WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Transport w Gruzji. Jak i za ile wynająć auto? A może lepsza marszrutka? Poradnik

Zarówno auto jak i popularne busiki mają swoje niezaprzeczalne zalety i wady. Marszrutka jest tańsza i sprzyja spontaniczności zamiast dokładnego planowania, auto zaś daje większą swobodę i możliwość zobaczenia większej liczby miejsc w krótszym czasie. W teorii odpowiedź na pytanie auto czy marszrutka jest oczywista. Marszrutki (czy tylko mnie irytuje ten wyraz?), to kursujące między wszystkimi interesującymi was punktami minibusy o – pisząc eufemistycznie – mocno zróżnicowanym zaawansowaniu wiekowym i poziomie technicznym. Ich największą zaletą jest cena – ponad 250 km z Kutaisi do Tbilisi pokonasz już za ok. 50 zł od osoby (a można i taniej), z kolei marszrutka z Tbilisi do Dawid Garedża (dobre 3 godziny drogi) kosztuje 25 lari, czyli ok. 40 zł. Dodatkową zaletą marszrutek jest rozbudowany wachlarz możliwości towarzysko-bytowych – praktycznie każdy kierowca takiej marszrutki zna kogoś, kto ma do wynajęcia kąt do spania, a może się też zdarzyć, że kierowca zaproponuje wam, że za drobną dopłatą zostanie waszym kierowcą i przewodnikiem przez cały czas waszego pobytu w Gruzji. I to pewnie nie jest zły pomysł, Taki tam widoczek z trasy Ale marszrutki mają swoje wady. Największa to strata czasu: busiki jeżdżą w ściśle określonych godzinach albo do czasu, aż zbierze się wystarczająca liczba chętnych. Czasem trzeba czekać, i czekać, i jeszcze trochę czekać. A choć Dawid Garedża wymiata, to ile czasu można się gapić na tą cholerną łąkę i wąwóz w oddali? To rozwala trochę cały dzień i nie pozwala efektywnie wykorzystać wyjazdu. Drugą wadą jest mityczny brak kultury jazdy Gruzinów, szczególnie widoczny właśnie u marsz(czd)ruciarzy (zabawne, co?), którzy wyprawiają na drogach takie herce, że mózg się lasuje. Choć dla niektórych może to być argument za tym, żeby właśnie jeździć busikiem, a nie autem, bo lepiej mieć takiego wariata po swojej, a nie przeciwnej stronie szosy, to my upieramy się przy swoim – ułańska fantazja to w tym przypadku jednak wada. No i jeszcze jeden antymarszrutkowy argument – busiarz się w tańcu nie pierniczy i jak ma cię dowieźć na miejsce, to dowiezie. Żadnych postojów w fajnych miejscach, żadnych zdjęć. A po drodze widoki bywają zjawiskowej. Kilka kilometrów przed Vardzią Drugą i naszym zdaniem chyba lepszą opcją jest wynajem auta, zwłaszcza jeśli jedziecie w 3-4 osoby. Auto daje większą niezależność i elastyczność – pozwala pokonywać większe odległości i efektywnie obejrzeć więcej w czasie waszej wyprawy. Ale też ma liczne minusy. Największym jest cena, bo przeglądając internet trudno będzie wam znaleźć ofertę tańszą niż 50 dol. za dobę (dotyczy oczywiście najtańszych aut z kategorii super economy). Doliczcie sobie do tego ubezpieczenie (a w myśl tego, co napisałem u góry, warto się w takie zaopatrzyć) i w naszym przypadku fotelik dla dziecka (cena minimalna 35 dol. za tydzień), może GPS i jeszcze obowiązkowy depozyt najczęściej w kwocie 200 dol. i wychodzi wam z tego całkiem okrągła sumka. A jakże! Byliśmy :) Co wybrać? Tak szczerze, gdybym do Gruzji jechał sam albo tylko z Izą to pewnie postawilibyśmy na marszrutki lub ewentualnie rzucili się na totalny żywioł i pojechali bez żadnych rezerwacji. Bo przy odrobinie szczęścia na tej opcji można wyjść najlepiej finansowo. Jak to możliwe? Ano tak, że wychodząc z hali przylotów mikroskopijnego lotniska w Kutaisi czujesz się jak gwiazda rocka, bo tuż za drzwiami wejściowymi tłoczy się mały tłumek zdesperowanych i rozentuzjazmowanych mężczyzn, których oddziela od ciebie kilkuosobowy kordon ochroniarzy. Ci faceci to oczywiście miejscowi taksówkarze i marszrutkarze, którzy trzymają w rękach tekturowe karteczki z napisami miejscowości i wykrzykują zapamiętale najbardziej nośne hasła, w których powtarza się wyraz „cheap”. I niekiedy rzeczywiście idzie się z nimi dogadać. Czekając na lot powrotny do Polski (a czasu było sporo, bo jak większość rodaków przekoczowaliśmy na lotnisku prawie całą noc) gadaliśmy z przypadkowo poznaną grupą, która dogadała się z właścicielem busa. Przez 3 dni woził ich, gdzie tylko chcieli i ostatecznie zainkasował za to jakieś 1200 zł. Ale tu znowu wychodzi różnica skali: im większa jest wasza wycieczka, tym taniej zapłacicie. Droga do Dawid Garedża SAMSUNG CSC My jadąc z Helką nie mogliśmy sobie pozwolić na takie ekstrawagancje i wynajęliśmy auto. W sieci znaleźliśmy tanią gruzińską wypożyczalnię z Tbilisi i wynegocjowaliśmy całkiem sympatyczne warunki – za wynajęcie Hondy Civic na 7 dni zapłaciliśmy w sumie 270 dol. (w cenie był już fotelik i lichy, ale jednak GPS). Do tego trzeba doliczyć jakieś 300-400 zł za paliwo, które na szczęście jest śmiesznie tanie i obecnie kosztuje ok. 3 zł za litr. Tanio nie jest, ale w porównaniu do innych ofert ta i tak jest wyjątkowo atrakcyjna. Fakt, na początku doszło do sporego zgrzytu, który opisywaliśmy tutaj. Ale jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, poza tym, że zrobiono nas w jajo, nie mamy żadnych innych negatywnych uwag. Sam zgrzyt miał tę zaletę, że pan z wypożyczalni jako szofer pozwolił nam się oswoić z fatalnie jeżdżącymi gruzińskimi kierowcami. Na początku ich nieprzewidywalność może stanowić pewien problem dla przybyszów, ale z naszego doświadczenia wystarczy kilka godzin, żeby się przyzwyczaić. Choć i tak wyprzedzanie na trzeciego i desperackie zajeżdżanie ci drogi na widok masywnego tira nie są komfortowymi sytuacjami. „Zabawnie” jest też w pewnym momencie trasy z Gori do Kutaisi, gdzie drogowcy zaproponowali kierowcom wariant 2+1, jednak…zapomnieli pomalować pasy. W efekcie mamy sytuację, gdy po każdej stronie mamy do dyspozycji jeden pas, a ten umowny środkowy należy do auta, które…bardziej potrzebuje w danej chwili wyprzedzić lub dysponuje kierowcą o mocniejszych nerwach od kierowcy jadącego z naprzeciwka. Najważniejszy pasażer zadowolony. Najważniejsze :) No a oprócz tego, że trochę nas zrobił w chuja, nasz kierowca Kaha był też spoko ziomem – trzy godziny przegadaliśmy o Polsce, Gruzji, no…o życiu, z czego tyllko godzinę o Smoleńsku. Z czego tylko 10 minut Kaha przekonywał mnie o istnieniu w sieci filmu, na którym rosyjscy żołnierze strzelają do…ehhh….nieważne. Na koniec jeszcze kilka cennych rad dla wypożyczających auto. W dużych miastach nie ma większego problemu z zaparkowaniem auta. Nawet w Tbilisi, choć czasem zwłaszcza w gąszczu jednokierunkowych uliczek centrum trzeba trochę pokluczyć. Jak na tak mały kraj patroli drogówki jest bardzo dużo, zwłaszcza na głównych drogach. Bylem w ciężkim szoku, gdy w poniedziałek o 6 rano na trasie z Kutaisi do Tbilisi naliczyłem przynajmniej 10 patroli. Było to tym łatwiejsze, że… …w przeciwieństwie do kolegów z Polski panowie policjanci nie chowają się po krzakach ani w bocznych dróżkach i najczęściej są doskonale widoczni z daleka, bo gruzińskie radiowozy mają przez cały czas pracy włączone koguty przez co wyglądają jak małe choinki. Jeśli nie będziecie za bardzo szaleć na drogach, nie macie się czego obawiać. A szaleć pewnie nie będziecie… ...bo gruzińskie drogi są generalnie kiepskie. Autostrady Gruzini mają całe 80 kilometrów (od Tbilisi do kilka kilometrów za Gori). Reszta to średniej jakości jednopasmówki na głównych trasach i pozostałe, absolutnie tragiczne trasy. Najbardziej pełna dziur była chyba droga do Dawid Garedża, (w stronę Sagarejo), a także trasa do Uplistsikhe (kilka kilometrów za Gori) i Gruzińska Droga Wojenna na wysokości Przełęczy Krzyżowej. Droga do Batumi też jest momentami bardzo niekomfortowa. Ale nawet, jeśli będziecie naginać przepisy, to policja najpewniej was nie zgarnie. Bo największym paradoksem gruzińskich dróg jest to, że kierowcy nic sobie nie robią z bliskości policyjnego patrolu i dokazują w najlepsze: przerywane linie, wyprzedzanie poboczem od prawej strony albo na trzeciego-czwartego. Przy zerowej reakcji policjantów, którzy owszem, zatrzymują jakichś kierowców, ale nie mamy pojęcia za jakie przewiny. Zresztą, nasz pan z wypożyczalni jest święcie przekonany i ręczy za to zdrowiem własnych dzieci, których nie ma, ale planuje, że zagraniczniakom nie wlepiają mandatów. Po prostu – kiepski szpreching po angielsku sprawia, że kończy się na niezrozumiałym pouczeniu w niezrozumiałym języku, byle sobie oszczędzić kłopotu.

