Tagged: katamaran i dżungla, sri lanka dżungla, sri lanka ludzie

UNICEF Polska powołuje Drużynę UNICEF, aby nieść pomoc dzieciom w Nepalu. Na jej czele Robert Lewandowski

Obserwatorium kultury i świata podróży

UNICEF Polska powołuje Drużynę UNICEF, aby nieść pomoc dzieciom w Nepalu. Na jej czele Robert Lewandowski

Obserwatorium kultury i świata podróży

Miasta na Sri Lance

Są głośne, chaotyczne i pełne kurzu. W powietrzu unosi się dziwny zapach smażonego jedzenia, wymieszany ze spalinami, potem i promieniami upalnego słońca. Miasta na Sri Lance są ciekawe, ale męczące. Przebywasz w nich dzień dwa i masz ochotę uciec do wioski, gdzie życie toczy się całkowicie inaczej.  Pierwsze wrażenia z Colombo Wysiadamy z samolotu. Wita nas piękny ogród, naciągacze i ciężkie powietrze. Potem już tylko jazda tuk-tukiem i pociągiem, kolejnym pociągiem i ciach – jesteśmy w Colombo! Stolicy Sri Lanki. Wszyscy w pociągu gapią się na nas. Jesteśmy lokalną atrakcją. Znajdujemy dość szybko nasz hostel. Musimy odpocząć po 17 h lotu. Szybkie 3 h snu i na miasto. Żeby przejść na drugą stronę ulicy okazuje się, że trzeba zrobić to szybko, uważając z każdej strony. Nigdy nie wiadomo czy za chwilę coś cię nie przejedzie. Mnóstwo oczu wpatrzonych jest tylko na nas. Miasto jest zatłoczone, w powietrzu unosi się dziwny i ciężki zapach. Po 10 min mam dość, nie potrafię odnaleźć się w tym hałasie i nieładzie. Spacerujemy po Colombo i nie umiemy się nadziwić jak ludzie potrafią tu normalnie funkcjonować. Na ulicy wieczny hałas. W autobusach jeden na drugim, patrzysz na taki bus i masz wrażenie, że zaraz pęknie. Dookoła pełno śmieci i brudu. Co jakiś czas ktoś żebra. Ludzie chodzą wszędzie tłumami. Czuję zmęczenie. Na stacji kolejowej w Colombo ogrom ludzi, wcześniej w busie to samo. Gorzej jak sardynki w puszce. Ma to wszystko przy obserwacji swój klimat, ale trzeba się przyzwyczaić. Nic, trzeba uciekać z miasta! Za dużo chaosu w stolicy. Colombo nas zmęczyło.   Habarana – miasto masażu Ajurweda W Habaranie nie ma właściwie nic. Tu nawet jest tylko jedna knajpa gdzie coś zjesz. Można zaznać tu świetnego masażu i polecam się na niego wybrać. Blisko stąd jest do Sigiriji i Dambulli a także Polonnaruwy. Znajdziecie tu także spokojnie nocleg, ale nie ma co zostawać na kilka dni. Jest wiele ciekawszych miejsc. W Sigiriji możecie zwiedzić lwią skałę. Polonnaruwa to ciekawe ruiny do odwiedzenia na co najmniej pół dnia jak nie więcej. A w Dambulli jest fajna świątynia do zwiedzania. I tyle. Potem ruszajcie dalej w drogę. Matale – czyli wycieczka do spide garden Oprócz ogrodów, które można odwiedzić za darmo nie ma tu nic rewelacyjnego. O ogrodach pisałam przy okazji innego wpisu na blogu. Warto je odwiedzić, dużo wam o nich na miejscu opowiedzą, ale uważajcie na naciągaczy w sklepiku pod koniec zwiedzania. Będą wam wciskać wszystko za chore pieniądze! Kandy – miasto Świątyni Zęba Tu warto poświęcić z dwa dni na zwiedzanie. Oprócz Świątyni Zęba, którą koniecznie trzeba odwiedzić warto także pójść na lokalne pokazy tańca. Z Kandy jest blisko do sierocińca dla słoni – Pinnawala. Po drodze można odwiedzić także fabrykę herbaty. Miasto w porównaniu do Colombo jest spokojniejsze. Warto poszwendać się po okolicy, mamy tu także w centrum miasta jeziorko. Myślę, że dwa dni na Kandy to idealny czas by zwiedzić to miasto. Haputale – rajska herbata Z tego miejsca blisko mamy na pola herbaty. Wystarczy wybrać się na autobus, który zawiezie nas pod Liptona. Tam już albo pieszo albo tuk tukiem na samą górę. Z Haputale także możemy wybrać się na trekking, gdyż w okolicach mamy cudowne parki narodowe. Polecam wycieczkę na World’s End. Haputale to maleńkie miasteczko. Pełno tu straganów, sklepików i autobusów. Mimo to jest jakoś spokojniej. Z okien widać jak miejscowi pod domami uprawiają własną herbatę. A w oddali mamy widoki na cudowne góry. Dzięki temu, właśnie tutaj chce mi się dwa razy bardziej oddychać. Ella – miasteczko, do którego się trafia po podróży kolonialnym pociągiem Z Haputale wybieramy się do Ella by podziwiać cudowną zieloną trasę. Jedziemy starym kolonialnym pociągiem. Wleczemy się kilka godzin tylko po to by podziwiać cuda natury za oknem. Trasa jest tak malownicza, że cały czas przyklejona jestem do drzwi pociągu lub okien. W samej miejscowości Ella jesteśmy chwilę, jednak mam wrażenie, że prócz głównej ulicy nie ma tu nic. Wszystko zrobione pod turystę. To pierwsze miejsce gdzie widzę  bary z drinkami, sofy i słyszę głośną europejską muzykę. Omijam to wszystko szerokim łukiem i jedziemy dalej. Nuwara Elija – miasto z targowiskiem i niczym więcej Jechałyśmy tu jednym busem, drugim … trzecim! Tylko po to by zobaczyć starą pocztę i targ! Może w okolicy jest jeszcze coś ciekawszego  czym nie mam pojęcia ale to co zobaczyłam nie wprawiło mnie w zachwyt. Koleżankę to od jazdy busami i wdychania spalin aż zemdliło. Wychodzimy na dworcu a tu jedna ulica, targowisko z szmatami i drugie z jedzeniem oraz stara poczta. Jak dla mnie szkoda czasu. Wiem, że to dobra baza wypadowa na pola herbaty, jednak jak zależy wam by zobaczyć samo miasteczko to w zasadzie nie ma czego tu szukać. Tissamaharama – czyli ruszamy na Safari Idealne miejsce na nocleg jak chcecie odbyć safari w Yala Park. Miasteczko jest małe, warte odwiedzenia ale zwiedzicie je w godzinę. Polecam zostać na jedną noc, zrobić safari i ruszać dalej. Piłam tu właśnie wodę z kokosa. Myślałam, że to będzie jakiś rarytas. Ale nie! Jakoś takie to nijakie było. Co ciekawe, tu znajdziemy także w mieście jeziorko. Obwoził nad wokoło niego chłopak z tuk tuka. Do tego nad głowami wieczorem możecie zobaczyć mnóstwo latających nietoperzy. Niesamowity widok! Mirissa – miasto pięknych plaż To raj na ziemi. Niebiańskie plaże sprawiają, że czujesz się tutaj jak w raju. Knajpy na plażach są dostosowane pod turystów. Jednak miasteczko jest malutkie i nie ma tu właściwie nic ciekawego. Można wybrać się tu na oglądanie delfinów i wielorybów. Podejrzeć w miasteczku obok rybaków na tyczkach, którzy wcale nie są już tu tradycją, a komercyjnym zarobkiem miejscowych. Można też jechać trochę dalej zwiedzić farmę żółwi. Sama Mirissa jest miejscem rozrywkowym. Tu właśnie ekipa ze statku zabrała nas na swój własny katamaran do dżungli. Było wesoło i ciekawie, bo odwiedziłyśmy wujka, który je to co mu spadnie z drzewa i żyje bez prądu. A do miasta pływa łódką. Galle – miasto pola do krykieta i targowisk Miasto słynie z ogromnego zielonego pola do krykieta. Znajdziecie tu także starą twierdzę jaką można zwiedzać. Dodatkowo znajduje się tu ogromne targowisko z ubraniami oraz smakołykami. Szczególnie ciekawe są przyprawy. Uwaga na oszustów, naciągają ludzi na wyssane z palca historie by wyłudzić kasę. Podsumowanie odwiedzonych miast na Sri Lance To oczywiste, że dla europejczyka każde azjatyckie miasto będzie czymś innym. Trzeba się przyzwyczaić do permanentnego gwaru, chaosu i smrodu. Przechodzenie przez ulicę to nieraz ryzykowanie życia. Ma to wszystko swój urok i co najfajniejsze, z takiego głośnego miasta zawsze możesz uciec na pola herbaty, plażę czy do okolicznej wioski i trochę się wyciszyć. B miasto to istna dżungla Kategoria: Podróże Tagged: colombo, ella, galle, habarana, haputale, kandy, matale, miasta na sri lance, mirissa, nuwara elija

