Republika Południowej Afryki

RAINBOW TRACK

Republika Południowej Afryki

                Michael’s Children Village, wioska dziecięca, w pobliżu niewielkiej miejscowości White River wita nas ciszą i spokojem. Kilka domków na rozległym terenie, lasy i wzgórza w oddali. W domkach zamieszkuje kilkanaścioro dzieci, które pod opieką swoich przybranych mamek tworzą kochające się rodziny. Jest dom dla odwiedzających i dla pełnoetatowych misjonarzy, którzy oddali swe życie, by pomagać innym. „Może to właśnie tutaj zostaniemy?”, rzuca pół żartem, pół serio Michał. „Mieliśmy przyjechać  tylko na chwilę”, mówię.  RPA nie było nigdy naszym celem, nie było takich planów, ani nawet chęci, by odwiedzić właśnie ten kawałek czarnego lądu. Powód? Już sama nie wiem… Chyba zbyt wiele negatywnych, rasistowskich historii. RPA to rozwinięty kraj, którego miasta nie różnią się niczym od tych, znanych nam w Europie. Taka Afryka nie była na liście moich marzeń. Kilka dni wcześniej Doris, koleżanka, którą poznaliśmy w Mozambiku, pisze do nas o ciekawej konferencji i o Michael’s Children Village, gdzie prawdopodobnie moglibyśmy się zatrzymać na kilka dni. „Jedźmy!”, decydujemy z entuzjazmem. „Na chwilę”, dodajemy. Zasada, by niczego nie planować, sprawdza się i tym razem. Pierwsze dni mijają błyskawicznie. Nie jesteśmy jedynymi odwiedzającymi to miejsce. W naszym wesołym domku dla gości przewijają się różne barwne postacie. Większość z nich zostaje kilka, kilkanaście dni. My natomiast coraz bardziej czujemy się tu jak u siebie. Po kilku tygodniach przenosimy się do domu misjonarza, zamieszkiwanego przez dwie osoby i dwa psiaki - starego, spokojnego rottweilera, i młodą, szaloną Bellę. Nawet nie wiem kiedy, przestajemy myśleć o tym miejscu jak o chwilowym przystanku. W naturalny sposób wskakujemy w wir misyjnego życia. Michał naprawia przeróżne usterki, odwiedzamy wdowy, chorych, ludzi w wioskach i na ulicach pobliskich miast. Już nie chcę wyjeżdżać, nie teraz, nasz czas na pewno jeszcze się tu nie skończył.                 Widok dzikich zwierząt na wolności to zawsze niezapomniane przeżycie. Afrykańskie parki narodowe to zazwyczaj niemały wydatek, w szczególności gdy w grę wchodzi wynajem profesjonalnego „wozu safari”. Na ten luksus jeszcze sobie nie pozwoliliśmy. Do tej pory do poszukiwań słonia na benińskich bezdrożach użyliśmy naszego Rainbow Trucka. Potem tanzański taksówkarz szukał z nami króla lwa, a ostatnim razem nasz jednoślad poniósł nas tanzańską krajówką wśród żyraf, małp, bawołów i innych pięknych stworzeń. W RPA jest wiele ciekawych miejsc. Jedno z nich znajduje się nieopodal zamieszkiwanej przez nas wioski. „Pewnego dnia tam pojedziemy”, mówi Michał. Na dwudziestu tysiącach kilometrów kwadratowych parku można spotkać stada dzikich, wolno żyjących zwierząt. Na doznanie tej przyjemności nie czekamy długo. Po trzech tygodniach pobytu w dziecięcej wiosce dostajemy zaproszenie na Safari. Nie w taksówce, tylko wypasionym autem. Nie raz, ale dwa razy. Nie z byle kim, ale z niesamowitymi ludźmi. Pierwszego dnia wyruszamy Land Roverem zaproszeni przez Denise i Armanda, zwanego Mojżeszem. Drugiego dnia na najwyższym siedzeniu super „wozu safari”, w towarzystwie znanego niektórym Pastora Surpris’a i Danny’ego, przemierzamy kilometry w poszukiwaniu słoni, żyraf, lwów, jednorożców i innych okazów. Podwójna dawka radości, podwójne błogosławieństwo, podwójna przygoda.                 Minął miesiąc naszego pobytu w RPA. Musimy opuścić kraj, przenocować w Swazilandzie, do którego wstęp mamy za darmo i wrócić dnia następnego z nową pieczątką, umożliwiającą nam kolejny miesiąc pobytu w RPA. „Dostajecie wizy tylko na siedem dni”, słyszymy od celniczki. „Jak to?”, pytamy z oburzeniem. „Bo wam wbiję tylko na trzy”, mówi groźnie. „Nie, nie! Bierzemy na siedem...”, łagodniejemy, ale w środku wszystko buzuje. Po krótkim śledztwie i rozmowie z bardziej przychylną kobietą dowiadujemy się, że takie jest prawo. Przekraczanie granicy w celu przedłużenia wizy jest nielegalne. Jeśli zrobimy to po raz kolejny, w naszych paszportach pojawi się pieczątka zakazująca nam wjazdu do RPA przez następne trzy lata. „Jedźcie do Home Affairs”, mówi pani, „tam zbadają waszą sprawę i bez problemu przedłużą waszą wizę”. Rzeczywistość okazuje się zupełnie inna.  „Wracajcie do Polski, tylko tam możecie przedłużyć wizy”, słyszymy. „To żart?”, wymyka mi się niekontrolowanie. „Nie”, odpowiada spokojnie pani. „Takie mamy prawo, wasz czas się skończył”. Po długiej rozmowie z wyjątkowo cierpliwą kobietą dzwonimy do naszej ambasady. „Niestety, nie ma innej możliwości”, słyszymy w słuchawce. Takiej opcji nigdy nie zakładaliśmy, nie teraz… Więc jak? Mamy wracać w ciągu kilku dni? Po dwóch i pół roku? Chyba nie jestem na to gotowa. A skąd kasa na bilety? Zabawna sytuacja. Po kilku minutach szoku i przerażenia, ogarnia nas spokój. „To w sumie nie taki zły pomysł”, stwierdzamy. „Sami z siebie jeszcze długo byśmy nie wrócili. A tak? Rodzina tęskni… Zaczyna się nowy etap, w którym chcemy zostać w jednym miejscu na dłużej... Może właśnie teraz jest czas na odwiedziny?”, debatujemy z coraz większym entuzjazmem. Jedziemy do Polski!                 „Popatrzcie w oczy z każdego tu obecnych”, mówi ojciec pięknej, ośmioosobowej rodziny. „Czy to jakaś gra?”, myślę sobie, siedząc w domku dla gości z nowo poznanymi, przesympatycznymi ludźmi, którzy właśnie zawitali, by odwiedzić nasza wioskę. „Każdy z nich chce być udziałowcem w waszej pięknej przygodzie i w tym, co Bóg będzie robił w waszym życiu”, mówi. „ Chcemy kupić wam dziś bilety lotnicze do Polski, podajcie tylko kwotę”. Nie wiem nawet co powiedzieć. Jestem wzruszona. Przecież oni nawet nas nie znają. Hojność i dobroć napotykanych przez nas osób coraz bardziej mnie rozbraja. Tego gestu i kolejnej pięknej lekcji nigdy nie zapomnimy.                                Po trzech dniach lądujemy na polskiej ziemi. Czuję dreszczyk emocji, czuję też radość i ekscytację. Tylko nieliczni wiedzą, że będziemy. Rodzice nie mają zielonego pojęcia. Jak gdyby nigdy nic pukamy do ich drzwi. „Ze szczęścia zawałów się nie dostaje, co?”, pytam Michała. Pomysł z robieniem niezapowiedzianych niespodzianek po dwóch i pół roku nieobecności jest zbyt kuszący, by nie spróbować. Miny rodziców bezcenne, radości co nie miara, niekończące się historie i długie opowieści.  Załatwianie formalności wizowych zajmuje znacznie więcej czasu, niż się spodziewaliśmy. Nie marnujemy ani chwili, odwiedzamy przyjaciół i znajomych. U niektórych spędzamy kilka dni,  z innymi tylko moment. Czujemy się, jakbyśmy nigdy nie wyjeżdżali. Czas mija nieubłagalnie i nie udaje nam się dojechać wszędzie, niestety. Następnym razem, mam nadzieję.                 Ambasada RPA już miesiąc trzyma plik złożonych przez nas wymaganych dokumentów. Aplikujemy o wizy na trzy lata. Dosyłamy co chwilę nowe papiery. Do wylotu pozostało kilkanaście dni. Wizy zaraz będą gotowe, opóźniają się już tydzień. „Dobrze, że zabukowaliśmy bilety z dwutygodniowym zapasem”, myślimy. „Wizy będą na piątek lub poniedziałek”, mówi pani przez telefon. Tydzień do odlotu, nie ma się czym przejmować. Dzwonię w piątek i słyszę wieści, przez które uginają się pode mną nogi - „Odmowa, nieprzekonujące papiery. Dostaną państwo oficjalny list, można się odwoływać”. „Słucham?”, pytam z niedowierzaniem. Dobrze usłyszałam, nie dali nam wiz. W poniedziałek zjawiamy się osobiście, by spróbować wyjaśnić nieprzekonujące dokumenty. „Proszę podpisać odmowę przydzielenia państwu wiz z wyjaśnieniem podjętej decyzji”, słyszymy w ambasadzie. „My tego nie podpiszemy”, mówimy. Chcemy z kimś porozmawiać. „Takie mamy procedury, proszę przyjąć list z odmową”, mówi zniecierpliwiona już pani. „Nie, nie przyjmujemy”. Po chwili przychodzi pani z Czarnego Lądu. „Czy możemy porozmawiać, bez tej dzielącej nas szyby?”, pytam najuprzejmiej jak potrafię. „Nie, nie wolno mi”, słyszę. „No ok, przecież mogłabym być seryjnym zabójcą”. Opowiadamy pani naszą historię, przekonując ją, że nie jesteśmy oszustami. Dziwnie opowiada się o swoim życiu, gdy dzieli nas szklana ściana z małymi otworkami, a  grupa petentów czeka za plecami. Pani zagląda w nasze paszporty, czyta jeszcze raz listy. Nauczeni afrykańskim doświadczeniem, że im więcej papierów, tym lepiej, dorzuciliśmy dzisiaj jeszcze kilka. Sprawa poszła już do Home Affairs w RPA, z którego dwa miesiące temu kazano nam przylecieć do Polski. Nie zrozumiem tych procedur. Ale chyba nie muszę. Wydaje nam się, że pani wie, że potraktowano nas niesprawiedliwe, jednakże teraz trzeba odkręcić napędzoną już machinę. „Dajcie nam trzy dni”, mówi. „Zobaczymy co da się zrobić”.                Z wizami jak z życiem. Tak łatwo kogoś skreślić, tak łatwo oskarżyć, tak łatwo ocenić i odwrócić się na pięcie. Tak jak jedna niesłuszna decyzja może zmienić czyjeś życie, tak jedno niesprawiedliwe słowo może zranić na długo. Patrząc na żebraka, nie myślmy, że pijak. Mijając dziewczynę na skraju lasu, nie mówmy że dziwka, sama tak chciała. Historii może być wiele. Dajmy czas, by ich wysłuchać. Szukajmy dobra i uśmiechajmy się do świata. Zatrzymajmy się dla potrzebującego, wysłuchajmy ludzkich historii. Takie  okołowizowe przemyślenia krążą dziś po mojej głowie.Pozdrawiamy Was z przepięknej polskiej ziemi i do usłyszenia wkrótce, nie wiemy jeszcze skąd. (korekta: Katarzyna Wolska)Pierwsze chwile na południowo afrykańskiej ziemiGóry smoczePiękna rodzina, która sprezentowała nam bilety do PolskiCudowna Mama Dea, misjonarka ze StanówArmand, zwany Mojżeszem :-)Z salonu w domku dla gościNA SAFARIZ Denise, Armandem, Siyabonga i Tanya-misjonarka z RPASępy wyjadają resztki bawoła zjedzonego przez lwyPODRÓŻE PO POLSKIEJ KRAINIE I SPOTKANIA Z PRZYJACIÓŁMI

Swaziland

RAINBOW TRACK

Swaziland

                Patrząc na przejście graniczne, zastanawiam się, czy to ciągle Afryka. Albo tak długo nie było nas w Europie, albo ta granica rzeczywiście różni się znacznie od kilkunastu innych, przekraczanych przez nas do tej pory. Różni się nie tylko swoją nowoczesnością, ale również brakiem opłat wizowych. Ostatnie lata naszego życia to wiara w ponadnaturalne zaopatrzenie. Wiara w Boże finanse, Jego ochronę i bezpieczeństwo. Możliwość wjazdu do nowej krainy bez konieczności pozbycia się stu lub dwustu dolarów to wielka przyjemność. Jedyna opłata to 50 randów (około 15 PLN) za motor. „Skąd mamy wziąć 50 randów”, myślę sobie. Nie ma tu „żywych kantorów”, które wymachują plikiem pieniędzy i wykrzykują w różnych językach możliwość wymiany miejscowej waluty. Ku mojemu zaskoczeniu Michał, jak gdyby nigdy nic, wyciąga banknot z kieszeni. „Chyba żartujesz”, mówię. Przed wyjazdem z Mozambiku jedna koleżanka, mieszkanka RPA, podarowała nam dokładnie taką kwotę, o której istnieniu zupełnie zapomniałam. „Na lody”, powiedziała wtedy. Bóg wie wszystko, On jest kierownikiem naszej wyprawy i to On wie najlepiej: kiedy, ile i na co nam potrzeba. Używa do tego obcych ludzi, nowo poznanych znajomych, starych przyjaciół lub bliską rodzinę. Pieniądze zawsze na czas znajdują się na naszym koncie, niekiedy ktoś wkłada nam banknot do ręki, a innym razem kupuje wycieczkę do narodowego parku z dzikim zwierzem.                Toalety – co tu dużo mówić: po raz pierwszy od bardzo dawna jest w nich papier, pachnie ładnie, mydło w płynie, bieżąca woda i… ogólnie dostępne, darmowe prezerwatywy. To próba walki i zahamowania rozprzestrzeniającego się i tak wysokiego już wskaźnika zakażonych wirusem HIV.                Królestwo Suazi ma w sobie królewskie piękno. Mała, bajkowa, górzysta kraina, na przejechanie której wystarczy zaledwie jeden dzień. Dowiedziałam się o jej istnieniu dopiero po dwóch latach podróży po afrykańskich bezdrożach. Żeby nie było aż tak łatwo, to ceny za noclegi skoczyły czterokrotnie w górę. Nie ma pośrednich rozwiązań. Przydrożne motele to koszt nawet 100 zł. Co zrobić? Nic… cieszyć się chwilą i podążać za marzeniami. „Nie… nie będziemy aż tak dużo płacić”, ustalamy jednak. Poszukajmy czegoś u lokalnych gospodarzy. Po długich i bezskutecznych próbach znalezienia tańszego pokoju, tuż przed zachodem słońca ukazuje się nasza ostatnia szansa. To stary budynek, wyglądający jak zaniedbany, długo nieużywany hotel. Ktoś każe nam podjechać pod drzwi i porozmawiać ze starszą panią, ona tu rządzi.  „Nie, nic nie ma, nie wynajmuję pokoi”, odpowiada pani. Próbujemy ruszyć a tu klops, przebita opona w dwóch miejscach. Robi się ciemno, więc Michał stara się szybko naprawić usterkę. Potrzebna jest  latarka. Mam wrażenie, że ciemność zapadła szybciej niż zawsze.  „Postaram się coś znaleźć”, mówi w końcu starsza pani. O nie!!! Pośpiech nie okazał się najlepszym pomocnikiem. Śrubokręt robi kolejną dziurę w dętce, tym razem w tej nowej. „No to lepiej żeby starsza pani jednak coś znalazła”, mówię. Czekamy jeszcze chwilę. Jest bardzo zimno. Jesteśmy  w górach i w nocy temperatura spada nawet o 20 stopni w dół. „Robię co mogę”, oznajmia z uśmiechem pani. „Gotowe”, mówi po chwili. Jedna z jej przybranych córek przeniosła się do pokoju siostry. Oddała nam swój pokój. Duży, z wielkim łóżkiem i łazienką. Nie ma bieżącej wody, ale to akurat najmniejszy problem. Dostajemy nawet wiaderko z grzałką, by nie zamarznąć przy wieczornej toalecie. Przy tych temperaturach zimny kubeł wody nie byłby najzdrowszym pomysłem. „Zostańcie ile chcecie”, oznajmia pani. Zaprzyjaźniamy się z rodziną i dzieciakami. Poznajemy miasteczko i okolice. Korzystając z propozycji starszej pani, zostajemy kilka dni. Nasze ciała potrzebują odpoczynku. Kilkanaście dni jazdy bez dnia przerwy skutecznie obniżyły poziom naszych sił i energii. Przebita nocą dętka stała się zatem zbawienna, a starsza pani, kręcąca początkowo nosem, przemiła i kochana do łez.                Pewnego wieczoru niespodziewanie pisze do nas Doris, koleżanka od której dostaliśmy 50 potrzebnych nam randów. „W RPA jest bardzo ciekawa konferencja”, mówi. „Może chcielibyście przyjechać?”. „Czy jest możliwość taniego noclegu?”, pytamy. Okazuje się, że jest. Kolejna baza Iris, organizacji, którą odwiedziliśmy w Mozambiku, ma być naszą chwilową przystanią. Mają tam wioskę dla dzieci i dom dla odwiedzających. Znajdzie się miejsce i dla nas.  Jedziemy do Południowej Afryki, kraju, którego odwiedzać nie mieliśmy zamiaru. Nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, jak bardzo zmieni on nasze życie oraz dalszy bieg zdarzeń.                W drodze do RPA poznajemy Bethany. Dzielimy z nią pokój w przepięknym miejscu otoczonym starym lasem. Okazuje się, że właśnie tego dnia ma urodziny. Spędzamy wspólnie wieczór, a później poranek przy obfitym śniadaniu. Czasami znajdujemy się w pewnych miejscach, by być tam dla kogoś. Poznajemy ludzi na chwilę, na jeden dzień lub kilka godzin. Każde spotkanie ma znaczenie. Każde spotkanie jest wyjątkowe. Każde spotkanie może dać innym tak wiele. Zatrzymanie się dla jednostki i rozmowa z nieznajomym może być cenniejsze, niż się nam niekiedy wydaje. Tego dnia byliśmy tam dla Bethany. Po kilku godzinach ruszamy do RPA, do domu dziecka, który zmieni tak wiele. Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia wkrótce.(korekta: Katarzyna Wolska) 

Mozambik

RAINBOW TRACK

Mozambik

                „Dzisiaj już nigdzie nie pojedziecie”, słyszymy od policjanta. „Przejazd przez te tereny możliwy jest tylko w konwoju, z eskortą wojska”, dodaje. „Bądźcie tutaj jutro o 6 rano”.Właściciel wynajmowanego przez nas pokoju pokazuje zdjęcia sprzed kilkunastu dni. Policjant nie przesadza, na tych terenach przelewano niedawno krew. Polityczne potyczki pozbawiły życia wielu niewinnych ludzi. Fotografie pokazują spalone ludzkie  zwłoki, wraki samochodów i ostrzelane domy. „Teraz trwają negocjacje, ataki ustały tydzień temu… Nie ma się czym martwić, nic wam nie grozi”, słyszymy. Dzień wcześniej przekraczamy pierwszy etap zagrożonych terenów. „Konwój rusza w południe”, oznajmia pan wojskowy. Mamy jeszcze trzy godziny. „Poczekamy tutaj”, mówię. Około południa dostajemy nakaz wyjazdu. „A gdzie konwój?”, pytamy. „Zaraz ruszają, dogonią was po drodze, możecie jechać”. Konwój nigdy nas nie dogonił, mijaliśmy spalone i ostrzelane domy, mknęliśmy ile sił w kołach. Droga była pusta, nikt nią nie przejeżdżał. Czy miałam stracha? Tak, malutkiego.                 Kilkanaście ostatnich dni spędzamy na motorze. Podróżowanie naszym małym jednośladem zajmuje dwa razy więcej czasu niż samochodem. W dziesięć dni mamy pokonać ponad dwa i pół tysiąca kilometrów, nie ma więc czasu na dzień przerwy. Pod koniec dnia bolą nas tyłki. Dni mijają szybko, zmieniają się tylko przydrożne bary, napotkani ludzie, pokoje, łóżka, łazienki.  Mozambik jest wielki, a data zakończenia wizy bliska.                 Pemba, na północy kraju, stała się naszą przystanią przez dwa tygodnie lipca. Nawet za cenę gnania przez Mozambik, by zdążyć przed wygaśnięciem wizy, nie chcieliśmy opuścić ani jednego dnia z zaproszenia w „Village of Joy” (tłum. Wioska Radości). Setki dzieciaków, które mają tu swój dom. Setki studentów szkoły misyjnej, z kilkudziesięciu krajów świata. Setki Mozambijczyków uczęszczających do szkoły biblijnej. Setki dzieciaków z biednych rodzin, dokarmianych tutaj każdego dnia, oraz tysiące uczęszczające do tutejszej szkoły. Ponadto kilkudziesięciu misjonarzy z całego świata i my wraz z setką innych odwiedzających. Oto wioska radości, radości nie tylko z nazwy, ale z odczuwalnej tutaj atmosfery radości, pokoju i miłości. To jakby kawałek nieba na ziemi. Nie mówię o luksusach czy znanym nam bogactwie. Mówię o Bożej chwale, spoczywającej w tym miejscu. Czymś niewytłumaczalnym, nienamacalnym, a jednak odczuwanym gdzieś w środku, głęboko w sercu. Iris Global Ministry to organizacja, która z Heidi Baker na czele, misjonarką mieszkającą od wielu lat w Afryce, pomaga najbardziej potrzebującym, w różnych  zakątkach całego świata. Swoją postawą pokazują Bożą miłość. Zatrzymują się, by pomóc jednostkom. Głoszą Ewangelię w odległych wioskach mozambickiego buszu. Tym pominiętym, zapomnianym, gdzieś daleko poza cywilizacją niosą dobrą nowinę, miłość, pomoc, cuda i znaki. Głusi odzyskują słuch, ślepi odzyskują wzrok, choroby ustają… Czy to tylko biblijne opowieści, nieaktualne w nowoczesnym świecie nauki? Nie, to realia mozambickich wiosek, do których dociera Iris. W jednej z nich rozbijamy swój obóz. Jest nas spora gromadka. Następne dwie noce spędzimy w namiotach. Nie ma tu wody ani prądu, a za toaletę służy dziura wykopana w ziemi. Do tego akurat zdążyliśmy się już przyzwyczaić.  Dzielimy się na grupy i idziemy do różnych domów, by modlić się za chorych, nieść miłość, dobre słowo i wsparcie.                 „Jest tutaj głuchy człowiek, nie słyszy od urodzenia”, mówi Michał. „Wspaniale, przyprowadź go”, odpowiada, jak zawsze pogodna i pełna miłości, Heidi. Dotyka jego języka, dotyka jego uszu. Jedyne, co słyszę to wypowiadane przez nią imię – Jezus. Tego jeszcze nie widziałam. Nie mija nawet minuta, a nasz nowy znajomy pokazuje, że słyszy. Michał  szepcze jego imię, ale on nie reaguje. „Nic dziwnego, on go jeszcze nigdy nie słyszał”, mówię. Heidi przykłada jego palce do swojej szyi i wypowiada proste słowa. Drgania krtani pomogą mu nauczyć się pierwszych w jego życiu dźwięków. Stefan, bo tak go nazwaliśmy – jego imię było zbyt trudne, a skoro i tak nigdy go nie słyszał, to pewnie  nie zrobi mu to wielkiej różnicy – powtarza proste słowa. Nie są jeszcze idealne, ale tak jak dziecko powoli uczy się mówić, tak samo Stefan potrzebuje czasu. Odprowadzamy go do jego chatki. Mijamy mieszkańców i uczymy Stefana tutejszego powitania. Na widok sąsiadek z jego ust pada „Salama”. Sąsiadki w pisk. Zbiera się tłum, żona Stefana w szoku. Mieszkańcy widzą, że Stefan reaguje na dźwięki. Potrzebują chwili, by zrozumieć co się stało. Nagle zaczynają tańczyć, podskakiwać, krzyczeć i śpiewać z radości. Dla takiej chwili warto było przyjechać tu na pace ciężarówki i spać w maleńkim namiocie z brakiem dostępu do wody. Dla takiej chwili warto było porzucić wygodę.  Dla takiej chwili warto było wyruszyć w drogę… choćby w najdalsze zakątki Afryki.                „Może chcielibyście podzielić się waszą historią na moich poniedziałkowych zajęciach ze studentami?”, pyta Heidi. „Jasne, że tak”. „Jasne, jasne, ale mówić przed tłumem to nie jest najprostsze zadanie, przynajmniej dla mnie”, myślę sobie. Ku mojemu zaskoczeniu Heidi zaprasza nas na scenę już w niedzielę, podczas nabożeństwa z dużo większą niż przypuszczałam ilością zebranych ludzi. „Coś jest nie tak”, myślę… Nie ma żadnej tremy… Wybieram starannie cenne dla mnie historie, Heidi tłumaczy na portugalski, pastor na język lokalny, Michał kończy modlitwą. „Pobłogosławmy ich finansowo”, mówi Heidi. „Mozambik nie jest biedny, zróbmy to jako akt wiary, że Bóg zaopatruje.” Siadamy na podłodze, na moich kolanach leży chustka, a na niej pojawiają się coraz większe ilości pieniędzy. Czasami zamiast pieniędzy ktoś daje nam doładowanie do telefonu, czasami naszyjnik. Każdy daje co może, co ma. Jedna pani przytula nas mocno i modli się za nas. „Nie mam nic, co mogę wam teraz dać”, mówi. Łzy leją się z jej oczu, ja ryczę razem z nią. Jej serce jest tak dobre. Swoją postawą daje nam dużo więcej, niż są warte każde pieniądze. Ktoś podchodzi i dziękuje za zachęcenie. Ktoś inny błogosławi naszą dalsza drogę. Jest dużo wzruszenia i radości. Cała sytuacja jest wyjątkowa i piękna.                 Po południu grupa misjonarzy zaprasza nas do restauracji nad oceanem. Do jednej z tych, do których sami nigdy byśmy nie poszli. Tego samego dnia  Heidi zaprasza nas do siebie na kolację. Dużo pięknych ludzi, dużo roześmianych dzieciaków. Dzień jakich mało, dzień pełen wrażeń.                 Pemba na długo pozostanie w naszym sercu. Wyjeżdżamy z niej bogatsi nie tylko finansowo, ale przede wszystkim duchowo. Wyjeżdżamy, zachowując w pamięci nowo poznane twarze, długie wieczory niekończących się opowieści, góry śmiechu, wspólne posiłki, rozgrywki karciane nocą, wzruszenia i łzy pożegnania. Niektóre przyjaźnie przetrwają, o innych nie zapomnimy.Pozdrawiamy Was, kochani i do usłyszenia.(korekta: Katarzyna Wolska)Psiak przybłędaStacja paliwMAPUTO - STOLICA MOZAMBIKU - I PRZEDMIEŚCIAPEMBA - IRIS MINISTRY (zdjęcia wykonane przez różne osoby)Podczas programu dokarmiania dzieciaków z okolicyRazem z HeidiProgram dokarmianiaPodczas odwiedzin u wdów z okolicyKącik artystycznyRazem z mamkami plotę naszyjniki