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Gruzja: 28 dobrych rad, które musisz przeczytać przed wyjazdem

Wszystkie rzeczy, które warto wiedzieć, aby twój wyjazd do Gruzji upłynął przyjemnie i bez zbędnych problemów. Bo choć jak już pisaliśmy tutaj, Gruzja nie jest stereotypowo idealną krainą, to jednak naprawdę da się lubić. 1. Spakuj ciepłe łachy… W Tbilisi i  Batumi może być upał, ale na turystycznej liście „must see” są takie punkty, gdzie bez ciepłej kurtki lepiej się nie zapuszczać. Z pewnością znacznie przyjemniej by nam się kontemplowało Gruzińską Drogę Wojenną, gdyby nie gigantyczna śnieżyca i temperatury na poziomie zera w połowie maja w jej najwyższej części za Guduari. Droga powrotna ze Stepantsminda. Wyglądała tak… A jeszcze 3 godziny wcześniej było tak 2. …i pamiętaj o nogach (i cyckach) Gruzja to kraina pięknych, wczesnośredniowiecznych monastyrów. A to oznacza konieczność zachowania odpowiedniego ubioru. W przypadku kobiet to nie problem – wystarczy nie świecić cyckami, a w razie czego przy większości świątyń w pudełeczkach leżą sobie wyświechtane suknie i chusty, które przed wejściem do świątyni zbyt skąpo ubrana kobieta powinna założyć. Ale kościelny dress code, zwłaszcza w upały, dopadnie też panów – mając krótkie spodenki ryzykujecie, że pilnujący świątyni mnich miło acz stanowczo odmówi wam wejścia. I nie ma znaczenia czy spodenki są do kolan czy tak jak w moim przypadku 3/4. Uparł się taki i co zrobisz? Nic nie zrobisz. W ten oto sposób nie udało mi się wejść do środka Cminda Sameba i byłem skazany na oglądanie imponującego wnętrza z poziomu przedsionka. Bo mnich pozostał nieczuły na moje propozycje, wśród których była m.in. genderowa opcja założenia sukienki. 3. I nie powielaj naszego błędu, jakim było zrobienie trasy Tbilisi – Stepantsminda – Tbilisi w jeden dzień. U podnóża Kazbegu koniecznie trzeba zatrzymać się na nocleg, ot choćby, żeby tylko podelektować się przyrodą i nie dymać 300 kilometrów po raczej średniej jakości drodze w jeden dzień. Inna sprawa, że z racji krótkiego pobytu my nie mieliśmy za bardzo wyboru: ale jeśli macie większą elastyczność, to z niej skorzystajcie. Ojj,było warto. A jakby jeszcze było widać Kazbek…ehhh… :) 4. Okolice Kutaisi obfitują w fantastyczne miejscówki. Wąwóz Marvili, Sataplia czy Jaskinia Prometeusza to tylko najważniejsze z okolicznych hajlajtów i na każde z nich warto poświęcić kilka godzin. Ale do samego Kutaisi (które jako low-costowi turyści będziecie zapewne zwiedzali na końcu) wpadnijcie jak po ogień i broń Boże nie rezerwujcie sobie całego dnia na zwiedzanie. Powód? Ja wiem, w Gruzji najważniejsi są ludzie, ale cholera…drugiego równie brzydkiego miasta jak Kutaisi ze świecą szukać. Jest tak brzydkie, że detronizuje nawet Włocławek.  Jest tak brzydkie, że gdyby je zaorano, świat nie odczułby różnicy i stałby się nieco ładniejszy. Podejrzewamy zresztą, że nazwę miasta wymyślili złośliwi Polacy, tylko dla niepoznaki dodali dwa razy literkę „i”, żeby nikt się nie czepiał. No dobra, a teraz poważnie – obowiązkowe miejsca do zobaczenia to górująca nad miastem katedra Bagrati. Jest pięknie położona, ale jak się domyślacie – widok z góry na Kutaisi to nie jest coś, co zapierałoby dech w piersiach. Katedrę oczywiście warto zobaczyć, ot choćby po to, jak Gruzini modelowo skopali jej modernizację. No i nie zdziwcie się, że im dalej się od niej znajdujemy, tym jest ładniejsza. Tutaj jeszcze spoko. Tym bardziej, że nie widać ochydnej dobudówki 5. Monastyr Gelati to zupełnie inna bajka – zdecydowanie najpiękniejsza świątynia ze wszystkich, które widzieliśmy. Wybudowana w XII wieku na zupełnym odludziu i świetnie zachowana, z masą kolorowych fresków w środku. To pozycja obowiązkowa, choć żeby tam dojechać z Kutaisi trzeba przejechać przez nie lada wertepy, pełne kilku (czasem nasto) metrowych dziur i kolein. Czy w Kutaisi jest coś jeszcze do zobaczenia? Niby Muzeum Historyczne ze słynnym „złotem Kolchidy”, ale po obejrzeniu zdjęć stwierdziliśmy, że odpuszczamy. I nie żałujemy, bo już ta „kolczydzka” fontanna w centrum zrobiona na bogato skutecznie odstrasza od zwiedzania. Choć miłośnicy starożytnych artefaktów pewnie będą zadowoleni. SAMSUNG CSC SAMSUNG CSC 6. Aczkolwiek przy całej swej brzydocie jedno trzeba przyznać – w Kutaisi jest masa fajnych parków i terenów zielonych. Sympatyczny jest zarówno „Central Park” w samym śródmieściu jak i położony po drugiej stronie rzeki Besik Gabashvili. Ale nam najbardziej podobało się w parku…którego nazwy za cholerę nie pamiętamy. Pamiętamy za to, że park jest brzydki, socrealistyczny, ale na swój sposób ujmujący. I to będzie dla was idealne miejsce na ostatni dzień, jeśli akurat podróżujecie z dziećmi. Czemu? Bo jest tam masa atrakcji – a to pan z samochodzikami, a to trampoliny i nawet sporych rozmiarów elektryczna ciuchcia. Helka była zachwycona. No dobra, tata też. Gruzińskie Pendolino :) 7. No i ponarzekaliśmy na muzeum, w którym nie byliśmy, ale faktem jest, że w Kutaisi koło muzeum jest sympatyczna knajpka – Zedazeni się nazywa i karmią w niej co najmniej przyzwoicie. Koniecznie zapijać tym zielonym Ludwikiem jak na zdjęciu :) 8. A skoro już jesteśmy przy jedzeniu, to polecamy też lokal w Tbilisi. Bardzo dobrą tradycyjną gruzińską kuchnię dostaniecie w restauracji Machakhela przy Kote Abkhazi (czyli dawnej Leselidze) będącej główną arterią starego miasta prowadzącej do placu Wolności i dalej do reprezentacyjnej alei Szoty Rustavelego. Jedzenie jest przepyszne, ceny umiarkowane, a porcje ogromne. I nic nie szkodzi, że to sieciówka – my trafiliśmy tam przypadkiem, bo akurat po drugiej stronie ulicy był nasz hotel. A ponieważ idealnie trafiliśmy, to potem zmienialiśmy ten lokal tylko, gdy mieliśmy ochotę np. na chinkali lub inne, ponadstandardowe dania. A na miejscu zawsze było pełno Gruzinów (i Polaków ;) ), więc to chyba najlepsza rekomendacja. Tym bardziej, że trudno nam sobie wyobrazić, żeby gdziekolwiek serwowali lepsze chaczapuri. 