Obserwatorium kultury i świata podróży

Kandy i okolice – czyli co warto zwiedzić? (Sri Lanka)

Nasz autobus ma nas zawieść do Matale, a potem to już prosta droga do Kandy. Ooo nie! nie! jednak troszkę jak to na Sri Lance w transporcie bywa będzie zamieszania. Błądzimy tymi autobusami w stronę Matale tylko po to by zobaczyć jeden z najczęściej polecanych spice garden-ów z przewodników. I w internetach też huczą o tym Matale. Że piękne ogrody, że bezpłatne zwiedzanie, że cudownie! No to wiadomo, jedziemy! Wszystko co bezpłatne na Sri Lance ma drugie dno  W końcu autobus dosłownie nas wyrzuca pośrodku ulicy. Ludzie machają rękami przed nami krzycząc GARDEN – HERE!!!! i wskazują w oddali pewne miejsce. I tak błądzimy i docieramy. Tu nagle jak na baczność staje kilku miejscowych pracowników ogrodu i już zacierają ręce. Oprowadzają nas, dają powąchać wszystkie listki, przyprawy, kwiatki i tak dalej. Praktykanci robią nam masaż ramion – niby za darmo ale nie chcemy wyjść na proste, płacimy im jakieś drobne. Potem prezentacja kolejna. I kolejna. Miejsce fajne, ciekawe. Nasmarowali nas specyfikami na komary, kremami na piękno i nie wiem czym jeszcze. Teraz najważniejszy punkt programu – SKLEP!!! Nic nie musimy, ale oczywiście warto byśmy coś kupiły. Tu się czuję jak ruska na arabskim bazarze. Skaczą wokoło nas wszyscy z kalkulatorem. Wybieramy kilka rzeczy, są dość drogie no ale chcemy je mieć. Uważajcie by nie dać się naciągnąć na bankructwo bo oni są do tego zdolni i w gratisach potem wciskają wszystko, byleby kupić jak najwięcej. Kilka dni potem dla kontrastu to samo było 10 razy tańsze na bazarze. Można się załamać co? Aczkolwiek mimo zarzekania na bazarze sprzedawców, że to to samo to nie wierzę w oryginalność tych produktów. Wiem też, że w spice garden ceny zawyżają. Kupiłam dwa produkty. Może przepłaciłam, ale jestem z nich do dzisiaj zadowolona. Olejek jojoba i krem. I wytłumaczyłam sobie, że muszę to wypośrodkować. Katować się, że mogłam kupić na bazarze – ŹLE, bo może oszustwo. Katować się, że w spice garden – też ŹLE, bo nie kupiłam przecież połowy sklepu. Także Matale fajnie odwiedzić ale ostrożnie. Jest to faktycznie jeden z większych spice gardenów jakie odwiedziłyśmy – jednak inne też były bezpłatne i z tymi samymi „atrakcjami”. Spacer po Kandy Kandy jest wielkim miastem i można tu spędzić z 2-3 dni zakładając, że będzie się jeszcze zwiedzało jakieś okolice. Warto przejść się tu dookoła jeziora, jakie ma miejsce w środku miasta. I tą okolicę zwiedzałam. Warto tu przejść się na okoliczny bazar – jest w zadaszonym budynku niedaleko stacji kolejowej. Wygląda właściwie jak dworzec a okazuje się być bazarem. Kupicie tu owoce i ubrania. Tu na parterze trafiłyśmy na uczciwego sprzedawcę, który obdarzył nas toną owoców za pół darmo. Tak facet był ok, że tylko u niego robiłyśmy zakupy. Na przeciwko jest bar Muslim Hotel. Zjecie tu ciekawe miejscowe jedzenie. Warto, chociaż wystawione kurczaki na wystawie odstraszają. Zatem wegetariańskie jedzenie koniecznie! Kurczak i inne mięsa niepewne. Poza tym Kandy to zlepek podobnych do siebie ulic, jednego popołudnia można się tu powłóczyć po ulicy chociaż jest głośna i dzika. Pokaz tańca tradycyjnego w Kandy Niedaleko jeziorka, po drugiej jego stronie jest taki kompleks restauracji i hoteli a także coś w stylu domu kultury gdzie odbywają się pokazy taneczne. Warto się na to wybrać, bo jest nie dość, że ciekawe to całkowicie inne niż nasze tradycje. Bardzo mi się podobało i zarówno kobiety jak i mężczyźni wykazali się ogromnym talentem artystycznym, a stroje w jakich występowali były zachwycające. Koszt nie jest bardzo wysoki, a wrażenia zostają na całe życie. Podczas tego pokazu zobaczyłam także chodzenie po ogniu. I jak zwykle zastanawiałam się czym są wysmarowani, że chodzą po nim tak swobodnie lub go połykają. Część publiczności popadała w zachwyt, a ja po cichutku skupiałam się na ruchach mężczyzn i kobiet. Dynamiczna muzyka w połączeniu z ich ciałami tworzyła piękny duet. Świątynia Zęba w Kandy Miejsce gdzie są długie kolejki, a bilet nie należy do najtańszych. Kompleks jest ogromny i ciekawy. Warto się tam wybrać. Spędzicie tu trochę czasu. Nie będę rozpisywała się o historii Świątyni, kto chce sam sobie poszuka. Denerwujące są jedynie tłumy turystów. Wierni są wymieszani z odwiedzającymi, gdzie obrazek japonki celującej obiektywem prosto w twarz modlącej się Lankijki był na porządku dziennym. Raz wieczorem podczas spaceru w okolicy były słychać nabożeństwo. Co ciekawe nie była to niedziela, a chyba poniedziałek. Świątynia w nocy jest ciekawie oświetlona. Gdzie w okolicy spędzić czas nocując w Kandy? Z Kandy blisko jest jak wspominałam na początku do Matale – ogrody. Blisko stąd też mamy do sierocińca dla słoni czy kompleksu gdzie można pojeździć na słoniu. tematy mi dość obce, nie lubię tego typu formy turystyki. Pojechałam za to do Pinawalli – sierocńca dla słoni. Wróciłam niezbyt zachwycona, no ale byłam! W Kandy też jest blisko do fabryk herbaty jakie są darmowe do zwiedzania. Warto takie miejsca odwiedzić. Kategoria: Podróże Tagged: fabryka herbaty kandy, jezioro kandy, kandy, matale, pinawalla, tańce tradycyjne na sri lance, świątynia zęba w kandy