Król lew

RAINBOW TRACK

Król lew

                – „Tym samochodem chcecie jechać do parku?”, pyta prześmiewczo policjant. – „Tak”, odpowiada śmiało taksówkarz. Żeby zobaczyć króla lwa, nie muszę siedzieć w wypasionym, pięknym samochodzie z biura turystycznego i mieć kapelusz z napisem Safari, prawda? No wiadomo, byłoby miło, jak na filmie, ale praktycznie rzecz biorąc, zwykła osobowa taksówka bez problemu wystarczy.                Nasze ostatnie poszukiwanie dzikiego zwierza odbyło się w Beninie. Tam, mając jeszcze nasz mobilny dom, spędziliśmy dwie noce w towarzystwie wielkich hipopotamów i krokodyli. To tam, siedząc na dachu rainbowtrucka, goniły nas rozzłoszczone, ochraniające swoje rodziny słonie. To tam staliśmy oko w oko z wielkim bawołem i to tam przebiegło nam przed busem stado rozpędzonych, wielkich, rogatych zwierząt, których nazwy nigdy nie poznałam. Bezowocnie szukaliśmy również tego, który znaleźć tak łatwo się nie daje – lwa, potężnego króla dżungli.                 Tym razem marzy mi się słoń, ale nie taki, co pragnie nadziać mnie na kieł i zmiażdżyć swoją rozzłoszczoną trąbą. Teraz chciałabym spokojnego, co skubie trawę, kołysze trąbą, wachluje uszami i przechadza się beztrosko po niskiej trawie w towarzystwie szczęśliwej rodziny. Marzą mi się żyrafy, które swe długie szyje wyciągają po najlepsze kąski wysoko rosnących listków. I marzy mi się on – król lew, patrzący prosto w moje oczy. Po dwóch latach podróży przez łąki, pola, góry i lasy miło byłoby go w końcu zobaczyć. Ale nie gdzieś daleko w krzakach, gdzie dojrzę tylko jego ogon. Tak to nie. Najlepiej twarzą w twarz, z bliska, gdzie będziemy tylko my i on.                Nie dojeżdżamy nawet do bramy parku, a po naszej prawej stronie wyleguje się w towarzystwie antylop wielki bawół. Droga, po której jedziemy to nie jakaś polna, ukryta w dżungli ścieżynka. To asfaltowa, tanzańska krajówka, gdzie mkną ciężarówki, osobówki, a po południu, na naszym małym czerwonym motorku, pomkniemy i my. Jest jeszcze szaro, dzień powoli budzi się do życia. W krzakach po lewej widzę jakiegoś kolosa, a nawet kilka. To słonie idą w głąb parku. Po prawej ktoś ciekawski wychyla głowę.  To Mama Africa, jak nazywa ją nasz kierowca – żyrafa w całej okazałości. W Parku Narodowym Mikumi nie ma żadnych ogrodzeń, jest tylko brama wjazdowa. Chwilę po jej przekroczeniu ustają odgłosy przejeżdżających drogą samochodów. Nie widać żadnych innych zwiedzających, jesteśmy tylko my i – jak się okazuje – wiele innych, ciekawych, zamieszkujących te tereny stworzeń. W oddali widzę przechadzające się żyrafy. W świetle wschodzącego słońca wpatrują się w nas z zaciekawieniem. Zastygają w bezruchu i patrzą. Podjeżdżamy bliżej, bardzo blisko, są tuż obok. Nie boją się. Tutaj jest ich dom, nikt nie zrobi im krzywdy. Jestem wzruszona, poważnie. W krzakach widzę zajadającego śniadanie słonia. Podjeżdżamy na odległość zaledwie kilku metrów. Po ostatnich benińskich doświadczeniach mam małego stracha. Jak się okazuje – zupełnie niepotrzebnie. Do objadającego się osobnika wychodzą z zarośli jego towarzysze. Za nimi biegnie maluszek, jest naprawdę mały. Nie są agresywne, nie gonią, nie ryczą, nie machają nerwowo trąbą. W ogóle nie zwracają na nas uwagi. Są takie piękne. W oddali widzę całe ich stada.  Żyrafy są dosłownie wszędzie, a ich długie szyje nie pozwalają im się ukryć nawet w wysokich, otaczających ich akacjach. Są też gnu, to te szalone zwierzęta, co w porze suchej gnają przez sawanny na złamanie karku. O tej porze roku mogą odetchnąć i spokojnie wylegiwać się na rozległych dookoła zielonych łąkach. Jest też mnóstwo impal – lwich przysmaków. Wśród traw grupa pawianów, z potomstwem na plecach, wygrzebuje jakieś przekąski. Docieramy również do stada hipopotamów. Znajome już dla nas odgłosy rozbrzmiewają groźnie z daleka. Jest też krokodyl i ciekawskie małpki biegające dookoła stawu.                „Seeing the king is like a game… you can lose or you can win” (tłum.: „zobaczyć króla to jak gra… możesz przegrać lub możesz wygrać”), mówi nasz kierowca. Chwilę po tym słyszę: „Patrz!” Leży leniwie tuż przy drodze. Słyszę z daleka, że ma czkawkę. Zupełnie jak nasz Rysiek w domu. Podjeżdżamy obok. Niewzruszony czka dalej. Obok niego leży młodszy towarzysz. Otwiera tylko leniwie oko, by zlekceważyć nas krótkim spojrzeniem i udać się ponownie w poranną drzemkę.   Wychylam się przez okno i siadam na drzwiach. Z wrażenia trzęsą mi się ręce. Czkawka ustaje, a król patrzy na mnie. Oko w oko… twarzą w twarz.                 Po kilku godzinach mkniemy naszym czerwonym tygrysem przez tę samą asfaltową trasę, co o świcie. Jest to główna droga prowadząca do stolicy kraju. Ze względu na przemieszczanie się zwierząt, wczesnym rankiem i późnym popołudniem ruch drogowy zostaje wstrzymany. W ciągu dnia nie ma problemu.  Z każdej strony widzę przechadzające się wolno słonie. Obsypują się piaskiem, podnosząc do góry trąby. Stada żyraf, niczym sztucznie namalowane na tle afrykańskiej sawanny, spoglądają na nas z góry. Przebiegają pawiany, wylegują się gnu, odpoczywają w cieniu zebry i duże bawoły...A my?... Na motorze, pośrodku pięknej i żywej Afryki.Pozdrawiamy Was serdecznie i do zobaczenia w Mozambiku. (korekta: Katarzyna Wolska)

Tanzania

RAINBOW TRACK

Tanzania

                Jest nieśmiała i rzadko pokazuje swe piękno. Widujemy  ją tylko wieczorami przy świetle zachodzącego słońca. Pomalutku wychyla się spod białej pierzyny. Nie na długo, może na pół godziny, odsłania swoje ośnieżone, najwyższe w tej części globu oblicze. Wychyla się na tle pól często uprawianych tutaj  słoneczników. Wyłania się niczym olbrzym spoglądający z góry na małe wioski i jej mieszkańców. Po raz pierwszy widzimy ją, nieświadomi że jest tak blisko, przemierzając uliczki małego, położonego wysoko w górach miasteczka. Odwiedzamy budki z jedzeniem, tutaj serwują frytki, tam jajko, dalej ciapaty, fasolę, poszukajmy jeszcze warzyw… „Oooooo!!! Patrz na to!”, mówi podekscytowany Michał. Oto i ona: wielka i piękna, niczym fototapeta w tle zapadającego powoli w mrok miasteczka. Kilimandżaro, najwyższa góra w Afryce, wakacyjny cel wielu żądnych pięknych przygód podróżników. Z  ośnieżonym szczytem spogląda na otaczający ją świat. Nie mogę oderwać od niej oczu. Wiem, że na nią nie wejdę, nie teraz, może kiedyś, ale widok z dołu jest imponujący. By zdobyć jej szczyt, potrzeba sześciu dni, to akurat mamy, ciepłe ciuchy – to można załatwić, lecz  tego, czego akurat nie posiadamy, to trzy tysiące dolarów, które trzeba zapłacić za naszą sympatyczną i uroczą dwójkę. Zdarza się. Kilka dni podróżujemy tak, by mieć ją w zasięgu naszego wzroku. Niekiedy wspinam się na słomiany dach, by posiedzieć u boku pana naprawiającego uszkodzone jego części i pogapić się oraz sfotografować odsłaniający się czubek tej niesamowitej afrykańskiej góry. Czasami zbaczamy z drogi, by w polu słoneczników zobaczyć, jak mówi nam dobranoc. Niekiedy obserwujemy ją z podwórka naszego małego lokalnego pensjonatu. Zawsze wygląda pięknie.                Od kilku tygodni jest zimno i na tyle wysoko, że komary nie kąsają nas w nocy. Nasz motor niesie nas przez rozległe sawanny. Przez długie kilometry obserwujemy Masajów wypasających swoje bydła. Owinięci w czerwone, niebieskie i fioletowe koce mkną na tle złocistej ziemi. Nareszcie jest. Afryka o jakiej marzyłam. Afryka z mojego obrazka. Afryka rozległa i piękna. Afryka która zapiera mi dech.                 Wysoko w górach mijamy piękne, gęste lasy. Ludzie, jak w całej Afryce, otwarci i przyjaźni. Miejsca, w jakich śpimy, to te z kategorii nie dla turystów. Są bardzo przyzwoite, czyste i najczęściej z własną łazienką. Tych bez łazienek staramy się unikać. Łazienka z jednej strony to wygodne błogosławieństwo, z drugiej, jak sami doświadczyliśmy, to śmierdzące z rur przekleństwo. Pamiętam noc, tę z cyklu „oby nigdy więcej”. Mała miejscowość. Dookoła nic, tylko droga i kilka budynków. Wśród nich jest nasz hotelik. Nie ma wyjścia. Niedługo zapadnie mrok. Zostajemy tutaj. Łazienka to po prostu dziura w podłodze, wiecie, dla „narciarzy”. Wody bieżącej brak. Nic nie szkodzi. Pani przyniesie wodę w wiaderku, to najczęściej praktykowany w Afryce sposób wieczornej toalety. Patrzę na wodę i zastanawiam się, czy w ogóle zamoczyć w niej rękę. Nie raz kąpałam się wodą z deszczu. Ta jednak wygląda jak klasyczna żabianka. Po jednym dniu z brudu nikt jeszcze nie umarł, myślę . Obchodząc żywnościowe straganiki, widzimy gotujący się ryż. Czy to nie ta sama żabianka co w mojej łazience z dziurą w podłodze? Nie zjem dzisiaj ryżu, frytki z jajkiem będą super. Siedzimy na plastikowych krzesełkach, dookoła piach, główna trasa pełna przejeżdżających powoli ciężarówek. Wielka kula zachodzącego słońca pomalowała niebo na czerwono. Ludzie nieśpiesznie popijają piwo. Czarne cienie ciężarówek, góry w oddali na czerwonym tle nieba, rozległe tereny i pustka dookoła sprawiają, że czuję się jak w meksykańskim filmie. „Ładnie”, myślę sobie. Jakby świat zwolnił. Sielanka kończy się po zmroku. Nasz niewinnie wyglądający pokoik zamienia się w siedlisko wyłaniających się z pod ziemi obrzydliwych, znienawidzonych przeze mnie stworzeń. Małe, wielkie, latające i te bez skrzydeł. Nie nadążam z zabijaniem. Z rur wydobywa się potworny smród. Cały hotel wypełnia się wieczornymi oparami ściekowych rur. Rozwieszamy moskitierę i wciskamy ją pomiędzy materac, tak by żaden wróg nie wylądował na naszej twarzy. W odróżnieniu od ostatnich, ta noc jest wyjątkowo duszna, co potęguje tylko narastający dyskomfort. Nie, okien nie mogę otworzyć. Jeszcze większa ilość niechcianych gości może przeciążyć moją nadwyrężoną już tolerancję. Nie jest dobrze, myślę sobie. Karaluchy, śmierdzi, duszno, niekończący się hałas przejeżdżających ciężarówek, brak wieczornego prysznica, nie ma dokąd uciec. Boże, przyspiesz czas, niech będzie już rano, myślę. Nie mogę spać. Chcę do toalety, ale przecież nie wysunę palca spoza moskitiery na pożarcie karaluchów gigantów. Wytrzymam do rana. Ok, włączę latarkę i poczytam. Tak, to dobry pomysł, myślę sobie. Jakiś  cień poruszył się i zniknął. Może mi się przywidziało. Na pewno tak. Nie! Nie przywidziało się! Na mojej poduszce jest karaluch! Giń, przepadnij, zdychaj! Tłukę wroga elektroniczną książką. Nie chcę już czytać. Wolę nic nie widzieć. O poranku, szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, jesteśmy zwarci i gotowi do dalszej drogi. Tanzanio, dobrze, że jesteś taka piękna i zrekompensujesz uraz ostatniej nocy.Ahoj, przygodo! Czas na spotkanie króla. Tanzański lwie, nadchodzimy!Pozdrawiamy Was serdecznie i do zobaczenia wkrótce.(korekta: Katarzyna Wolska)  Wielki Rów Afrykański

Czerwony Tygrys

RAINBOW TRACK

Czerwony Tygrys

                Wiemy, że tu jest, nie widzimy jej, ale wiemy, że czai się w chmurach. Gdzieś tam widnieje jej szczyt – najwyższej góry w Kenii. Nie, nie wejdziemy na nią. Afrykańskie zorganizowane turystyczne eskapady stanowczo nie są na naszą skromną kieszeń. Nie stanowi to jednak problemu. Nie możemy zdobyć góry, ale możemy objechać ją dookoła, oglądać i podziwiać z różnych miejsc. „Pożyczmy motor”, mówi Michał. „Jasne”, odpowiadam bez namysłu. Mamy wprawę w jeżdżeniu tym najpopularniejszym środkiem transportu w Afryce. Po raz pierwszy setki kilometrów jednośladem przemierzaliśmy w Togo, następnie był Benin, na końcu Kenia. Korzystaliśmy zawsze z motorów znajomych. Tym razem, za niewielką opłatą, pożyczamy maszynę od obcego taksówkarza.                Tuż o świcie zrywamy się z łóżek. Wybiegamy z pokoju i jest: widać ją w szarościach budzącego się dnia. Wielka, z małym czubkiem na szczycie, sięgająca ponad pięć tysięcy metrów góra. Pomimo przeszywającego chłodu wskakujemy na motor i jedziemy w poszukiwanie pięknych miejsc, widoków i dzikich zwierząt. Trzęsę się jak galareta. Od prawie dwóch lat nie zakładałam grubych ubrań. Dalej nie zakładam, bo wszystkiego się pozbyłam, ale kilka warstw cienkich bluzek, skarpetki i chustę na szczęście mam. Wiem, że za kilka godzin słońce ogrzeje zziębniętą po nocy ziemię. Do tego czasu schowam się za plecami Michała, przeżyję. Jedziemy do punktu, z którego teoretycznie pięknie powinno być widać naszego giganta. Punktu nie odnajdujemy, ale za to spotykamy coś bardziej niezwykłego. Przejeżdżając przez Kenijskie lasy, mijają nas stada swobodnie żyjących szympansów. Kilkadziesiąt przebiega tuż obok nas. Wychodzą na drogę, skaczą po drzewach, mijają motor w odległości zaledwie dwóch metrów. Otwieram buzię z zachwytu. Niektóre są tak duże, że mam obawy, czy nie trzepną mnie swoją wielką, włochatą łapą.                Mijamy pana, który wyciska siódme poty, by wepchnąć pod górę, po błotnistej drodze, obwieszony ciężarami rower. Michał zeskakuje z motoru i pomaga panu go przepchnąć. „Sylwia, chodź!”, krzyczy podekscytowany. „Tam jest wieża pożarowa! Pytałem, możemy wejść!”. Po chwili pokonujemy kilkadziesiąt stopni pnącej się w niebo drabiny. Ku naszej radości, naszym oczom ukazują się piękne lasy, rozległe tereny i fascynujący widok poszukiwanej dziś przez nas Mount Kenya. Jest już ciepło, jest dobrze. Posiedźmy tu chwilę.                 Udajemy się w kierunku parku narodowego, gdzie na wielkich obszarach ziemi biegają zebry, słonie, lwy, żyrafy i inne ciekawe stworzenia, zamieszkujące ten niezwykle piękny kawałek świata. Nie, do środka nie wjeżdżamy. Po pierwsze, na motorze zabronione, po drugie, cena… nie dla nas. To też nie problem. Jedziemy wzdłuż obrzeża parku, skąd z łatwością oglądamy niektóre z afrykańskich okazów. Oprócz zwierząt, odwiedzamy małą wioskę pośrodku niczego. Kolorowo przystrojeni mieszkańcy to plemiona Masajów i Samburu. Ogromne ilości koralików i wielkie kolczyki rozciągające uszy zdobią ciała ludzi z tych niezwykłych plemion. Odwiedzamy rzeźnika. Za jego budką obwieszoną kawałkami mięcha siadamy na trawie. Michaś konsumuje porcję swojej krowy, a ja obserwuję scenkę.  Pojawia się pani ze stołeczkiem w ręku. Za nią kolorowo obwieszone kobiety z plemienia Samburu. Pani pobiera opłaty za czesne dzieci w szkole. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego: ani fakt, że na powietrzu, ani to, że na podwórku u rzeźnika. Wszystko odbywa się tak normalnie, po afrykańsku, w miejscu gdzie świat wydaje się uciąć sobie długą drzemkę w rozwoju technologii. Nie ma nic bardziej mylnego. Kolorowo przystrojona pani z plemienia Samburu wyciąga kartę płatniczą, a pani na stołeczku przeciąga ją przez czytnik. Cywilizacja na końcu świata: tam, gdzie w „witrynach” wiszą krowie nogi, gdzie kozy przechadzają się leniwie po piaszczystej drodze, gdzie oprócz kilku chat nie ma zupełnie nic... jest czytnik kart płatniczych.                 Siedzimy w Matatu, małym lokalnym busiku. Przemierzamy kolejne kilometry Kenii. Ciągle odczuwamy ból pośladków po wczorajszym motorowym szaleństwie. „Chciałbym podróżować motorem”, mówi nieśmiało Michał. Motorowy temat pojawiał się już kiedyś w naszych rozmowach. Wtedy mieliśmy nasz mobilny dom. Z naszego mobilnego domu, w którym mieliśmy wszystko, przenieść się na motor? „Nie ma mowy”, powiedziałam kilka miesięcy temu. Teraz sytuacja wygląda inaczej. Zostały nam zaledwie dwa plecaki i kilka tobołków. Pozbycie się kilku kolejnych rzeczy nie stanowi już problemu. Mało rzeczy, mały problem. Odbywam wewnętrzny, minutowy dialog i wiem, że to dobry pomysł. „Kupmy motor”, mówię. To również jedno z moich cichych, niewypowiedzianych nigdy marzeń – przemierzać ciekawe miejsca jednośladem. Jeszcze tego samego dnia lądujemy w obskurnym hoteliku, który „przypadkiem” znajduje się tuż przy największym sklepie z motorami w mieście. Następnego dnia zostajemy właścicielami Czerwonego Tygrysa. Najtańszy z możliwych, ale nasz, do tego nowiutki i piękny. Jeszcze tylko kilka poprawek, zakup walizek, konstrukcja uchwytów na bagaże i można zaczynać nowy etap naszej Rainbow podróży. Motor zapakowany, ja również. Piękne drogi górzystych i zielonych terenów Kenii… Tak, to był dobry pomysł.                 Na małym hotelowym podwórku w niewielkiej wiosce rozbrzmiewa głośno muzyka. Młode dziewczęta i młodzi chłopcy przechadzają się, to w jedną, to w drugą stronę. Ćwiczą ruchy, kroki, uśmiechy. Mają spotkanie modelek i modelów. My siedzimy z boku, zupełnie niezauważeni przez marzącą o karierze młodzież. Gapimy się w jeden punkt. Wysoko spoza chmur przy świetle zachodzącego słońca wychyla się ośnieżony, piękny szczyt najwyższej afrykańskiej góry. Witaj, Kilimandżaro. Witaj, Tanzanio.Pozdrawiamy Was serdecznie i do zobaczenia wkrótce.(korekta: Katarzyna Wolska) 

Sierociniec w Kenii

RAINBOW TRACK

Sierociniec w Kenii

                Grace biegnie, by pierwsza przywitać nas tuż przy bramie.  Okrzyk radości, wyciągnięte ręce i wielki uścisk na dzień dobry dodaje mi skrzydeł. Jej umysł nie pracuje jak u typowej czternastolatki, bardziej przypomina kilkuletnie dziecko. Jej serce natomiast jest wielkie jak świat, a miłością, prostotą i uśmiechem rozpuszcza najtwardsze nawet lodowce ludzkiego dorosłego serca. „Kto podzieli się z Jackiem?”, pytam dzieci idąc z nimi na ryby. Mam sześć pociech, każda, oprócz Jacka, ma kilka groszy na cukierka. Niektóre mają dziesięć, inne dwadzieścia szylingów. Grace, mając trzy monety o najmniejszych, jednoszylingowych nominałach, bez zastanowienia wręcza Jackowi jedną. Przytulam ją i bez słowa idziemy przed siebie. Próbuję ukryć wzruszenie. Udaje mi się. Przy tej małej istocie o wielkim sercu wielu mogłoby nauczyć się prostych życiowych lekcji hojności. Docieramy do wioski nad jeziorem. Siadamy na murowanym pomoście. Chłopcy wyciągają rośliny, znajdują zdechłą, śmierdzącą rybę. Podchodzi mężczyzna i pyta, czy nie chcę popłynąć łodzią. Taka turystyczna, tutejsza atrakcja jeziora Victoria. „Nie”, mówię. „Dlaczego?”, pyta zaskoczony rybak. „Nie mam tyle pieniędzy, jest nas siódemka”, odpowiadam wskazując na dzieci. Sytuacja powtarza się jeszcze kilka razy. Nie tłumaczę już dlaczego, nie chce mi się. Ku mojemu zaskoczeniu pod koniec dnia podchodzi rybak i mówi: „Płynie ze mną jedna pani z dzieckiem, mogę zabrać ciebie za darmo”. „Jeśli zabierasz mnie, to i szóstkę moich dzieci”, mówię. Po chwili wraca i mówi: „wskakujcie”. „Teraz mam już siódemkę ”, odpowiadam wskazując na kolejnego, który właśnie dołączył do naszej wesołej gromadki. Nie wiem, kto za nas zapłacił, ale było super.                „Idziemy na spacer?”, słyszę od rana. „Najpierw obowiązki, potem spacer”, mówię. Robert to chłopiec żądny przygód. Ciężko mu wysiedzieć w domu. Chce na spacer, na ryby, gdziekolwiek. W niedzielę zabieram go i kilkoro innych na plażę rybaków. Od jednego z nich dostaje kłębek splątanych sieci i haczyków. Szybko montuje wędkę z kawałka patyka i od tej pory ryby to jedyny cel jego dnia. Robert niczym kot ma swoje ścieżki. Zawsze pierwszy kroczy dumnie z wędką na ramieniu. Pokochałam go, jego indywidualność i sporadyczne fochy, jego radość z wędkowania i chęć wędrówki nowymi drogami. Podczas jednej z naszych wędkarskich wypadów spotykamy stado hipopotamów. Szczęśliwa rodzinka wyleguje się w wodzie kilkanaście metrów od brzegu. Nie przeszkadza im hałas oraz przepływające blisko łodzie. Jezioro Victoria – piękne, ogromne i pełne wielkich stworzeń.                Frederick to  roześmiany, bystry i piękny chłopiec. Nie da się go nie lubić. Nie da się go nie zauważyć.  Ma brata Johanesa. To dzięki niemu może teraz biegać, uczyć się, grać i dokazywać. To Johanes okrył go swoim ciałem podczas bolesnego, okrutnego i nieludzkiego wypadku wiele lat temu. Chciano ich skatować, nie wiem dlaczego. Johanes, chroniąc dwóch młodszych braci, przyjął wszystko na siebie. Oni wyszli z tego cało, a Johanes? Jego głowa doznała ciężkiego urazu. Już nigdy nie był taki sam. Serce radosne, ciało nastolatka, ale głowa nie pracuje jak u reszty rówieśników.  Michał go kocha. Spędzają razem wiele czasu. Johanes pomaga mu budować anteny i z ciekawością uczestnicy w śledzeniu sygnałów kosmicznych stacji. Ma niezwykłe poczucie humoru i zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy.                 Niedziela wieczór, wpadam do kuchni. Dzieciaki kroją warzywa. Mniejsze segregują, starsze szatkują. Chłopcy gotują ugali, tradycyjną kukurydzianą kenijską potrawę. Dzisiaj nie ma kucharek, w niedziele gotują sami. Po kolacji umyją podłogę, pozmywają naczynia. Rankiem wstaną i posprzątają teren, niektóre pozamiatają, inne umyją toalety, zrobią pranie. Afrykańskie dzieciaki są bardzo samodzielne, obowiązki domowe przyjmują szybciej niż te znane mi z Europy. Czasami z przerażeniem patrzę na nóż w ręku dzieciaka. Bez powodu, świetnie sobie radzą.                Michał przeprowadza lekcje krótkofalarstwa. Wprowadza maluchy w podstawy teorii. Uczą się alfabetu morsa, oglądają filmy o stacjach kosmicznych, budują anteny, łączą się ze światem. Patrzę na nich i sama nie wiem kto ma większą radochę. Nowy nauczyciel czy mali uczniowie. Gdy w grę wchodzi torba gum do żucia, odpowiedź jest prosta. Słodka nagroda w konkursie odczytywania sygnałów morsa angażuje nawet najbardziej oporne i niezainteresowane wakacyjną wiedzą dzieci. Polska czy Afryka, wszystkie dzieci nasze są i wszystkie tak samo kochają słodycze.                    Są wakacje, więc dzieciaki mają dużo wolnego. Niektóre pojechały do krewnych, te, które nie mają nikogo, zostały w domu. Sierociniec to ich dom. Jedyny jaki znają. Czy są szczęśliwe? Patrząc na ich roześmiane buzie i pełne brzuszki myślę, że tak. W dniu rozpoczęcia roku szkolnego wszystko się zmieni. Budynki zapełnią się po brzegi. Przybędą mieszkańcy domu i uczniowie uczęszczający do tutejszych szkół. Pięćdziesięcioosobowa grupa wakacyjnych mieszkańców zmieni się w trzystuosobową grupę uczniów. Od wczesnych godzin porannych po późne godziny wieczorne budynki szkolne zapełnią się dzieciakami i dorastającą, kenijską, żądną wiedzy  młodzieżą.  Nie tylko dzieciaki mają pełne ręce roboty. My również wpadamy w wir pracy. Nasz dwutygodniowy, nieplanowany pobyt przedłuża się do miesiąca. Ale o to chodzi. Chcemy być tam, gdzie jesteśmy najbardziej potrzebni. Wraz z grupą kanadyjskich misjonarzy oraz założycielką ośrodka Dr Hazel, zwaną tutaj Mamą Victory, pakujemy ręce we wszystko, co się da. Cerujemy ubrania, dopasowujemy i zamawiamy dzieciakom nowe buty do szkoły, tworzymy nową bibliotekę, instalujemy w klasach wentylatory i pomagamy przy kręceniu filmów z podziękowaniem dla ludzi dobrego i hojnego serca z Kanady.                Siedzę pod prysznicem do momentu, aż zaparuje cała łazienka. Wieczorem z kubkiem gorącej herbaty zalegam w wygodnej kanapie w naszym małym żółtym saloniku. Sypialnia ma bardzo duże łóżko, szafę z lustrem i klimatyzację. Swoja toaleta i bieżąca ciepła woda to rarytas, który sprawia mi więcej radości niż się spodziewałam. Po dwóch latach życia w busie wymienione szczegóły to absolutne szczęście. To luksus, którego nie zauważałam i nie doceniałam, mieszkając w Polsce. Jesteśmy wyjątkowo bogatym narodem. Każdy z nas. Mamy więcej, niż nam się wydaje. Czasami tylko musimy coś stracić, by móc docenić bogactwo otaczającego nas świata. Toaleta, bieżąca woda, wygodne łóżko, kanapa, prąd – to przywileje, których niektórzy nigdy nie zaznają. Nie mamy powodów do smutku, ja na pewno nie. Chcę się cieszyć i doceniać każdą chwilę, każdy moment, każdą poznaną osobę, każde nowe wyzwanie. Czas ruszyć dalej. Każde pożegnanie to nowy początek. W małym busiku zwanym matatu leci muzyka reagge, za oknem przesuwa się piękny, górzysty kenijski krajobraz, w oddali widać stado pasących się spokojnie zebr. Dwa tygodnie temu minęła druga rocznica opuszczenia przez nas naszej ojczyzny. W najpiękniejszych snach nie spodziewałam się takiej wyprawy, tylu przejechanych krajów, tylu poznanych ludzi, tylu wysłuchanych historii, tylu wzruszeń i radości. Nie zawsze było łatwo, ale nie zawsze łatwo znaczy dobrze. Bóg jest dobry, i to mi wystarcza.Pełna wdzięczności… pozdrawiam was, kochani.(korekta: Katarzyna Wolska)Z Wiolką na rybyEnockFrederickLornaSetJohanesRobertGraceMercyQueenNavil i BrandonBabcia Grace, wdowa, każdego dnia przychodzi na posiłekBudują antenęNocne nasłuchiwania z kosmosuPróba łączenia ze wszechświatemNa jeziorze Victoria