9. I jeszcze słówko o porcjach – nawet jeśli jesteś prawdziwym pasibrzuchem, to nie zamawiaj u nich  największych porcji. W menu są bodaj cztery – największą, czyli tzw. tytanikiem, naje się spokojnie 5-osobowa rodzina. Ale duża porcja też jest ogromna – kiedy zamawiałem przy barze, pani kelnerka zaczęła kręcić głową i pokazywać na migi, jak duży jest placek. Niestety, potraktowałem to jak prowokację i zamach na moją ambicję nie przeczuwając, że miła pani przejawia po prostu zwykłą troskę o mój żołądek. Postawiłem więc na swoim i w efekcie w połowie dania byłem już najedzony, a potem jeszcze dojadłem 3 spore kawały ze zwykłego łakomstwa, zostawiając resztę. A kto mnie zna ten wie, że ja w restauracjach ZAWSZE dojadam – ot, taki niezbyt chlubny nawyk ze studenckich czasów 10. Po jedzeniu czas na deser, a jeśli coś słodkiego to koniecznie czurczchełła, czyli orzechy zatopione w gotowanym soku z winogron. Pyszne to, ale są dziesiątki rodzajów: jedne lepsze, inne blah. Naszym zdaniem najsmaczniejsza była taka o intensywnie buraczkowym kolorze. Problem w tym, że nie jest łatwo dostępna – my znaleźliśmy taką tylko w Mccheta. 11. A jak już przy niej jesteśmy, to napiszemy, że jest piękna i gruntownie odnowiona. Momentami aż za bardzo. Tak bardzo, że w 2009 r. UNESCO usunęło stare miasto ze swojej listy. Powody były dwa: zagrożenie zniszczenia historycznych fresków i liczne budowlane „samowole”, czyli budowanie w obrębie starego miasta, co popadnie. Skruszeni Gruzini w końcu poszli po rozum do głowy i posłuchali UNESCO, wdrażając plan naprawczy i jeśli tylko kulturalne ciało będzie zadowolone, Mccheta już w przyszłym roku wróci na listę światowego dziedzictwa. SAMSUNG CSC 12. A jak już będziecie w Mcchecie, to koniecznie musicie podjechać na górę do monastyru Jvari. Widok starego miasta z góry w widłach rzek jest nie do opisania. Tak Jvari wygląda z góry… … a tak widok z Jvari na Mcchetę 13. Wśród głównych atrakcji Gruzji są skalne miasta Uplistsikhe i Vardzia. Zdania na ich temat są podzielone: wszyscy zgadzają się, że Vardzia jest niesamowita, ale część uważa, że tą pierwszą można odpuścić. Absolutnie się z tym nie zgadzamy:Uplistsikhe nie jest tak imponujące jak Vardzia, ale położone jest w tak malowniczej okolicy, że grzechem jest tam nie pojechać. Tym bardziej, jeśli odwiedzicie Gori, czyli… SAMSUNG CSC SAMSUNG CSC 14. …rodzinne miasto Stalina. Dom, w którym przyszedł na świat i muzeum jego imienia to miejsca warte zobaczenia. Pamiętajcie jednak, że muzeum i wystawa wyglądają, jakby czas się zatrzymał. Nie znajdziecie więc tu informacji o mordach politycznych, masowych czystkach czy Katyniu. Prędzej ciekawostki w stylu, że Stalin był w seminarium, ale uczył się średnio itp. Czy to dobrze? Naszym zdaniem niekoniecznie – zwiedzaliśmy muzeum z parą Koreańczyków i Nepalczykiem, którzy pewnie o Stalinie mają blade pojęcie. Ale po wizycie w Gori mogą wykształcić w sobie błędne przeświadczenie, że to był spoko ziom. Także sami rozumiecie. SAMSUNG CSC 15. W Gori warto też zatrzymać się w okolicy potężnej fortecy. Zresztą, w Gruzji takich „zameczków” jest znacznie więcej. Skalne miasto Vardzia z daleka… …i z bliska 16. A po drodze do skalnego miasta Vardzia koniecznie zatrzymajcie się na pół godziny w Akhaltsikhe, nad którym góruje ogromna forteca. Jej niezwykłość polega na tym, że wygląda jakby została zbudowana wczoraj – jest sterylnie czysto, ładnie i…trochę pusto. To akurat przykład świetnej renowacji zabytkowej budowli, choć trochę odstraszają totalne pustki na ulicach. Ale trochę to nie dziwi, bo to miejsce skrojone pod europejskiego turystę. I to niekoniecznie budżetowego – jest eksluzywny sklep z winami, galeria obrazów, droga restauracja i jeszcze droższy hotel ze SPA. Czyli nic, co zainteresowałoby przeciętnego Gruzina. SAMSUNG CSC SAMSUNG CSC 17. Jeśli czas Was goni i zastanawiacie się, który punkt Waszej wyprawy wyciąć, może warto postawić na Batumi. Miasto oczywiście robi wrażenie architektonicznym rozmachem, ale przypomina to sen pijanego planisty, bo monumentalne budowle stawia się tutaj bez krzty ładu i składu. Poza tym jest trochę nie po drodze takiego niepisanego szlaku głównych atrakcji. Owszem, w nocy wszystko jest pięknie oświetlone, ale z drugiej strony w nocy wszystko wygląda ładnie. Mamy więc takie chaotyczne czarnomorskie Las Vegas, gdzie wyczesane marmurowe wieżowce i nowoczesne kasyna sąsiadują ze slumsowymi blokami i innymi architektonicznymi potworkami. Naszym faworytem jest fragment alei Sherif Khimshiashivili, gdzie obok siebie znajduje się „antyczny” pałac z kolumnadą, (nie)wierna replika rzymskiego Koloseum i Biały Dom postawiony do góry nogami. Ludzie ludziom zgotowali ten los ;) SAMSUNG CSC SAMSUNG CSC 18.Chociaż trochę cofamy punkt 17, bo to miasto ma swoje momenty. Nie wszystkie chlubne, ale i tak trzeba je zobaczyć na własne oczy, żeby uwierzyć. Najpierw trochę o pozytywach: plaże są przyjemne, hotele mają zazwyczaj fajny europejski standard i przyzwoite ceny, a promenada morska przyjemna. Dla Helki największą atrakcją było tańczące w rytm muzyki fontanny, których w centrum miasta jest kilka i trzeba przyznać, że robią „dobry show”. 