Sztuka minimalizmu w podróży -Mike Clelland

Obserwatorium kultury i świata podróży

Sztuka minimalizmu w podróży -Mike Clelland

Kolorowanka – Twoja niezwykła podróż. 100 najpiękniejszych miejsc na świcie …

Obserwatorium kultury i świata podróży

Kolorowanka – Twoja niezwykła podróż. 100 najpiękniejszych miejsc na świcie …

Sen Powrotu. Piotr Strzeżysz – recenzja książki

Obserwatorium kultury i świata podróży

Sen Powrotu. Piotr Strzeżysz – recenzja książki

Zanim kupisz buty …

Obserwatorium kultury i świata podróży

Zanim kupisz buty …

Obserwatorium kultury i świata podróży

Spotkani ludzie podczas podróży po Sri Lance

Łza Indii – tak nazywana jest rajska wyspa czyli Sri Lanka. Zamieszkują ją nadzwyczajnie uśmiechnięci ludzie. Przemierzając dziesiątki kilometrów każdego dnia przez wyspę rzadko spotykałam ludzi smutnych. Tu wszyscy są biedni, ale szczęśliwi. A do tego życzliwi i bardzo ciekawi nas – białych. Stacja kolejowa w Colombo Przywitał nas upał po wylądowaniu samolotu. Na lotnisku jakoś jest jeszcze w miarę do oddychania. Otwierają się drzwi. Bucha w nas ciężkie, gorące powietrze. Szukamy drogi na stację kolejową. Szerokim uśmiechem witają nas pierwsi naciągacze. Kierowcy tuk-tuków. Złoty biznes chcą na nas zrobić, stacja jest ale pociągi nie jeżdżą! Taaa kłamcy jedni, oszuści!. Dobrze nie minęło 20 min odkąd tu jestem, a już kasa, kasa, kasa! Dobrze wiedziałyśmy, że na kierowców trzeba uważać. No to targowanie, podwózka na stację, z której jednak odjeżdża pociąg i zaskoczenie bo … na stacji żywej duszy, w okienku siedzi facet – najpierw nas spławia, a potem zaprasza do środka. Wchodzimy. Mówi, że pociąg będzie za 30 min. Pozwala nam usiąść i w obskurnych 4 ścianach jego biura, w którym mieści się kasa biletowa poznajemy historię faceta – sprzedawcy biletów. Opowiada nam o Sri Lance jakbyśmy się znali 10 lat. Daje nam dobre rady, wystrzega przed oszustami i z pełną perfekcją wyjaśnia sieć komunikacyjną Sri Lanki. Wsiadamy do pociągu zaskoczone, że jesteśmy tu niecałą godzinę a już spotkałyśmy dobrą duszę. Ja mam dziecko, ja nie mogę Wam posprzątać pokoju! Zarezerwowałyśmy sobie aż 1 nocleg! Hurra, mamy gdzie spać. Znajdujemy szybko nasz domek w Colombo. Wita nas młodziutka Lankijka z niemowlęciem na rękach. Po 30 sekundach rozmowy na migi wręcza nam dziecko i idzie sprzątać pokój. Po 5 minutach wraca, zabiera dziecko, mówi nam, że nie ma czasu sprzątać bo jest matką. Przecież ma obowiązki! I znika nam z oczu. Pierwsze chwile tutaj nas zaskoczyły. W pociągu byłyśmy głównym obiektem zainteresowania. Nie było oczu, które by na nas nie spoglądały. Ludzie przychodzili z innych przedziałów popatrzeć sobie na „białe”. Zdążono już nas poprosić o pieniądze, ale także obgadać z zachwytem. Wszystkie oczy nasze są! Budzimy zainteresowanie wszędzie. W autobusie, pociągu czy na ulicy. Powiecie, no ale dobra co nie było turystów na Sri Lance? No jasne, że byli. My lubimy chodzić po miejscach nie tylko turystycznych – to raz, dlatego zainteresowanie nami miejscowych było większe, a dwa – było po sezonie – biały zatem w „cenie”. Plaża, sklep, targowisko – wszystkie oczy wpatrzone na nas. Zaczepiali nas często pytając skąd jesteśmy. O Polsce jedni nie mieli pojęcia, inni wołali Papa, Papa! Kobiety uśmiechały się najwięcej i mogę śmiało powiedzieć, że zawsze. Zapamiętam ich uśmiech do końca życia. Nawet jak nasze spojrzenia miały się spotkać na jedną sekundę. Uśmiech i to najszczerszy z możliwych był zawsze! Ludzie mówili nam, że biała skóra jest w modzie i jest piękna. Dlatego tak im się podobamy. Oni poprzez kolor skóry uważają siebie za mało atrakcyjnych. A białe jest piękne. I koniec! Bardzo nas to zaskakiwało. Do tego moje niebieskie oczy robiły furorę wśród panów. Zaczepiano mnie na ulicy i mówiono mi o cudownym błękicie mych oczu jak o jakimś nadprzyrodzonym zjawisku. Kobiety kontra mężczyźni na Sri Lance Panie chodziły ubrane w kolorowe sari. Miewały na czołach buddyjskie czerwone kropki. Każda kobieta miała pięknie lśniące czarne, długie włosy. Rzadko widywałam panie z krótkimi, jak już to małe dziewczynki w szkołach. Tu jednak panuje moda ma długie włosy. Do tego wszystkie panie były bardzo skromne, zawsze uśmiechnięte i zadbane. Kobiety na Sri Lance mają nietypową urodę. Są według mnie prześliczne i mają magiczne spojrzenia. Mężczyźni zazwyczaj mieli na sobie koszulę i taką specjalną buddyjską, męską spódnicę do kostek. Taki wystrój nakazywała im religia. A ci co chodzili w spodniach to zazwyczaj ubrudzonych. Panowie mniej eleganccy niż panie, ale bardzo sympatyczni i także uśmiechnięci. Jedynie młode pokolenie było już modnie i stylowo ubrane. Chłopaki nie raz robili wręcz rewię mody i cały czas się zastanawiam skąd mieli te fajne ciuchy. Często widywałam mężczyzn – czy to knajpka czy autobus – jak żuli coś w ustach. Okazało się, że była to specjalna guma, traktowana tam prawie jak narkotyk, którą z sobie żuli. Najgorsze, że oni non stop pluli i robili to wszędzie. Guma po przeżuciu miała czerwone zabarwienie. Wieczorami mężczyźni opanowywali wszystkie lokalne knajpy. Gdzie nie poszłyśmy jeść czy pić to jedynymi kobietami zazwyczaj byłyśmy my! Zadaniem kobiet było siedzenie w domu i wychowywanie dzieci. Indyke z tuk tuka i jego rodzina Jeździmy tak już z Indyke dobre 2 dni po Habaranie i okolicach. Uważamy go za niezłego oszusta, bo zawsze kłamie, że nie da się dojechać komunikacją tam gdzie chcemy. Za to jego tu tuk w dobrej cenie zawiezie nas na koniec świata. Targujemy się z nim i mówimy mu wprost, że nas oszukuje. Indyke ma przenikliwe i cwane spojrzenie. Jest stworzony do kantowania, ale mimo to polubiłyśmy go. Pewnego dnia po swojej pracy Indyke mówi