Rwanda

RAINBOW TRACK

Rwanda

„Prześpijcie się dzisiaj u mnie”, mówi do nas poznana na lotnisku Agnes. Jej propozycja o drugiej w nocy w stolicy Rwandy, to jak balsam dla naszych zmęczonych o tej porze ciał. Zgadzamy się bez zastanowienia. W niewielkim pokoiku, który służy za salon, usuwamy krzesła, stolik i na całej powierzchni niewielkiej podłogi rozkładamy dwuosobowy materac. Czteroosobowa rodzina Agnes położy się dzisiaj na mniejszym niż ten, który dostaliśmy. Do sufitu podwieszamy moskitierę. Na podwórku Michał bierze szybki prysznic. Jak w większości typowych domów w Afryce, łazienki nie ma, a za prysznic służy wiadro z zimną wodą. Ja jestem zbyt zmęczona.  Z podekscytowania jednak nie mogę zasnąć. „Witaj Rwando”, mówię w myślach. „Jak miło cię poznać”.            Bez busa wszystko się zmienia. Nie mamy swojego domu… Nasz dom jest teraz wszędzie. Każdy tydzień, czasem każda noc, przynosi coś nowego. Może to być noc spędzona u nowo poznanej osoby. Mogą to być wynajęte dwa pokoje na przedmieściach Kigali, w których nie ma nic, dosłownie. No może poza karaluchem wielkości mojego kciuka i dziesiątek nieznośnych komarów wpadających przez okna bez moskitiery. By nie doświadczyć karalucha  giganta na własnej skórze, rozkładamy w pokoju namiot. Karaluch nie wejdzie. Ten, z którym zapoznał mnie Michał – na pewno nie. Od brutalnego uderzenia moim klapkiem ginie natychmiastową śmiercią. Nie mam jednak pewności, czy przed śmiercią nie powiadomił swoich kumpli lub licznej afrykańskiej karaluszej rodziny. Przezorny zawsze w namiocie.Zdarza się też hotel w centrum Kigali. Taki cichociemny, bez szyldu i zewnętrznych oznak, że hotelem rzeczywiście jest. Nie… nie ma turystów, sami swoi dookoła. Zamek u drzwi wygląda jakby ktoś kilkakrotnie próbował go wywarzyć. „Nic wam tu nie grozi”, mówi właściciel, który wiele lat spędził w Rosji. „Ok, od razu mi lepiej”, myślę. Cena prawdopodobnie najniższa w mieście, a widok na rozciągające się nocą Kigali w zupełności rekompensuje poharatany w drzwiach zamek. Szczytem luksusu jest wanna i ciepła woda. Ciepła woda to szaleństwo, a wanna? Coś, czego od dawna nie pamiętam.             Nieprzyzwyczajeni jeszcze do dźwigania ciężarów łapiemy motorki na dworzec. Sama już nie wiem, co jest trudniejsze: usiedzieć z plecakiem, który ciągnie mnie w tył na śmigającym między samochodami motorze, czy pokonać drogę na uginających się od ciężaru nogach. Czuję jak obijam uzbrojoną w kask głową o kierowcę. Nic na to nie poradzę. Muszę się do niego przykleić, inaczej zgubi mnie na pierwszym wyboistym podskoku. W busie kupujemy dodatkowe miejsce na bagaże. Wolę mieć swobodę i beztrosko oddać się podziwianiu rwandyjskiej zielonej przyrody. Wpatrzona w krajobraz, zachwycona widokami, pozwalam, by wiatr owiewał mi twarz. Pełen relaks, do momentu gdy… w ostatniej sekundzie zatrzaskuję okno, by uchronić się od lecącego w moją stronę „pawia”. Nie… nie mówię o kolorowym ptaku. Leci następny, kolejny i jeszcze jeden… „Dobrze, że chłopak trafia w otwarte okno”, myślę z ulgą. Ulga znika w momencie, gdy koleżanka chorego młodzieńca idzie w jego ślady. Biedactwo nie ma okna. Cały spektakl odbywa się tuż przed moim nosem. Dziewczyna wymiotująca w bluzę, ręcznik, na siebie, na fotel, ma dużo mniej szczęścia niż przewieszony przez okno chłopak. Chowam się za ich oparciem tak, by nie patrzeć na rozgrywający się przede mną dramat. Wesoły busik mknie ile sił w kopytach. Góry, zakręty, wywijasy mu nie straszne. Rzadko kiedy zwalnia. Nawet przed zakrętami. Pasażerowie rzygają, ja modlę się o szczęśliwe dotarcie do celu. Podróż dłuży się bez końca. „Obym tylko nie dołączyła do rzygającego towarzystwa”, myślę. Po kilku godzinach tej uroczej przejażdżki wiem, że było warto. Pejzaż błękitnego jeziora, rozsypanych na nim dziesiątek wysp i gór dookoła rekompensuje przeżycia ostatniego, zarzyganego epizodu. Lądujemy w hotelu z widokiem jak z pocztówki. Zalegamy w nim ponad tydzień. Nie da się wyjechać, jest zbyt pięknie. Poznajemy ludzi z różnych stron świata, odwiedzamy wyspę nietoperzy, stołujemy się w lokalnej knajpce i wiemy, że pobyt tutaj to jedno z piękniejszych estetycznie doświadczeń naszej afrykańskiej rainbow przygody. Po tygodniu znajdujemy się na statku, by pomimo braku specjalnych, drogich wejściówek znaleźć się w pokoju dla VIPów i przepłynąć w tych pięknych okolicznościach przyrody na inny brzeg ogromnego Rwandyjsko-Kongijskiego jeziora Kivu.             „To jest dopiero pokój”, mówię z wdzięcznością, siedząc na balkonie i wpatrując się w jezioro z jednej, góry z drugiej i wulkan w Kongo z trzeciej strony. Nie ma sezonu, więc po krótkiej negocjacji cena pokoju w Gisenye zjeżdża o połowę w dół. „Nie, nie będziemy jeść w hotelu”, mówię do pracownika recepcji. „Za tę cenę zjem trzy obiady w mieście”, myślę. Najlepsze miejsca to te niewidzialne dla nowoprzybyłych. Żeby znaleźć się w siedlisku pyszności, trzeba popytać, wejść w niepozorne drzwi, przejść korytarzem przez sklep, bar czy dom. Po przejechaniu kilku już afrykańskich krajów nie jesteśmy w stanie opanować przedziwnych nazw różnorodnych potraw. Najłatwiej to wpakować się do kuchni i palcem pokazać, co dokładnie chcemy. Knajpki, bary, przydrożne garkuchnie są wyjątkowo cierpliwe i z wyrozumiałością pokazują nam, „co w garze piszczy”. Tutaj króluje mięso i pieczone połówki ziemniaków. „Czy zrobicie dla mnie jakieś warzywa?”, pytam z burczącym z głodu brzuchem. „Cokolwiek”, dodaję. Pan wyciąga z wora kapustę. „Może być?”, pyta. „Oczywiście… jeśli znajdzie się jeszcze marchewka czy pomidor, to mojej radości nie będzie końca”. Wśród drzew i krzewów, przy jednym z kilku porozrzucanych dookoła stolików czekamy w półmroku na nasze dania. Po dwóch godzinach przemiły pan przynosi kolację. Wieszamy latarkę, by widelcem trafić do buzi, a po chwili zachwycamy się wspaniałym smakiem podanych potraw. Talerz najlepszych pieczonych ziemniaczków i góra vege bigosu to pełnia gastronomicznego szczęścia. „Jeszcze tu wrócimy”, myślę na odchodne. Nawet gdybyśmy musieli czekać dwie godziny.            Świeczki przygasają, radio trzeszczy, za oknem deszcz. Michał na swym nowym wynalazku z puszki i węgla podgrzewa wodę do kąpieli. Kąpiel to stanowczo za duże słowo. Poleję się wodą z rondelka. Ważne, że ciepłą. Dlaczego? Bo jesteśmy na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów i po upalnych afrykańskich wieczorach i dusznych tropikalnych nocach nie pozostało najmniejszego śladu. Małe okna w ciemnej izdebce otoczone pajęczynami, łazienka wylana betonem z dziurą w podłodze, wychodek z gliny na zewnątrz oraz sypialnia z dziewięćdziesięciocentymetrowym łóżkiem to nasz tymczasowy rwandyjski dom. Na widok łóżka mówię: „nie ma szans, byśmy się zmieścili”. Jak bardzo się myliłam. W tej małej ciemnej chatce, bez bieżącej wody, kuchni, pachnącej toalety i obszernego łóżka śpię lepiej niż w niejednym komfortowym domu. Kinigi, małe miasteczko otoczone wulkanami, gdzie podczas jedzenia pieczonych ziemniaków poznajemy właściciela naszego małego wiejskiego domku. „Szukamy pokoju”, mówimy. „Ja mam pokój… Dostaniecie nawet dwa”, odpowiada nasz nowy znajomy. Po błotnistych wybojach docieramy do celu i pomimo mikroskopijnego łóżka nie ma dyskusji, bierzemy.            „Minęły dwa lata, a mam wrażenie jakby wczoraj”, mówię do Wiolki. Polka, misjonarka, kilka lat mieszkająca w Afryce. Podróżuje po Afryce i Azji, głosi ewangelię, pomaga najuboższym, porzuconym i zapomnianym. Niesamowita kobieta, kocha Boga, kocha ludzi. Już straciłam nadzieję, że na tym wielkim kontynencie nasze drogi kiedykolwiek się skrzyżują.  A jednak. Jedziemy do sierocińca, w którym Wiola mieszkała przez kilka swoich pierwszych lat na Czarnym Lądzie. Jaka to przyjemność słuchać opowieści i dzielić przez moment życie.             „Nie… do Kenii nie jedziemy”, jednomyślnie decydujemy kilka tygodni wcześniej. „Do Ugandy też nie”, dodajemy. Tanzania, tak. Tam pojedziemy po Rwandzie.  Akurat. Posiadanie planów to jest coś, co nam nie wychodzi. I chyba dobrze. Wczoraj odebraliśmy nowe wizy. Dokąd? No do Ugandy i Kenii. Jeszcze trochę potowarzyszymy Wioli. Ahoj, przygodo. Wyjeżdżamy dziś w nocy. Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia nie wiem jeszcze skąd.    (korekta: Katarzyna Wolska)POZDRAWIAMY SERDECZNIE Z DROGIZ hotelu w KigaliDworzec KigaliMichał kapitanemNasz balkon w hotelu w GisenyeWynalazek Michała, gorąca kawa, nasz rwandyjski domek w Kinigi Nasza sypialnia

Pożegnanie Rainbowtrucka

RAINBOW TRACK

Pożegnanie Rainbowtrucka

                Ogląda silnik, ogląda wnętrze, po chwili pyta, czy może się przejechać. „Jasne, ale proszę uważać”, odpowiada Michał. Wyciągam małe wędkarskie krzesełko i siadam pomiędzy kierowcą i pasażerem. „Nie bójcie się, wiem jak prowadzić duże auta”, mówi handlarz używanymi samochodami. Jedziemy główną trasą z gładkim asfaltem. Po chwili skręcamy w bok, w małą, dziurawą, piaskową drogę, by skacząc po wybojach sprawdzić zawieszenie i inne potencjalnie ukryte defekty. Wszystko pięknie. Nasz Rainbowtruck chodzi bez zarzutu. Pan wygląda na zadowolonego, ale to nie on ma kupić ten samochód. Tak mi się wydaje. To jego kolega, właściciel medycznego laboratorium. Na początku nie chce, ale jednak dzwoni po eksperta. Mówi, że jemu się nie przyda, ale eksperta i tak wzywa. Jazda próbna zakończona, wracamy spokojnie pod laboratorium, zostaje pół metra, by zaparkować, a tu nagle… katastrofa… sprzęgło wpada w podłogę. Dalej nie pojedziemy.…                Przyjeżdżając do Yaounde, stolicy Kamerunu, nie wiemy  jeszcze, co nas czeka. Od miesiąca mam przeczucie, by nieco przyspieszyć. Chcę jak najszybciej znaleźć się bliżej wschodniej części Afryki. Dlaczego? Nie wiem… Tak czuję. A to z reguły wystarcza. Siedząc na tarasie u naszych nowo poznanych znajomych nagle wpadam na pomysł… „Sprzedajmy samochód i lećmy na wschód!”. Patrzę na Michała i widzę błysk w oku. Po kilku minutach sprawdza loty. Najtańsze są do Rwandy. Patrząc na nieoczekiwaną radość na samą myśl o nadchodzącej zmianie, wiem, że to dobry pomysł. Nigdy nie mieliśmy planów, oczekiwań czy wytycznych. Jesteśmy wolni, z głową ciągle pełną marzeń. Minęły prawie dwa lata. Czyżby czas Rainbowtrucka nieoczekiwanie dobiegł końca? Trucka może tak, ale nasz z pewnością nie. „Prześpijmy się z tą myślą”, mówię. Ale ja i tak już wiem.  Sprawa wydaje się przesądzona. Tak po prostu, tak nagle… jak całe nasze dotychczasowe, wspólne życie.                Dzisiejszego ranka, po dwóch tygodniach nieudanych prób sprzedaży samochodu mamy jechać do wielkiego, zatłoczonego, upalnego i wilgotnego miasta. Szanse sprzedaży są tam potencjalnie większe. Całe wnętrze samochodu wyprzedane. Nie mamy nawet wiatraka. Na samą myśl spędzenia tam nocy robi mi się słabo. „Czuję, że nie pojedziemy do Duali, sprzedamy samochód tutaj, w Yaounde”, słyszę od Michała. „Skoro tak, to próbujmy dalej, ostatni raz”, mówię.  Moja wiara w sprzedaż naszego domu spada w zatrważającym tempie, jednakże wizja wyjazdu do Duali sprawia, że chwytam słowa Michała jak tonący chwyta się brzytwy. „Żeby sprzedać to w jeden dzień, potrzebujemy cudu”, myślę. Tydzień temu umówiony klient w dzień transakcji nie podnosi nawet słuchawki telefonu. Dzięki znajomemu udaje nam się z nim skontaktować. „Tak… kupię wasz samochód, ale w następnym tygodniu”, słyszymy. „Miało być wczoraj”, mówimy. „No tak, ale czekam na pieniądze, zainwestowałem w inny towar”, odpowiada. „Chyba sobie  żartujesz”... Następny „pewniak” to lekarz. „Od dawna planowaliśmy zakup ambulansu”, mówi. „Ten samochód idealnie się do tego nadaje”, stwierdza. Żeby przyspieszyć zakup, zleca celnikowi wyliczenie wysokości cła. Sprowadza również swojego mechanika, który nie ma żadnych zastrzeżeń. Pewni, że do transakcji dojdzie w przeciągu dnia czy dwóch, czekamy tylko na ostateczną negocjację ceny. Zamiast tego otrzymujemy telefon, że lekarz zmienił zdanie. Nie chodziło o cenę, nie chodziło o stan techniczny wozu. O co chodziło? Nie wiemy.…                Ostatnia próba sprzedaży samochodu w Yaounde. Jazda próbna. Potencjalny kupiec… a sprzęgło wpada w podłogę… Widzę jak z Michała ucieka życie. Wizja kolejnej rozbiórki skrzyni biegów prawdopodobnie przyprawia go o mdłości. Siadam za kółkiem, a panowie spychają naszego uszkodzonego busa na pobocze. Nie wierzę w to, co się dzieje. Michał załamany. „Jesteśmy ugotowani… Teraz już go nie sprzedamy… Samochód nie ruszy… a do tego utknęliśmy na płatnym parkingu”, słowa Michała odbijają się ode mnie z każdej strony. Pomimo najgorszego z możliwych scenariuszy staram się zachować spokój i pomyśleć co teraz. Głęboko w sercu czuję, że oni kupią ten samochód. Tak szaloną myślą nawet nie próbuję podzielić się z Michałem. Jeszcze zabije mnie swym zrozpaczonym i załamanym wzrokiem.  Słońce praży okrutnie. Pośrodku ruchliwej ulicy, wśród przechodzących dookoła ludzi otwieram drzwi, rozkładam dach i kładę się na łóżku. Czekam, co się wydarzy. Jestem tak strasznie zmęczona. Czuję, że emocje, zmiany, decyzje  i wydarzenia ostatnich dwóch tygodni dały mi się we znaki. Przychodzi handlarz samochodami i proponuje dwa miliony . To kwota dwukrotnie niższa niż zakładaliśmy. „Trzy miliony i samochód jest twój”, mówię. „Ja nie potrzebuję tego auta, ja chcę zrobić na nim interes”, słyszę. Wydaje się jakby kwestia niedziałającego sprzęgła kompletnie nie robiła na nim wrażenia. Nie pyta również o przebieg, nie pyta o rocznik. „Dwa i pół miliona, ale płatne dzisiaj”, mówię. Widzę, że Michał się waha. Włożył w to auto tyle serca i pracy. Zastanawia się nad naprawą i próbą sprzedaży po wyższej cenie. „Łatwo przyszło, łatwo poszło”, mówię. „Wolę być biedniejsza ale szczęśliwsza… Patrząc na ciebie, jak mordujesz się ze sprzęgłem, szczęśliwsza nie będę”, oznajmiam. „To tylko pieniądze. Sprzedajmy go, lećmy do Rwandy i skosztujmy nowej przygody”. Ok. Po kilku godzinach jesteśmy lżejsi o zepsuty samochód i bogatsi o dwa i pół miliona ichniejszej waluty. Czy to dużo? Zobaczymy.                                 „Kiedyś też tak chcę”,  pamiętam moją reakcję, gdy będąc dziewczynką, zobaczyłam  ludzi mieszkających w samochodzie. Nie takim zwykłym, ale dużym, gdzie było łóżko, zlew, kolorowe zasłonki i wiszące ozdoby. Prawdziwy dom. Może nieco mniejszy, ale dom… A do tego mobilny. Chciałam poczuć  wolność, która dla każdego jest czymś innym. Dla mnie była to podróż w nieznane. Podróż przez inne kultury, zapachy i smaki. Chciałam poczuć bryzę oceanu, powiew górskiego powietrza i żar pustynnego piachu.  Chciałam spać w miejscach, gdzie nikt nie śpi. Chciałam oglądać przelatujące krajobrazy i zmieniające się otoczenie. Chciałam położyć stopę na innym lądzie, lądzie mi nieznanym, a przez swoją tajemniczość niezwykle pociągającym. Chciałam poznać ludzi i być częścią ich innego świata.               „Zbudujmy sobie dom”… „Pojedźmy do Afryki”… Niewinna rozmowa dwóch szalenie zakochanych w sobie osób. Słuchając siebie z boku pomyślałabym, że to tylko fantazje, piękne, naiwne marzenia.  Zbudowaliśmy, wyjechaliśmy, doświadczyliśmy. Nasz mobilny dom był prawdziwym domem. Działo się w nim nasze życie.  Zwyczajne, codzienne, tyle tylko, że w różnych miejscach, na innym kontynencie.                 Czas na nowe.  Nowy etap, nowy wymiar. Resztę dróg przemierzymy z plecakiem. Lubię małe hoteliki, lubię Afrykę, marzę o Rwandzie, Tanzanii, Zambii… Gdzie uda nam się dojechać? Bóg jeden wie. I chyba tak jest najlepiej. Pozdrawiamy Was, kochani, i do usłyszenia z Rwandy.(Korekta  Katarzyna Wolska)

Kamerun

RAINBOW TRACK

Kamerun

                „Tylko nie zjedz mojego kurczaka”, ostrzegam z udawaną powagą. „Nie… nie zjem go… będzie tu na was czekał”, odpowiada sprzedawczyni. Jest wiele kurczaków, przekonuję Michała, by kupił właśnie tego. Nie mogę oprzeć się urokowi młodej kobiety, która podczas oglądania bierze mnie za rękę i cichutko mówi: „Chodź… zobacz mojego kurczaka”. Miała tylko jednego, nazwałam go Karol. Po zapłacie zostawiamy go z przemiłą panią, by usiąść na drewnianej desce, napić się czerwonego napoju z tutejszych gotowanych liści, przypominającego swym smakiem sok z czarnej porzeczki, pogawędzi z paniami i poobserwować leniwe  życie miejscowego poniedziałkowego bazarku. Biorę Karola w torbę i razem przechadzamy się po mieście. Jest spokojny, nie dziobie  i nie wierzga. Na samą myśl, że wyląduje w wielkim garze  łzy napływają mi do oczu. „Tylko nie mów nikomu, że płaczę nad kogutem”, mówię do Michała. „Nie martw się, nie powiem”.                W zadymionej, ciemnej kuchni Michał skubie kuraka, Job obiera cocoyam’y, Joan dokłada drewna pod wielki, parujący od gorącej wody gar. Na zewnątrz słychać odgłosy rozbawionych dzieci, jest ich pięcioro, czasem więcej. Sąsiadka ściąga pranie, z pokoju obok słychać płacz jej nowonarodzonego dziecka. W kolejnym zadymionym pomieszczeniu siedzi babcia, nie opuszcza tego miejsca, tutaj śpi, tu gotuje, to jej królestwo. Nasze nieprzyzwyczajone do dymu oczy radzą sobie nadzwyczaj dobrze. Podczas długich wieczorów, wspólnego gotowania i rozmów siedzimy przy palenisku niczym zaprawieni mieszkańcy kameruńskiej, pięknej ziemi. W otoczonej górami wiosce wyłączyli prąd. Nie widać nic. Na zewnątrz doskwiera przejmujący chłód, ale w małej kuchni przy świetle latarki i dogasającego ognia jest ciepło. Dochodzi dziesiąta, chodźmy spać, jutro jest nowy dzień.                „Mike! Sylwia! Dzień dobry!”, słyszymy o świcie. To Job, udaje się na swoją farmę kawy, plantain’ów i cocoyam’ów. Czasu niewiele, pracy dużo. Lada dzień, po miesiącach suszy, kurzu i nieznośnego pyłu spadną pierwsze krople deszczu. Dzisiaj mu pomożemy. Michał kopie dołki, Job wybiera odpowiednie sadzonki, ja zajmuję się nawozem. Zanurzam dłonie w wymieszanej z łupinkami kawy wysuszonej kurzej kupie. Dwie pełne garście rzucam do dołka z małą sadzonką. Powinno wystarczyć. „Te cocoyam’y będą najlepsze w całej okolicy”, wzdychamy z zadowoleniem po dniu ciężkiej pracy.                Razem z pastorem Tehem jedziemy do oddalonej o niecałą godzinę drogi wioski. To jego rodzinne strony. Odwiedzamy znajomych, odwiedzamy chorych. W małej glinianej chatce, z paleniskiem pośrodku i podwieszoną pod sufitem kukurydzą, stoi kilka łóżek. Siedzą na nich członkowie rodziny. Na jednym z nich leży brat Teha. Jest bardzo chudy i słaby. Choroba wycieńcza jego wątłe, wiotkie ciało. Co możemy zrobić? Możemy się modlić, zachęcić i wesprzeć. Możemy po prostu być. Czasami to dużo więcej, niż nam się wydaje. W dniu wyjazdu odwiedzimy go po raz kolejny w wielkim szpitalu, gdzie na korytarzach, trawnikach i murkach widać setki porozkładanych chorych i oczekujących na pomoc ludzi. Czy brat Teha z niego wyjdzie? Nie wiem… Nie lubię szpitali.                Podążamy za Tehem i Jobem – dwójką pastorów, przyjaciół, pasjonatów Biblii i dobrego Boga. Dwójką ludzi kochających innych, chcących pomagać, zmieniać na lepsze swój kraj i swoje otoczenie. Docieramy do chatki, gdzie dostajemy talerz z tradycyjnym posiłkiem: fufu z mąki kukurydzianej i zielone liście njamanjama. To pogrzeb. Każdy gość dostanie skromny, tradycyjny poczęstunek. Dobiegają nas odgłosy bębnów, dzwoneczków i innych tradycyjnych instrumentów. To tancerze w ogromnych maskach symbolizujących choroby. Różne grupy kolejno wychodzą na środek zakurzonego podwórka, wyginają swe ciała i rytmicznie uderzają nogami o ziemię, z gęsto obwieszonymi dzwoneczkami wokół kostek. Jak zawsze wszystkie rytuały voodoo, oprócz swej egzotyki, inności i magii mają w sobie coś przerażającego. Maski wzbudzają niewytłumaczalny, dziwny rodzaj niepokoju, a ruchy tancerzy wywołują chęć trzymania się od nich w bezpiecznej dla mnie odległości.                Niewielka górska miejscowość Belo. Cudowni ludzie, niesamowite miejsce, nadzwyczajny czas. Pastor Teh bez wahania wysłał nam list z zaproszeniem, co umożliwiło zdobycie kameruńskiej wizy. Pastor Job otworzył przed nami swój dom, co zaowocowało długimi rozmowami, wspólnym gotowaniem i byciem przez moment częścią ich pięknej rodziny. Dwa tygodnie, niezapomniane przyjaźnie, dużo mądrości, a przede wszystkim bycia z innymi i dla innych.  Smutek pożegnania, a jednocześnie ogrom pięknych wspomnień. Zachowamy je starannie, by na długo pozostały głęboko w naszych sercach.…                Godzina 13:00. Nadciągają goście. Jedni z podarunkami w postaci drewna na opał, drudzy z wielkimi beczkami oleju z palmy. Siedzimy na ławeczce z boku i obserwujemy początek ceremonii zaślubin. Ktoś podaje nam talerze. Po chwili znajdujemy się przy stole z ryżem, plantainami, zmieloną fasolą, liśćmi njamanjama, rybami, kawałeczkami kurczaczka, kukurydzianym fufu, arbuzami… Matka panny młodej sadza nas na miejscach tuż obok rodziny młodego pana. Czy kogoś tutaj znamy? Nie. Nie znamy. Nikomu to jednak nie przeszkadza. Wodzirej biega i zabawia gości. Kameruńskie oczepiny nie przypominają tych z polskich wesel.  Pod nosem zebranych ląduje taca, raz z fasolą, raz z prażoną kukurydzą lub kawałkami tutejszych ciasteczek. Każdy zanurza garść i zajada serwowane smakołyki.  W mojej małej dłoni ląduje wielki kawał kukurydzianego fufu. Nie, nie ma mowy bym to zjadła. Dowiaduję się, że to tylko zabawa. Jeśli nie zjem, niewielka kwota dla wodzireja wykupi mnie z obowiązku wchłonięcia przesadnie wielkiej porcji. Element opłakiwania „utraconej” córki to coś zupełnie nam nieznanego. Skosztowanie  tutejszego piwa z kukurydzy to dodatkowy element zaskoczenia. Czy swym smakiem podbiło me podniebienie? Nie… ale przypuszczam że dłuższa konsumpcja pozwoliłaby docenić tradycyjny egzotyczny smak prosto z serca czarnego, niezwykłego lądu. Wszystko kończy się tuż przed zachodem słońca. Zapada mrok… Nie, nie wracamy do siebie. Wraz z niewielką garstką weselnych gości zasiadamy w malutkim barze. Przy butelce zimnego piwa nasłuchujemy odgłosów kończącego się dnia. Gawędzimy z mieszkańcami i cieszymy się. Cieszymy się życiem, cieszymy się Afryką i ludźmi dookoła nas.                Jedziemy piaskową, krętą drogą pod górę. Mnóstwo uciążliwego pyłu i wchodzącego w oczy kurzu. Po kilku kilometrach dojeżdżamy do rozległej posiadłości. Przekraczamy jej mury i na pierwszy rzut oka nie różni się od innych poznanych do tej pory domostw. W środku biegają dzieciaki, przechadzają się kobiety. Wszystko przypomina typową małą kameruńską wioskę. Przechodzimy przez kamienny korytarz i naszym oczom ukazuje się wypełniony zgromadzonymi ludźmi dziedziniec. Na honorowym miejscu, twarzą do zebranych siedzi król. To nie żart. Najprawdziwszy afrykański król na tronie. Król, który ma poddanych, król, który rozstrzyga zawiłe spory, któremu wierni przynoszą dary i przed którym ludzie biją pokłony. Zostajemy poprowadzeni przed jego oblicze. „Pamiętajcie  by nie podawać mu ręki”, instruuje nas przyjaciel. Każdy gest ma znaczenie. Skinięciem głowy oddajemy szacunek. Król ma miłe oblicze. Wymieniamy pozdrowienia i podążając za królewskim sługą, zasiadamy przy królowej matce. Siedząc twarzą do zebranego tłumu, obserwując podchodzących, zgiętych w ukłonie poddanych, czujemy się jak w starym kostiumowym filmie.  U niektórych kobiet widzę bransoletki. Mam takie same – z białych muszelek. W Beninie oznaczają wyznawców voodoo. Tutaj to przynależność do  jego królewskiej mości. Noszą je żony, których liczba sięga około trzydziestu. Czy coś by się stało gdybym dzisiaj założyła swoje? Nie wiem… Wolałam nie sprawdzać.                „O nie… Poszły biegi”, słyszę. Samochód, siłą własnego rozpędu, toczy się spokojnie z górki. Dzięki Bogu nie jesteśmy w środku buszu. Jest szkoła, jest boisko. „Zjeżdżaj tutaj”, mówię bez zastanowienia. Pierwszy wgląd pod maskę: „muszę to rozebrać jutro”, mówi załamany Michał. „Wiedziałem że przyjdzie dzień wyciągania skrzyni biegów”. Idziemy do dyrektora szkoły z wiadomością, że nowi lokatorzy zamieszkają na jego boisku. Idziemy do szefa wioski. Idziemy do inspektora edukacji. Nocując w afrykańskich miasteczkach wizyty u ważnych osobistości są koniecznością. Na szczęście zjawia się anioł stróż, który w nadzwyczajny sposób dba, troszczy się i wspiera w kryzysowych dla nas chwilach. Tym razem to pan inspektor. Gości nas po królewsku. Nie dosyć że obiad, że wino, że kolacja, to jeszcze pomoc z mechanikami. Tak… Tym razem nie obywa się bez nich. Czy mają doświadczenie w naprawie skrzyni biegów? Niewielkie… Bez Michała i jego daru do majsterkowania akcja  trwałaby długo i prawdopodobnie bardzo zawile. Ich pomoc jest jednak niezbędna. Ciężar całej operacji wymaga siły i kilku rąk do pomocy. Czasu niewiele, gdyż ważność kameruńskich wiz dobiega końca. „Wszystko będzie dobrze”, wzdychamy. Oczywiście, że będzie. Wielka skrzynia z pękniętym uchwytem łapy sprzęgła leży na szkolnej trawie. Nie ma co dumać. Po szybkiej decyzji Michał pakuje ciężkie żelastwo do taksówki i jedzie do oddalonego o 30 km dużego miasta. Tam spawacz łata na miejscu usterkę, a pod wieczór dwóch mechaników leży pod samochodem, trzymając ciężką skrzynię i próbując nią trafić w odpowiednie miejsce. Michał majstruje pod maską i nie zawsze spokojnym i stonowanym głosem instruuje pomocników. „Tak rozmawiają mężczyźni w warsztacie”, słyszę wieczorem. Nie ma urazy. Praca musi być zrobiona. Nie ma przestrzeni na miłe słodzenie i zbędne słowa, gdy kilkadziesiąt kilo uciska ci klatę. Zaczyna padać. Nie maleńki deszczyk, tylko kameruńska tropikalna ulewa. Michał konstruuje prowizoryczne zadaszenie i pomimo ciężkich warunków robota idzie do przodu. Tuż przed zachodem słońca dokręcają ostatnie śruby. Michał odpala, rusza… Uff, udało się. Rano pojedziemy dalej. Nasz anioł stróż zabiera nas na pożegnalną kolację. Gdzieś w środku modlę się, by nie było to mięso. „Nie, na pewno nie będzie”, mówię sama do siebie. Wjeżdżają talerze, pokój wypełnia miły zapach świeżo przyrządzonej potrawy. Tuż pod moim nosem ląduje… co? Tak, tak… Nic innego jak szczur prosto z afrykańskiego buszu. Nie jakiś mały myszoskoczek. Duży, dorodny kawał szczurzego mięsa. „Kupiłem je dzisiaj specjalnie dla was”, oznajmia zadowolony przyjaciel. „Cudownie”, uśmiecham się sama do siebie. W życiu każdego człowieka dochodzi do momentu, kiedy musi wybrać – czy trzymać się twardo swoich zasad, czy na chwilę o nich zapomnieć i przyjąć wyraz miłości, przyjaźni i gościnności, nawet w postaci buszmeńskiego wielkiego szczura. Było pyszne, a wieczór niezapomniany.                 Góra Kamerun, czterotysięczny czynny wulkan, jeden z najwyższych w tej części świata. Przykryty chmurami wśród tropikalnych lasów nie pozwala zobaczyć całej swej okazałości. Nietypowe czarne plaże  to pozostałości wulkanicznej lawy. Przy ponad osiemdziesięcioprocentowej wilgotności temperatura wydaje się  dużo wyższa, niż jest w rzeczywistości. Zaczyna padać. Pora deszczowa z każdym dniem nabiera rozpędu. Pot zalewa nasze ciała. Komary atakują. Z powodu tropikalnego dusznego klimatu pierwsza noc w tym podobno niezwykłym miejscu jest jedną z cięższych w ostatnich miesiącach. Mieliśmy zostać dłużej, ale nie…  Wyjeżdżamy!…                Za oknem wśród kwiatów fruwa maleńki koliberek. Dookoła rozbrzmiewają odgłosy przeróżnych tropikalnych  ptaków. Taras nowo poznanych, przecudownych ludzi to jeden z tych, o których wielu z nas może tylko pomarzyć. Słodka wisienka na zakończenie naszej niezwykłej kameruńskiej przygody. Przechadzam się po przestronnych pokojach przyozdobionych afrykańskimi dziełami sztuki. Wszystko smaczne, gustowne i piękne. Zajadam się pysznościami, których nie kosztowałam od wielu miesięcy. Zaraz wskoczę do basenu. Tak… to dobry pomysł. Potem napiszę o tym, jak piękne może być życie.Pozdrawiamy Was serdecznie, kochani i do usłyszenia wkrótce.WESELEU KRÓLAPOZDROWIENIA Z CZARNEJ PLAŻY