20. Tyle, że duża część atrakcji jest kompletnie bez sensu. Weźmy choćby słynną 130-metrową Wieżę Alfabetu. Co z tego, że pomysł może i oryginalny (celebracja…alfabetu), skoro wieża jest zamknięta na cztery spusty. Windy nie działają, schody jest zamknięte, a nawet gdyby przyszło ci do głowy sforsować wejście, to na twojej drodze stanie pan cieć i jego mały acz mega nadpobudliwy czworonóg. A przecież tam jest jakiś taras widokowy…można by coś fajnego z tego zrobić. Szkoda… SAMSUNG CSC 21. Albo najbardziej charakterystyczny punkt Batumi, czyli wyglądający jak Oko Saurona wieżowiec, który jest siedzibą…uniwersytetu technicznego w Batumi.Czego tu nie ma? Budynek ma 200-metrów wysokości, ogromny LED-owy ekran, na którym łopocze animowana flaga Gruzji i…diabelski młyn z ośmioma kabinami usytuowany na wysokości 100 metrów. Gruzini szybko połapali się, że otwarta w 2012 roku wieża nadaje się do wielu rzeczy, ale nie do edukacji i postanowili ją sprzedać. W marcu wieżę za 25 mln dol. kupiła jakaś anonimowa firma z Ameryki, która planuje tu zbudować wielki hotel. Też wygląda pięknie, ale też po zmroku. SAMSUNG CSC 22. Czytamy opinię, że najbardziej niesamowitą atrakcją Batumi jest Delfinarium – świetne pokazy i możliwość popływania z delfinami. Tyle, że w połowie maja było zamknięte (jakieś remonty przedsezonowe) i trudno nam potwierdzić czy to prawda. Ale wygląda obiecująco. 23. I choćby Was ciągnęli wołami nie dajcie się skusić na wyjazd do odległej o jakieś 15 kilometrów twierdzy Gonio, która w przeszłości była rzymską warownią. Może i kiedyś była, ale dziś wygląda tak, że najbardziej trafnie podsumowałby ją były minister Bartłomiej Sienkiewicz.  24. Jednak dobrze jest, żebyście jadąc do Gruzji choć trochę gawari pa ruski. Wystarczy kilka zwrotów, żeby bez problemu się dogadać i załatwić prawie każdą sprawę. Spik inglisz nie jest w Gruzji atutem, a nawet może być pewną przeszkodą – w dyskusji pod naszym pierwszym tekstem o Gruzji doszliśmy do jedynego słusznego wniosku, że spikanie ingliszem może (ale wcale nie musi) negatywnie wpłynąć np. na cenę zamawianej usługi czy noclegu. 25. Tak, do Gruzji bez problemu można wybrać się z dzieckiem, a cała podróż upływa absolutnie bezpiecznie. Aczkolwiek sporo się naoglądaliśmy i nasłuchaliśmy relacji o tym, jak jeżdżą kierowcy marszrutek, więc z całą stanowczością polecamy jednak wynajęcie auta. Bo nic nie ujmując marszrutkom, to patrząc na stan niektórych z nich i kulturę jazdy właścicieli to z Izą byśmy pewnie się przemęczyli (bo tanio i szybko), ale dziecka byśmy tam nie usadowili za żadne skarby. Choć oczywiście dopuszczamy istnienie „ludzi” i „taboretów” i może tylko przy nas się zdarzali tak pełni ułańskiej fantazji kierowcy. 26. Z wynajmem auta w Gruzji sprawa jest dość skomplikowana (i napiszemy o niej więcej w kolejnym wpisie). Bo brandowe wypożyczalnie są cholernie drogie (powyżej 50 dol. za dobę plus jakieś kaucje z kosmosu rzędu kilkuset dol.), a mniejsze wypożyczalnie trochę strach brać. Na pewno jeśli chcecie jeździć po Gruzji autem, musicie sobie wcześniej zarezerwować auto i dokładnie sprawdzić czy wybrana przez was wypożyczalnia ma dobrą opinię w sieci. Jeśli nie ma żadnych opinii, to też jest raczej sygnał ostrzegawczy, żeby zastanowić się nad wynajmem właśnie tutaj. 27. Nie mamy żadnych złotych rad dotyczących szukania noclegów, bo już nas pouczono, że korzystanie z portali typu Booking.com w kraju takim jak Gruzja to przejaw zachodniego rozpuszczenia i „chcenia”, żeby było jak w Paryżu. Ale i tak zaskoczyło nas jak wielu ludzi jedzie do Gruzji na absolutnym spontanie z przekonaniem, że na pewno coś znajdą. I z drugiej strony mają rację, bo nie ma chyba taksówkarza czy kierowcy marszrutki, który nie znałby kogoś lub sam nie oferowałby mieszkania na wynajem w dobrej cenie. Częstym patentem, jeśli podrózujecie większą grupą, jest też zwyczajne wynajęcie busika wprost z lotniska na 4-5 dni i posiadanie w jednej osobie kierowcy, tłumacza, przewodnika i negocjatora cen w noclegowniach. Nie próbowaliśmy, ale ci, którzy próbowali, byli co do zasady zadowoleni. 28. Pozostaje jeszcze drażliwy temat powrotu z Kutaisi. Niezależnie od tego czy wracacie do Katowic (wylot 5:15) czy Warszawy (wylot 5:50) czeka was alternatywa w postaci bardzo wczesnego wymaldowania z hotelu lub koczowania na lotnisku, co robi właściwie 95 proc. podróżnych. Jeśli zdecydujecie się na koczowanie to warto, żebyście byli na lotnisku najpóźniej do 22, bo potem wszystkie miejsca jako tako nadające się do spania są już dawno zajęte. Bo i lotnisko w Kutaisi to raczej taki lekko przerośnięty dworzec autobusowy niż port prawdziwego zdarzenia. Ogólnie jest w porządku, ale przyczepię się do jednej rzeczy (choć wiem, że to przejaw mojego wygodnictwa): Gruzini, jak już budujecie lotnicho za ciężkie miliony, to wydajcie jeszcze 20 euro na przewijak dla niemowląt w toalecie. Bo to jednak powinien być standard. Nawet w tej dzikiej Gruzji…