nam, że wybiera się z rodziną na koncert. Pyta czy chcemy wpaść poznać jego bliskich. Czemu nie?! Nagle jedziemy przez jakieś ciemne drogi, lasy i zaczynam się zastanawiać jak szybko potrafimy biegać. Bo co jak nas gdzieś wywozi daleko? Okazuje się, że Indyke mieszka właśnie przy drodze w lesie. Otwiera nam jego żona. Nikt  nie mówi po angielsku, tylko Indyke i my. Siadamy na sofie. Dom jest urządzony skromnie. Gdzieniegdzie odpada tynk, roi się od much nad stolikiem. Po kolei przychodzi witać się z nami jego żona, dzieciaki i nawet babcia! Posługujemy się uśmiechami i gestami. Pokazują nam swoje zdjęcia ze ślubu bo pełno ich wokoło nas. Uśmiechają się i zarazem dziwią, że biały człowiek jest w ich domu. Pytamy Indyke czy często zabiera turystów do domu? Mówi, że nie. Jesteśmy pierwsze! Dwu letnia rozrabiaka w hostelu W Haputale było magicznie. Przestrzeń zieleni, pola herbaty i widoki na góry sprawiały, że na nowo chciało mi się żyć. Hostel w jakim się zatrzymałyśmy polecił mi Witek Palak, serdeczny znajomy ze świata podróży. Właściciele zapytali nas czy chcemy też jedzenie zamówić u nich. Mówimy, że jak lokalne to oszem! Po całym dniu szwendania się po polach herbaty wracamy bardzo głodne. Po drodze kupujemy lokalne 8% piwo i pytamy właścicieli czy do kolacji możemy je u nich wypić. Rzecz jasna, że tak! Kolację podaje nam żona właściciela hostelu. Ryż z warzywami i ich przyprawami. Nagle do pokoju wbiega mała dziewczynka. Jej wielkie czarne oczy skierowane są na nas. Niby zajmuje się sobą a cały czas ukradkiem nas obserwuje. My zaczynamy jeść i pić. I co najzabawniejsze, upijamy się po całym dniu mordęgi tym jednym 8%-owym piwem. Dziewczynka nadal nas obserwuje, zaczepia a my mamy z tej całej sytuacji niezły ubaw bo procenty uderzają nam do głowy przez ogrom zmęczenia. Mała co chwilę nas zaczepia, chce się bawić. Dotyka nas, ciekawią ją okulary, sznurki z bluzy, to jak jemy. Ogląda mój aparat i biega z nim po pokoju. Jej mama się martwi, że mała go zepsuje, a ja mówię, że niech się bawi to tylko rzecz. Przed chwilą obsługiwała komórkę mamy – smartfona – to z moim kompaktem sobie poradzi. Cykamy zdjęcia, mała jest zachwycona. Uważaj na oszustów na Sr Lance Nie ma kolorowo nigdzie. Zawsze w każdym kraju będą źli ludzie. Na Sri Lance i tacy się znaleźli. Stresowych sytuacji było kilka, opowiem o tej w Galle. Zaczepił nas na ulicy bezdomny. Mówił, że nie chce kasy i że mamy się nie bać. Starałyśmy się go spławić. Okazało się, że facet to oszust. Przypadkowo spotkany mężczyzna na ulicy zaczepia nas i mówi, że widział nas z tym typem. Opowiada historyjki, zaprowadza na targ i inne miejsca naciągając u kolegów na zakupy. Wmawia, że nie chce kasy ale ma chore dzieci i chce by kupić w aptece mleko w proszku dla nich. Ma układ z aptekarzem. Po całej akcji wymienia mleko na pieniądze i kupuje narkotyki. No tak, jakoś trzeba sobie radzić. Próbowano nas czasem oszukać także na przejazdach tuk tukiem – nie raz kłóciłyśmy się o ceny, bo wiedziałyśmy, że zawyżali. Podnosili je także w sklepach czy na straganach gdzie nie było cenna produktach. Łatwo to przyuważyć jak kupowali miejscowi, gdzie cena dla nich była o wiele niższa. Warto wtedy zakupy robić z kimś ichniejszym kto nas nie naciągnie i nie pozwoli sprzedawcom na to. Wujek i jego Safari Wybrałyśmy się kiedyś na Safari. Zabrał nas swoim jeepem i resztę ekipy wujek. Tak nazwałyśmy faceta, który był wujkiem dla chłopaka o imieniu Luoi, którego poznałyśmy dzień wcześniej. Wujek był o tyle fajny, że na Safari zatrzymywał się jeepem przy każdym zwierzęciu i kazał wypatrywać go przez lornetkę. Niektórzy kłamali, że widzieli bo inaczej wujek by się nie ruszył dalej. Facet miał ogromną pasję i cierpliwość do obserwacji przyrody. Ujął mnie tym bardzo. Po innych kierowcach jeepa widziałam, że odwalali swoją robotę wożąc znudzonych turystów. U nas nie było nudno. U nas było wiele pytań, analiz i rozmów o świecie dżungli. Wujka naprawdę nie zapomnę nigdy! Gościnność na Sri Lance Jak nosowałyśmy u lokalnych to zawsze byli wszyscy bardzo gościnni. W Mirissie to tak nas polubiła właścicielka, że dzieliła z nami swój dom dosłownie cały pozwalając wszędzie wchodzić i korzystać z wszystkiego. Jak zobaczyła nas, że mordujemy się z praniem to zaproponowała pralkę. Jak strzeliło światło to wszyscy śmialiśmy się, że prąd będzie dopiero jutro. Nie raz wyszła na zakupy i pytała czy też coś chcemy, a potem przynosiła najlepsze na świecie ananasy. W dzień wyjazdu zrobiła nam od siebie pyszne placki kokosowe i soczek. Gdzie się nie pojawiłyśmy, tam wszyscy zaraz byli uprzejmi i uśmiechnięci. Częstowali jedzeniem, piciem. Dbali jak o swoich. To naprawdę ogromny plus i na Sri Lance u każdego można czuć się dobrze. Jest się zawsze mile widzianym. Kromka chleba w pociągu Wsiadamy do pociągu. Przed nami cztery godziny mozolnej jazdy. Pociągi wloką się i wloką na Sri Lance. Jedziemy trzecią klasą. Czyli z najbiedniejszymi. Są z nami dwie Chinki lub Japonki – ciężko stwierdzić. Trzaskają zdjęcia na potęgę. Jestem nimi zmęczona. Zakładam słuchawki na uszy. Chcę się odciąć, gdy obok nas siada mała, zgarbiona chyba ze 100-letnia kobieta. Skromnie nas obserwuje i wyciąga jakieś brudne liście z kieszeni sari. Zaczyna je jeść, a mi serce drze się na pół. Skośnookie turystki pytają ją o zdjęcie. Kobieta nic nie rozumie, ale pokazuje na migi, że ok. I że jest głodna. One wręczają jej jakieś draże, robią serię zdjęć i piszczą z zachwytu. Ja siedzę obok wkurzona. Mam przesyt tej sytuacji. Jest mi ogromnie przykro, że one dla jakiegoś durnego zdjęcia poczęstowały kobietę byle czym i sobie poszły. Schorowane starsze oczy nagle wpatrują się we mnie. Kobieta wykonuje