Nigeria

RAINBOW TRACK

Nigeria

            Jest ciemno i zimno, temperatura spadnie w nocy do szesnastu stopni Celsjusza. Siedzimy w małej glinianej kuchni. Jedynym światłem jest mała latarka i rozżarzone kawałki drewna. Czuć zapach chleba. Ester krząta się po kuchni. Wyciąga malutkie bochenki z wielkiego garnka, służącego za piec, po czym wkłada kolejne, małe, zalane ciastem foremki. Rano sprzeda wszystko. Francis opowiada o życiu, o wierze, o jego poszukiwaniach prawdy i uzasadnionej niechęci do kościoła. Opowiada o marzeniach, o planach i o utraconej szansie wyjazdu do Europy. Ich mała córeczka śpi, ma latarkę przy sobie, jak się zbudzi nie będzie się bała. Idziemy do chaty obok. To bar, z którego bije jedyne światło w ciemnej, otoczonej górami okolicy. W środku jest ciepło. Wiele zgromadzonych wewnątrz osób rozgrzewa zmarznięte chłodnym wiatrem mury. Po jednej stronie sali siedzą kobiety.  Ester dołącza do nich. Na stole stoi jedyna butelka mocnego trunku. Szklanka z jego zawartością co jakiś czas krąży wśród zgromadzonych dookoła ludzi. My siadamy w gronie mężczyzn. Tutaj podaje się palmowe wino. Podchodzimy do Patricka. Składamy mu najszczersze wyrazy współczucia. Widzę jak ociera lecącą z kącika oka łzę. Jest mi tak bardzo przykro. Zebrani przyjaciele i członkowie rodziny pozostaną tutaj przez całą noc. Nie opuszczą Patricka. To czas opłakiwania i żałoby. Dzisiaj zmarł jego ojciec.…            Kilka tygodni wcześniej szykujemy się do wyjazdu. Przyjaciel pomaga nam rozmienić pieniądze. Przywozi grube pliki nigeryjskiej waluty. Najwięcej banknotów to tych z niskim nominałem. Dwieście naira, równowartość dolara, powinna załatwić sprawę na wszystkich drogowych blokadach. Rozstawiają kolczatki, bez łapówki nie przejedziecie. Nawet nie dyskutujcie. W Nigerii trzeba płacić. Są nerwowi, mają broń lub długie kije, którymi walą w auta. Miesiąc wcześniej para polskich podróżników przejeżdża przez nigeryjskie „piekło”. „Było strasznie… najgorzej…”, czytamy w ich relacji. Z drugiej strony tysiące osób każdego dnia przemierza nigeryjskie drogi i żyje. Nie wszystkich zabijają, okradają czy porywają. A łapówki? To tylko pieniądze… Jeśli nie będzie wyjścia, będziemy płacić, mimo że do tej pory tego nie robiliśmy.  „Damy radę…”, uspokajam Michała. „Nie czytaj więcej przepełnionych strachem opowieści, to nic nie daje”. Mądra żona to skarb. Tak słyszałam.             Nigeryjska granica nie jest oczywista. Gdyby nie wskazówki benińskich policjantów, nie od razu wpadlibyśmy na to jak tam trafić. Nie wiem nawet gdzie dokładnie rozpoczęła się nigeryjska ziemia. Już z pieczątkami opuszczenia Republiki Beninu jedziemy przez piaskową, dziurawą, osiedlową dróżkę. Taką typowo afrykańską, spotykaną w większości małych miasteczek. Nagle pojawia się pan policjant przypominający meksykańskiego bohatera filmu. Nie ma szlabanu, nie ma nic. „Welcome to Nigeria” (tłum. Witajcie w Nigerii), słyszymy. Bierze paszporty, sprawdza i wskazuje gdzie jechać dalej. Docieramy do budynku z wielkim pustym pokojem. Na środku biurko i pan urzędnik. „Witajcie w Nigerii”, słyszymy z uśmiechniętych ust urzędnika. Nie ma nikogo oprócz nas. Spokój i cisza. Wypełniamy co trzeba, gawędzimy miło z panem. Załatwione, dziękujemy. „To najspokojniejsze, najmilsze przejście graniczne jakie widziałam”, myślę. Okazuje się, że nie tylko myślę, ale również wypowiadam na głos, robiąc tym samym przyjemność miłemu panu. Ostatnia część to samochód. Jedziemy do odprawy celnej. Droga pusta, nic się nie dzieje. Jakby całe miasto zasnęło. Jakbym znalazła się na pustyni. Przed budynkiem biurko. Kilku panów. „Witamy w Nigerii”, po raz trzeci. Składamy dokumenty. Pada pytanie czy mamy Carnet De Passage, przydatny dokument, który przysporzył nam wielu problemów w Ghanie. Nie mamy. „Każdy podróżujący z Europy zawsze ma ten dokument”, mówi celnik. My nie mamy.  „To dajcie co macie”, słyszymy. By ułatwić sprawę, dajemy kopie dowodu rejestracyjnego i prawa jazdy. „Miłego pobytu w Nigerii”, pada na pożegnanie. Szybko, miło i przyjemnie. Oczy otwierają mi się coraz szerzej. Już nie mogę powstrzymać uśmiechu.             Od pierwszej chwili czuć wielkość tego kraju. Prócz ogromnych przestrzeni i rozległych terenów jest coś jeszcze… nie wiem co… jakiś niewypowiedziany pokój i radość, wbrew temu co zapowiadano.            Zaczynają się kontrole i blokady na drodze. Spotykamy pięć różnych grup. Policję, żołnierzy, celników, oficerów z biura imigracyjnego oraz służby medyczne. Do każdego trzeba wyjść, dokumenty, gadka szmatka, spisywanie naszych danych. Wszędzie słyszymy miłe słowa, powitania, opowiadamy naszą historię. Pierwszego dnia nie pada żadna łapówka. Nikt jej nie chce. W zamian za to spędzamy kontrole na rozmowach, śmiechu i fotkach z policjantami którzy bardzo chcą mieć pamiątkę z „dziwnymi” ludźmi,  podróżującymi samochodem z Polski. Cały dzień siedzę na pliku banknotów, przygotowana by interweniować w nigeryjskim piekle. Nie trzeba. Mijają dni, w których spotykamy najsympatyczniejszych policjantów, żołnierzy i celników podczas całej naszej wyprawy. Nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy tylu powitań, tylu dobrych słów i pozdrowień na drodze. Kilka razy słyszymy pytania: „Co macie dla nas?”. Dla mnie, ta żartobliwa próba otrzymania czegoś od kierowcy nie oznacza nic groźnego. Przez ostatnie półtora roku przyzwyczailiśmy się do tych pytań. Ostrzegano nas jednak, że w Nigerii nie ma odmowy. Nasza odpowiedź jest zawsze ta sama: „Błogosławieństwo mamy”. Te słowa wzbudzają autentyczną radość i entuzjastyczne: „Amen!”. „Niech Was Bóg błogosławi! Jedźcie spokojnie”, odpowiadają zadowoleni policjanci.            Niewielkie miasteczko Jebba. Przy bramie katolickiego kościoła siedzą mężczyźni. Muzułmanie i katolicy, sąsiedzi i przyjaciele od dziecka. Siadamy na ławeczce obok i opowiadamy. Są bardzo ciekawi naszej historii. Zadają wiele pytań. Oglądają samochód. Chcą wiedzieć jak wygląda Europa. Jak tu dotarliśmy. Jak żyją ludzie w Polsce. Jaka jest tam pogoda. Mówią też o sobie. Jeden, najbardziej gadatliwy, ma cztery żony i dwudziestu ośmiu potomków. Drugi jest stróżem dziennym w kościele katolickim. Pozostali to mieszkańcy okolicznych domów. Czas mija… nagle słychać nawoływania z pobliskiego meczetu. Nasz nowy znajomy oddala się, by móc oddać się modlitwie. Za chwilę rozpocznie się wieczorna msza dla katolików. Jedna ulica… dwie religie… meczet i kościół.  A między nimi? Pokój i przyjaźń. Bracia, przyjaciele, sąsiedzi. Nie widać nienawiści. Nie widać kłótni. Nie widać wrogości. Nie widać religijnej wojny… Parkujemy przy kościele i udajemy się w poszukiwaniu pożywienia. W afrykańskich miastach i miasteczkach to niezwykle proste zadanie.  Zaglądamy do jednej chatki. Wewnątrz siedzi muzułmanin i jego niemuzułmański, lekko podpity kolega. Obaj sączą piwko i zajadają ładnie pachnącą zupę. Mamka wita nas przyjaźnie i zaprasza do wspólnego stołu. Wewnątrz izby siedzą dzieciaki. Starsza córka, wyjątkowo bystre i śmiałe dziewczę, zręcznie dzierga połyskującą biżuterię. W kotle bulgocze zupa z ostrych papryczek i ryby. Mamka nakłada Michałowi, dzieciak biegnie po kulę wymieszanej z wodą mąki z kassawy. Ja zwykle unikam konsumpcji ryb, ale tym razem nie udaje mi się odmówić. Porcja zupy ląduje pod moim nosem. Jest pyszna. Jest tylko jedno „ale”… Jak większość afrykańskich dań, jest wyjątkowo ostra. Ostra w innym wymiarze niż myślimy. Ostra tak, że z oczu lecą łzy i kapie woda z nosa. „Bez ryżu czy kassawy nie zjesz tej zupy”, mówi Michał. Zjadłam. Czy jeszcze kiedyś zjem paprykową zupę? Muszę się dokładnie zastanowić. Ale im dłużej tu jestem, tym odporność na ostre afrykańskie przysmaki wzrasta, więc… tak. Przyjmę raz jeszcze paprykowe, palące wyzwanie.            Nieplanowany bieg naszej podróży zaskakuje nas i tym razem. Jedziemy do Abudży. Nie… tak nie miało być… skąd ten pomysł? Już sama nie wiem. Odwiedzamy polską ambasadę, gdzie mamy przyjemność poznać byłego ambasadora Nigerii, pracującego niegdyś w Polsce, oraz naszego pana konsula. Ci dwaj dżentelmeni bardzo nam pomogli. Dobrze jest uściskać im dłonie i osobiście podziękować za to, że zrobili dużo więcej niż musieli. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu spacerujemy po czystych ulicach i – co najważniejsze – po chodnikach. Nie ma walających się śmieci, śmierdzących kanałów czy gigantycznych rozmiarów dziur. Stolica Nigerii nie odbiega od Europejskich standardów. Widać piękne budynki, drogie samochody i elegancko ubranych ludzi. Gdyby nie kolor skóry ludzi dookoła, pomyślałabym, że przeniesiono mnie na inny kontynent.  Znikają uliczne straganiki, nie ma wykrzykujących handlarzy i przemykających między samochodami sprzedawców. Nie ma zgiełku, krzyku… nie ma afrykańskiego życia, do którego zdążyliśmy już przywyknąć. Po niewielkim dochodzeniu udaje nam się znaleźć afrykańską kuchnię. Na pierwszy rzut oka są niewidoczne, poukrywane w cieniu eleganckiego świata. Obnośna garkuchnia z pewnością nie dodałyby uroku czystym, „europejskim” ulicom. W zakamarkach bogactwa i drogich restauracji czai się afrykański misz-masz z całym swoim bałaganem, dobrodziejstwem i cenami dla każdego. Znajdujemy ostry ryż, puree z inyamów, kassawę, smażone kotleciki z fasoli, plantainy, pyszne sosy i inne smakołyki czarnego lądu. Oprócz beztroskich spacerów naprawiamy naszego busa. Znajdujemy niezbędne części i na zielonym, zadrzewionym parkingu największego i najbogatszego kościoła w okolicy operujemy Rainbowtrucka. W międzyczasie odwiedzamy kolejną ambasadę, w której pozbywamy się dwustu czterdziestu dolarów. Mamy wizy, nasza podróż trwa dalej. Jedziemy Do Kamerunu.…            Pan Godwin wpada na herbatkę i ciastko. Po wcześniejszej naprawie radia i telewizora, przynosi sprzęt swojego sąsiada. Tego jednak nie można już wskrzesić. „Jak telewizor? Działa?”, pyta Michał. „Jeszcze nie było prądu. Jak tylko będzie to któreś z dzieci was zawoła”, odpowiada pan Godwin. Za chwilę zjawia się dyrektor pobliskiej szkoły. Przynosi popsuty telewizor i niedziałający szkolny zegar. Michał niczym chirurg ogląda kolejno przyniesione sprzęty. Telewizor naprawiony, zegar niestety do wymiany.             Idziemy do położonej w zasięgu naszego wzroku wioseczki. Razem z miłym panem w garniturze siadamy na ławeczce pod niewielką glinianą izbą. Sączymy palmowe wino. Co kilka dni przywozi dwadzieścia litrów. Rozchodzi się w oka mgnieniu. Zostawia nam dwie małe buteleczki. Dzielimy je między siebie, pana w garniturze i jego siostrę. Gawędzimy o dawnych czasach. O czasach, kiedy zarządzał tu biały człowiek. O czasach świetności tego miejsca. O ludziach i życiu. Po godzinie czy dwóch idziemy na drugi koniec wioski. Tam pani gotuje mięso z buszu. Michał zawsze chętny na kawałek. Ja skuszę się może na pączka. Dania bezmięsne są u niej rzadkością. Nic nie szkodzi, lubię po porostu przesiadywać na jej małym ganeczku z widokiem na rozciągające się w oddali góry. Dookoła biega wiele psów. Nie, nie w roli towarzysza przygód. To mięso. Dobre i drogie. Przygotowując psa, należy go zabić z dala od ludzi i upewnić się czy wszystkie niepotrzebne części zostały starannie zakopane. Przesąd mówi, że kobieta w ciąży na widok uciętej głowy czworonoga traci swoje nienarodzone jeszcze dziecko. Nie ma wyjątków. „Jak to możliwe?”, pytam. „Tak wierzą i tak się dzieje”.             Poznajemy Petera i jego przyjaciół. Zaprasza nas do siebie na obiad. Zjawiamy się następnego dnia o 18-stej. Miało być po południu, ale wyszło po afrykańsku. Zalegamy z resztą rodziny na wygodnych kanapach gapiąc się w nigeryjskie seriale i od czasu do czasu wymieniając ogólnoświatowe informacje. Około 21-szej zasiadamy do piekielnie ostrego ryżu. Peter mieszka w luksusowym domu z wielkimi kanapami i ogromnym lustrem na frontowej ścianie salonu. Telewizor jest większy niż u przeciętnej polskiej rodziny. Dom otwarty. Ktoś wpada, ktoś wypada… Afryka to kontynent kontrastów.  Za chwilę będziemy u jego sąsiada. Mieszka w domku z gliny. Bez prądu, telewizora i kuchenki. Na drewnie piecze z żoną kilka malutkich bochenków chleba, by następnego dnia sprzedać każdy za równowartość jednej złotówki. Pierwszego dnia naszej znajomości Francis przynosi nam ciepłe bochenki. Jest już bardzo późno, ale tym gestem chce nas powitać i zrobić przyjemność. Zrobił, i to bardzo wielką. Zapach świeżego chleba unosi się w tęczowym busie jeszcze wiele godzin po jego przybyciu…            Obudu Cattle Ranch to nasza przystań i wisienka na nigeryjskim torcie. To malownicza kraina kilku wiosek, położona na wysokości 1600 m n.p.m., otoczona nigeryjsko-kameruńskimi górami. Rozbijamy się na starym polu golfowym. Ogromny, pokryty wzniesieniami teren – cały dla nas. Najczęściej widujemy tu kozy, owce, barany i krowy, które szczęśliwie wyjadają zostawione przez nas warzywno-owocowe resztki. Właśnie zawitały dwie małe świnki. Często odwiedza nas niziutki pan Godwin. Sympatyczny starszy pan z pokaźnym garbem na wąskich, powykręcanych chorobą plecach. Po raz pierwszy odwiedzamy jego domostwo tuż po przyjeździe. Pomagamy mu zanieść drewno do małego, ale licznego w rodzinę domku. Jest tutaj tyle dzieci, że nie mogę dojść do ładu, czyje są czyje. Z naszego pola widać góry, okoliczne wioski i pasące się w oddali konie. Po raz pierwszy w Afryce doświadczamy zimna. Miłe uczucie móc opatulić się kocem, założyć grube skarpety i popijać ciepłą herbatę, słuchając szumu porywistego wiatru. Niespełna dwa tygodnie a czujemy się jak u siebie. Gdyby nie nadchodzący nieubłaganie koniec ważności naszych wiz, zostalibyśmy tutaj znacznie dłużej.            Nigdy nie zapomnimy… pana z palmowym winem, Francisa i Ester, rozmów nocą w ciemnej, glinianej kuchni oraz zapachu ich świeżo upieczonego chleba, Patricka z baru, pani ze sklepiku oraz innych wspaniałych osób, z którymi zetknęliśmy się w tej cudownej nigeryjskiej krainie…Nigerio, dziękujemy za wspaniały czas. Jesteś największym zaskoczeniem podczas całej podróży. Przez grupę złych ludzi świat tak wiele traci, świat się Ciebie boi, a Ty masz tak dużo do zaoferowania. Ruszamy dalej, to co najlepsze zachowamy głęboko w sercu.            Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia z Kamerunu.(Korekta: Katarzyna Wolska)   POZDRAWIAMY

Magic people voodoo people...

RAINBOW TRACK

Magic people voodoo people...

... - Nie, nie możecie wjechać do kraju - słyszę w słuchawce telefonu.- Jak to?- Jeśli nie macie stałego pobytu w Beninie nie dostaniecie wizy . Trzeba było robić wizy przed    wyjazdem z Polski.- Wyjechaliśmy prawie dwa lata temu, nie było to możliwe.- To jedźcie  z powrotem do swojego kraju i wróćcie z wizami - oznajmia pracownik ambasady Nigerii w Beninie.Łup ! Jak siekierą w głowę.No i co teraz? Może statek? Wizja spotkania piratów i wyciągania samochodu z portu w Kamerunie mało zachęcająca…            Potrzebujemy planu, potrzebujemy pomysłu, zaproszenia, jakiegoś papieru, kogoś wpływowego lub po prostu cudu by ominąć przepisy, procedury i niesprzyjające nigeryjskie prawo. Uruchamiamy machinę poszukiwania kontaktu w Nigerii. Liczymy, że zaproszenie i nasz urok osobisty pomoże. Nie, nie pomógłby. Teraz to wiemy.Po 24 godzinach od publicznego ogłoszenia „Czy ktoś kogoś zna”, na naszym mailu ląduje list. Nie byle jaki. Znacznie ważniejszy niż mogliśmy się spodziewać. Od dyplomaty, osoby wpływowej, której odmówić powinno być ciężko. List ląduje nie tylko u nas, ale u samego Ambasadora Nigerii w Beninie. Czyżby poszło aż tak gładko? Bóg jest wielki, wszystko jest możliwe.Odwiedzamy ambasadę, wypełniamy papiery. Zostajemy poinformowani że wiza nam nie przysługuje no ale…..ten list zapraszający może zmienić bieg wydarzeń.                        Pomiędzy myślami krążącymi wokół nigeryjskiej sprawy musimy zorganizować wjazd do Kamerunu. Poznajemy przez Internet miłego ojca z kościoła katolickiego. Polaka, misjonarza, od wielu lat służącego w Kamerunie. Nie będzie problemu z zaproszeniem, oznajmia nam nowo poznany przyjaciel. Potrzebujemy zaproszeń niemal tak szybko jak szybko chcemy przejechać Nigerię. Przesyłamy wielebnemu nasze dane i zostawiamy w jego rękach zorganizowanie tak ważnych dla nas papierów. Jakich cudownych i pomocnych ludzi spotykamy na drodze, myślę sobie. Pogrążeni sprawą Nigerii, która okazuje się być trudniejszą niż się  wydawało, zapominamy na chwilę o kameruńskim misjonarzu rodaku, w którego rękach, z ufnością pozostawiliśmy kwestię pożądanych przez nas zaproszeń. Umyka nam fakt, że już kilka dni czekamy na wieści. „Jak tam nasze sprawy?”, piszemy do ojca nieświadomi nadchodzącej niespodzianki. Odpowiedź jest krótka, zaskakująca i pozostawia nas na kilka chwil w stanie hibernacji.  „Nie pomogę, nie przyjeżdżajcie, nie chcę was u siebie widzieć”, tak mniej więcej odczytujemy wiadomość.  Zostajemy usunięci i zablokowani z grona znajomych na dobrze wszystkim znanym portalu społecznościowym. Na prośbę o wyjaśnienia lub powody nagłej, nie mniej jednak szanowanej przez nas zmiany decyzji otrzymujemy głuchą ciszę. Pozostawia to w nas  poczucie  istnienia kameruńskiej, tajemniczej, niewyjaśnionej zagadki katolickiego ojca misjonarza .             Czasu pozostało niewiele. Za tydzień musimy opuścić Benin. Ciągły brak wiz i zaproszeń na dalszą drogę naszej tęczowej afrykańskiej przygody powoduje lekki ścisk w żołądku i stan napiętego oczekiwania.…            Nad oceanem, w miejscu zazwyczaj pustym, spokojnym i cichym słychać bębny, dzwonki, grzechotki, śpiewy. Jest gwarno i tłoczno. Jak nigdy sznur samochodów. Setki gapiów. Stoiska z jedzeniem, napojami. Wśród  tłumu widać balansujące ciała.  Wyginają się w rytm rozbrzmiewającej muzyki. Z każdej strony słyszę inne dźwięki. Nie gryzą się ze sobą. Nie przeszkadzają. Całość tworzy zgraną harmonię. Odmienne stroje charakteryzują poszczególne grupy. Pląsając w tańcu prezentują się przechodząc kolejno przez środek "wuduńskiego placu". Powiewają flagi, transparenty. Widnieją na nich nazwy fetyszowych guru. Widać rogi zwierząt, symbole czaszek, laleczek. Jedna grupa tańczy  wokół swojego bożka. Mały posążek odziany w biało czerwone barwy, kolory voodoo. Kolejna grupa to żółte twarze. Niczym w transie , nieznanym mi, żółtym specyfikiem namaszczają swoje ciała. Oczy każdego z nich są nieobecne. Pół nagie kobiety nie przestają śpiewać przy dźwiękach wygrywanych przez siebie  melodii. Ludzie otaczają ich szacunkiem, witają się, szepcą coś do ucha.            Na plaży szaleją ogromne, kolorowe, słomkowe zangbeto. Wielkie fetysze, obecne  prawie w każdej wiosce.  Przyozdobione frędzlami, piórami, niekiedy czaszkami czy rogami suną po piasku niczym po wodzie. Gładkie ruchy puchatych ślepych straszydeł raz zwalniają raz przyspieszają. Niczym wirujące trąby powietrzne otoczone kłębami kurzu wpadają niekiedy  w rozkrzyczany, wystraszony i uciekający tłum. Jestem w tym tłumie, a na widok zbliżającego się futrzaka nie mogę opanować krzyku. Aparat pod pachę, skok w bok i uciekam z drogi wirującemu brzydactwu.             Ogromny upał. Słońce bezlitośnie pali ramiona. Gdyby nie super gwiazdkowy prezent w postaci niebieskiego  plamiasto-kwiatowego nakrycia głowy, mój mózg wyciekłby już pewnie dawno, z pomiędzy lepkich od oceanicznej bryzy dredów.            Idzie król Grand Popo. Obwieszony fetyszami niczym choinka w Boże Narodzenie. Na ramionach spiczaste biało czerwone skrzydła z piór. Z każdej strony poddani.            Z daleka widzę piękne kobiety. Całe w bieli z kolorowymi naszyjnikami, bransoletami i ozdobami wokół kostek.  W wielkim skupieniu przechodzą w tańcu przez główny plac. Są delikatne, zmysłowe i w pełni oddane chwili.            Nie, nie ma składania ofiar i podrzynania gardła zwierzakowi. Takie rzeczy dzieją się poza widokiem publiczności. W specjalnych miejscach, w szczególnym gronie. Dzisiejsze wydarzenie to festiwal, narodowe  święto. Dzień tańca ku czci swoich bóstw. To naznaczenie kultu voodoo jako nieodłącznej części kultruy Republiki Beninu.…            Ambasada Nigerii jest wyjątkowo nieprzychylna. Wyciągnięcie od jej pracowników sensownych informacji przez telefon okazuje się niemożliwe. Pan z recepcji mnie nienawidzi.  Niektórzy pracownicy raz krzyczą, raz rzucają słuchawką lub po prostu rozłączają się na dźwięk mojego spokojnego głosu.Do akcji pomocy Rainbowtruckowi dołącza Polska Ambasada w Nigerii, wspiera nas Konsul z Beninu i nasz główny anioł stróż z zaproszenia. Cała walka z pozwoleniem wjazdu do kraju toczy się już poza naszymi plecami. Ruszyła machina pism i listów dyplomatycznych. My możemy czekać lub jechać do wielkiego zatłoczonego miasta i osobiście siedzieć w ambasadzie licząc że coś się wyjaśni.            Po tygodniu telefonów, listów i starań ze strony naszych sprzymierzeńców, jedziemy do oddalonej od nas  trzy godziny drogi ambasady. Jeśli nie chcą rozmawiać przez telefon, to może wyjaśnią co nieco twarzą w twarz. „Czekam na odpowiedź od waszego konsula z Abudży”, słyszę od znerwicowanego pana. Pokazuje mi wydrukowaną korespondencję. Patrzę na datę. „To było dwa dni temu”, oznajmiam. „Tak, ciągle nie odpisał na nasz list”, słyszę. To niemożliwe.  Dzwonimy do Abudży. „Wasz list nigdy tam nie dotarł”, wyjaśniam. „Proszę wysłać go po raz kolejny”, nalegam. „Pani od  wysyłania listów jest teraz nieobecna”, mówi rozdrażniony pracownik. Po chwili zmienia swe oblicze , bierze starannie zapisany adres mailowy i godzi się wysłać list osobiście. Ma on być decydującym listem w ostatecznej rozgrywce akcji wiza. Po chwili otrzymujemy oficjalny list wspierający naszą sprawę. Pracownik nigeryjskiej ambasady każe czekać. List musi trafić do ambasadora. Ambasador zajęty i nie wiadomo ile to po trwa. Nie ważne, będziemy czekać. Mija godzina, dwie … Zaraz zamkną biura…Głowa opada ze zmęczenia, niewygodne krzesła uwierają z każdej strony. Czas mija. Zjawia się pan nerwicowy. Okazuje się że jest konsulem i to on wypisuje wizy. Idziemy do jego biura. Kolejny raz zmienia swe oblicze. Łagodnieje mu twarz, schodzi napięcie, prześwituje mały uśmiech. Pan co kilka godzin zmienia się jak kameleon, nigdy nie wiadomo w jakim stanie jest w chwili obecnej.  "Jesteście turystami ?". Tak.  „Proszę wypisać wszystkie odwiedzone przez was kraje”, oznajmia. „Z datami”, dodaje.  Zachowuję  powagę, ale mam ochotę krzyczeć z radości. UDAŁO  SIĘ !!!! Ku naszemu zaskoczeniu pan nerwicowy z łagodną już twarzą ściska nasze dłonie i przepraszając za swój  kraj, utrudnienia i nieprzyjemności wręcza nam paszporty z wypisaną w środku wizą.             Równolegle z akcją nigeryjska wiza trwa akcja kameruńskie zaproszenie. Wypisuję listy do organizacji, misji, do pani konsul. Z kolejnego polskiego katolickiego źródła dowiaduję się że nie mogą pomóc i co więcej sądzą, że odmowę napotkamy w każdym katolickim zgromadzeniu. Nie tylko katolickim jak się okazuje. Polska Pani Konsul również wydaje się być uwikłana w Kameruńską zmowę przeciwko pokojowemu Rainbowtruckowi. „Co się dzieje?”, myślę sobie. Kamerun nas nie chce? Po kilku dniach mam dość. Zdobywam się na wysiłek napisania ostatniego już maila. Bez wiary że się uda. Wybieram placówkę na chybił trafił. Wyślij. Dziękuję. Zamykam komputer, więcej nie piszę. Po chwili odpowiedź: „Z przyjemnością was zaprosimy i będziemy szczęśliwi móc was poznać”, pisze respondent. Szok ! Nie wierzę. W końcu. Misja  zagraniczna. Wysyłam nasze dane a dnia następnego zaproszenia lądują na naszym mailu. Przypieczętowane przez policję i wszelkie inne wymagane placówki. Tak po prostu. Bez zbędnego gadania. Maila z  kameruńskim zaproszeniem otrzymujemy w dniu wydania nam nigeryjskiej wizy. Podwójna dawka dobrych wieści.            Jest piątek wieczór. Zaczyna się  Szabat. Pełni wdzięczności po dniu pełnym emocji wracamy do domu. Tak…do domu. Przez ostatnie benińskie miesiące Basi dom, stał się naszym… tymczasowym, ale domem.            W odpowiedzi na słowa podziękowania osobie która tak bardzo nam pomogła słyszymy: „Podziękujcie Bogu”. I niech tak zostanie. Żegnaj Beninie. Ahoj przygodo.Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia wkrótce.