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Blogerzy na wycieczce z biurem podróży. Wstęp do zwiedzania Madery

Trochę dziwne, co? W końcu nie od dzisiaj wiadomo, że bloger brzydzi się wszelkimi zorganizowanymi formami wypoczynku (jakiego wypoczynku? To cięźka praca jest!) i woli samotnie przemierzać stepy Mongolii albo jeśli jest tzw. normalsem, to robi jakieś bardziej konwencjonalne rzeczy, np. bierze ślub na Mauritiusie*. No, chyba że ktoś zaprosi na sponsorowany wyjazd (brzmi kiepsko) lub tzw. wizytę studyjną (o, już lepiej)**. Dlatego niczym Henryk Żeglarz* przemierzyliśmy niezmierzony szlak i wybraliśmy się na zieloną Maderę z biurem podróży. Jak było? Polscy turyści dzielą się na tych, którzy co roku jeżdżą z biurami podróży i nie przeszkadzają im w tym zamieszki, krwawe jatki czy demonstracje i na tych, którzy biur podróży nie znoszą. Ja do tej pory zaliczałem się do tej drugiej kategorii, bo myśląc o takim wyjeździe przed oczami stawali mi rozwrzeszczani i awanturujący się pijacy (mniejsza o narodowość) korzystający z all inclusive. Żeby nie było, sprawdziłem to na własnej skórze – z usług biura podróży korzystałem raz i to dość dawno temu. Wywiało mnie wówczas do hiszpańskiego Lloret de Mar, gdzie na miejscu wykształciłem w sobie te wszystkie stereotypy. Wiecie, trzy przyjaciółki z Katowic, dzikie imprezy, wieczorny paw, poranny kac, żal, śmiech, łzy i wszystko, co możecie obejrzeć w polsatowskich „Pamiętnikach z wakacji”. Wcale nam to nie przeszkadza – co kto lubi. Ale po kilku latach przyszedł czas na zakopanie wojennego topora. Czemu? Bo od dawna chodził za nami wyjazd na Maderę i nagle znaleźliśmy super ofertę – jakieś 1000 zł/osoby za 7 dni w niezłym hotelu z dwoma posiłkami. Zadziałaliśmy błyskawicznie – to było w czwartek, wycieczkę kupiliśmy w piątek (było ciut drożej), a już we wtorek siedzieliśmy w samolocie. Za podobną kasę w życiu nie uszylibyśmy sobie lepszej oferty. Weźmy same przeloty – do Funchal kursuje co prawda tani easyJet, ale żeby wsiąść na pokład, trzeba się dostać do Lizbony lub Londynu, bo stamtąd ruszają samoloty. Najtańsze bilety jakie widzieliśmy zaczynają się od 700 zł, ale w sezonie oscylują raczej bliżej 1000 zł. I choć na noclegu pewnie udałoby nam się trochę zaoszczędzić, to koszty stołowania się na mieście z pewnością znacząco podniosłyby nasz budżet. W tym miejscu nadszedł czas na Weekendowe rady Jeśli już wybieracie się z biurem podróży, to unikajcie jak ognia opcji „all inclusive”. Tak, wiemy, że to tylko 300 zł drożej, a w zamian można jeść i pić do oporu, ale największa zaleta tego wyjazdu może stać się też największym przekleństwem. I to z kilku powodów: po pierwsze – na Maderze jest MASA miejsc wartych zobaczenia, których nie zobaczycie, jeśli wpadniecie w pułapkę AI. Tak jak kilku naszych współpodróżników, których dylematy przy śniadaniu były iście szekspirowskie. – Stasiu, może pojedziemy sobie do tamtej uroczej zatoki? – Wanda, nie opłaca się jechać. Przecież już za 3 godziny obiad… – To może spytamy czy możemy dostać wcześniej… Nie. To nie jest śmieszne. To jest straszne. Po wtóre: stołując się tylko w hotelu, nie będziecie mieli zapewne okazji spróbować słynnych portugalskich morskich delicji. A nawet jeśli nie lubicie ryb i owoców morza, to żywnościowo Madera ma do zaoferowania znacznie więcej. Ot, choćby świeże owoce – ze względu na fantastyczny klimat na Maderze są zawsze świeże i przepyszne. To nie tylko marakuja, papaja w kilku gatunkach czy anona. Tu nawet banany (zwłasza te małe) smakują 10 razy lepiej niż jakiekolwiek jedzone przez was wcześniej. Naprawdę – to jedyne znane nam miejsce, w którym moglibyśmy przejść na frutarianizm. Jedna ważna uwaga: Jeśli kupujecie owoce lub warzywa, to róbcie to koniecznie na targu albo w warzywniaku. Jakość owoców w supermarketach typu Continente czy Pingo Doce jest porównywalna, ale co ciekawe, te w warzywniakach są znacznie tańsze. A skoro mamy to już z głowy, możemy przejść do oceny naszego zorganizowanego wyjazdu. Lokalizacja Źródło: Wikimedia Wywiało nas do Machico – malowniczego miasteczka w wyczesanej zatoce, położonego jakieś 5 km od lotniska. I był to bardzo dobry wybór, bo miasto jest nie do podrobienia – ma świetną promenadę, mikroskopijną starą dzielnicę z dobrym żarciem i nawet plażę ma, z prawdziwym piaskiem. Oczywiście, sprowadzanym skądś, gdzie mają go za dużo, ale kto bogatemu zabroni? Największym plusem Machico był spokój – turystów nie widać, bo większość siedzi na basenie albo nie zapuszcza się dalej niż na promenadę. A w głębi miasta rządzi leniwy styl życia – na skwerku przy kościele stare dziadki grają w szachy albo plotkują, a miejscowi niespiesznie sobie spacerują. Machico jest też idealnym miejscem wypadowym do maderskich wypraw – tylko 25 km do Funchal, a od północy można śmiało atakować Santanę, lewady albo Sao Vicente. Widoczki też niczego sobie. Psuje je tylko… …hotel W rzeczywistości wygląda znacznie gorzej niż na zdjęciach Właśnie zrobiłem kilkuminutowy rachunek sumienia. Przypomniałem sobie wszystkie miejsca, gdzie byliśmy i jestem pewien – z zewnątrz nasz hotel jest zdecydowanie najbrzydszą budowlą na Maderze. Szkaradnie pomarańczowy Dom Pedro Baia wbijający się bezlitośnie w zatokę powinien obejrzeć każdy student architektury, żeby wiedzieć, jak nie projektować i budować. No, chyba że chce się dokumentnie spieprzyć piękny krajobraz. W środku standard raczej średni, widać, że hotel ma najlepsze lata za sobą. Pokój w porządku, choć do luksusów sporo mu brakuje – jest za to piękny widok z balkonu na zatokę i ocean. Ciekawostka – w telewizorze oprócz kanałów portugalskich, niemieckich i jakiegoś BBC znajdujemy też trzy kanały polskie, które chyba sporo nam mówią o tym, jaka klientela przyjeżdża na Maderę. Są to TVP Polonia, TVS i Disco Polo TV. Nasz hotel ma też jeszcze jedną wadę, która z perspektywy czasu okazała się super zaletą – nie ma wi-fi w pokojach, dzięki czemu nie siedzieliśmy całymi wieczorami z nosami wlepionymi w smartfony**. Na plus trzeba też zaliczyć całe otoczenie – jest basen, leżaczki, wielki taras, korty tenisowe, boisko do siatkówki, spory ogród. No, nawet dla leniwych jest co robić w przerwach między posiłkami. A skoro już przy tym jesteśmy, napiszmy o… …jedzeniu Było w porządku, a właściwie średnio. Fakt, duży wybór potraw, ale menu średnio urozmaicone tak, że po tygodniu te śniadanka już się przejadały. No i oczywiście jest to typowo kontynentalna kuchnia w stylu jajecznicy w proszku. Obiadokolacje też nie urywały dupy – spośród kilku dań do wyboru dało się wyselekcjonować te zjadliwe, ale nie powiem, żebyśnmy jedli z wielką przyjemnością. Tym bardziej, że prawie w ogóle nie było lokalnej kuchni, tylko dania takie hmmm…standardowe. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie napisali o wieczornych atrakcjach, czyli… …programie rozrywkowym Był, a jakże. I rozłożył nas na łopatki, bo okazuje się, że w branży zorganizowanych wycieczek nie zmieniło się nic od ponad 20 lat, gdy jako mały berbeć jeździło się z rodziną nad swojski Bałtyk. Każdego wieczora inne atrakcje: a to przebrany za pirata podstarzały satyr z gadającymi papugami, a to pani prezentująca flamenco (tak, tak, w końcu to portugalska Madera), a to jakiś recital pana we fryzie czeskiego hokeisty grającego na keyboardzie. No i densingi – obowiązkowy punkt każdego turnusu. Rodacy (ale nie tylko, bo oprócz nas w hotelu rządzili też Niemcy i Brytyjczycy) byli zachwyceni. I znów – było przaśnie, ale całkiem miło. Tym bardziej, że Madera ma jeszcze jedną zaletę – tu raczej nie znajdziecie rozwrzeszczanych tłumów różnej narodowości balujących, chlających, rzygających i wydzierających się do rana. A nawet jeśli taki element gdzieś się zapodzieje, to szybko będzie musiał zweryfikować swoje plany, bo…tu zwyczajnie nie ma gdzie balować. W większości miast i miasteczek życie knajpiano-towarzyskie kończy się późnym popołudniem, a nawet w Funchal trudno znaleźć jakieś szalenie imprezowe ulice (choć nie sprawdzaliśmy dokładnie, gdyż nie jesteśmy imprezowym targetem). Takich turystów na Maderze nie znajdziesz. Inny target. Źródło: TVN24 A skoro nie można imprezować, to co właściwie można robić na Maderze? Odpowiedź jest prosta: chodzić, jeździć, zwiedzać i podziwiać, bo tu naprawdę jest co oglądać. Bo choć to mała wyspa (ma 57 km długości i 22 km szerokości), to liczba atrakcji sprawia, że tygodniowy pobyt ledwie wystarcza na obejrzenie wszystkiego. Bo Madera, choć nazywają ją wyspą emerytów ze względu na zmasowane potoki seniorów z Wielkiej Brytanii i Niemiec, jest miejscem idealnym na urlop dla ludzi aktywnych. A co i jak warto zobaczyć? O tym napiszemy już wkrótce. * – Pozdro, Marcin. ** – Tylko czemu nikt nas nie zaprasza? Zapraszamy, zapraszajcie ;) *** – inspiracje z #BCP2015