ręką gest na brzuchu pokazując mi, że jest głodna. Daję jej kilka drobnych pieniędzy na coś do jedzenia. Uśmiecha się. Zaczyna znowu jeść liście. Ja mam w plecaku jedną kanapkę. Przed nami 4 h jazdy. Nie ma szans by kupić coś sensownego do jedzenia po drodze, a cierpię bo prawie tu nie jem – ostre jedzenie mnie zabija i chodzę tu wiecznie głodna. W tym pociągu też jestem. I trzymam tą zasraną kanapkę po to, by za jakieś 2 godziny nie paść i ją zjeść. Włączam muzykę, Dorotka też widzę siedzi na przeciw zmieszana. Mówi, że nie ma nic by jej dać. Mamy moją kanapkę i zapas wody. Czuję się też coraz bardziej głodna. Nie będę przy niej jadła, bo nie wypada. Po chwili nie wytrzymuję, sumienie nie pozwala mi zostawić jej obojętnie. Dzielę się z nią tą ostatnią kanapką. Pokazuję, że ja też mam to samo co ona czyli  głód, ale jemy na pół. Kobieta ma wielkie oczy. Jest zdziwiona, że drę kanapkę na pół. Jemy obie ją tak, jakbyśmy dawno nic nie jadły. Chce mi się ryczeć, bo nie mogłam patrzeć na te brudne liście w jej rękach. Kobieta po zjedzeniu składa dwie ręce do siebie i kłania się w podziękowaniu, zatrzymuję ten gest i pokazuję, że nie trzeba wręczając jej jeszcze wodę. I moment jaki rozbił mnie najbardziej – staruszka pokazuje mi, że jak chcę to możemy zrobić sobie zdjęcie. Pokazuję jej, że nie i że chodziło mi o jej brzuch, by zjadła trochę, nie chcę zdjęcia. Uśmiechnęła się i złapała kruchą ręką za moją. Ścisnęła nie za mocno, bo nie miała siły. Ja byłam na skraju tego, by się rozpłakać. Szybko założyłam słuchawki i poddałam się muzyce. W pewnej chwili wyszła. I tyle było po niej … Zostań moją żoną! Słyszałam to kilka razy na Sri Lance. Jeden kierowca tuk tuka jakby mógł nosiłby mnie na rękach. Załatwiał nam na co się dało zniżki i zawsze pytał czy zostanę jego żoną. Posiadanie białej kobiety to przecież rarytas. W Mirissie chłopaki to samo. Żoną zostań, żoną! Na Sri Lance biała kobieta kojarzona jest z bogactwem. A co ciekawe małżeństwa tam bywają dość smutne. Jak rozmawiałyśmy z lokalnymi i obserwowały otaczającą nas rzeczywistość to okazuje się, że facet ma pracować a kobieta zajmować się domem i dziećmi. Widywałyśmy kobiety na zakupach, z dzieciakami w drodze do szkoły. Nie było Lankijek w pubach, czy knajpach z jedzeniem. Każda z nich jak już szła z facetem, to zawsze posłusznie za nim czy obok niego. Było widać, że dominuje tu męskość. Kobiety nawet na targowiskach jako sprzedawcy były w mniejszości. Nie spotkałyśmy kobiet na plaży. Nie było ich także zbyt wiele wieczorami na ulicach. Najwięcej kobiet widziałyśmy na dworcach, w autobusach czy pociągach, sklepach w ciągu dnia. Pola herbaty były pełne ciężko pracujących kobiet. Raczej mimo ogromnej sympatii do nich, nie zostałabym żoną Lankijczyka. Chcecie dżunglę? Zapraszamy na nasz katamaran! Takie słowa powiedzieli do nas chłopcy z Mirissy i zabrali tuk tukiem do swojej dżungli. Zmieściliśmy się w 4-kę do pojazdu, piąta osoba jechała na skuterze. Stanęliśmy przed wyspą, na jakiej mieszkał facet, który ma tam domek i żyje dzięki temu, że je to co mu spadnie z drzewa. Bez prądu i cywilizacji. Chłopaki zaprosili nas na swój katamaran, który był po prostu konstrukcją zbitych desek przypominających tratwę. Śmialiśmy się na całą dżunglę. U wujka szukaliśmy dzikich małp, jedliśmy świeże melony i kosztowałyśmy Araka (lokalnego alkoholu). Gdy wracaliśmy zachodziło słońce. I nagle ta zbita dechami tratwa sprawiła, że czułam się jak w bajce. Potem przesiadałam się na skuter z jednym z kolegów. Jadąc przez dżunglę znowu poczułam wolność. Sampath jechał bardzo pewnie i szybko, co chwilę pytając czy mi się podoba. Nie ważne było wtedy, że co chwilę dostawałam szlag w tarz z gałęzi jakie mijaliśmy do drodze. Liczyła się wszechobecna zieleń, tropikalny las i adrenalina. Bo on może i wiedział, ale ja pojęcia nie miałam co zaraz będzie przy kolejnym ostrym zakręcie. I w pewnym momencie on puścił kierownicę wystawił ręce na bok każąc mi robić to samo i krzyczał „Freedom…”. Nie zapomnę nigdy tej przejażdżki. W drodze na lotnisko w Colombo Spotykamy chłopaka o imieniu Sanki. Pytamy o autobus na lotnisko. Przed nami z 4 godziny jazdy. Sanki mówi, że zabierze nas tuk tukiem. Mówimy, że to przecież daleko. Nie opłaca nam się, taniej i szybciej będzie autobusem. Nagle słyszymy, że cenowo się dogadamy. On się nudzi i za ile mamy samolot?. My, że wieczorem. No to ze zwykłej jazdy na lotnisko robi się całodniowa wycieczka. Sanki zabiera nas do farmy  żółwi, na plażę, do świątyń. Zabiera nas na pyszne jedzenie, choć ostre. Potem lądujemy w lokalnej bimbrowni szukając prawdziwego Araka. I niecały dzień a my mamy wrażenie, że znamy się z nim wieki. Jak odstawa nas na lotnisko to znowu mam dziwne uczucie, że zostawiam kumpla, dobrego kumpla. A znaliśmy się zaledwie kilka godzin. Powrót do domu Wsiadając w Colombo do samolotu zdałam sobie sprawę, że to już koniec. Za chwilę zostaną mi tylko wspomnienia z tymi wszystkimi spotkanymi po drodze ludźmi. Nie zdawałam sobie sprawy, że tak bardzo oni wszyscy na mnie wpłyną. Nie zapomnę nigdy uśmiechu kobiet. Katamaranu z chłopakami w dżungli, sytuacji z głodną kobietą w pociągu, targowania się z kierowcami tuk tuka, krzyków i uśmiechów dzieci. Nie zapomnę tych ciekawskich spojrzeń, tysiąca pytań i uprzejmości. Spotkani po drodze ludzie w każdej podróży to jedno z najważniejszych doświadczeń dla mnie. I co najważniejsze, wspomnienia z nimi są bezcenne i zachowam je na zawsze. Nawet teraz pisząc ten post czuję się wzruszona. Ludzie na Sri Lance sprawili, że znowu na wiele spraw w życiu patrzę teraz inaczej. Kategoria: Ludzie, Wycieczki Tagged: ludzie na sri lance, podróż po sri lance, uśmiech na sri lance