Wesołych Świąt

RAINBOW TRACK

Wesołych Świąt

                Piaskowa droga wzdłuż plaży. Ocean z jednej strony, mała zatoka z drugiej. Żółty piach, błękit wody, palmy. Rybacy ciągną sieci. Za kilka godzin rozpocznie się targ rybny na plaży. Mijamy małą rybacką wioskę. Samochód staje. Szkoły jeszcze nie widzę, ale podbiegają chłopcy w szkolnych mundurkach. To znak, że dojechaliśmy na miejsce. Uczniowie pomagają wypakować kartony i torby ze świątecznymi smakołykami. To nad ich przygotowaniem spędzamy ostatni wieczór, przy świetle małej lampki i dźwiękach nieznośnej muzyki z pobliskiego baru. Obieramy jaja, rozgniatamy, doprawiamy majonezem i sardynkami. O świcie przyjeżdża motorem „mobilna piekarnia”. Kilka koszy pachnących bagietek ląduje na tarasie. Przy świetle wschodzącego słońca smarujemy je pyszną pastą i pakujemy gotowe kanapki.               Docieramy do pierwszej klasy. Dzieci wstają, głośno i równiutko recytują wyuczone powitanie. Są ciche i spokojne. Musztra nauczycieli sprawia, że żadne nawet nie śmie się odezwać  lub ruszyć bez pytania. Rozluźniają się nieco podczas krótkiej i zabawnej scenki na temat wyrzucania śmieci. Afryka tonie w plastiku, papierach i wszelkiego rodzaju odpadach. Basia, założycielka fundacji organizującej świąteczny poczęstunek pragnie choć trochę zmienić świadomość najmniejszych na temat ochrony otaczającego ich środowiska.                 Dla nas coś tak powszechnego jak kanapka z jajkiem tutaj dla maluchów jest rarytasem i czymś niecodziennym. Dodatkowy smak sardynek i majonezu to święto. Nikt nie zaczyna jeść. Co niektórzy w ukryciu skubną kawałek. Może nie wypada? Może nauczyciel nie wyraził jeszcze zgody. Basia składa świąteczne życzenia, nasz znajomy- Claude tłumaczy wszystko na lokalny język. Dorośli wychodzą, ja zostaję z uczniami. Pod nieobecność nauczycieli znów stają się dziećmi. Zaczynają ganiać i psocić. Zadowolone zajadają kanapki. Pozują do zdjęć i śmieją się patrząc na swoje fotografie.                 Kolejna szkoła, podobna sytuacja. Zastanawiam się dlaczego w Afryce paradoksalnie pomoc innym przychodzi mi czasami trudniej niż w Polsce. Z jednej strony wiem, że te dzieciaki często są głodne. Wiem, że większość z nich pochodzi z ubogich rodzin. Wiem, że wielu nie stać na posiłek w szkole. Więc skąd kłębiące się sprzeczne myśli w głowie? Może dlatego, że z każdym gestem dobroci potwierdzam w dzieciach mylne przekonanie, że biały zawsze ma pieniądze, że biały rozdaje prezenty, że biały da ci kawałek lepszego świata, że biały to chodzący podarunek. Jedno jest jednak pewne. Ja mam wybór. W każdej chwili mogę opuścić Afrykę. Znaleźć zatrudnienie. Mam mnóstwo opcji. Oni jej nie mają. Każdego dnia słyszę nawoływania …o prezent…o pieniądze…o cokolwiek…po prostu daj coś…obojętnie co… Z każdym dniem coraz bardziej się do tego przyzwyczajam. Coraz łagodniej reaguje na okrzyki, które kiedyś potrafiły mnie zranić. Z większą cierpliwością i zrozumieniem patrzę na dzieciaki wyciągające rączkę po cukierka. Jestem przeciwnikiem rozdawania wszystkiego i wszystkim oraz bezmyślnej pomocy, która nie dociera tam gdzie powinna. Nie znoszę okrzyków : „Biały…prezent…pieniądze…”. Jeśli jednak nigdy nikomu nie pomogę, nie nakarmię, nie wyciągnę pomocnej dłoni, czy uniknę okrzyków „Biały…daj mi coś”? Z pewnością nie. Czy uratuję Afrykę? Też  nie… Czy usłyszę dziękuję? Nie… To po co? Niczym kropla w oceanie lub ziarnko w worku bez dna. Bo pomimo wszystko warto. Bo ktoś powinien… bo dzieciaki…bo bieda…bo niesprawiedliwość…bo po prostu mogę i chcę. Czy to cokolwiek zmieni? Nie wiem…                 Do zaprzyjaźnionej szkoły przyjeżdża miła Japonka- wolontariuszka. Prowadzi z dziećmi zajęcia z plastyki. Brakuje nauczycieli. Starsi uczniowie pracują z uwagą, młodsi wiercą się bezczynnie. By zająć maluchy rysujemy z nimi kredą proste obrazki na ich małych, wytartych już ze starości drewnianych tabliczkach. Po chwili, na komendę jedynej pracującej dzisiaj nauczycielki maluchy biegną sprzątać teren szkoły. Jeden z nich zostaje. Udaje mu się czmychnąć przed czujnym okiem Matyldy. Bawi się z Michałem. Wychodzą razem z klasy. Myją ręce używając skonstruowanych przez nas mobilnych kraników. Siadamy na schodkach. Malec kręci się w tą i z powrotem. Po chwili siada obok Michała i kładzie swoją małą główkę na jego ramieniu. Rączkami obejmuje jego rękę. Michał pochyla w bok swoją głowę by dotknąć nią przytulonego malucha.  Pozostają tak w bezruchu, bezsłownym geście miłości i akceptacji.                Wesołych świąt kochani. Niech będą wyjątkowe. Pełne miłości i pokoju. Niech wasze serca będą otwarte i wrażliwe na potrzeby innych. Rozejrzyjmy  się dookoła i niech moc błogosławieństw rozniesie się wśród nas.Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia w nowym roku.ŚWIĄTECZNE KANAPKI ŚWIĄTECZNY RYŻ 

W krainie hipopotamów

RAINBOW TRACK

W krainie hipopotamów

                Słyszę ich oddechy, głośne sapanie, odgłos powietrza i tryskającej wody. O świcie jest ich całe stado. Pozwalają oglądać swój poranny rytuał. W upale południowego słońca pozostają pojedyncze osobniki. Mimo tego ciągle je słyszę, pochowane w krzakach, w kojącym cieniu drzew. Siedzę na drewnianym, podwyższonym i co najważniejsze zadaszonym tarasie. Oprócz odgłosu wodnych olbrzymów, śpiewu ptaków i pokrzykiwań małp, które od czasu do czasu podchodzą bliżej by zobaczyć nowych sąsiadów, nie słychać nic. Nie ma nikogo. Obserwuję całe jezioro. Widzę kiedy wyłaniają się nozdrza i oczy olbrzymich hipopotamów. To one budzą mnie o świcie. Słysząc ich oddechy i pochrapywania nieśmiało wychodzę z samochodu. Rozglądam się czy w okolicy nie ma żarłocznej bestii, dla której mogłabym stać się śniadaniową przekąską. Na szczęście nic nie ma. Miejsce na camping wyznaczono teoretycznie jako bezpieczne. Nie ma żadnych ogrodzeń czy krat. Po prostu takie miejsce. Skradam się cichutko na drewnianą platformę i zapiera mi dech. Dziesiątki wielkich głów wyłania się i chowa przy wschodzie afrykańskiego słońca. Jezioro niczym lustro dokładnie zdradza położenie każdego wielkoluda. Słychać budzące się ptaki ale dominują oddechy pływających stworzeń. Stoję jak we śnie, nagle przytomnieję i biegnę budzić Michała. Nie może tego przegapić. Po chwili obserwacji wskakujemy do samochodu i ruszamy w poszukiwaniu większego zwierza. Oprócz dziesiątek różnorakich, sarno-podobnych zwierząt, natrafiamy na bawoła. Jest ogromny. Wolno przeżuwając śniadanie, niczym posąg spokojnie przygląda się nowym przybyszom.  Już drugi dzień polujemy na słonia. Bawi się z nami w chowanego. Po nieudanej próbie  i osiemdziesięciu kilometrach szutrowej drogi, powracamy do krainy hipopotamów. Do ich sapania i magicznego widoku o poranku.                Park Pendjari, północ Beninu, to tutaj jedziemy przez ostatnie trzy tygodnie. Nasze ciche marzenie. Dotrzeć do dzikiego zwierza. Do ciszy, natury bez cywilizacji i odgłosów współczesnego świata. Zobaczyć namiastkę tego, co było tu przed dziesiątkami lat.                By dotrzeć do celu mijamy Abomey. Siedzibę byłych królów, książąt i ich pałaców. Po raz pierwszy bawimy się w turystów i podążamy do zabytków oznaczonych przez UNESCO, których podobno nie możemy przegapić. Cóż… Czy warto było? Czy zapamiętam to miejsce? Ujmę to tak – to co zapamiętam to nieziemsko smaczne jedzenie w jednej z ulicznych garkuchni. Takiej zwyczajnej, niepozornej ale z zawartością garnków taką, która zdobywa moje podniebienie. Jemy piure z jamu, sos z orzeszków ziemnych i pieczony ser. Zapamiętam jedzenie i grę w oware z panami siedzącymi na środku drogi o zachodzie słońca. Zapamiętam sklep hydrauliczny przed którym spędzam poranek czekając na resztę pieniędzy i pękniętą rurę w naszym mobilnym domu. To zapamiętam. Taki był dla mnie Abomey.                  Zbliża się późne popołudnie, czas znaleźć nocleg. „Nie jeździć po zmroku” to zasada, której niezmiennie trzymamy się od ponad roku. Mijamy mały kościółek a przed nim w długiej białej szacie uśmiechnięty, bosy ksiądz. Macha nam z daleka. Nie przegapiamy okazji. Zawracamy i słyszymy: „Nie ma problemu…żadnego…śpijcie na moim terenie”.  Na „świętej ziemi” pozostajemy dwie noce. Może faktycznie jest święta. Na jej terenie musimy chodzić boso. Ależ nie ma problemu. Możemy boso. Od świtu do nocy przybywają wierni na których ksiądz odprawia wszelkie  modły. Od błogosławieństw, po uzdrowienia, przez wypędzania złych duchów i nieczystych mocy, a w prowizorycznym budynku kościoła kawałek podłogi zajmuje zakuty w dyby, podobno „chory” człowiek.                Prawie pół roku wcześniej poznajemy innego księdza…wirtualnie. Fakt że nie widział nas nigdy na oczy nie przeszkadza by pomóc podróżującym przybyszom. Pięć miesięcy wcześniej za pomocą znajomych naszych znajomych docieramy mailowo do księdza bez którego pomocy nigdy nie dostalibyśmy wiz do tego małego, sympatycznego kraju. Zaproszenia wysłane, wizy otrzymane, misja wypełniona, kontakt się urywa. Przejeżdżamy właśnie przez jego miasto.  Nadeszła okazja, by osobiście uścisnąć mu dłoń. Odnajdujemy księdza, który okazuje się przesympatycznym duchownym, o wielkim sercu i otwartości na odwiedzających go ludzi. Dostajemy pokój z prysznicem. Zasiadamy do parafialnego stołu. Poznajemy resztę księży, opowiadamy historie, słuchamy opowieści, spędzamy czas. Rankiem śniadanie, składające się z najlepszych bagietek, dżemu i kawy rozpuszczalnej, sprawia mi więcej radości niż mogłabym się spodziewać. Wielomiesięczna podróż powoduje że proste, zwyczajne i przeciętne dla rodaka rzeczy, tutaj stają się rarytasem, rzadkością, wykwintnością i smakowym powrotem do przeszłości.                  Gdzieś między górami. Otoczeni kłębami kurzu wywołanymi przez suche wiatry harmattanu docieramy do rzeki. „Zatrzymajmy się na noc, pójdziemy na ryby”, decydujemy. Jeden dzień zamienia się w cztery. Poznajemy okoliczne wioski, bazarki, mieszkańców, jednego Amerykanina, a co najciekawsze- gliniane domki Tata Somba. Trzy kondygnacyjne chatki z błota, z wieżyczkami, jak domek królewny, z wnętrzem jak chatka krasnala. Zamieszkiwane do tej pory i prowadzone jakby czas zatrzymał się o kilka wieków. Chatek z gliny jest w Afryce wiele. Te jednak wyróżniają się architekturą, sposobem wykonania i kształtem. Na bazarku widujemy dziewczynki z tatuażami na twarzach, główkami ogolonymi w irokeza i niezliczoną ilością czarnych, grubych okręgów na ich małych, chudych szyjkach. Od lokalnego pana kowala kupujemy nowy instrument i przygrywamy z dziadkami na metalowych małych dzwoneczkach. Wpada mi w oko bransoletka, widzę ją u większości poznanych przez nas tubylców. Kosztuje dwa złote, ręcznie robiona przez mieszkańca wioski. Po czasie dowiaduję się że w wierzeniach tutejszej ludności oznacza ona posiadanie dobrych duchów chroniących właściciela noszonej biżuterii.                 Zbiega się grupka przewodników chętnych do zaoferowania tutejszej atrakcji. Kraina wodospadów. Tylko z tego żyją niektórzy mieszkańcy wioski. Zarobiony grosz wydają na trunki i podchmieleni, przez większość dnia biegają za nowo przybyłymi, chętnymi podziwiać skarby natury. „Nie idziecie wszyscy”, oznajmiam stanowczo. Moja mina i ton głosu świadczą że nie żartuję. Idzie jeden. No i jeden pijaczek, którego pozbycie się graniczy z cudem. Kolejny oświadcza że popilnuje samochodu. „O losie….!”, myślę sobie. Niech będzie. Rozumiem ich, wszędzie bieda, próbują jak mogą. Nie mniej jednak obskakiwanie nas i wymuszanie turystycznych usług wywołuje we mnie lekkie spięcie. Przechodzi mi szybko, ale jednak. Taki regulamin, trzeba zapłacić raz i zabrać przewodnika, potem jesteśmy wolni. „Śpijcie sobie gdzie chcecie, chodźcie gdzie chcecie, pływajcie pod wodospadem, skaczcie do wody i chodźcie na ryby”, słyszymy. Taki układ mi odpowiada. W tym wodnym raju pozostajemy przez następnych kilka dni, może tydzień. Po części z przyjemności, po części z przymusu. Awaria układu wspomagania kierownicy zatrzymuje nas na dłużej niż planowaliśmy. Próba naprawy bez konieczności powrotu do cywilizacji kończy się przegraną. Michał wsiada na motor jednego z mieszkańców wioski i razem ruszają do najbliższego miasta. Jak dobrze, że awarie zdarzają się w pięknych miejscach. Zaopatrzona w książkę i strój kąpielowy spędzam dzień pływając pod wodospadem, czytając, słuchając szumu spadającej wody i obserwując nowe grupki turystów. Oni po chwili znikają, ja wciąż na tym samym kamieniu. Jest tu tak dobrze i chłodno, co w Afryce nie zdarza się często, że nawet głód nie jest w stanie wyciągnąć mnie z tego miejsca.  Wycieczka Michała zakończona sukcesem. Wraca z nową, po części starą, specjalnie skonstruowaną dla nas częścią. Nie obywa się bez małych trudności, jednakże Michał elektryk, mechanik i złota rączka w jednym radzi sobie z problemem i naprawia tęczowego busa. W międzyczasie zaprzyjaźniamy się z miejscowym artystą, któremu podrzucamy złowione przez nas ryby i z pracownikiem hotelu, w którym Michał naprawia ogromny agregat i doprowadza do porządku nie koniecznie dobrze wykonaną wcześniej elektrykę. Na niedzielnym bazarze zaopatrujemy się w żywność. Tam gdzie ruszamy nie będzie już nic, nie będzie nikogo, nie będzie bazarków. Bazarki to często jedyne miejsce by kupić coś więcej niż oferowane w maleńkich wiejskich sklepikach puszki z koncentratem lub woreczki z olejem. W niczym to nie przeszkadza. Trzeba się tylko nauczyć jak funkcjonować.                No i jesteśmy. Po ponad trzech tygodniach docieramy do celu naszej benińskiej wyprawy. Docieramy na północ  gdzie nie ma już nic. Nic oprócz natury i dzikiego zwierza zamieszkującego setki kilometrów dziewiczej sawanny. Docieramy do miejsca gdzie tylko rzeka dzieli nas od Burkina Faso. Do miejsca gdzie nie słychać cywilizacji. Do miejsca gdzie patrzą na nas dziesiątki oczu w momentach kiedy nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Do  miejsca odgłosów dzikiej Afryki. Do miejsca harmonii natury.                 Zbliża się zachód słońca. Pisząc o tym wszystkim patrzę na jezioro i na dziesiątki wynurzających się z niego oczu. Właśnie przepłynął krokodyl… W krzakach wyłaniają się kawałki wielkiego cielska hipopotamów. Znowu powoli wypływają na środek jeziora, bliżej mojego wzroku. Ptaki też się rozgadały. Ale tylko na chwilę, gdy zapadnie zmrok, zapadnie cisza. Jutro kolejny dzień. Może jutro uda się zobaczyć największego mieszkańca Afryki. Jeśli nie…trudno…zapamiętam magiczny poranek z dziesiątkami hipopotamów, z tryskającą wodą z ich wielkich nozdrzy, z porykiwaniem i sapaniem tajemniczych, wielkich stworzeń. Zapamiętam światło. Światło wstającego afrykańskiego słońca i budzącego się do życia dzikiego, afrykańskiego kawałka świata.  …                Kolejny dzień… ląduję o świcie na dachu tęczowego busa. Widok z góry zwiększy szansę ujrzenia dzikiego zwierza. Wolnym tempem przemierzamy sawannę. Przebiega stado wielkich rogaczy. Widzę parę bawołów. Trzęsę się z zimna. Nie wierzę że za godzinę będę marzyć o porannym chłodzie. Temperatura w nocy spada o dwadzieścia stopni. Wypatruję. Nagle widzę coś z oddali. Walę w dach. Na umówiony znak samochód staje. Michał wychyla głowę i co? Są !!!!! Daleko, ale są !!! Delikatnie wachlują uszami. Spokojnie idą przed siebie. Co za radość. Co za szczęście. Udało się. W końcu je widzę. Olbrzymy. „Gdyby były choć troszkę bliżej”, myślę sobie. Nie ważne. Widzę je. To się liczy. Jedziemy dalej, a tu kolejna rodzina. Spokojnie podąża w tym samym kierunku co poprzednia. „Patrz…”, słyszę. Przed nami wyłania się widok którego się nie spodziewam. Stado słoni przechodzi przez drogę po której jedziemy. „Nie jedź dalej”, ostrzegam. Zapiera mi dech. Są też małe. Wiem jedno, jeśli są małe mogą być problemy. Obrońca stada zauważa potencjalnego wroga. Patrzy na nas i nerwowo porusza trąbą. Są wysokie trawy ale chyba się nie mylę. Nagle uszy wachlują w rytmie szybszym niż powinny. „Zaczyna się”, myślę. Czy ja dobrze widzę? Biegnie na nas. Podnosi ryk. „O w mordę”. To chyba nie są powitalne gesty radości. Widzę kurz spod jego kilkutonowego cielska. „Uciekamy !!!!!”, walę nerwowo w dach. Michał wsteczny. Ja czuję jak ciało automatycznie kładzie się na dachu jakbym chciała stać się jednością z kawałkiem wciąż mokrej od rosy blachy. On biegnie i ryczy, my na wstecznym. Serce mi wyskakuje i czuję jakby biegło przed nami. Słoń staje. My też. Stado powoli idzie dalej. Obrońca patrzy na nas. Atak numer dwa. „Jedź !!!”, krzyczę. Po trzeciej pogoni oddalamy się na tyle daleko by stracić stado z oczu. „Słonik”, myślę sobie. Słonik. Na razie mi starczy. Oko w oko na jego terenie. Już wystarczy. Widziałam, usłyszałam i poczułam. Żyjcie sobie spokojnie. Obym więcej nie trafiła na was na drodze. Piękne, dzikie, wolne, wielkie, zatrważające. To było coś…Pozdrawiamy was serdecznie, ponownie wśród ludzi.                   DOMKI Z BŁOTA Na dachuFetyszSkaryfikacje wskazujące na przynależność do danej grupy etniczneKij z nacięciami, służy jako drabina na dachSpichlerzeW KRAINIE WODOSPADÓW  W KRAINIE DZIKICH ZWIERZĄT

Benińskie opowieści czas zacząć

RAINBOW TRACK

Benińskie opowieści czas zacząć

                „Hej ! Hej ! Jesteście z Polski? Mówicie po Polsku?”, słyszymy radosne okrzyki.  Nie widzę skąd dobiegają. Rozglądam się właśnie za policją, budką z okienkiem, znakiem stop i innymi najważniejszymi rzeczami na ukochanych przez nas przejściach granicznych. Nagle patrzę i widzę.  Jest samochód, jest i ona. Wyskakujemy i witamy się z tą pełną energii, radości i optymizmu kobietą.Basia, Polka, od kilku lat mieszkanka Beninu, założycielka fundacji www.eduafryka.org.Niedowierza. „Jak to? Samochodem? Jak długo? Skąd? Wariaci !” Już ją lubimy. „Muszę jechać do Togo, koleżanka, samolot, nie mogę się spóźnić…”, oznajmia w pośpiechu. Potok słów i myśli, których mój rozgrzany umysł nie przyswaja tak szybko. „Ojej…I co teraz? Nie mogę was tak puścić.” Przeurocza, myślę sobie. Od razu strzela nam foteczkę, samochodzikowi również. Już dawno nikt tak nie cieszy się na nasz widok. Zapisuje na kartce numer telefonu, a w zasadzie to trzy numery. My swojego jeszcze nie mamy. Oczywiście zjawia się pan sprzedawca kart. Wiemy jednak że na przejściu cena wzrasta pięciokrotnie. Szczególnie dla białych, którzy nie znają Afryki. Z numerami telefonów i wskazówkami gdzie dobrze się zatrzymać żegnamy Basię. Odjeżdża, macham i myślę sobie czy była prawdziwa. Była i to jak najbardziej. Następnego wieczoru zjawia się koło naszego busa. Wpada na chwilkę, rano znowu wyjeżdża do Togo. „Spotkamy się na spokojnie jak już będziesz trochę wolniejsza”, mówimy. „Koniecznie, koniecznie…”. W międzyczasie mieszkamy na plaży, to znaczy w busie, ale tuż przy oceanie. Mogę boso biec z samochodu prosto w fale Atlantyku. Nie… kąpiel jest niemożliwa. Siła fal podcina nogi i zmiata mnie jak zabawkę tuż przy starcie. Mocowanie z falami to zabawa przednia, jednak głębiej niż do wysokości kolan może być bolesna. Fala uderza i trzaska w ofiarę rozbryzgując się na wszystkie strony. Zostawia poturbowanego walczącego z utrzymaniem równowagi i z kilogramem piachu w majtkach.                                  Budzi nas pukanie do drzwi. O nie…myślę. Jeśli ktoś chce tylko powiedzieć dzień dobry to trochę nie w porę. Pan od kokosów. Stoimy między palmami, a on właśnie teraz potrzebuje kilku. No dobra. Jak musi to się przesuniemy. Zaspani przestawiamy auto. Po czym Pan wskakuje na palmę strąca kilka sztuk i oferuje sprzedaż. „To budziłeś nas tylko po to by zerwać kokosy i nam je sprzedać?”, niedowierzam. „I to za podwójną cenę?”. To się nazywa umiejętność handlu. No kupuję… przecież lubię kokosy, są zdrowe i pożywne. Poza tym dobrze żyć w zgodzie z sąsiadami. Zadowolony odchodzi a my wracamy między jego palmy, które tak naprawdę wcale nie musiały być jego.                  „Robię jajecznicę i mam dobrą kawę”, słyszymy w słuchawce. Dwa razy nam nie mów. Jajka jak jajka, ale kawa? Afrykański paradoks których tutaj wiele. W krainie kawy nie ma kawy. Basia w końcu skończyła z wyjazdami i jest na miejscu. „Jedźcie tak długo aż zobaczycie palmy po obu stronach drogi i ocean, dalej kościół i wielki kolorowy dom, potem gotujące baby na ulicy. Wjedźcie między te baby i dojedziecie do mnie”. Trafiamy bez problemu. Wita nas uśmiechnięta znajoma z przejścia granicznego. Mały uroczy domeczek, drzewa mango i pomarańczy. Dwa małe sierściuchy, Kryśka i Słoń. Pyszna kawa. Pyszne jedzenie. Pyszne towarzystwo. Wszystko pyszne. Śniadanie przeciąga się do kolacji. Kolejne śniadanie, kolejna kolacja i tak zostajemy. Na chwilę oczywiście. Chwila zamienia się w miesiąc. Jakbyśmy znali się od lat. Jak rodzina lub grupa bliskich przyjaciół. Znajdujemy się tutaj nagle i funkcjonujemy jakbyśmy byli tu od dawna. Oczywiście gotujemy. Polacy lubią dobrze zjeść. Basia i Michał nadają w tej kwestii na tych samych falach. W Afryce  nigdy nie zdarza mi się spać do późna. O świcie zawsze budzi mnie słońce, odgłosy budzącego się życia, ptaków, ludzi, a w mieście motorów i samochodów. Tutaj jak niedźwiedź zapadam w głęboki sen. Wstaje gdy słońce już wysoko na niebie. Każdego ranka  zastaję uśmiechniętą Basię  rwącą sałatę, krojącą pomidorki i inne pyszności. Michał pomaga lub popija kawę. Śniadanie prawie gotowe. Jak co dzień.  „To ja pozmywam”, mówię. Jak co dzień.                 „Wąż !!!”, krzyczy Michał. Długi, zielony, piękny. Chcę biec po aparat bo wyjątkowo ładny. Ale widzę że sytuacja jest daleka od zabawnych. Jadowity! Niebezpieczny! Przedostaje się przez ogrodzenie i włazi na krzaki przy furtce. Basia dzwoni do męża. „Tak, niebezpieczny, zabijcie go”, słyszymy w słuchawce. Przechodzi sąsiad. Potwierdza. Jest bardzo niebezpieczny. Michał znika. Po kilku sekundach zjawia się komandos. Bluza z kapturem, długie ogrodniczki, gumiaki wędkarskie po same uda i maczeta w ręku. Pogromca jadowitych bestii gotowy do starcia. Bierze zamach jak na słonia. Trafia. Ale bestia rusza się dalej. Może jednak chybił. Widzimy jak chowa się w krzakach w najwyższym punkcie. „Spalmy ten krzak, dawaj benzynę!”, krzyczy Basia. To już przelewa szalę i pomimo ogromnego wysiłku z mojej strony, by nie ryknąć śmiechem nie daję rady. Chcę wczuć się w sytuację, ale patrząc na mojego komandosa i zrozpaczoną Basię z pomysłami typu „Wyrżnij ten krzak, spal go!”, nie mogę zachować powagi.   „O jejku o jejku…jak on przelazł? O nieee…już nie będę tutaj bezpieczna”, mówi Basia. Ja ryczę ze śmiechu. Michał wyżyna krzak. „Odetniemy mu drogę ucieczki!”. Wyrzuca krzak na ulicę. Ze skupieniem i ostrożnością rozdziela maczetą gałęzie by zadać ostateczny cios potworowi. „Nie ma go!”. „Ale numer… jest na drzewie mango”. „Spalmy drzewo!”, odzywa się głos najbardziej zrozpaczonej. Tego już za dużo. W gęstwinie liści szukamy igły w stogu siana. Jest. Wije się po gałęziach. Dzielny komandos rusza na decydujące starcie. Teraz albo nigdy. Nigdy. Wąż zgrabnie pnie się po drzewie. „No to pięknie! Mieszkamy z mordercą!”. „Nic nam nie będzie”, uspokajam. „Taki tam wąż…po co miałby nas zabijać”. Sytuacja się luzuje. Mijają dni. Nikt nie umiera. Wąż nie atakuje. Pewnie już dawno się wyniósł. Okazuje się że tak naprawdę wcale nie należał do gatunku śmiertelnych zabójców. Poza tym są koty, a one skutecznie odstraszają tego typu bestie. Dobrze że nie wyrżnęliśmy mangowca. Tej decyzji moglibyśmy długo żałować, lub po latach śmiać się do rozpuku. Szkoda tylko krzaka, tworzącego piękny łuk nad wejściem. Czego jednak nie robi się w chwili śmiertelnego zagrożenia.                „Zróbmy kraniki”, mówi Basia. „Jasne”, odpowiada zadowolony Michał. Uwielbia wszelkiego rodzaju robótki ręczne. Składając w całość różne afrykańskie pomysły, dodając trochę od siebie, licząc, kalkulując, jedziemy do sklepu. Wiemy co chcemy, z dostępnością w odpowiedniej cenie gorzej. W Togo będzie taniej. Mając wszelkie instrukcje i zdjęcia, Basia kupuje niezbędniki za granicą. Wystarczy kranik, plastikowa przejściówka od zbiornika, kolejna mosiężna przejściówka, trochę taśmy i dwudziestopięciolitrowy baniak po oleju roślinnym. Do tego trochę czasu, nóż, lutownica, gruby pisak do celów artystycznych, trójka zapaleńców i kraniki gotowe.Dzieciaki w szkołach jedzą posiłki ręką. Myją ją lub nie. Używają do tego miski i kubeczka, którym starsze lub dyżurni polewają rękę. Zaszczepienie w dzieciach podstaw higieny, nauczenie mycia rąk z użyciem mydła pod bieżącą wodą może zapobiec wielu chorobom. Czy się to przyjmie? Nie wiem. Zależy wiele od nauczycieli. Basia oczywiście może jeździć i doglądać. Można mówić i uczyć. Niektóre przyzwyczajenia ciężko jednak wykorzenić. W domu często nikt o to nie dba, w szkole wszystkich się nie upilnuje. Ale warto próbować, mimo wszystko. Do rączki baniaka przywiązujemy mydło. Pierwszy dzień idzie dobrze. Starsze trochę wariują. Każdemu spieszy się na posiłek. Dla niektórych to pierwszy tego dnia. Kto by tam myślał o myciu rąk, czekaniu na swoją kolej. Pełny brzuch jest ważniejszy. I wcale im się nie dziwię.                Ściągam klapensy, podwijam kiece, Michał zadziera  nogawki i przeprawiamy się do łodzi. Drugi brzeg rzeki jest w zasięgu ręki. Rzeka Mono, zielona granica dzieląca Togo z Beninem. Każdego dnia mieszkańcy obu krajów przeprawiają się w tę i z powrotem. Niektórzy do rodzin, niektórzy z produktami na handel. My w odświętnych ubrankach uszytych z lokalnych materiałów i wzorów płyniemy na imprezę. Nie mogliśmy jechać drogą, bez wiz przekraczanie granic jest niemożliwe. Tutaj to inna historia. Michał nie do końca przekonany o słuszności naszego występku wsiada jednak do łodzi. W tę stronę towarzyszy nam mąż Basi - Kangni, z powrotem popłyniemy sami. Po stronie Togijskiej jest jeden mundurowy z bronią na ramieniu. Urok Kangniego załatwia sprawę. Możemy hasać po togijskiej wiosce. Na miejscu poznajemy rodzinę  Kangniego i Basi. Większość ma kreacje z identycznego materiału. To częsty widok na rodzinnych fetach. Powoli przynoszone są krzesła, potem nadchodzą stoły. Wszystko dzieje się przed szkołą, obok boiska, pod drzewami. Na początek obowiązkowa woda dla każdego. Potem kieliszeczek lokalnego bimbru z palmy. Wjeżdżają gary z potrawami. Mięsa, ryby, sosy, papki z mąki kukurydzianej, najlepsze jakie do tej pory jadłam. Jest gwarno i gadatliwie. Afrykanie to najbardziej roześmiani ludzie, jakich do tej pory widziałam. Czuję się jak na polskiej rodzinnej imprezie. Tak naprawdę to nie różnimy się od siebie aż tak bardzo. Gdyby nie kolor skóry i język…Ale czy to tak wiele?                 Siedzimy w busie przed hotelem Bel Azur. Lubimy domek Basi, jednak hotel oferuje darmowy Internet satelitarny. W Afryce to kosztowny luksus, szczególnie gdy od tygodnia pracujemy nad uaktualnieniem naszej strony, czego efekty można podziwiać pod linkiem: www.rainbowtruck.pl. Pewnego dnia Internet nie działa. Panie z recepcji informują, że specjalista od napraw jedzie. Dwa dni już jedzie i dojechać nie może. Jaki znowu specjalista? Michaś chwyta narzędzia, pędzi na dach. Rozkręca, przykręca, stuka w antenę. Cudowne dotknięcie magicznej ręki, pół godziny i działa. Obsługa hotelowa zachwycona. Panie z recepcji odetchnęły z ulgą, bez facebooka, to przecież nuda. Praca nad stroną ukończona pozytywnie, a wieczorem hotelowy odkryty basen. Czyściutki, zadbany i zupełnie pusty. Pomimo wielu hotelowych gości, nikt z niego nie korzysta. Wyskoczyć z ciuszków księżniczki? Bo tylko tak można nazwać przepiękne stroje Afrykanek.  Zamoczyć usztywnioną fryzurę…? Nieeee… Pluskanie w orzeźwiającej wodzie to nie dla eleganckich gości.                  Minął miesiąc, Basia chwilowo poleciała do Polski, my nadal cieszymy się jej małym wiejskim domkiem wśród drzew, śpiewu ptaków i dwóch pociesznych kociaków. Chwilowe osłabienie malaryczne zatrzymało nas na dłużej niż sądziliśmy. Ale nie narzekamy, uwielbiamy jej taras i wiejski tryb życia. Niesamowite jakich ludzi można poznać w najmniej oczekiwanym momencie. Jak silnie splatają się losy ludzi, którzy w Polsce mogliby nigdy się nie spotkać lub nad zwyczajniej w świecie minąć niezauważonym. Elegancka pańcia w garsonce i Michaś w dredach mogliby, na pierwszy rzut oka, mieć niewiele wspólnego. Bo czyż pozory nie mylą? Tutaj stają się rodziną. Ostrzegano nas przed Beninem. Mówiono że źli ludzie tu mieszkają, że niebezpiecznie, że trzeba uważać. Ale czy nie słyszeliśmy tego wcześniej, przed każdym nowym krajem? Z lekką niepewnością wkraczaliśmy na Benińską ziemię. Przywitała nas w sposób jakiego się nie spodziewaliśmy. Jesteśmy za to niezmiernie wdzięczni i z ekscytacją czekamy co będzie dalej.Pozdrawiamy was serdecznie i do usłyszenia wkrótce.Nasz pierwszy taras na benińskiej ziemi ... świeże ryby prosto z oceanu, szum wody i wielkie faleWIZYTA W SZKOLE  PRODUKCJA MOBILNYCH KRANIKÓW MOBILNE KRANIKI W AKCJI PRZEPRAWA GRANICZNA I RODZINNA IMPREZA TAK POWSTAWAŁA NASZA STRONA INTERNETOWAZapraszamy do odwiedzenia www.rainbowtruck.plW WIEJSKIM DOMOWYM ZACISZUKryśkaCzlowiek z rybą na głowieNocne łączności ze światemPozdrawiamy z Beninu