Gruzja to nie jest turystyczny raj. Pierwszy taki wpis w polskiej blogosferze?

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Gruzja to nie jest turystyczny raj. Pierwszy taki wpis w polskiej blogosferze?

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Czy podróżowanie w ciąży jest bezpieczne? Tak, ale…

Ciąża i podróżowanie się wykluczają? Niekoniecznie. Tym wpisem chcę podzielić się swoimi wrażeniami z podróży w tym wyjątkowym czasie i pokazać, że przy braku przeciwwskazań zdrowotnych i odpowiednim przygotowaniu można bezpiecznie i wygodnie podróżować. Jeżeli Twoja ciąża przebiega prawidłowo, a lekarz prowadzący nie ma żadnych wątpliwości, nie ma potrzeby rezygnować nawet z nieco dłuższego wyjazdu. Oczywiście wszystko w ramach rozsądku i słuchania własnego ciała. Ogólnie przyjęte jest, że najlepszy okres na podróżowanie to drugi trymestr, ale ja podróżowałam w ciągu całej ciąży. Muszę jednak przyznać, że przez pierwsze trzy miesiące miałam mniej siły i często musiałam fundować sobie popołudniową mini drzemkę na regeneracji sił. Końcówka też była bardziej męcząca ze względu na lipcowe upały, ale nie potrafiłam usiedzieć w domu i musieliśmy wyrwać się chociaż na jakiś weekendowy wypad. Przed każdą dłuższą podróżą konsultowałam się z lekarzem. W czasie ciąży wybieraliśmy destynacje w obrębie Europy – po pierwsze ze względu na stosunkowo krótkie loty oraz na mniejsze ryzyko chorób żołądkowych (zmiana flory bakteryjnej i dobre warunki sanitarne). W ciąży łatwo o zakrzepy, dlatego należy unikać dłuższego siedzenia w jednej pozycji. Ja często rozciągałam się, warto też chociaż odrobinę się poruszać, np. spacerując po samolocie. Zawsze też miałam przy sobie tabletki rozkurczowe (no-spa). Ważne, aby podczas podróży pić dużo wody i unikać kofeiny. Wiem, że na dłuższe przeloty lekarze mogą nawet przepisać leki rozrzedzające krew. O czym należy jeszcze pamiętać? Gdy wyjeżdżasz do krajów UE, zaopatrz się w EKUZ – w razie nagłej potrzeby będziesz mogła skorzystać z opieki medycznej. Ja zabierałam także kartę ciąży i ostatnie wyniki badań. Nigdy nie były mi na szczęście potrzebne. Na wszelki wypadek miałam także wyszukany telefon do placówki medycznej w danym mieście/kraju. Pamiętaj także, by chronić się przed słońcem i podczas upałów jednak dużo pić. W ciąży spokojnie możesz pływać i nawet chodzić po górach (ja w 4 miesiącu zdobywałam mniejsze szczyty w Szkocji). Jeżdżąc samochodem pamiętaj o zapinaniu pasów (ew. zaopatrz się w adaptery) i robieniu postojów co jakiś czas. Helcia w moim brzuchu odwiedziła zimowy Berlin, Mediolan, Izrael, Szkocję i Islandię. Bardzo fajnie wspominam ten czas. Oczekiwanie na małą bardzo szybko dzięki temu zleciało. Jeżeli macie dodatkowe pytania – piszcie, chętnie rozwieję Wasze wątpliwości