Nawet Góry Przeminą – recenzja filmu

Obserwatorium kultury i świata podróży

Nawet Góry Przeminą – recenzja filmu

Dzięki uprzejmości Bytomskiego Centrum Kultury mogłam obejrzeć wspaniały film „Nawet Góry Przeminą”, który jest alegorią współczesnych Chin i nie tylko. Każdy z nas ma różne spostrzeżenia na temat bytu, miłości oraz więzi z bliskimi. Ten film pozwolił mi na głębszą refleksję na temat mojego tu i teraz. Zdałam sobie sprawę, że nikt mi niczego nie narzuca, sama decyduję o swoim losie … i jakże to ważne. Bohaterowie filmu nie mieli tak łatwo.  Akcja filmu rozpoczyna się w chińskiej małej prowincji, gdzie główna bohaterka Tao dokonuje trudnego dla niej wyboru pomiędzy dwoma adoratorami. Kobieta ma do wyboru prostego mężczyznę z swojej miejscowości, który pracuje w kopalni albo wysoko ustawionego cwaniaczka. Oboje starają się o jej względy, a wszystkie sceny o jej serce wyglądają z perspektywy widza jak walki kogutów. Decyzja pada na … bogacza. Niestety, gdyż los całej trójki poprzez tę jedną decyzję wpływa na dalsze losy i całe życie każdego z nich. Nie chcę zdradzać fabuły filmu, bo warto byście uważnie go zobaczyli. Podkreślę jednak, że czasem jedna z pozoru drobna rzecz z młodości może naprawdę wpłynąć na nasze całe życie. Akcja filmu dzieje się w 1999, 2014 oraz 2025 roku. Reżyser specjalnie wybiera te trzy okresy by wskazać jak rozwija się szeroko pojmowany futuryzm w mniemaniu tematu globalizacji czy naszego podejścia do codzienności. Stajemy się potworami technologicznymi. Rozwój przemysłu, a także nowoczesność niszczy tendencje do bycia blisko z naturą i rodziną. Główni bohaterowie dzięki otoczce nowoczesności z jednej strony mają wszystko, ale poza najważniejszym – nie mają siebie. Miłość zarówno w latach 90-tych jak i współcześnie nie jest prosta, a każdy z bohaterów miał ciężki orzech do zgryzienia. W filmie pojawia się bardzo ważna postać – syn Tao, który jest kluczem. Jego los został zaplanowany, a on sam zdał sobie z tego sprawę dopiero jako dorosły mężczyzna. „Nawet Góry Przeminą” to film o szukaniu swojego miejsca na ziemi. To zderzenie agresywnego kapitalizmu z rozpadem więzi rodzinnych. Odnajdziemy tu wiele rozterek emocjonalnych. Poznamy „trudne dla europejczyka” Chiny. W filmie jest wiele scen związanych z kulturą i religią tego Państwa, które kłócą się a zarazem nas zachwycają. Z jednej strony oglądając niektóre sceny nasiąknięte kłębem emocji byłam wmurowana w siedzenie. Z drugiej zastanawiałam się nad tym jak wszyscy bardzo się od siebie różnimy w sferze kultury innych państw, ale jak wiele nas łączy jeżeli chodzi o takie ludzkie podejście do niektórych spraw. Film wzrusza i daje do myślenia. Są sceny, które szybko nie pozwolą o sobie zapomnieć i co ciekawe w chwili ich oglądania zaczyna się człowiek zastanawiać nad własnym życiem. Tytuł jest piękną metaforą do spojrzenia na naszą codzienność, relacje z bliskimi i to gdzie i jak żyjemy. Czy aby każdy z nas jest „kowalem własnego losu”? A może ktoś nam życie zaplanował i dlatego jesteśmy właśnie tu i właśnie teraz … Nie ma idealnej recepty na życie, ale sami możemy z pewnych trudności losu się wyleczyć. I świetnie rozpoczyna się i kończy film kawałkiem „Go West” Pet Shop Boys. Zapraszam serdecznie na seans filmu „Nawet Góry Przeminą” do BECEKU, więcej szczegółów w jakie dni film jest dostępy dla widzów znajdziecie TUTAJ Kategoria: Filmy Tagged: nawet góry przeminą, współczesne chiny, Zhangke Jia