Ludzie z wioski Vo-Asso

RAINBOW TRACK

Ludzie z wioski Vo-Asso

                W glinianej chatce jest niewiele. Przeciętny  Europejczyk mógłby stwierdzić, że nie ma praktycznie nic. Trzy małe stołeczki, drewniana ławeczka. Mata podobna do tej, na której muzułmańska brać kilka razy dziennie oddaje pokłony wielbiąc Allaha. Na podłodze kilka garnków, misek, koszy. Jest też mały kot, obrońca domostwa, skutecznie zwalczający wszędobylskie szczury. Jest też laleczka z drewna o niewyraźnych rysach twarzy. Stoi w widocznym miejscu. Ma przed sobą miskę z jedzeniem. To wizerunek  jednej z sióstr bliźniaczek, zmarłej jakiś czas temu. Według wierzeń tutejszej ludności, wciąż obecnej w życiu żyjącej siostry.Seametow to kobieta, która jak większość mieszkańców Afryki, nie  potrafi precyzyjnie określić swojego wieku. Jest starsza, ale nie stara. Zdrowy tryb życia, pomimo ciężkiej pracy w polu sprawia, że ludzie starzeją się tutaj nieco inaczej. Może kolor skóry odmładza pokryte zmarszczkami buzie, a może zdrowe, białe zęby odejmują kilka lub kilkanaście lat. Na wewnętrznej stronie przedramienia widnieje tatuaż z miejscem pochodzenia, nazwiskiem rodzinnym, imionami z przed i  po złożeniu ślubów określonym bożkom, których w tej części świata jest niezliczona ilość. Seametow jest chuda.Granatowy materiał okrywa jej ciało a na kościstej szyi zwisa rodzaj naszyjnika. Zarówno odzienie jak i biżuteria mają znaczenie religijne. Wskazują na dany rodzaj wierzeń i kultów. Znamiona na plecach w kształcie niewielkich, regularnych, poziomych nacięć to pamiątka po ceremonii poświęcenia danemu bóstwu. Granatowa lub biała płachta i język mowy  inny niż lokalny zarezerwowane są dla wyznawców „thunder god” (tłum. boga piorunów). Przed domem znajdują się specjalne miejsca składania ofiar dla udobruchania groźnego bóstwa. Składanie ofiar ma zapewnić pokój, pomyślność i bezpieczeństwo. Nie można ryzykować rozgniewania swojego idola. Jątrząca się od dwudziestu lat rana na nodze Seametow, to rezultat jego niezadowolenia. Czy Seametow jest szczęśliwa i chce tkwić w roli czcicielki thunder god? Nie. Chce odejść, chce być wolna, ale nie może. Strach przed grożącą śmiercią każdemu, kto porzuciłby oddawanie czci bałwanom jest silniejszy. Z czarami, duchami, złymi mocami tego świata nie ma żartów. By odzyskać wolność i zaprzestać składania  często kosztownych ofiar swojemu bóstwu, należy przejść szereg ceremonii. Ceremonii niewiarygodnie drogich, odprawianych przez specjalnego pośrednika zwanego często szamanem lub duchownym voodoo. Ważna w ceremoniach jest również kolejność osób z danego rodu. Oczywiście każdy przypadek to inna historia. Seametow musi jeszcze czekać. Jej ceremonia opóźnia się już ponad rok. Pierwszeństwo ma jej krewny, którego nie stać na kosztowny rytuał. Codziennie składane ofiary są rożne- krew zwierząt, ptaków, różne warzywa, oleje, ziarna, mąki. To wszystko ląduje na sporządzonych z gliny lub cementu wizerunkach idoli, lub przygotowanych w tym celu specjalnych ołtarzach. Można znaleźć je wszędzie. Często pokryte prowizorycznym daszkiem, lub otoczone bujną roślinnością, znajdują się w samym centrum wioski, lub bazaru.Seametow przeszła już część wymaganych obrządków. Dzięki temu bezpiecznie korzysta z przysługującego jej prawa chwilowej zmiany  tajnego języka boga piorunów, na lokalny język Ewe. W przeciwnym razie, jakakolwiek komunikacja byłaby niemożliwa. Lubię ja od pierwszej chwili. Różni nas absolutnie wszystko, ale istnieje niewidzialna, łącząca nas nić, która sprawia, że jaśnieją oczy podczas każdego wspólnego spotkania. Ostatniego dnia w Vo-Asso Seametow daje nam butelkę piwa. W tej części globu to wyjątkowo drogi rarytas. Wiedząc ile ją to kosztowało ciężko przyjąć podarunek, nie możemy jednak odmówić.                 U mamy Wilsona ( kolega z Vogan ), która jest twardą kobietą i w odróżnieniu od Seametow dobrze jej ze swoimi bożkami, idolami, bałwanami i ofiarami, poznajemy Gomago. Mam wrażenie że za każdym razem jest lekko podbity. To nic nadzwyczajnego w wiosce, gdzie jednym z głównych zajęć jest produkcja  lokalnego bimbru z wina palmowego. Wielu chłopów chodzi tu od rana w lekkim alkoholowym odurzeniu podtrzymywanym stopniowo do zachodu upalnego słońca. Gomago ma powykrzywiane palce rąk z powodu trądu. Nie widujemy go jednak w tej sprawie. Jego problem to pogryziony palec stopy. Jak twierdzi przez wielkiego szczura, nielegalnego imigranta w jego małej glinianej izbie. „Jak to szczura”, pytam ze zdziwieniem. „No szczur w nocy odgryzł mi palec”, słyszę. Brnę dalej bo nie wiedzieć czemu sytuacja wydaje mi się przezabawna: „ Nie czułeś że szczur dobiera ci się do palca?”. „No nie, ale musiał być wielki skoro tyle odgryzł”.” Gomago, Gomago, ciekawa jestem ile  bimbru krążyło w twoich żyłach by poddać się  bez walki atakowi szczurzych, krwawych zębów”. Powaga jego miny i pewność szczurzych opowieści sprawiają że sama już nie wiem co wydarzyło się naprawdę.                Edjan to wesoły bezzębny pan. Ma cztery żony, trzydzieścioro dzieci i niezliczoną ilość wnuków. Na pytanie, czy pamięta imiona wszystkich wybucha śmiechem. Czy wie ile ma wnuków? „Nie do policzenia”, stwierdza. Jedna z jego żon podchodzi i dotyka moich dredów, kolczyków. Ma pogodne usposobienie, miły uśmiech. Zauważam nacięcia na jej plecach. Jak się okazuje pamiątka po ceremoniach służenia bogu piorunów. Teraz jest wolna. Zebrała wymaganą kwotę na wykup, ofiary i ceremonię zwalniającą ją z obowiązku czczenia bóstwa. O jakich kwotach mowa? Około dwieście tysięcy franków CFA (tysiąc trzysta złotych). W świecie gdzie dzienny zarobek może wynosić pięćset franków CFA(około trzy złote), to kwota często absolutnie nieosiągalna.                 Jest i Mami. Najbardziej pogodna i roześmiana osoba w całej wiosce. Gdy nas widzi tańczy z radości podpierając się  kijem- pomocnikiem chorego biodra. Uścisków co nie miara. W swojej lepiance mieszka z wnukiem i świnkami morskimi. Wszyscy razem w jednej izdebce . Świnek jest sporo. Niestety nie służą do głaskania, niczym domowe pupilki w niektórych europejskich domach. Są na obiad.  Mami znalazła dla nas kawałek ziemi, tuż obok swojej chatki, chciałaby abyśmy zamieszkali tutaj. Dzisiaj ugotowała coś specjalnego. Prowadzi nas do ciemnej, pustej glinianej chaty. Niewielkie okno daje odrobinę światła, grube mury skutecznie izolują buchający żar z zewnątrz. Dzieciaki przynoszą kolejno misy. Jedna z wodą do umycia rąk. Druga z wodą do picia. Trzecia i czwarta misa to obiad. Przefermentowaną papkę z mąki kukurydzianej zwaną tutaj „kenkey”  jemy prawą ręką, maczając oderwane kawałki w sosie pomidorowym z ostrymi papryczkami. Patrząc jak zajadamy się ze smakiem na jej twarzy widać radość. Cieszy się, że nam smakuje. Cieszy się -mogąc się dzielić. Cieszy się -mając gości. Cieszy się życiem. Nawet jeśli nie zawsze ją rozpieszczało potrafi być wdzięczna za wszystko co posiada. Straciła męża i piątkę swoich dzieci. Pewnego dnia ktoś opowiedział jej o Jezusie. Przeżyła nawrócenie i jako jedyna miała odwagę bez ceremonii i kosztownych poświęceń odejść od składania ofiar bożkom. Z dnia na dzień zrzuciła obowiązkowe odzienie. Z dnia na dzień zniszczyła fetysze. Z dnia na dzień ściągnęła „świętą biżuterię” i stwierdziła: „Jeśli umrę to przynajmniej umrę wolna”. Przeżyła i ma się dobrze.                Dlaczego ludność Afryki oddaje cześć niezliczonej ilości bóstw i duchów? Tradycja. Nie znają niczego innego. Z pokolenia na pokolenie zawsze tak było. Z jednej strony nie mają wyjścia, z drugiej strony to dla nich jedyny znany im pewnik. Często rodzice zawierają pakt z diabłem i poświęcają swoje dziecko w ręce złych mocy. Nie można tego przerwać. Nie można uciec. Boją się śmierci. Świat duchowy to nieodłączna część życia czarnego lądu. Czary, magia, klątwy to nie historie z bajek. Z jednej strony Jezus, z drugiej dziesiątki bożków, fetyszy, ofiar, magii. Z jednej strony wolność, z drugiej strach. Czy wszystkim z tym dobrze? Ze strzępów moich informacji wynika że nie. Większości jednak kult bóstw, duchów, fetyszy oraz wszechobecny kult zmarłych nie przeszkadza i będzie niezmiennie towarzyszył do końca ich życia. Przekazywany najprawdopodobniej ich dzieciom, wnukom i prawnukom. Będą z tym żyć i jak do tej pory bez względu na wszystko cieszyć się życiem. Nawet za cenę strachu i pieniędzy których często nie mają będą ślepo wierzyć i dbać, by ofiary zapewniły im spokój, a duchy bezpieczeństwo.                Ruszyliśmy dalej. Togo za nami. Nigdy nie zapomnimy tej małej wioski. Jej mieszkańców, uśmiechów, gościnności i rozmów. Nie zapomnimy jak żyją, ich małych glinianych domków i spracowanych rąk. Jeśli wciąż  Ci czegoś mało, pomyśl o tym, że tak naprawdę masz dużo więcej niż  potrzebujesz, dużo więcej niż  Ci się wydaje. Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia w krótce.Seametow  Mama WillsonaGomagoEdjanEdjan z żonąDruga żona EdjanaMamiTatuaże mieszkańców wioski z imionami, miejscem pochodzeniaWnuk Mami  Jak zawsze wszędzie mnóstwo dzieciTen najbardziej afrykański...

Co wy robicie w tej Afryce?

RAINBOW TRACK

Co wy robicie w tej Afryce?

                „ A co wy robicie całymi dniami w tej Afryce…”,słyszę czasami. „Nic”, odpowiadam z lekkim uśmieszkiem na twarzy…                 Dzieciaki obskakują nas, krzyczą, witają. Gromadka ludzi pochylona nad studnią. Nie, nie wszyscy pracują. Większość z nich to gapie pełniący ważną funkcję ekspertów i znawców. Nie ma nic lepszego do roboty. Małe wioski nie dostarczają wielu atrakcji. Michał wypakowuje przywieziony cement podczas gdy ja zapoznaję się z gapiami i robotnikami. Nie lubię okrzyków „Yovo. Yovo !” Znając moje imię już nikt nie nazwie mnie „Biała”. Chłopaki żartują coś pod nosem. Nie rozumiem, ale łatwo domyślam się o co chodzi. „Michał to mój mąż”, rzucam na ślepo, ale jestem prawie pewna że trafiam w sedno.  „Aha…ok…ok”. Atmosfera oczyszczona, nie ma zbędnych komentarzy. Od tej pory już z daleka będą krzyczeć Sylwia! E foa? (tłum. Jak się masz?). Bez podtekstów, bez głupich uśmieszków, bez kolorowych określeń.Patrzę w dół studni, na samym dole siedzi mężczyzna. Kopanie studni to powolny proces. Powolny jeśli do pracy dochodzi butelka Sodabi, tutejszego palmowego spirytusu. „Ohhh … panowie, za dużo sodabi i robota nie pójdzie”, mówię z uśmiechem. „Tak, za dużo nie dobrze… nie dobrze”, odpowiadają. Każdy łyka kieliszeczek, kolejka dochodzi do mnie. „O nieeeee”, stanowczo odmawiam. Nie nalegają, nie zmarnuje się. Wyciągają kopiącego z głębokiego dołu. Dostaje swoją porcję palącego trunku. Dzieciaki noszą cegłówki. Kobiety nabierają wody z wyschniętej już prawie studni. Po każdym wyciągnięciu starej, dziurawej, plastikowej bańki po oleju silnikowym na sznurku, czekają aż napłynie odrobina świeżej wody. Mamka siedząca pod drzewem karmi malucha obnażając swą pierś. To nic rażącego, nic gorszącego. W Afryce to nie temat tabu. Odsłonięte piersi karmiących matek, półnagie wyznawczyni religii Voodoo, młode lub stare kobiety z różnych przyczyn nieosłonięte to częsty widok na wioskach. Obserwuję kobietę, dzieciaki, Michała pomagającego robotnikom.  Mieszają przywieziony cement, wylewają kolejny okrąg. Trzeba będzie poczekać do jutra aż wyschnie. Kopać więcej się nie da. To tyle na dzisiaj.                Niedzielne popołudnie. Klinika zamknięta. Do domu Hammera przychodzi dziewczyna o kulach, Rose. Kilka miesięcy temu miała wypadek. Kości potrzaskane. W jedno udo włożyli jej pręt. Niespodziewanie otworzyła się dziś rana więc jadę z pielęgniarką Brittany do kliniki. Nie ma nikogo innego. Chwytam więc za rękawiczki. „Pomogę ci”, mówię. Podaję waciki, nasączam różnymi potrzebnymi płynami. Tnę  bandaże, podtrzymuję, przycinam… Rana ma infekcję. Brittany wyciska ropę. Rose wytrzymuje do momentu gdy Brittany dostaje się pod skórę. Specjalnym patyczkiem zakończonym wacikiem sięga głęboko pod zaszytą ranę. Widząc jak patyczek chowa się 10 centymetrów jeżdżąc pod skórą uginają mi się nogi i wielkie krople potu spływają po plecach i czole. Rose wybucha głośnym płaczem. Jeśli tego nie oczyści będzie jeszcze gorzej. Podaję cienkie paseczki bandaża nasączonego specjalnym płynem, które do jutra zostaną pod jej skórą. Rose wyje, ja biorę głęboki wdech. Udało się. Rose wytrzymała, ja nie zemdlałam. Dwa dni po tym krwawym doświadczeniu jedziemy na wioskę. Brittany jest niestety chora. Jedziemy sami z Kwame. Tym razem to ja będę mu asystować. Na wiosce nie ma tak drastycznych doznań. Nie ma dlatego, że znam tamtejsze rany. Zdążyłam się przyzwyczaić i wiem czego się spodziewać. Jeśli dojdzie coś nowego, świeżego i drastycznego to na pewno zleję się  potem i znowu poczuję ten dziwny stan lekkości. Oprócz małego poparzonego chłopca nic więcej nie doszło. Nie było krwawo. Nie było dramatu. Ufff…..                Piaskową drogą udaję się w kierunku szkoły. Pozdrawiam panią od której codziennie kupujemy dwa kokosy. Mijam panią sprzedająco paliwo w butelkach i gromadkę jej rozkrzyczanych dzieci. Tych małych brzdąców nie mogę nauczyć mojego imienia. Niby rozumieją, ale od dwóch miesięcy i tak z uporem powtarzają  „Yovo, yovo…!”. Wołam najgłośniejszego, chwytam jego małe brudne rączki i po raz enty cierpliwie mówię jak mam na imię . Na końcu dodaję  po polsku: „Jeśli nie zapamiętasz i tym razem to wrócę i cię zjem”.  „Aha !”, kiwa zadowolony malec. Idę dalej i po chwili zatrzymuje się motor: „Idziesz do szkoły?”, słyszę. „Podwiozę cię”. To jeden z robotników. Już z daleka widać mężczyzn skaczących po prowizorycznym stropie  nowobudowanej szkoły. Szukam Michała. Miał gdzieś tu być i skakać z kablami. Obchodzę szkołę, obserwuję kto tam po dachu się kręci. W końcu przeciskam się przez belki wewnątrz budynku. Jest. Znajduję go kującego dziury w ścianach. Chłopcy obok podają cegły na dach. Ktoś zbija deski. Inny wygina druty. Ooooo…Tu zwisają czyjeś nogi. A tu ktoś roznosi wodę w wiadrze. Praca wre. Czasu niewiele. Za tydzień budynek ma być skończony. Patrzę jak Michaś wchodzi po drabinie na dach. Ta drabina to tak na „słowo honoru”, myślę. Modlę się w duchu by nikomu nic się nie stało. Jakoś słabo mi to wygląda… „Spadł majster z dachu”, słyszę wieczorem. „Jak to?”, pytam. „Mówił żebym nie stawał na środku desek”. „I co?”. „Ja usłuchałem, on niestety sam siebie nie”. „Będzie żył. Jest poobijany ale nic poważniejszego się nie stało”. Oddycham z ulgą, z jednej strony że majster żyje, a z drugiej że Michał posłuchał dobrej rady.                „Już prawie trzynasta”, pospieszam Michała. Za chwilę zaczynają się nasze lekcje lokalnego języka Ewe. Przez  6 godzin w tygodniu próbujemy zgłębić początki tajników tego niezwykłego języka, tak bardzo innego niż wszystkie inne znane mi do tej pory. Nie ważne że nauczyciel i tak zawsze się spóźnia. To Afryka…tutaj czas płynie zupełnie inaczej. Ja, z płynącą europejską krwią w żyłach mimo wszystko staram się być na czas. Nie spieszy mi się, mogę poczekać. Radość i ogrom zaskoczenia tubylców słyszących białego mówiącego w ich dialekcie, nawet odrobinkę, jest warta zachodu i poświęconych godzin. Jest warta, szczególnie w sytuacjach gdy babcia chwyta cię za rękę i spaceruje z tobą wypytując o to jak się czujesz, czy dobrze spałeś, jak tam się ma twoja żona, twój mąż, jak dzieci, dom, itd…itd…                „Co robicie całymi dniami?”. „Nic szczególnego...”, odpowiem z uśmiechem…Pozdrawiamy Was serdecznie kochani i do usłyszenia w krótce. STUDNIAKLINIKIASZKOŁA

Klinika

RAINBOW TRACK

Klinika

               Przed niewielkim budynkiem widzę kilku oczekujących. Rzuca mi się w oczy chłopak. Zawsze w tym samym miejscu cierpliwie czeka na swoją kolej. Obficie obandażowaną i wielką od opuchlizny nogę kładzie swobodnie na trawie. Macha z daleka choć nie jest skory do rozmów. Co się dziwić, nikt nie jest tu dla przyjemności. Inny, okryty kolorowym materiałem wygląda nieciekawie. Zdrowa ręka podtrzymuje owiniętą i paskudnie rozharataną dłoń. Wykrzywiona bólem twarz próbuje uśmiechnąć się na przywitanie. Nawet nie zagaduję. Oszczędzam mu wysiłku, kiwam tylko głową.Klimat Afryki nie należy do najłatwiejszych. Zaniedbanie i zlekceważenie małych niekiedy zadrapań prowadzi do ogromnego bólu, infekcji i długotrwałego leczenia. Upał, kurz, pot nie pomaga w gojeniu. Dwa małe pokoiki. Jeden do konsultacji, drugi do opatrunków. Kobieta owinięta białą chustą nawet przez chwilę nie piśnie z bólu. W szpitalu nie trafili z zastrzykiem. Mocne lekarstwo rozlało się w miejscu gdzie wyżarło skórę i zostawiło otwartą, wielką ranę. Każdy dotyk sprawia niewyobrażalne cierpienie. Znosi to bez zająknięcia. Malec wyje. „Musimy oczyścić kostkę”, tłumaczy pielęgniarka. Przytrzymuję jego nogi i ręce. Wyrywa się jak przerażone zwierzątko. Wierzga nogami. Krzyczy z przerażenia. „Nie możesz grać w piłkę”, tłumaczy matka. „Dopóki rana się nie zagoi”. Malec nie słuchał. Bieganie po boisku i kopanie piłki spowalnia leczenie. Z dziury na kostce wydobywa się ropa, krwawi. Następnym razem posłucha. Następnym razem będzie lepiej.  Tuż przed zamknięciem zjawia się maleństwo z poparzonym karkiem. Nie płacze. Ciekawość wywołana aparatem na chwilę odwraca jego uwagę. Puszcza kurczowo przyczepione do mamy rączki. Nie uśmiecha się. Nie ma nic do śmiechu. Rana piecze.Skaleczenia są różnej maści. Zdarzają się wypadki przy pracy w polu, najczęściej od maczety. Wypadki na budowie. Wypadki na motorze. Rozcięcia na stopach. Ukąszenia, które przez ciągłe drapanie przeradzają się  w duże, rozdrapane do krwi rany. Są też przypadki niewytłumaczalne. Przypadki w których świat duchowy, walka dobra ze złem staje się widoczna, namacalna. Główna religia w Togo to voodoo. Składanie ofiar diabłu, fetysze, bóstwa, pakt z szatanem czy klątwy są na porządku dziennym. Pojawiają się rany które nie goją się kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Czy ich posiadacze wiedzą dlaczego, skąd? Tak. W Togo nie ma ateistów. Każdy wierzy w świat duchowy. Jest to najważniejsza część, istota ich życia. W większości niestety wyjątkowo mroczna.                 Jedziemy do oddalonej o ponad dwadzieścia kilometrów wioski. Droga pełna kurzu i dziur. Są tu chorzy, którzy nie są w stanie dojechać do miasta. Mnóstwo dzieci. Jak wszędzie w Afryce. Odwiedzamy kolejno pacjentów rozrzuconych o kilka, kilkadziesiąt, kilkaset metrów. Niektórzy nie mogą zapłacić za leczenie. Płaci się  200 FCFA, czyli około 1,30 zł.  Zapisani w zeszycie, następnym razem zapłacą. Z jednej chatki wychodzi babinka. Starutka. Trzymając się kija, trzęsie się na chudych, starych nogach. Cienkim, cichym głosem mówi coś o oczach. Podchodzę bliziutko, witam się z babcią. Ma słabe oczy. Nie mogę jej pomóc, nie teraz. Ale spróbujemy następnym razem. Dotrzymujemy obietnicy. Pamiętamy o jej oczach. Niestety żadne z przywiezionych okularów nie pasują. Spróbujemy raz jeszcze. Jedna kobieta to twarda sztuka. Nie boi się bólu. Z ran sączy się ropa. „Wyciskaj”, mówi. Zagryza wargi. Inna ma kota. Lubię ją. Nie dla tego że ma kota. Po prostu. Nie pytam czy go zje. Na razie jest mały. „Miałam dwa”, opowiadam. Przy następnej wizycie dopytuje się o ich imiona. Różni nas absolutnie wszystko. Kot to jedyne co nas łączy. Przynajmniej na razie.                Pomoc rannym rozpoczął dwadzieścia lat temu  pastor Hammer, z którego wielką rodziną mieszkamy od ponad miesiąca. Początkowo przyjmował rannych w domu, czyścił, bandażował, leczył, modlił się. Od tego czasu zbudował klinikę. Hammera zastąpiło młodsze pokolenie pielęgniarzy, pomocników, wolontariuszy, misjonarzy. Czy klinika, ta stacjonarna lub mobilna zarabia? Nie. Opłaty jakie ponoszą pacjenci nie starczają nawet na pokrycie kosztów bandaży. To po co to wszystko?  Z chęci niesienia pomocy. Łagodzenia bólu. Docierania tam, gdzie nie wielu chce dotrzeć. Nie chce lub nie może. Dawania nadziei. Zmiany. Robienia czegoś wbrew logice tego świata. Gdzie nie ma pieniędzy, ale jest coś więcej. Miłość do bliźniego. Chcecie poczytać o historii Hammera i Deli lub wesprzeć ich misję? Oto link:http://togochristianmission.org/                Z przyjemnością towarzyszę  pielęgniarzom w wizytach na wiosce. Nie opatruję, ale rozmawiam, przyglądam się, obserwuję. Nie zawsze jest to łatwe. Dla bardziej wrażliwych wioski voodoo mogą być męczące. Chcę jednak poznać odwiedzanych pacjentów. Dowiedzieć się kim są mieszkańcy wioski. Co robię. W co wierzą. Chcę zrozumieć czego się boją a co sprawia im radość. Po co? Jeszcze nie wiem. Nawet nie wiem czy mi na to pozwolą. Pewnie kiedyś się przekonam.Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia wkrótce.