Byliśmy w Skopje zanim to było modne. Spieszcie się zwiedzać Macedonię

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Byliśmy w Skopje zanim to było modne. Spieszcie się zwiedzać Macedonię

Lublana – miasto smoków. Wszystko, co warto zobaczyć w stolicy Słowenii

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Lublana – miasto smoków. Wszystko, co warto zobaczyć w stolicy Słowenii

Lublana – miasto smoków. Wszystko, co warto zobaczyć w stolicy Słowenii

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Lublana – miasto smoków. Wszystko, co warto zobaczyć w stolicy Słowenii

Jest takie miejsce, gdzie Słowenia wygląda jak Włochy. I mieszka tam bałkański Obama

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Jest takie miejsce, gdzie Słowenia wygląda jak Włochy. I mieszka tam bałkański Obama

Pewnie to nasza wina, bo za mało podróżowaliśmy po włoskim wybrzeżu, więc znawcom tematu tytuł może się wydać ciut podkręcony. Ale fakty są niezbite: choć Słowenia ma tylko 44,4 km linii brzegowej na Adriatyku, to po raz kolejny hołduje zasadzie „Małe jest piękne”, a najlepszym dowodem tego stanu rzeczy jest Zatoka Pirańska. Słoweńskie wybrzeże łączy w sobie to co najlepsze i najgorsze w nadmorskich miejscowościach. Zacznijmy więc od tego najgorszego, które stworzyło sobie uroczą rezydencję w miejscowości Portoroż. To taki słoweński kurort, pełen eksluzywnych hoteli, które w sezonie pękają w szwach i miejsce, dla którego szkoda waszego czasu. Ale pozostałe miejscowości w Zatoce Pirańskiej są już jak najbardziej warte grzechu. Pierwszą z nich jest Piran – świetnie zachowane historyczne stare miasto, pełne wąskich alejek, urokliwych kamienic i stromych schodów. Cały urok tego miasta polega na tym, że jest ono jakby żywcem wyjęte sprzed kilkuset lat – w lekko odrapanych kamienicach od pokoleń mieszkają te same rodziny, a część budynków wygląda rzeczywiście, jakby ostatni remont sporządzono w 1815 r. I nie jest to zarzut, bo dzięki temu miasto wygląda bardziej autentycznie. Niewątpliwą zaletą starego Piranu jest zakaz wjazdu dla samochodów. Swoje auto możesz zostawić na górze przy zejściu na starówkę (ale jest ograniczenie czasu do 15 minut) albo skorzystać z dużego parkingu nad samym morzem. Na położoną kilkaset metrów dalej starówkę dowiozą cię bezpłatne autobusy. Jedyne wyjątki dla aut turystów to zezwolenie na wjazd na godzinę, ale tylko wtedy, jeśli mamy rezerwację w hotelu i potrzebujemy wjechać, by wyładować bagaże. Źródło: Wikipedia Najbardziej imponujące miejsca w Piranie to plac Giuseppe Tartiniego, znanego włoskiego kompozytora. To centrum Piranu, poza sezonem dość ospałe, ale to tu toczy się życie knajpiano-towarzyskie, ale też handlowe – plac znajduje się tuż obok wejścia do portu. Równie imponujący jest górujący nad miastem kościół św. Grzegorza i wieża zegarowa, całkiem słusznie przypominająca tę znajdującą się na placu św. Marka w Wenecji. Bo jak powiedział nam mądry przewodnik, kościół został zbudowany w stylu renesansu weneckiego, a sam Piran był bardzo długo jednym z głównych portów Wenecji. Tych odniesień jest zresztą więcej, bo gdyby tak ktoś cię związał, ogłuszył, zawiązał oczy, przywiózł do Piranu i kazał odgadywać w jakim kraju jesteś (pamiętam jedną wycieczkę, która mniej więcej tak się zaczęła), to prawie na pewno wskazałbyś na Włochy. I wszystko by się zgadzało, bo za dnia spotkasz tu i stare babcie plotkujące na klatkach schodowych, i zjesz pyszną pizzę (zachęceni rekomendacją w sieci polecamy Pizzerię Petica przy ul. Zupanciceva). Pewna refleksja przyjdzie pewnie dopiero, gdy zaczniesz spoglądać na tabliczki z nazwami ulic. Bo o ile jeszcze posiadanie ulicy Leninovej czy Engelsowej można by tym komuszym makaroniarzom przypisać, to już trudniej przejść do porządku dziennego nad ulicą Partyzantów czy Targiem im. 1 Maja. Piran to taka słoweńska ziemia odzyskana, bo przez setki lat był włoski, a tereny te zostały przyłączone do Jugosławii dopiero w 1954 roku. Dziś większość mieszkańców to Słoweńcy, ale wciąż prawie wszyscy sprawnie posługują się włoskim (jak to przy granicy). Zresztą, o Piran i zatokę jeszcze do niedawna mocno ze Słoweńcami kłócili się Chorwaci, a spór był tak poważny, że przez pewien czas Słowenia blokowała nawet wejście Chorwacji do Unii Europejskiej. Kompromis wypracowano dopiero w 2009 roku. Piran jest też ciekawy z socjologicznego punktu widzenia, bo mieszka tam Peter Bossman – czarnoskóry lekarz z Ghany, który w 2011 roku został wybrany burmistrzem Piranu. Pierwszym czarnoskórym burmistrzem czy prezydentem miasta w Europie Środkowo-Wschodniej. Nawet dla Słoweńców było to spore zaskoczenie. Ale teraz przywykli, tak jak Słupsk przywykł już do Roberta Biedronia i wydaje się, że Bossman zostanie wybrany na drugą kadencję (o ile tylko zechce startować). Dzięki swojej błyskotliwej karierze media ochrzciły go przydomkiem „Obama z Piranu”. Równie uroczym słoweńskim miasteczkiem jest sąsiednia Izola, która klimatem bardzo przypomina Piran, choć nie ma murów obronnych. Ma za to uroczą kameralną promenadę z cyplem, który jest jednocześnie świetnym punktem widokowym. Spacer po Izoli to pozycja obowiązkowa. Ostatnim miastem słoweńskiego wybrzeża jest Koper – intensywnie rozwijający się port (jedyny w Słowenii), który jeszcze 150 lat temu zdecydowanie przegrywał handlową rywalizację z Piranem, a rozwój miasta przyspieszył dopiero od 1957 r., gdy podjęto decyzję o rozbudowie portu. Pozornie to nie jest bardzo ciekawe miasto, ale warto choćby na godzinę udać się na tutejszą starówkę – obejrzeć katedrę czy Pałac Pretora, w którym obecnie mieści się urząd miasta. Reasumując: Zatoka Pirańska to powinna być dla was pozycja obowiązkowa, gdy odwiedzacie Słowenię.