Moja nowa przygoda z recenzowaniem map

Obserwatorium kultury i świata podróży

Moja nowa przygoda z recenzowaniem map

Obserwatorium kultury i świata podróży

Haputale – magiczna herbaciana kraina na Sri Lance

Jeżeli wybierasz się na Sri Lankę to jednym z koniecznych punktów do zaplanowania na mapie jest Haputale. Mała i niepozorna miejscowość, z której możesz wybrać się na Lipton Seat’s. Podczas podróży po Sri Lance zatrzymałyśmy się w jednym z hosteli w Haputale jaki polecił mi dobry znajomy. Widok z balkonu zatykał dech w piesi – pola herbaty i góry. I wtedy nic człowiekowi nie było więcej potrzebne. Z Haputale na Lipton’s Seat Warto przejść się po okolicy i porozmawiać z miejscowymi, którzy wskażą jakie busy dojeżdżają na miejsce. Oczywiście kierowcy tuk tuków będą chcieli na was zarobić i będą kłamać, że autobusów nie ma. Nieprawda! Są! Na wycieczkę na Lipton Seat’s warto wybrać się z samego rana. Jak dojedziecie już do wioski, gdzie stoi wielka fabryka herbaty to warto ją odwiedzić, bo wyżej fabryki nie ma (ja łudziłam się, że jest i wyniosę reklamówki herbat, nie!). Jak już wysiądziecie z busa i uda się odwiedzić fabrykę (ja zwiedziłam dzień wcześniej, bo dnia kolejnego jechałam tak wcześnie rano, że fabryka była zamknięta jeszcze) to kolejnym krokiem będzie albo piesza długa wędrówka pod górę na wzgórza herbaty albo wynajęcie tuk tuka i wjazd. Ja nie miałam z Dorotką jak zwykle czasu. Oszacowałyśmy, że nie zdążymy na pociąg popołudniowy jak będziemy się wlec na górę. To prostym tokiem myślenia wynajęłyśmy tuk tuka, a w drodze powrotnej większość trasy na dół przeszłyśmy. Gdzie ta fabryka herbaty? Na wzgórzu brak, ale są inne cuda Jest i wzgórze. A na nim mała chatka. Pomnik Liptona, cudowna panorama dookoła i … tyle. Ja się spodziewałam targowisk z herbatą i fabryki wręcz! Ale dobrze, taka cisza i spokój była, a znalazłyśmy się tam ok. 7 nad ranem. Weszłyśmy do chatki. Za drobną opłatą poczęstowali nas herbatką i jedzeniem. I to była chwila ciszy dla nas w pięknych okolicznościach krajobrazowych. Widoki na polach herbaty są nie do opisania. Tych plantacji są nieskończone ilości. Można tu spędzić ogrom czasu i naprawdę zachwycać każdym przebytym kilometrem. Kobiety zbierające herbatę na Sri Lance Udało nam się podczas naszej podróży po wzgórzach z polami herbaty dojrzeć panie, które o 8.00 zaczynały swoją pracę. Uzbrojone w worek na plecach i kij do odstraszania intruzów, czytaj grasują tam kobry! Kobiety ubrane w piękne sari, pracują od świtu do późnego popołudnia za kilka dolarów dziennie. To bardzo ciężka i niegodziwie płatna praca, a mimo wszystko każda z tych kobiet miała ogromny uśmiech na twarzy. Same pozowały nam do zdjęć, nie chcąc za to pieniędzy. Zebrane liście herbaty idą następnie do fabryki, gdzie są rozdzielane i poddawane różnym procesom. Życie na wzgórzach herbaty Czy to podczas jazdy autobusem czy pieszej wędrówki zaciekawiły nas domki mieszkańców, których było całkiem sporo. Pola herbaty stanowią normalne miejsce zamieszkania Lankijczyków. Porównałabym te tereny do naszych polskich wsi. U nas ludzie mają pola uprawne, a u nich pola herbaty. Przestrzeń ocieka zielenią. Mam wrażenie, że tu nikt nie choruje na depresję. Wszystkich ludzi, których mijałyśmy mieli uśmiechy od ucha do ucha. Udało nam się odwiedzić nawet miejscową szkołę. Dzieciaki siedziały przy zniszczonych i starych ławkach, ściany odrapane, jedno na drugim. Na nasz widok dostały prawie szału i wszystkie zaczęły nam machać, krzycząc coś do nas. Weszłyśmy do sali, a one wszystkie wstały. To było niesamowite uczucie zostać przywitanym przez tak ogromną bandę wesołków. Na polach herbaty można się rozmarzyć Tu zapomnisz o wszystkich problemach jakie masz. Ogrom zieleni wprawi cię w wesoły nastrój i ze smutkiem będziesz opuszczać to miejsce. Idąc w dół po drodze i zmierzając ku hostelowi. Pamiętam jak czułam się wtedy wolna i niezależna. To było dla mnie wyjątkowe miejsce, które sprawiło, że chciało mi się tam dwa razy bardziej oddychać! Kategoria: Wycieczki Tagged: haputale, lipton seat's, plantacje herbaty sri lanka, pola herbaty na sri lance

Krzysztof Wielicki. Mój wybór. Wywiad rzeka Tom I – rozmawia Piotr Drożdż

Obserwatorium kultury i świata podróży

Krzysztof Wielicki. Mój wybór. Wywiad rzeka Tom I – rozmawia Piotr Drożdż

Ugryźć Annapurnę IV – czyli spotkanie w Markowych Szczawinach z Januszem Gołębiem, Marcinem Tomaszewskim i Michałem Królem

Obserwatorium kultury i świata podróży

Ugryźć Annapurnę IV – czyli spotkanie w Markowych Szczawinach z Januszem Gołębiem, Marcinem Tomaszewskim i Michałem Królem

Schronisko na Szyndzielni i nasze zimowe wędrowanie

Obserwatorium kultury i świata podróży

Schronisko na Szyndzielni i nasze zimowe wędrowanie

Festiwal mocnych wrażeń w Piekarach Śląskich – 26.02-29.02.2016

Obserwatorium kultury i świata podróży

Festiwal mocnych wrażeń w Piekarach Śląskich – 26.02-29.02.2016

W najbliższy weekend czekają nas wspaniałe występy podróżnicze w Piekarach Śląskich, gdzie nikomu nie zabraknie adrenaliny! Serdecznie zapraszam Was na pokazy podróżnicze i spotkania z wspaniałymi ludźmi. Miło mi, że zostałam zaproszona jako prelegent i z przyjemnością opowiem w piątek 26.02.2016 o Sri Lance, godz. 17:00.   Kategoria: Kultura Tagged: festiwal podróżniczy, sri lanka irzeńska

Rozrywkowa seria podróżnicza Beaty Pawlikowskiej

Obserwatorium kultury i świata podróży

Rozrywkowa seria podróżnicza Beaty Pawlikowskiej

Obserwatorium kultury i świata podróży

Safari na Sri Lance – Yala Park

Będąc na Sri Lance musicie się wybrać na safari! Co prawda impreza troszkę kosztowna, ale jak się dobrze pokombinuje to można i na tym zaoszczędzić. Zastanawiałam się z Dorotką długo jaki rodzaj safari wybrać – bo miejsce, na które się zdecydujecie może oferować różną roślinność i gatunki zwierząt. Wybierałyśmy nad Udawalawe gdzie można zobaczyć życie słoni a Yala Park, gdzie można spotkać różne dzikie zwierzęta łącznie z lampartem.  Wybrałyśmy drugą opcję. Nocleg w Tissamaharama Tak się złożyło, że jechałyśmy jak najbliżej Yala Park na nocleg, gdyż na takie safari wybiera się bardzo wcześnie rano. Hostel miałyśmy w miejscowości Tissamaharama. Już w drodze do w autobusie dosiadł się do nas Loiu, którego najpierw olałyśmy bo uznałyśmy, że za chwilę na coś będzie chciał nas naciągać. Okazało się, że Loui zauważył nas w busie i widział, że chyba szukamy noclegu. Dosiadł się i zaproponował hostel wujka, który to także organizuje safari. Organizacja Safari w Yala Park Dogadałyśmy się z Louim, że jego wujek nas zabierze wraz z innymi chętnymi na safari. Dograliśmy cenę i w przewodnikach często są one wygórowane. Nie pamiętam już ile płaciłyśmy, ale Loui wyskoczył z folderem prezentacyjnym, po czym mówi nam, że jadą z nami Niemcy – to nam spuści cenę bo śpimy u wujka a dodatkowo się skumplowaliśmy i płacimy 30 % mniej. Ale ciii, ani słowa Niemcom, którzy płacą podwójnie :) Tak też się stało. Nikomu nie chwaliłyśmy się ceną i grzecznie rano stawiłyśmy się o 4.00 na zbiórce. Podczas tej wycieczki poznałyśmy Winnie z Tajwanu, która podróżowała samotnie po Sri Lance. Pozbieraliśmy do wielkiego Jeepa uczestników wyprawy, skoczyliśmy po jedzenie i w drogę. Do Yala Parku jechaliśmy ok. 1 h podziwiając budzący się świat. Wujek okazał się pasjonatem parku. Znał każdy zakamarek, każde zwierze, każdy zakręt. Dzień safari rozpoczął się podziwianiem wschodu słońca w Narosowym Parku Yala. Uczucie nie do opisania! Bajka! W Jeepie spędziliśmy czas do 12.00 z małą przerwą na jedzenie i wyprostowanie nóg. Taka wycieczka odbywa się cały czas w samochodzie i zakazane jest wyjście z niego – bo narazilibyśmy się na dzikie zwierzęta. Udało nam się zobaczyć krokodyle, przeróżne ptaki, sarny, bawoły, węże, słonie, kameleony, a nawet lamparta. Wujek pasjonat wszystkim kazał wypatrywać zwierząt z ogromną precyzją przez lornetkę. Niektórzy musieli kłamać, ze coś widzą bo inaczej nie ruszał się samochodem dalej z miejsca. Teren Parku to dzika przyroda. Musimy zatem stosownie się zachowywać. Teraz my jesteśmy gośćmi w domu wszystkich mieszkających tu dzikich zwierząt. Za nami ciągle zostaje tylko pył, samochód jedzie powoli. Droga jest nierówna i pomarańczowa od ciepła. Na zewnątrz jest ponad 40 st. , jest nam gorąco ale mamy schronienie pod dachem naszego terenowego samochodu. Wrażenia z safari Zarówno podglądanie życia zwierząt jak i obserwacje dzikiej przyrody bardzo mnie zaciekawiły. Nie mam przecież tego w domu. Do tego wschód słońca nad jeziorem. Coś wspaniałego! Przeżycia są nie do opisania. Warto wybrać się na safari do Yala Parku – obiecuję, że nie będziecie się nudzić i wrócicie z wycieczki zachwyceni!  Kategoria: Wycieczki Tagged: safari sri lanka, safari yala park, sri lanka, yala park