Podwórko

RAINBOW TRACK

Podwórko

                Hałas ciętego drewna z zakładu obok. Odgłosy rozmów w ciągle niezrozumiałym dla mnie języku. Dźwięki ulicy. Motory, muzyka z baru, śmiech dzieci i pokrzykiwania sprzedawców. Nieznośne koguty zaczynające koncertowe pianie od 2:30 w nocy. Trzepot liści bananowca pukającego cichutko w nasze okno. Przyjemny wiatr…Falujące, ręcznie szyte firanki odkrywające widok betonowego dachu. Widać drzewa w oddali, kolorowe jaszczurki, kołyszące się na wietrze pranie. Wygodny materac. Dużo większy niż ten w naszym busie. Luźno zwisająca błękitna moskitiera. Łazienka z prysznicem. Dwa krzesła. Od ponad dwóch tygodni to nasze królestwo. Pokój na dachu z widokiem na podwórko szczęśliwego domu.                 Wielka rodzina, w której żyłach nie zawsze płynie ta sama krew. Małżeństwo misjonarzy, Dela i Hammer, tworzy dom pełen miłości. Dom schronienia dla wielu. Dla niektórych na chwilę dla innych na stałe. Dla samotnej matki z czwórką dzieci. Dla niepełnosprawnej Tabity poruszającej się na wózku. Dla dwójki rodzeństwa i małego, szczerbatego chłopca. Dla małej Ruth. Dla dzieciaków sąsiadów lub zapracowanych matek. Dla bliźniaczek z Nigerii lub brata z Ghany. Dla wolontariuszki ze Stanów lub podróżników z Polski. Lista jest dłuższa. Skąd te dzieci, skąd dorośli, skąd my? Bieda, HIV, problemy zdrowotne, rodzinne lub zwykła miłość do gospodarzy domu. Każdy przypadek to inna historia. My? Z Internetu. Jeden email z synem misjonarzy wystarcza by zajrzeć w te regiony Togo. Może na chwilę może na dłużej. Jadąc do Vogan nie spodziewamy się gwarnego podwórka, dużej ilości dzieciaków, dorosłych, opuszczenia naszego busa i zamieszkania na dachu z towarzyszącym odgłosem afrykańskiego miasteczka. Niczego się nie spodziewamy.                 Pierwszy wieczór z afrykańską gromadką wypełnia mnie pokojem i miłością do nowo poznanej rodziny. Ulegamy namową zamieszkania w pokoju. Coś mi mówi że nie pożałujemy. Przekonuję się już po kilku godzinach gdy dopada mnie malaria. Przychodzi nagle, nie puka, nie uprzedza. Nie jest mile widziana, ale nie daje się wyprosić. Pierwszy pada ofiarą żołądek, po chwili mrożące dreszcze i znany mi już ból całego ciała. Trzęsę się jak galareta. Michał donosi koc i grube skarpety. Ciało czuje mróz na dworze, rozum zaprzecza, wygrywa ciało i owijam się kocami. Nieprzespana noc. Nic nie szkodzi. Pokój z własną łazienką ratuje mi życie. „Co za wyczucie chwili”, myślę z wdzięcznością. Po 20 godzinach wstaję, odzyskuję siły i apetyt. Choroba odchodzi jak za dotknięciem magicznej różdżki. To nie różdżka. To modlitwy. Te z Polski i te z Togo. Sama nie dowierzam. Spodziewam się ataku w nocy. Nic z tych rzeczy. Nie ma ataków, nie ma malarii, nie ma komarów. Od tamtej pory żaden krwiopijca nie zbliża się nawet na wyciągnięcie mojej ręki. Niech tak zostanie.                 Wszystko zaczyna się o świcie. Rusza machina. Ruszają odgłosy. Rusza życie. Każdy ma co robić. Ale bez przesady. Nie trzeba się stresować czy spieszyć. Po co. Jeden zamiata. Jeden myje podłogę w salonie. Ktoś wiesza pranie. Rozpala ogień. Inny gotuje. Ktoś je śniadanie. Inny myje naczynia. Dzieciaki się nie buntują, nikt nie marudzi. Nie brakuje śmiechu czy dziecięcych wygłupów. Są wakacje, nie jadą na kolonie, obozy czy nad morze. Spędzają je na własnym podwórku pomagając w codziennych zajęciach. Od najmłodszych lat. To normalne w Afryce. Matka, babka, czy opiekunka nie nadskakuje pracując w domostwie za dziesięciu. Mają czas na zabawy i gry, ale wiedzą co do nich należy. Wiedzą jak gotować, sprzątać, rozpalać ogień czy oskubać kurczaka. Nie zginą, dadzą sobie radę. To bardzo ważne w tej części świata.                 Najmniejsza Ruth jest bardzo nieufna. Boi się białych. Dwa tygodnie cierpliwości i przybiega z radością wtulając pyzatą buźkę. Już się nie boi. Jesteśmy przyjaciółmi. Gdyby nie pomoc Deli i Hammera nikt nie wie co stało by się z tą małą istotką. Jej matka umierała na Aids. Ruth niedożywiona raczkowała samotnie przy domu. Matka zmarła, Ruth żyje i jest zdrowa. Jest szczęśliwa i bezpieczna.  Niepełnosprawna Tabita z radością pierze nasze rzeczy. Wiem, wiem…może wydać się to dziwne, dla Europejczyków na pewno, tutaj to inna historia. Nie mogłam się wykręcić. Tabita robi pranie a jej radość i postawa to lekcja pokory…kolejna.                 Oprócz naszego podwórka odwiedzamy inne. Te gdzie mieszkają chorzy i starzy. To gdzie mieszka młoda samotna matka z dwutygodniowym niemowlakiem. Inne gdzie zrywamy świeże kokosy. Lub więzienne gdzie przebywa osiemdziesięciu skazanych. Hammer jako pastor ma wielkie serce do ludzi. Do zdrowych i chorych, do sierot i wdów, do więźniów i wolnych. Każde podwórko to inna historia. Nasze podwórko to jak film. Jednego dnia zjawia się pani krawcowa, innego fryzjerka lub manikiurzystka. Raz w garze gotuje się olej kokosowy, raz palmowy. Raz obieramy kukurydze, raz tajemnicze zielone liście. Raz gonimy kurczaki, raz je patroszymy. Najważniejsi są jednak ludzie. To oni nadają charakter temu miejscu. To oni nadają inny kąt widzenia i sprawiają, że chwieją się utarte schematy i ograniczenia w naszej głowie. Różnorodność wychowania, kultur, obyczajów zmieniają patrzenie. Zmieniają nas, zmieniają ich… Jesteśmy wdzięczni za każdą chwilę. Za bycie częścią tej licznej rodziny. Za dzieciaki i ich opiekunów. Za śmiech i długie dyskusje. Za wspólne gotowanie. Za pokój na dachu. Za gościnę i otwarte serca. Jad długo tu będziemy? Nie wiem. Być może dłużej niż nam się wydaje. 

Czekając na deszcz

RAINBOW TRACK

Czekając na deszcz

                Nadszedł czas pożegnania. Spędziliśmy z Robertem ostatnie dwa miesiące, może dłużej. Stał się nam tak bliski że pożegnanie odbywa się  bez słów. Co tu mówić. Łzy cisną się do oczu. „Skąd się to bierze”, myślę. Im dłużej podróżuję tym łatwiej i szybciej przywiązuję się do ludzi, do miejsc. Nasze losy splatają się z innymi. Zatrzymujemy się na chwilę . Mija kilka tygodni. Opuszczamy miejsce a serce wyciska łzy. Pożegnanie to nowy początek, jak mówi Robert. Po chwili ocieram policzki i wszystko wraca do normy. To dziwne. Wyjeżdżając z Polski płakałam tylko za moimi kotami. Teraz ryczę przy każdym pożegnaniu. Czyżby podróże zmieniały?…                Godzina trzynasta. Lepianka z gliny. Malutka. Nie ma krzeseł, nie ma stołu, murek dookoła, blacha nad głową. W środku mamka serwuje wino z rafii lane prosto z wiadra. Lepianka radości gdzie co chwilę zagląda nowa postać. Starzy, młodzi. Mężczyźni, kobiety. Dzieci śpią obok. Każdy z michą w ręku i opowieścią na ustach. Afryka jest głośna. Radośnie, głośno i z uśmiechem na twarzy. Tak wyglądają rozmowy afrykańskich braci. Obserwujemy ich jak w kinie. Gestykulacje, salwy śmiechu. Bida aż piszczy a tu radości co nie miara. „Jakbyśmy przejmowali się wszystkim i nie umieli cieszyć się małymi chwilami to co by nam pozostało”, mówi towarzysz glinianej gospody. Wpada młodzieniec z ojcem.  „Zdałem dzisiaj końcowe egzaminy na studiach”, oznajmia podchmielony już chłopak. Ojca rozpiera duma. Mamka polewa każdemu. Nie omija naszych misek. Dolewa po brzegi. „Starszy pan stawia wszystkim”, wyjaśniają biesiadnicy.. Mają co świętować. Po godzinie, może dłużej kończy się wino. Każdy wraca do swoich obowiązków.                 Lądujemy w miejscu gdzie oprócz jaszczurek, kóz i małych owieczek wylegujących się na murkach, skaczą ciekawskie i zwinne małpy. Opuszczony hotel w Fazao. To tutaj trzy miesiące temu wyruszyliśmy w poszukiwaniu słonia. Tym razem trafiliśmy na zakończenie ramadanu. Wioska w całości muzułmańska. W ciągu dnia widać odświętne stroje, wiszące w centrum wiochy kawały świeżego mięsa oraz gary pełne potraw bulgoczące na podwórkach. W nocy z hałaśliwych i trzeszczących głośników rozbrzmiewa dudniąca muzyka. Nigdzie nie ma prądu, poza jednym zdezelowanym i padającym co chwilę generatorem w barze. Zapada mrok. Zapada ciemność. Widać tylko światełka telefonów i małe latareczki oświetlające dziurawą drogę przemieszczających się ludzi. Bar to jedyne miejsce z odrobiną światła i trzeszczącą muzyką. Dzieciaki szaleją na trawie. Jest tak ciemno że widać tylko poruszające się postacie. Nasz towarzysz urodzony w Ghanie to śmiałek, który wraz z osiemdziesięcio-osobową grupą odważył się wskoczyć do łodzi w poszukiwaniu lepszego świata. Nie każdemu udaje się przedostać i przeżyć kilka dni na łodzi przemierzającej fale morza śródziemnego. Udało się z ocaleniem życia, nie udało się z pozostaniem w wymarzonej Europie. Niedaleko brzegu  przechwytuje ich straż. Kilku desperatów wyskakuje z łodzi. Liczą że fale dadzą im schronienie a silne ciało dopłynie do brzegu. Czy przeżyli? Pytam rozmówcę. Nie wiem. Zabrali nas do obozu. Mnóstwo ludzi. Zaczęły się przesłuchania. Każdy chce zostać w Europie. Nie każdemu wolno. Brak dokumentów. Brak wiz. Brak dobrego powodu. Zostali ci z Somalii. Ich powodem było zagrożenie życia przez toczące się wojny i panujące klęski głodu. „Ghana to wolny kraj”, słyszy nasz towarzysz. Wraz z innymi ląduje na statku i wraca do ziemi swoich ojców. „Mieli rację”, mówi. Ghana, Togo to wolne kraje. Jedzenia nie brakuje. Nie ma tylko pieniędzy.                 Wśród małp i beczących kóz pozostajemy tydzień. Malaria postanawia przypomnieć o swoim istnieniu. Tym razem jej ofiarą pada Michał. Jest łagodniej niż poprzednio. Przez trzy dni chodzę do wioski w poszukiwaniu czystej wody i chleba. Chleb to tylko grymas, bez którego od roku radzimy sobie z łatwością. Bez wody już nie. Nie ma wyjścia, gotujemy tą ze zbiorników mając nadzieję że jest wystarczająco czysta a wysoka temperatura zabije wszelkie bakterie.  Zazwyczaj wody wystarcza na cztery dni. Oprócz tego piętnaście litrów czystej do picia. Tym razem pomimo braku wody pitnej zbiorniki nie wyczerpują się  przez tydzień. Woda kończy się w dniu odzyskania sił i wyjazdu z krainy dzikich małp. Jak to nazwać? Cud rozmnożenia? Ruszamy dalej.                Zaczarowana kraina, gdzieś w nieokreślonym miejscu. Czas się zatrzymał. Same lepianki ze słomianymi dachami. Każda oddalona od siebie  o kilkadziesiąt metrów. Pomiędzy nimi pola. Brak cywilizacji sprawia że jest czysto. Nie ma walających się woreczków ani zbędnych papierków. Nie ma prądu, nie ma wody…cofnij…jest woda…z wysychającej rzeki. To jedyne źródło. Do picia, do prania, do pojenia zwierząt. Deszcz nie pada od wielu miesięcy. Pora deszczowa skutecznie omija to miejsce. Ku rozpaczy mieszkańców wysychają pola. Niektórzy winą obarczają szamanów i ludzi składających ofiary rozgniewanym bożkom dżudżu. Rośnie ostra papryczka i orzeszki ziemne. Kukurydza wysycha. Każdego ranka wielkie stada bydła wędrują nad rzekę. Pasterzami są często małe dzieciaki dziesięciokrotnie mniejsze od wielkiego bawoła. Dziwne dźwięki mlaskania, popiskiwania i klekotania wydobywające się z ich małych usteczek doskonale kierują wielkim stadem. Będą tak wędrować do zachodu słońca po czym wrócą pędem tuż obok tęczowego wozu.                Pewnego popołudnia zaglądają do nas trzy niewiasty wyglądające jak afrykańskie cyganki. Pytają czy chcemy sera. Dużo bydła, dużo sera. Pewnie że chcemy. Smażony to mój hit. Ile kosztuje, pytamy. „Alfa alfa…”,że ile ?? „Alfa, alfa, denga, denga” odpowiada pani. Aha…parskamy śmiechem. Pewne plemiona mówią wyłącznie w swoich językach. Często nasza komunikacja ogranicza się do pozytywnych wzdychań typu: ahaaaa, eeeeh, ooooh, aaaaahhhhhhhh, mmmmm…. Nikt nic nie rozumie,  razem sobie wzdychamy i jest super. Tak więc nie znając ceny tutejszego sera, jako że alfa alfa denga denga nic nam nie mówi, dajemy 500 franków( około 3,50zł). Wiemy że za tą kwotę można kupić zazwyczaj duży kawałek. Ku naszej uciesze dostajemy pięć. Alfa, alfa denga, denga machamy sobie na pożegnanie.                Odwiedza nas dziadek. Za nim przychodzi rozśpiewana i uśmiechnięta babcia. Za babcią pies który nie opuszcza jej na krok.  Absolutnie cudowni ludzie. Dziadek łamanym angielskim opowiada o regionie. Nalewam babci herbatę. Ona błogosławi ją długo po czym wypija duszkiem. „Czuję się jak w wielkim świecie. Jak w stolicy”, mówi babcia. „Tam piją herbatę, tutaj nigdy”. Widok ogromu zadowolenia z herbaty sprawia, że następnego ranka zanoszę jej cały dzbanuszek. Nie zapominam o dwóch małych szklaneczkach. Wystawiają z chatki drewniany stoliczek i siadają z dziadkiem. Zostawiam ich samych. Niech w niedzielne przedpołudnie poczują się jak w wielkim świecie.                Przychodzi Marvis. Ghanka odwiedzająca tu swoich rodziców. Zabiera nas do domu. Tata w prezencie zrywa dla nas worek liści moringi. Daje też nasiona. Cudowne drzewo o leczniczym szerokim działaniu. Pierwszy raz o jego zaletach dowiaduję się w Ghanie. To dar od Boga, mówią niektórzy. Ich domostwo jest wyjątkowo czyste. Pomimo gołej ziemi dookoła chatki, wszystko jest starannie zamiecione. Nie ma zbędnych garnków, miseczek, śmieci. Nie ma kurzych odchodów czy resztek jedzenia. Wieje kojący wiatr. Siadamy na ławeczce. Jest dobrze. Są dwa małe psiaki. Już wcześniej widziałam kilka.  Zarówno u babci, jak i u szefa wioski. Chodzą sobie spokojnie. Śpią obok swoich właścicieli. Nie są wychudzone. Nikt ich nie bije, nie przegania. To dla mnie afrykańska nowość. Częstszym widokiem są krótko uwiązane i bite. Krwawi mi serce. Nikt nie traktuje ich jak przyjaciół. Pies nie czuje. Nie boli jak go kopnę. Niech siedzi cały dzień uwiązany trzydziestocentymetrowym łańcuchu. Jestem silniejszy, mogę go skrzywdzić. Chyba taki jest tok myślenia. W tej małej farmersko rybackiej wiosce jest inaczej. Psy nie są ufne, boją się podejść do mnie, ale nie boją się swoich właścicieli. Skąd je mają, pytam z ciekawością. „Kupiliśmy od szefa wioski”, odpowiada. „Dla ochrony?”, zastanawiam się głośno. Przecież to taka mała wiocha, wszyscy się znają. „Nie dla ochrony. Na sprzedaż. Jak zaczną rodzić sprzedamy je na mięso. Jeśli usłyszysz że gotują czerwoną kozę to spodziewaj się psa na talerzu”, wyjaśnia mi Marvis. Psy hodowlane. Wszystko jasne. „Masz psy, masz pieniądze”, podsumowuje.                  Kilkudniowa wizyta w tej małej, zapomnianej nawet przez deszcz wiosce jest dla mnie nowym objawieniem. Za każdym razem jak odkręcę kran z wodą pomyślę o niej, o jej mieszkańcach i o rzece. O czarnych, wyschniętych do połowy brzegach. O popękanej skorupie spalonej ziemi, która swym wyglądem przypomina filmy o końcu świat, gdzie nie ma już nic, a każda kropla jest na wagę złota. Pomyślę z wdzięcznością o wszystkim co posiadam i uśmiechnę się do życia. Szklanką zimnej, czystej wody wzniosę toast za jej mieszkańców. Pijąc herbatę ujrzę uśmiech babci i jej drżące od pracy na polu ręce błogosławiące małą szklaneczkę ciepłego napoju. Wchodząc do warzywniaka ujrzę matkę z dzieckiem pracującą w polu . Jedząc ser uśmiechnę się w myślach do wytatuowanej buzi czarnej cyganki z dziwnej planety alfa alfa denga denga …Ostatniej nocy spadł deszcz…kilka kropel… przyszła nadzieja.Oware, popularna graW Afryce wycina się mnóstwo drzew...Pan kowalSjesta z nowym znajomkiemPozdrawiamy Was serdecznie

Malaria... wizyta w stolicy... poszukiwanie zaginionej paczki...

RAINBOW TRACK

Malaria... wizyta w stolicy... poszukiwanie zaginionej paczki...

                „Szukamy naszej paczki”, oznajmiamy panu w punkcie firmy kurierskiej na lotnisku w Lome. Podajemy numer. Czekamy. Rano otrzymujemy telefon że  paczka podobnie jak dwa tygodnie temu niezmiennie znajduje się  w Wielkiej Brytanii. Ślad zaginął. Europa twierdzi że od dwóch tygodni jest w Togo. Gdzie jest błąd? Gdzie mogła utknąć?...                 Siedząc rano w barze, spakowani by wracać do Tchamby gdzie od kilku tygodni znajduje się nasz zepsuty dom rozmyślamy co z paczką? Nieustanie przychodzi myśl że pomimo zapewnień togijskiego biura o braku naszej przesyłki, ona gdzieś tam jest, zagubiona, pominięta w magazynie kilkanaście kilometrów od nas.  Ale od początku…3 nad ranem. Jeszcze chwila do świtu. Nie możemy spać. Ja zrywam się i biegnę do toalety. Czyżby po raz pierwszy problemy żołądkowe? Podobno  dopadają każdego. Więc czemu nie mnie? Liczyłam na to że jestem wyjątkowa i mój żołądek nie da się złamać małym afrykańskim bakterią. A jednak…. Michał pomimo trzydziestu stopni w busie ma dreszcze. „Zimno mi”, słyszę. Bolą mięśnie. Malaria? „Poczekajmy do rana”, decydujemy. Zróbmy testy zanim zaczniemy faszerować się  chemią. „Nie….podaj mi leki teraz” słyszę po chwili. „Jest coraz gorzej”. Po pół godziny Michał płonie. „Jest coraz zimniej”, mówi. Okrywam go kocem. Parzy. Nie możemy spać. Michał z bólu a ja?... z przejęcia? Rano słabnę licząc że wszystko i tak jest w porządku. Nie dopuszczam myśli że też mam malarię. Koło południa zwala mnie z nóg. Chyba to nie żarty. Biorę pierwszą dawkę leków. Zaczyna się dobowa walka z wykańczającą tropikalną bestią. Boli mnie każdy kawałek mojego ciała. Od stóp po czubek głowy. Nie mogę leżeć. Nie mogę siedzieć. Kręcę się jęcząc z bólu przerywanym niekontrolowanym wybuchem płaczu. Z bezsilności. Resztkami sił dochodzę do toalety, żołądek zupełnie przestał funkcjonować. Pomimo nieprzyjmowania pokarmu biegunka nie daje za wygraną. Leki nie działają. Zaczynają się ataki wymiotne. Nie mogę stać na nogach. Siedzę  na dworze. Wymioty, drgawki.” Kiedy to się skończy?”, pytam. Wracam do busa i padam na skrzynię. Łóżko jest zbyt wysoko. Majaczę. Jestem przytomna ale nie rozumiem słów które ze mnie wychodzą. Jakby usta przestały mnie słuchać i poruszają się we własnym nie znanym mi rytmie. Mamroczę o wodzie. Michał zbiera siły i po kilku minutach podaje woreczek z wodą. Nie ma jednak siły by podtrzymać mi głowę. Ja nie mam siły jej podnieść. Moczę usta. Biorę łyk. To był błąd. Znowu wymioty. W końcu ląduje w łóżku. Jęczę z bólu. Nie wiem jak długo.  Zasypiam. Znaczy że puściło. Budzę się. Jest ciemno. ”Poszło sobie”, mówię. Najgorsze za nami. Trzeciego dnia zaczynamy jeść. Kończymy leczenie. Cały tydzień słabość w tęczowym busie. Żołądek ciągle żyje własnym życiem, kompletny brak synchronizacji. Nieważne. W porównaniu do malarii to pestka. Pestka jeśli nie musisz podróżować. My musimy. Nie, nie naszym samochodem. Nasz stoi zepsuty z potłuczoną przednią szybą. Zamówione prawie miesiąc temu części nie przychodzą. Wiza kończy się za kilka dni. Trzeba zebrać siły, żołądek w garść, ruszamy do stolicy. Nic nie jemy. To na pewno pomoże. Nie chcemy zasmrodzić publicznych środków transportu. Łapiemy busa do Lome. 8 godzin ściśnięci jak sardynki z innymi osiemnastoma pasażerami w busie dużo mniejszym niż nasz- to zabawa po pachy. Michał półdupkiem siedzi na malutkim składanym siedzeniu. Dzieli je z innym podróżnym. Pupa boli, ale brak możliwości poruszania. Osoba przewożąca małe śmierdzące rybki opuściła nasze miłe towarzystwo. Nie tęsknię za nią. Ludzie się nie mieszczą ale nikt nie narzeka. Tak już jest. Dojeżdżamy cało. Po chwili znajdujemy hotel. Taki nieoznakowany. Tani. Jest nawet balkonik. Uroczo. 6 rano, „trzęsienie ziemi?”, myślę. Nie, to tylko młyn kukurydzy,  tuż pod naszym łóżkiem. Taka mała niespodzianka w gratisie. Łóżko z masażem i darmowe budzenie o świcie.  Składamy wnioski o wizę. Kolejne trzy miesiące w Togo. Jedyne 60.000 FCFA (około 400zł), odbiór po 24 godzinach. Szybko i bezproblemowo. Ruszamy w podbój miasta. Coraz łatwiej się nam żyje. Kilka podstawowych francuskich zwrotów ułatwia egzystencję. Znamy ceny. Wiemy gdzie i co można zjeść. Wiemy za ile są hotele. Wiemy jak się poruszać. W Afryce to bardzo proste. Niemal każdy robi za taksówkarza. Stań na ulicy, machnij ręką, albo nic nie rób. Po kilku sekundach na pewno ktoś cię zaczepi. Jeśli on nie jest taksówkarzem to od razu kogoś ci złapie. Wskakujemy na moto taxi, przejeżdżamy całe miasto i lądujemy w sercu Lome, na wielkim bazarze, rozciągającym się  na kilkanaście ulic. Od wczoraj jesteśmy już zdrowi. Żołądek jakby na żądanie zaczyna pracować jak trzeba. Przemierzamy uliczki wypchane straganami. Towaru jest tu znacznie więcej niż kupujących. Zresztą jak w większości dużych miast Afryki. Można kupić dosłownie wszystko. Sączymy słodki napój z woreczka. Wymieniamy pozdrowienia. Gawędzimy z właścicielami małych sklepików. Jest chłodno. Ocean chłodzi miasto. Pora deszczowa przynosi chmury zakrywające płomienne słońce. Chodzimy bez celu uśmiechając się do miasta. Jest idealnie.Kolejny poranek. Młyn pracuje. Podłoga drży. Odbieramy wizy. Spakowani siedzimy w barze na trawiastym skwerku pomiędzy dwiema ruchliwymi ulicami. Dużo stolików. Nocą miejsce to tętni życiem. Czy dzień czy noc siedząc w barze w Lome, nie wstając z miejsca  możesz kupić wszystko. Od papierosów, chusteczek, wieszaków, przez gaśnicę, telefony, gadżety, biżuterię, aż po sztukę, buty, garnitury… Nie wspominając o gotowanym jajeczku lub innej domowej przekąsce. „Chodzące” sklepy nigdy nie śpią. Zastanawiam się kto w nocy kupuje patyczki do uszu oferowane nagminnie klientom rozbawionego skwerku. Odpowiedź przychodzi szybko. Ja.  Teraz, rankiem, oprócz nas i sklepów na głowach, z jednej strony pan funduje sobie drzemkę skończywszy poranny browarek. Z drugiej strony Rasta w wielkiej kolorowej czapce, w dresiku moro i złotym zegarku na ręku wgapia się w swoją najnowszą wypasioną komórkę. Siedzimy przy herbacie kupionej po drodze. Nauczyliśmy się wchodzić i spędzać czas gdzie chcemy, niezależnie czy mamy zamiar coś kupić czy nie. Nie ważne czy chodzi o miejscowy tani bar czy o strzeżoną luksusową plażę z wygodnymi leżakami gdzie napój kosztuje tyle co w warszawskim klubie, którego na pewno nie mamy zamiaru kupić. Jak to mówi Michał, wchodzimy na pewniaka jak w „Rejsie”, a co.                „Powinniśmy łapać busa do Tchamby”, myślimy. Daleka droga przed nami. Na pewno nie chcemy pokonywać jej nocą. Myśli krążą jednak wokół zaginionej paczki. Nie chce wyjść nam to z głowy. Pomimo telefonów do biura mamy przekonanie by i tak zjawić się u nich osobiście. Jak bardzo wydaje się to pozbawione sensu, absurdalne i nielogiczne to pomysł odzyskania dzisiaj przesyłki nie daje nam spokoju. „ Z drugiej strony strata czasu i pieniędzy na kolejną noc w hotelu”, myślimy. „Przecież mówili że przesyłki nie ma”. W tym momencie podchodzi Rasta. Wita się serdecznie. Uśmiechnięty i przemiły, „Lolo”- tak ma na imię. Po krótkiej rozmowie wraca do swojego towarzysza. Po chwili kelnerka przynosi dwa piwa, „to od tamtego pana” mówi, wskazując poznanego Lola. Macha nam zadowolony. Wątpliwości zostały rozwiane. Zanim wypijemy piwo będzie za późno na powrót. Zostajemy, rozkoszujemy się porankiem i obmyślamy plan odzyskania zagubionych części. Znajomy z ambasady francuskiej w Lome-  Mark, na którego nazwisko i adres powinna przyjść paczka oznajmia że ma czas by spotkać się z nami w biurze przesyłek. Łapiemy moto taxi. Docieramy na miejsce przed Markiem. „Paczki nie ma”, mówi pracownik biura. Chodzi, sprawdza kilkakrotnie.  „Mam tylko trzy paczki ze Stanów, żadnej z Europy”, mówi przekonany. Wypytujemy o szczegóły transportu. O ewentualne  lotniska gdzie paczka mogła utknąć. O biuro celne. O to, o tamto… O wszystko…. „Na pewno dojdzie”, słyszymy. „Czasami zmieniają numer paczki i ginie w systemie”, oznajmia pracownik. Tracę nadzieję i wierzę w to co słyszę. Mimo to nie opuszczamy biura. Siedzimy wygodnie około 30 minut, opowiadamy panom o naszej podroży i drogich konsekwencjach związanych z opóźnieniem w dostawie części. Michał ciśnie dalej, przekonując by sprawdzono magazyn raz jeszcze.” Zabawne”, myślę. Są tam trzy paczki, nie tysiąc. Ciężko przeoczyć tą jedną z Europy. „Odbiorcą jest ambasada Francji”, dodaje Michał. Pan ponownie ginie za drzwiami. Po chwili wraca…z paczką na ramieniu. „Jest tu od czterech dni”, oznajmia zadowolony. Numer faktycznie zmieniony. Stary jednak nie zginął. Oba widnieją na paczce.  Absurd, którego logicznego wyjaśnienia nie potrafię znaleźć. Ulga. Radość. Ale niedowierzanie w niedbalstwo przemiłych panów z biura. Gdybyśmy pojechali do Tchamby. Gdybyśmy nie naciskali. Gdybyśmy uwierzyli pracownikom biura…. Gdybyśmy….Dzięki Bogu udało się. Przyjeżdża Mark. Trzeba iść do biura celnego. Otwierają paczkę. Sprawdzają wnętrze. Pytają o wartość. Obliczmy skrupulatnie nie spodziewając się konsekwencji naszej uczciwości. Pan szef wylicza cło, 53% wartości przesyłki. Prawie 100.000 FCFA (około 650 zł). Nasze zdumienie wydaje dziwny dźwięk niedowierzania. Na tyle dziwny by wyrzucić nas w złości z biura. Na ratunek przybywa pan transiter. Wielu ich we wszystkich rządowy placówkach. To oni pomagają w licznej papierologi. Robi wyliczenia. „40.000 FCFA to kwota którą możemy zapłacić”, mówię. Negocjacje. Zbijanie ceny. Udaje się. Wracamy zadowoleni do hotelu. Tym razem nie do pokoju nad młynem.                 Wracamy do Tchamby. Po ośmiu godzinach sardynkowej jazdy przenosimy się do taksówki osobowej. Ostatni etap podróży pokonujemy zabytkiem, którego lat świetności nie pamiętają najstarsze ludy Afryki. Przednia szyba pokryta pajęczyną pęknięć podtrzymywana dwoma patykami tak, by nie wylądować na twarzach podróżnych. Pan kierowca przewieszony przez boczne drzwi obserwuje wyboistą drogę podczas jazdy. Przez szybę widzi niewiele. Drzwi od strony pasażera trzeba nastawiać, lekko podnieść na zawiasach i rypnąć z gracją by wciśnięty w nie trzeci pasażer z przodu nie wypadł na zakręcie. Tylne drzwi otwierają się przy lekkim pchnięciu. Klapa bagażnika się nie domyka.  Michał trzyma torbę, ja trzymam Michała. Z przodu nie ma bocznej szyby, nasza z tyłu się nie otwiera. Nie ma korbki. W sumie niczego tu nie ma. Hamulców też nie ma. Zwalniamy przed górką na tyle, by nasz wehikuł nie nabrał niekontrolowanej prędkości światła. Suniemy naszą wesołą gromadką miotani turbulencjami przypominającymi lot samolotem. Obok mnie siedzi okryta po czubek nosa pani, której wycieka z torby czerwony olej. „Szkoda że założyłam jasne ciuchy”, myślę po cichu.” Co tam ciuchy….ważne by dojechać”, pukam się w głowę.                 Przy pakowaniu dwóch białasów to tego rdzawego w środku pojazdu gapie pękają ze śmiechu.„This is Africa”, słyszymy od przechodniów. “To jest właśnie Afryka”.Bezcenne. Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia.Przydrożne warzywniakiDodaj napis Termity, latające stwory, łapane na wiadro z wodą, suszone, pieczone...idealna przekąska do lokalnego piwa Pozdrawiamy z Togo

Interview

RAINBOW TRACK

Interview

Our first interview made by The Happy Magpies, Indie and Charlie. Amazing couple starting their new chapter, living as nomads.You can fallow them on The Happy MagpiesINTERVIEW Rainbow Truck consists of two lovely Polish people Sylwia (34) and Michał (30) who at the moment are discovering the beauty of Africa. We have first met them in Tribodar eco community, in Portugal during the preparation for the annually organised festival called Tribojam. Since the first moments of our conversation we knew that we are going to follow this incredible couple through their life journey and value their friendship a lot not minding that they are planning to be in a different continent. Here are their insights about people, love, faith, Africa, relationships, themselves and God:What are your main lessons after travelling as a couple in a van for a whole year?Travelling as a couple was a good opportunity to get to know each other better. We were married just for one year before we started living on the road. And before that year chapter we have seen each other only on weekends during three month period of activities such as: cooking meals for (usually homeless) people (''Food not bombs'') or looking after dogs who are in animal shelters. After six weeks as a couple we decided to get married and start planning our trip to Africa. So as you can imagine it was crazy and super quick decision of two incredibly in love people.The first months we were learning how to fit in a small car together. We were trying to adjust to the new situation, to create a family with actually no good examples from our own homes of how good and healthy marriage should look like. It was a big challenge: no friends around, just two of us trying to understand the depth of the human mind, behavior, differences; ourselves and one another.After a year we are still on the way, still a lot to learn but we are much stronger as a couple. We are more like one engine – not separate parts.It was important to understand that it is alright to be weak, to love weak parts of yourself, to accept and actually love pretty much everything. The more love and acceptance we give to one another – less and less place remains for rejection.The main lesson? Forgive fast, say sorry even faster. What adventures have you experienced while driving through Europe? Europe was just the beginning so each day was an adventure. We were like children trying to find ourselves in a new condition. Everything was exciting: the beauty of different landscapes, different languages and different people.Waking up under Mont Blanc, by the rivers, by the sea… The beauty was in those simple moments. Few things for sure will stay in our memory. Germany, Switzerland and Portugal were the most memorable countries. In Germany and Switzerland, except breaking and miraculously fixing the car, we experienced huge portion of help, love and unexpected financial blessings.In Portugal we visited Mount of Oaks - a beautiful farm run by two amazing women who live peacefully surrounded by nature and animals.  We stayed there for a few weeks helping to build the little shade summer house, enjoying the company and beauty of Portugal.Tribojam festival was another amazing experience  where we spend a few weeks helping and being part of a big festival family. There we have met you guys, so it is definitely worth remembering.Portugal is quite different than the rest of Europe. It was a good preparation of what we were going to experience stepping into completely different reality. What do you think about today’s modern world? What has inspired your decision to start living as nomads?The world has too many aspects: its beauty and tragedies. There are rich and there are poor. Everyone is different. Everyone has different goals in life. If somebody wants to work hard to buy a flat and pay his debts for the next 30 years – that’s fine. If somebody wants to work for a big corporation and feels good in the office – why not.Civilization, development, growth has its good and bad sides. As long as we keep the balance, respect the Earth and people around us, have a choice either to live in a big developed city or on the farm growing our own food that’s ok.I will never say that money is bad, it isn’t. In this world we need it and I think it is impossible to live without it. So I was always grateful for my job and now for each penny that comes to my bank account. Money is ok till you know how to use it, if you have healthy attitude towards it and you don’t put it in the first place. Before we left to travel we have lived in Warsaw, the capital city of Poland. I always tried to work the best I could even though I knew it is not really for me. I knew that there must be something more that I want to see, experience, feel, touch. Maybe one day we will come back and start working and earning money again in the way that most people do. But we will be richer than before. Richer of memories and experiences which you cannot buy.The modern world got a bit crazy. We produce more than we need. We grow more food than we can eat. We buy things we don’t use and stack them in cupboards. The rhythm of life seems getting faster and faster. Of course it is only my limited observation. Nothing is sure any more. Life is too short here on earth. That’s why we want to live our dreams, to give it a try. Maybe just for a moment. But it will be our moment. Inspiration? God. He is the One. Without Him we would have never live the way we always wanted. Even though that lifestyle might seem crazy, irresponsible or against all well-known rules. What were you both doing before you bought a van and started travelling?Michał was an electrician, running his little company, being his own boss. I had a few jobs before but the last two years I worked as an accountant/event manager, which means putting all small details together so that the client (mostly big companies) were happy and satisfied according to different types of advertisement, trainings or big events. There were times when it was challenging, working under time pressure with no place for mistake. But mostly it was ok and not boring. Most of the time I worked at home using laptop and my phone so life wasn’t difficult for us. We both have spent a lot of time together enjoying our beautiful apartment with big garden, trees, lots of birds and two lovely cats around. But we changed that for a seven square meters, for an unpredictable life full of surprises. Why have you chosen Africa to be your main spot of settlement at the moment? Over the last 10 years Africa was always in my heart. I don’t know why. I knew nothing about this continent. Every time I saw photos, heard some stories my heart was jumping up and down. A very strange and kind of longing feeling appeared. Unfortunately it seemed too difficult, too far away, and too unreal to become reality. I tried to search some opportunities to go on my own but nothing worked out. Now I know why. I was waiting for my dream team to start the journey, the new chapter of my life. My husband appeared. He was the one. He always wanted to have a caravan and travel. I wanted Africa. We fell in love immediately with each other and with our dreams. Everything matched. Straight after the wedding we bought the car. The whole year we worked to adjust the van for it to be a little home inside. And here we are. Over a year on the road thousands of kilometers behind.What kind of Africa lives in your memory? I expect it to be completely different from what mainstream media is pushing us to believe and what movies about the continent are being sponsored. Somehow it feels like just the beginning of our African adventure. It’s not even the half of the way so the image is being constantly created. But yes, it is different of what we heard or expected. People are afraid of unknown. Because of bad news and movies, Africa for many is not a good place to live in. Part of that is for sure true. There are wars, there is hunger, and there are diseases. But to see it we don’t have to go to Africa. Till now we haven’t experienced that yet. And probably we’ll never do. We don’t want to go to war, that’s obvious. But Africa is huge. And big part of it is safe, peaceful and very beautiful.  And to be clear we do not spend time in big touristic cities and we do not sleep in hotels with European food and standards. We sleep in a car. We spend time in small villages, tiny towns, nature. We eat local food. We talk to average people. We buy products in a market. We drink local beer. No, it is not dangerous. People are happy. They welcome you with open arms. They share food with you, invite you to their homes, their families. They will look after you. They will make sure you are ok. They will bring you food when you are far away from the village or water to bath in the morning. This is the behavior that I don’t see in Europe. Probably there is no need for it because we are so independent and self-sufficient. The simplicity of being good to strangers and paying attention to the needs of others is something what melts my heart. Like everywhere you have good and bad fellows. One wants to be your friend, another looks at you as a bag of money. ’’You are white, you are rich, you should give’’, they must think.You should be wise and have a bit of common sense concerning avoiding dangerous diseases. Mainstream media exaggerate some of the cases a bit. Even though you can get malaria – in each pharmacy you can get some cheap medicine. It is dangerous but easy to cure. Three days of therapy and you are ok. You don’t have to poison yourself with expensive European chemicals every day as the specialists in Poland say. You can get sick, get robbed, get killed everywhere. It doesn’t have to be Africa. What have you learned so far while exploring completely different mentality, set of traditions and culture? Africa is such a different world with their own ways of cooking, bringing up children, working; different attitudes towards animals, nature, family, strangers.We have European minds so no matter how hard we would try we actually are different and will not understand everything. Maybe after twenty years but not now..Something what we have noticed as a big problem before is not as rooted here. We become more and more flexible, patient, and open for others. Seeing differences in people and in their lifestyles helps me to get rid of stereotypes and disturbing walls in my head. I respect life more. I appreciate everything I have. I am happy that I was born where I was born. I am happy for the family I have. From the distance I value my background more than ever before. Besides being more open and flexible I am learning to set my limitations, to be able to say enough is enough, to mark my private zone. Privacy in Africa is not so obvious so I am learning how to show mine in order to remain calm.How do you sustain yourselves? Do you agree with the statement: ’’universe/God provides’’, have you experienced it yourselves?Even though we had just one thousand Euros in our packets we didn’t give up on our decision to go. The only reason we were not afraid and believed that it will be ok was God. Without Him we would have never left.  We trust and expect His provision, protection, leading and showing the path. A year on the way and except two little one day jobs we’ve never worked for money. We haven’t even looked for it. It is not that we don’t want to work for money, it is just haven’t happened on our way.For whole year we were never hungry, have never had lack of money for visas, which are very expensive (each costs 50 Euros). We always have money for petrol and we have some to even share with others. We always think carefully who we should help financially. But all in all, we are very blessed. People send money to our bank account; they want us to keep going. We do believe that it is God who supports us by using different people. Why people? I don’t know. It is important though not to keep the blessing just for yourself. That’s why whatever we get we take some part of it and we bless somebody else. Let the blessing flow. Don’t stop it.In Switzerland we experienced such a huge financial overflow. It was just the beginning of the journey and already the car has broke down. It was very serious. No chance to go to Africa. A man who never saw us, without any hesitation decided to help us. He fixed the car, paid for everything. He gave us a three floor house to live in and a car while ours was being repaired. He gave us so much money that it was enough for the rest of the trip in Europe. He was not the only one. Other people from Switzerland gave us money too. We were so blessed that for the first time I was crying because it was almost too much help for us. It was like a movie. We were so touched by goodness of God. We felt that we are not alone in here. How to receive was the first important lesson, what in my case was not so obvious. I am still learning it. I always thought I have to do something back. I have to earn for that. Now I know we have to accept the goodness from others, the goodness from God. For free, just like that. We have to receive to be able to give, to share, to help. It must be deeply written in our hearts. You must be full so the love for others will overflow from you. We experience God’s protection everyday in small details. Driving in Portugal in the middle of nowhere Michał heard God’s voice in His heart and mind, saying “there is one broken piece under the car but I am holding it right now so you can keep driving. In the first village I will let it go but there will be a place to buy new parts”. Guess what happened. The part fell down on the street in the first village we were driving past. We stopped, took it and noticed that on the opposite side of the road there was a shop with the needed necessary pieces.Before going to the dessert God told me: “don’t worry, I will give you water on the dessert, you will be ok”. What happened? The tanks were empty. In Sahara there isn’t many villages. The one we drove by couldn’t give us anything. A person from gas station wanted to give just one bottle and we were desperate for 140 liters to be ok for the next few days. We kept driving and saw an old, empty, destroyed gas station. “Let us stop here”, I said. “No, we won’t find water here”, replied Michał. “Let’s try. Let’s bless this place and pray for water”. Guess what? All the taps were destroyed except one. And there was water. We took as much as we wanted. It was enough for the whole West Sahara. So…that’s how it is.  We are still ok, we have more stories to tell, still alive, facing new challenges but believing it will all be ok. What about the bureaucracy of visas, permissions, other type of documents? Did you have any difficulties with that?On the borders you need to have a lot of patience. A few times we had to spend the night while waiting for all the documents to enter the country. The biggest problem is with the car.  In Mauretania they gave us visa for a month because you cannot take shorter one but the car had to leave the country within seven days, counting from the day we were still waiting.  Six days to cross the whole country. It is possible but when you get stuck in the sand and the rescue team in the middle of the night destroys important part of the car and you need to fix immediately also meaning you’ll lose one precious day – it can be a challenge. Don’t get frustrated by the border system – you will never understand it completely. Ask for a man called “transiter” who will do the job for you. Take your time. They are not only for white people. The rules are for everyone. In Mauretania we thought they are trying to cheat with us so we didn’t hire anyone. We wasted two days, finally the “transiter” was hired anyway, there was no other possible way to solve the papers. Normally visas aren’t a problem assuming that you have an invitation letter which is required in some countries. For example in Ghana it is necessary. It took us some time to find somebody who would trust us and invite us – the strangers. So when you get the visa in the embassy, you go to the border and the fun time begins. You never know how long and how expensive it will be to pass with the car. In Ghana we have spend two days on the border. We didn’t have a special, extremely expensive document which you can get only in Europe. They didn’t want to let us in. After pushing the officer to find a solution for us, after ten or more refuses he finally got so angry that he took us to the main boss.Solution was found, very expensive one, but at least something. We said we would go for it and the whole process of filling the documents has started. Till the end we didn’t know if we had enough money on our bank account. We were praying like crazy believing that somehow we will move on. Of course we did.One thing we never do while driving in the African country is giving bribes. Till now we haven’t given a single one. Unfortunately in some countries there are many barriers with the police officers who have guns and who say very openly to you that they would love to get something in return of letting us pass. For the question “What do you have for me” our answer is always “Nothing”. For the question “What can you do for me” our answer is “We can bless you”. Only once the policeman didn’t want to let us go if we wouldn’t pay. We didn’t, we went back and took a different road. We hate stealing. Almost everybody pays. We don’t. What’s next? Your story is incredible, are you thinking of writing a book, putting all the photos in the album or filming a little documentary? This question I cannot answer. Everything is in God’s hands. We want to live full life. Use all the gifts, talents we were given. Do not miss anything what is kept for us. Live the way that at the end we will be satisfied with our stay on this planet. From the beginning of our trip we haven’t planed anything. We just knew we are going to Africa. We didn’t know how long we would stay in each country, what and where we were going to do.  We have our eyes and hearts open. Maybe we will find a place to settle in Africa. Maybe we will come back to Europe. We have no idea.I am basically still learning the skill of taking photos on the way documenting things around me to show people what we see on the road. The same thing is with writing the blog. I’ve never done that before. So I am very happy that some people like my photos and enjoy reading my stories.These are the beautiful things I am learning while traveling. Probably I would never discover them if we haven’t went. And I still want to discover more what is inside of me, what is hidden there.  Album, book, documentary… everything sounds great. Maybe one day. Now we are still on the way.And finally, what would you wish to all the travelers in the world? I think many people are afraid to dream, to give it a try, to believe in impossible.If you are a traveler it means you love it so you already live your dreams. What is more, you are brave and not afraid of changes, trying new things. That is already so beautiful. I would just add: be blessed and be a blessing for others.

Dzień dziecka

RAINBOW TRACK

Dzień dziecka

                Mały szkrab kuśtyka na krzywych nóżkach. Kolejny ma założone specjalne, terapeutyczne butki. Inny usztywniacze, w których ruchy przypominają drewnianego pajaca. Jedna postać nie chce przestać płakać. Przywiązana do słupa. Wygląda okrutnie, ale to część rehabilitacji. Mała nie rozumie dlaczego jest w ośrodku. Obok zapłakanej koleżanki „stoi” dziewczynka z porażeniem mózgowym. „Stoi” to błędne stwierdzenie. Jej wątła postać zwisa przywiązana chustami. Nie wiem co ona rozumie. Nie znam się na chorobach i ludzkiej psychice. Żadna część jej ciała nie funkcjonuje tak jak w przypadku biegających po ulicach dzieci. Nie wiadomo czy kiedykolwiek będzie chodzić. Ale trzeba zawalczyć, dać nadzieję, próbować. Mała z wodogłowiem walczy najdzielniej. Jej ciałko wykrzywia się w każdą stronę. Trzymając metalową poręcz idzie śmiało przed siebie. Widzę ból na jej buzi. Nie poddaje się. Chodzi tak długo aż padnie wyczerpana. Cieszy się patrząc na zdjęcia. Może to dzięki nim ćwiczy tak wytrwale. Czuje się ważna. Jest radosna pomimo swojej odmienności. To ona wita i żegna nas z radością. Mały chłopiec we wzorzystym ubranku nie podziela jej entuzjazmu. Ból jaki sprawia chodzenie wykrzywia mu zalewającą się łzami buzię. Musi ćwiczyć  i chyba, na swój mały dziecięcy sposób rozumie to. Podtrzymuje się wózka. Czasami łapie Michała za ręce. Naprężając całe swoje ciało mocno ściska mu palce,. Pada z wycieńczenia na schody. Na dzisiaj starczy. Dziewczynka z usztywniaczami nie chce chodzić. Może są świeże. Nie potrafi zrobić kroku. Przeszkadzają. Do tego dochodzi strach przed dziwną, nie często spotykaną białą postacią, czyli mną. Pod drabinkami leży chłopiec. Jest najstarszy. Bystry dzieciak o sympatycznym spojrzeniu. Na jego wątłych, chudych nogach leży kilkukilogramowy worek. Po godzinie wstaje i czołgając się po śliskiej posadzce dosięga wózka. Dzięki nim może się poruszać. Ma najbardziej pokrzywione nogi. Każdy krok wygina sylwetkę . Nie poddaje się. Chodzi z wózkiem kilkakrotnie przemierzając sale.                 Terapia to duży wydatek na który stać nielicznych. Rzadko widać ojców na terenie ośrodka. Nie przejmują się losem żon i niepełnosprawnych dzieci. Przynajmniej tych kilku o których piszę. Od miesiąca są w ośrodku. Kończy się jedzenie. Żaden z tatusiów nie przyjechał. Wieziemy żywność i część opłat za leczenie. My tylko towarzyszymy. Głównym kierownikiem zamieszania jest  Robert. To człowiek o wielkim sercu. Jest przyjacielem zarówno dla obcych przybyszy jak my, przed którymi otwiera swoje serce i dom, jak i dla samotnych, bezbronnych i chorych. Troszczy się o starców. Troszczy się o tych najmniejszych. Tych zdrowych i tych niepełnosprawnych. Zbudował szkołę. Edukacja jest droga. Opłaca czesne dla dziesiątki uczniów. W małej wiosce widzi dzieci z dysfunkcją ruchową, z pokrzywionymi nóżkami lub z całkowitym brakiem umiejętności chodzenia. Nie wie czy uda się uratować wszystkie. Zaczyna od dziesięciu. Matki z pociechami zawozi do ośrodka. Opłaca leczenie. Dowozi żywność.Widzi potrzebę i działa. Później myśli o kosztach. O pieniądzach które nie zawsze łatwo zdobyć. Zawsze się udaje. Nauczył się żyć ufając Bogu. Jest tu po to by służyć, by pomagać i kochać innych. Jest dla nas inspiracją i przykładem. Po krótkich nad oceanicznych wojażach po raz kolejny przyjeżdżamy na jego parafię. Czujemy się tu jak w domu. Jeśli chciałbyś pomóc w rehabilitacji dzieciaka lub opłatach za szkołę oto namiary na Roberta:http://www.misja-togo.com/pomoc.htmNie, nie promuję katolicyzmu czy jakiejkolwiek innej religii. Nie lubię jej. Religia zabija. Miłość łączy. Skupiamy się na tym co łączy, a nie tym co dzieli. Piszę o  człowieku, który jest przykładem a swoją postawą zaraża innych. Stał się przyjacielem, towarzyszem i nieodłącznym elementem naszej togijskiej przygody. Dziękujemy.Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia wkrótce.

Togijskie życie nad oceanem

RAINBOW TRACK

Togijskie życie nad oceanem

                 Słyszę nawoływanie…może śpiew…a może okrzyki zachęty… To kilka osób z wioski obok ciągnie grubą linę wychodzącą z oceanu. To sieci zarzucone tuż o świcie. Z minuty na minutę powiększająca się grupa ludzi oddala się w głąb plaży. Po godzinie, dwóch pracuje już kilkadziesiąt osób z każdej strony. Dwa końce sieci oddalone od siebie o kilometr, może więcej. Dwie potężne ekipy ciągną liny  tak by po kilku godzinach spotkać się w połowie drogi i wyciągnąć zdobycz. Główne źródło utrzymania całej wioski.  Kilku godzinna praca nie należy do najłatwiejszych. Kobiety roznoszą wodę spragnionym. Niektóre sprzedają jedzenie. Co pół godziny jest przerwa. W miarę jak postępuje praca widać rotację ludzi. Ktoś kogoś zmieni. Ktoś się dołączy. Ktoś zmieni pozycję.  Zaangażowana jest cała wioska. Mężczyźni i kobiety. Zbawienna bryza ułatwia trudną i wielogodzinną pracę  obniżając temperaturę palącego słońca. Przekonuje się o tym Michał łapiąc za linę wraz z tubylcami. Nareszcie są.  Jest ich mnóstwo. Nie oceaniczne bestie jakich się spodziewałam, ale małe i średnie rybki. Każdy wie co robić. Praca wre. Wyciąganie, przebieranie, oczyszczanie sieci ze zbędnych galaretowatych żyjątek. Napełnianie mis, segregowanie według rozmiarów. Teraz już przerw nie ma. Ryba nie lubi upału. Nie….połów nie należy do mieszkańców, ale do szefa który ma sieci. On płaci za pracę i odsprzedaje zdobycz. Płaca marna. Ale nie ma wyjścia. Podczas segregacji i wyciągania ryb widać jak wielu przemyca po kilka sztuk dla siebie.  Szef się piekli. Bezskutecznie. Nie upilnuje wszystkich. Mężczyźni przytrzymujący sieci sporadycznie i niepostrzeżenie wyrzucają za plecy pożądany towar. W oka mgnieniu sprytnie przechwytują go krzątające się obok kobiety. W złowionych niepotrzebnych galaretach znajduje się mnóstwo malutkich pięciocentymetrowych rybek. Idealne na sos. Nic się nie marnuje. Ryby posegregowane. Zaczyna się targ. Każdy kupuje co może. Niektórzy na handel, inni do własnego użytku.  Jutro to samo… o piątej wyruszą łodzie.                 Jakaś wesoła buzia zagląda nam do samochodu. Rose, miejscowa fryzjerka. Nasz mięciutki aniołek o szczodrym, troskliwym i wielkim sercu. Dba byśmy nie byli głodni. Przynosi tutejsze smakołyki. Gotuje więcej by nie zabrakło nam na kolacje. Uczy mnie tajników afrykańskich wege sosów. „Nie jesz mięsa?”, pada przy pierwszy spotkaniu. „Nic nie szkodzi, zrobię bez”. Wiecznie zadowolona, lubiąca ładne fryzury i dobre jedzenie mieszkanka rybackiej wioski. Po dniu pełnym wrażeń przy połowach ryb, zapominamy kupić wodę. My tak, Rose nie. Przynosi całą torbę z samego rana. Rozczula nas jej cudowna postawa i prostota w byciu dobrym dla innych. Lubi moje dredy. Tu w Afryce nie są postrzegane negatywnie jak to niekiedy miało miejsce w Polsce. Tu nikt nie pyta „A jak to się myje? A co zrobisz jak ci się znudzi? No przecież musisz je kiedyś obciąć i co wtedy? A jak znajdziesz prace z takimi włosami? …”. Faktem jest że przez negatywne stereotypy w europejskich mądrych głowach pracy w wielu miejscach bym nie znalazła. W Afryce to zupełnie inna bajka. Pani w banku z warkoczykami po tyłek to nic nadzwyczajnego. Mamka w średnim wieku z kolorowymi frędzelkami  zamiast trwałej ondulacji nie robi na nikim wrażenia. Widok moich dredów to zawsze pozytywna reakcja. Dlaczego? Pewnie dlatego że są moje. One pomimo pięknych warkoczyków, plecionek, loków i innych cudnych rzeczy na głowie cierpią na jeden mały deficyt. Włosy nigdy nie są ich. W najlepszym przypadku noszą włosy jakiejś brazylijskiej długowłosej piękności. Reszta to sztuczne, nie zawsze dobrze zrobione peruki. Jeśli kiedykolwiek zazdrościłaś  afrykańskim kobietą ich pięknych bujnych fryzur to właśnie teraz możesz przestać. Ich włosy są krótkie, liche i bardzo cienkie. Przyczyna? Nie wiem. Najwidoczniej brak witamin pozbawia ich bujnych czupryn widzianych niestety już  tylko u dzieci.                Mały szkrab ładuje się na krzesło. Woła swojego starszego braciszka. No tak…pora śniadania, obiadu czy kolacji więc maluchy w odróżnieniu od typowej togijskiej rodziny chcą jeść przy stole. Mała Etya i Yotam. To nie często spotykane zachowanie . W Togo dzieci nie jedzą z dorosłymi. Jedzą to co tamci zostawią . Starsi synowie słuchają matki i usługują podczas posiłku. Przyniosą wodę, podadzą ściereczkę, widelec. My nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Wręcz napawa mnie to lekkim zakłopotaniem. Ale taka tu tradycja. Taka kultura. Takie wychowanie więc ciężko z tym dyskutować. Starsi i goście mają pierwszeństwo. Dla młodych to nie obraza, wręcz przeciwnie.  To normalne. Szacunek do starszych ma tu inny wymiar. Przyjmuję zatem z wdzięcznością ich dobroć i wielką gościnność. Obserwuję z zaciekawieniem ich postawę i radość przy wykonywaniu codziennych czynności. Spędzamy tydzień z piękną rodziną Shantal, przyjaciółmi Roberta, których odwiedzamy w Lome. Nasz busik bez problemu mieści się  na podwórku ich domostwa. Wiele się dzieje  wokół jedzenia. Wykarmić trzynaście osób to nie bułka z masłem. No może dla mnie, dla nich to normalne. Tu gotuje się na powietrzu więc nigdy nie jesteś sam. Tu gotuje się dużo i na pewno inaczej. Można zjeść „Patę”, czyli papkę z mączki kukurydzianej,”Fufu”, czyli papkę  z Yam’u ( ichniego ziemniaka) i Plantain’ów (niesłodkich kuzynów bananów) ,kaszę,  makaron lub ryż. Węglowodany serwuje się z odrobiną sosu, a te są przeróżne, o tajemniczym wyglądzie i smaku… Każdy wie co robić. Chłopcy mają podzielone zadania. Jeden gotuje, drugi zmywa, trzeci idzie na zakupy, czwarty dba o zwierzęta, piąty przebiera malucha jak narobi w majty. Jest harmonia i spokój. Upał dnia gromadzi wszystkich pod palmą na środku podwórka. Życie dzieje się na zewnątrz. Tu nikt nie zamyka się we własnych czterech ścianach. Życie w Afryce to życie stadne.  Ostatniego wieczoru my bierzemy się za gotowanie.  Michał grilluje ryby. Ja z Fabrice’m, przyszywanym synem Shantal, robię sałatę i nadziewam papryczki. Mówiąc sałatę nie mam na myśli główki czy dwóch, ale ogromną ilość, aby wykarmić kilkanaście osób. Witamin nigdy za wiele, szczególnie tu, na czarnym lądzie. Smarujemy pieczywo czosnkiem i oliwą. Nie dwie bagietki ale całą górę. Gotowanie na powietrzu z roześmianymi ludźmi dookoła to wielka radość. Dzisiaj jemy wszyscy razem. Nikt nie czeka. To najpiękniejszy wieczór z rodziną która na długo pozostanie w mojej pamięci.                 Afrykańska rodzina nie pozostawi cię samym. Nie masz rodziców, przygarnie cię ciotka. Mąż cię zostawił, przygarnie cię siostra. Wielkie rodziny w małych domach. Nie wszędzie. Ale tutaj tak. Czy ja, niegdyś osoba lubiąca samotność i chwile ciszy gdy nikogo nie ma obok mogłabym żyć w tak dużym stadzie, bez prywatności i kąta tylko dla siebie? Na chwilę tak. Na dłużej jeszcze nie próbowałam. Od roku nigdy nie jestem sama. Zawsze jest przy mnie Michał. Moją samotnią stał się nasz taras z widokiem na świat. To trawa, to szum drzew, to huk oceanu. To sawanna i roztapiające ziemię słońce. To góry i trzepot skrzydeł wielkich ptaków. To wszędzie tam gdzie jesteśmy. Wszędzie tam gdzie dojedziemy. Lubię to… wiedząc że nigdy nie jestem sama. Pozdrawiamy Was serdecznie i do usłyszenia wkrótce .Plaże w Lome, stolicyPlaże niedaleko granicy z Beninem Ocean wyrzucił ogromnego żółwia...myślałam że jeszcze żyje..niestetyRose uczy mnie gotować pyszne afrykańskie sosyRodzina Shantal z którą mieszkalismy tydzieńMały YotamEtya z pięknym afro...naturalnymNasze tarasy

Togo...śladami słonia... czyli rok w podróży

RAINBOW TRACK

Togo...śladami słonia... czyli rok w podróży

Region Volty

RAINBOW TRACK

Region Volty

Akcja woda, akcja dom, akcja film...

RAINBOW TRACK

Akcja woda, akcja dom, akcja film...

Farma oleju palmowego

RAINBOW TRACK

Farma oleju palmowego

Ghana cz.2 i nasza przedszkolna przygoda

RAINBOW TRACK

Ghana cz.2 i nasza przedszkolna przygoda