Obserwatorium kultury i świata podróży

Capri w Styczniu ? Czemu nie!

Kończy się 1,5 dnia mojego pobytu w Neapolu. Zanim tu przyleciałam miałam chytry plan na Capri, bo co tu robić w samym Neapolu przez 3 dni? Miasto zwiedzone, wulkan za nami, a że nie lubię monotematyczności to szybko z Magdą postanawiamy kupić na kolejny dzień bilety na wyspę Capri.  Wyspę przez wszystkich zachwalaną. I podobno najpiękniej tu latem. I najdrożej tu i … i niestety z cenami to prawda, ale zimą Capri też ma swoje uroki – nie ma tłumów. Zacznę od tego, że kupujemy wcale nie tanie bilety na prom. W jedną stronę 20 euro o zgrozo! No ale być tak blisko wyspy i jej nie odwiedzić? Grzech! Powrotny bilet znajdujemy tańszy ciut, ufff. Aby tyle :) Podróż w dwie strony szarpie nasze skromne oszczędności i jesteśmy uboższe o niecałe 40 euro ale wrażenia zostaną z nami do końca życia! Rano o 9.00 z portu Beverello w Neapolu wypływa prom. Ostatni powrotny jest o 18.10 ale my decydujemy się na ten ciut wcześniejszy. Szkoda, że w Styczniu mimo wszystko robi się dość szybko ciemno bo chciałam taką kombinację: Neapol – Capri – Sorrento – ale było to o tej porze roku awykonalne! Moje zwiedzanie Capri Chciałam z Magdą koniecznie zobaczyć lazurową grotę, która okazała się być nawet nie przez porę roku a złą pogodę zamknięta. Szkoda, bo to był nasz cel. A nam spadł śnieg! Włosi wychodzili na zewnątrz kręcąc filmy na telefonach komórkowych i patrząc na nas jak na jakieś dwie niepoważne, które idą w niewiadomym celu pustymi uliczkami. Plan na Capri był bez planu. W przewodniku o Capri było trochę informacji, ale bez szczegółów. Transport na Capri w komunikacji miejskiej jest dość – ciasny! Poruszamy się mini autobusikami koloru pomarańczowego. Wysiadając z promu zaraz po prawej stronie jak zaczyna się ulica macie kasy biletowe na kupno biletu powrotnego oraz kasy biletowe na bilety do komunikacji miejskiej. Najlepiej kupić 3 bilety. Pojedziemy wtedy taką kombinacją: Capri Centrum – Anacapri – Capri Prom. Trasa busem wynosi do centrum kilka minut, ale już w busiku zaczynają się widoki! Nie skorzystałam z kolejki na górę wyspy, którą mijałyśmy ze względu na pogodę ale widoki muszą tam być niezłe! W centrum zaczynamy zwiedzanie jak nas nosi poniosą i co ciekawe plan miasta, który wyłania się w postaci tabliczki informacyjnej co jakiś czas. Dzięki temu widzę na tablicy atrakcje wyspy, ile zajmie mi spacer do danego miejsca i co najważniejsze – nie zgubię się! Bo na Capri można się zgubić. Tu każda uliczka jest malutka, wąziutka i jedna prowadzi w drugą i niby pamiętasz jak się szło 2 minuty temu, ale po chwili wiesz, że w sumie mógłbyś się jednak stracić bo miesza Ci się wszystko. Chwała za tabliczki z mapkami! Ufff Idziemy na Arco Naturale, lubię być blisko z naturą. Nie spodziewałabym się, że skała będzie w remoncie! No ale ok, widoki i tak zapierały dech w piersiach. Zwiedzając uliczki i kolejne ciekawe miejsca jak Via Krupp skupiłam swoją uwagę na tabliczki przed domami. Ludzie mają na nich prawdziwe artystyczne dzieła sztuki! Byłam zachwycona nimi. W ogóle mieszkańcy Capri muszą być szczęśliwi, ale sezon zapewne morduje ich psychicznie ale poza – ahhh ! te widoki, nawet po ich ogródkach było widać, że mieszkają tu szczęśliwi ludzie. Co prawda padał śnieg, ale my dzielnie przeszłyśmy pieszo większość centrum Capri błądząc w nieznane. Następnie udałyśmy się do podobno urokliwego Anacapri. Tu jest ta słynna lazurowa grota, do której wpływa się schylając nisko na specjalnej łódce i podziwia niebieskie arcydzieła natury. Koszt takiej wycieczki to podobno 13 euro. Szkoda, że nie udało nam się zwiedzić groty, ale na pogodę nic nie poradzimy. Samo Anacapri jakoś nas nie zachwyciło. Pomijam fakt, że ulice były puste i zapewne w sezonie wszystko wygląda inaczej, jednakże zauważyłam podobieństwo wąskich uliczek z centrum Capri. Tu też były tabliczki informacyjne. Bez nich na Anacapri na pewno bym się zgubiła. Co ciekawe wracając promem wyszukałyśmy tańszy bilet o wiele ładniejszym i większym promem niż w drodze do. Co prawda zatrzymuje się on nie w porcie Bevarello, ale bardzo blisko niego i żałuję, że wcześniej o nim nie wiedziałam. W drodze do na promie było zimno i niewygodnie, a w drodze powrotnej płynęłyśmy jak prawdziwe VIP-y za kilka euro mniej. Ciekawe. Tak czy siak, Capri jest piękną wyspą, którą warto odwiedzić i w Styczniu! I nie planujcie tam cholera wie jakiego zwiedzania, po prostu wybierzcie kilka naj, a potem idźcie przed siebie – nie pożałujecie! Kategoria: Wycieczki Tagged: anacapri, capri w styczniu, prom na capri, transport capri