Jest takie miejsce, gdzie Słowenia wygląda jak Włochy. I mieszka tam bałkański Obama

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Jest takie miejsce, gdzie Słowenia wygląda jak Włochy. I mieszka tam bałkański Obama

Pewnie to nasza wina, bo za mało podróżowaliśmy po włoskim wybrzeżu, więc znawcom tematu tytuł może się wydać ciut podkręcony. Ale fakty są niezbite: choć Słowenia ma tylko 44,4 km linii brzegowej na Adriatyku, to po raz kolejny hołduje zasadzie „Małe jest piękne”, a najlepszym dowodem tego stanu rzeczy jest Zatoka Pirańska. Słoweńskie wybrzeże łączy w sobie to co najlepsze i najgorsze w nadmorskich miejscowościach. Zacznijmy więc od tego najgorszego, które stworzyło sobie uroczą rezydencję w miejscowości Portoroż. To taki słoweński kurort, pełen eksluzywnych hoteli, które w sezonie pękają w szwach i miejsce, dla którego szkoda waszego czasu. Ale pozostałe miejscowości w Zatoce Pirańskiej są już jak najbardziej warte grzechu. Pierwszą z nich jest Piran – świetnie zachowane historyczne stare miasto, pełne wąskich alejek, urokliwych kamienic i stromych schodów. Cały urok tego miasta polega na tym, że jest ono jakby żywcem wyjęte sprzed kilkuset lat – w lekko odrapanych kamienicach od pokoleń mieszkają te same rodziny, a część budynków wygląda rzeczywiście, jakby ostatni remont sporządzono w 1815 r. I nie jest to zarzut, bo dzięki temu miasto wygląda bardziej autentycznie. Niewątpliwą zaletą starego Piranu jest zakaz wjazdu dla samochodów. Swoje auto możesz zostawić na górze przy zejściu na starówkę (ale jest ograniczenie czasu do 15 minut) albo skorzystać z dużego parkingu nad samym morzem. Na położoną kilkaset metrów dalej starówkę dowiozą cię bezpłatne autobusy. Jedyne wyjątki dla aut turystów to zezwolenie na wjazd na godzinę, ale tylko wtedy, jeśli mamy rezerwację w hotelu i potrzebujemy wjechać, by wyładować bagaże. Źródło: Wikipedia Najbardziej imponujące miejsca w Piranie to plac Giuseppe Tartiniego, znanego włoskiego kompozytora. To centrum Piranu, poza sezonem dość ospałe, ale to tu toczy się życie knajpiano-towarzyskie, ale też handlowe – plac znajduje się tuż obok wejścia do portu. Równie imponujący jest górujący nad miastem kościół św. Grzegorza i wieża zegarowa, całkiem słusznie przypominająca tę znajdującą się na placu św. Marka w Wenecji. Bo jak powiedział nam mądry przewodnik, kościół został zbudowany w stylu renesansu weneckiego, a sam Piran był bardzo długo jednym z głównych portów Wenecji. Tych odniesień jest zresztą więcej, bo gdyby tak ktoś cię związał, ogłuszył, zawiązał oczy, przywiózł do Piranu i kazał odgadywać w jakim kraju jesteś (pamiętam jedną wycieczkę, która mniej więcej tak się zaczęła), to prawie na pewno wskazałbyś na Włochy. I wszystko by się zgadzało, bo za dnia spotkasz tu i stare babcie plotkujące na klatkach schodowych, i zjesz pyszną pizzę (zachęceni rekomendacją w sieci polecamy Pizzerię Petica przy ul. Zupanciceva). Pewna refleksja przyjdzie pewnie dopiero, gdy zaczniesz spoglądać na tabliczki z nazwami ulic. Bo o ile jeszcze posiadanie ulicy Leninovej czy Engelsowej można by tym komuszym makaroniarzom przypisać, to już trudniej przejść do porządku dziennego nad ulicą Partyzantów czy Targiem im. 1 Maja. Piran to taka słoweńska ziemia odzyskana, bo przez setki lat był włoski, a tereny te zostały przyłączone do Jugosławii dopiero w 1954 roku. Dziś większość mieszkańców to Słoweńcy, ale wciąż prawie wszyscy sprawnie posługują się włoskim (jak to przy granicy). Zresztą, o Piran i zatokę jeszcze do niedawna mocno ze Słoweńcami kłócili się Chorwaci, a spór był tak poważny, że przez pewien czas Słowenia blokowała nawet wejście Chorwacji do Unii Europejskiej. Kompromis wypracowano dopiero w 2009 roku. Piran jest też ciekawy z socjologicznego punktu widzenia, bo mieszka tam Peter Bossman – czarnoskóry lekarz z Ghany, który w 2011 roku został wybrany burmistrzem Piranu. Pierwszym czarnoskórym burmistrzem czy prezydentem miasta w Europie Środkowo-Wschodniej. Nawet dla Słoweńców było to spore zaskoczenie. Ale teraz przywykli, tak jak Słupsk przywykł już do Roberta Biedronia i wydaje się, że Bossman zostanie wybrany na drugą kadencję (o ile tylko zechce startować). Dzięki swojej błyskotliwej karierze media ochrzciły go przydomkiem „Obama z Piranu”. Równie uroczym słoweńskim miasteczkiem jest sąsiednia Izola, która klimatem bardzo przypomina Piran, choć nie ma murów obronnych. Ma za to uroczą kameralną promenadę z cyplem, który jest jednocześnie świetnym punktem widokowym. Spacer po Izoli to pozycja obowiązkowa. Ostatnim miastem słoweńskiego wybrzeża jest Koper – intensywnie rozwijający się port (jedyny w Słowenii), który jeszcze 150 lat temu zdecydowanie przegrywał handlową rywalizację z Piranem, a rozwój miasta przyspieszył dopiero od 1957 r., gdy podjęto decyzję o rozbudowie portu. Pozornie to nie jest bardzo ciekawe miasto, ale warto choćby na godzinę udać się na tutejszą starówkę – obejrzeć katedrę czy Pałac Pretora, w którym obecnie mieści się urząd miasta. Reasumując: Zatoka Pirańska to powinna być dla was pozycja obowiązkowa, gdy odwiedzacie Słowenię.

Czemu warto odwiedzić Słowenię? Idealne miejsce na majówkę (CZĘŚĆ 1)

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Czemu warto odwiedzić Słowenię? Idealne miejsce na majówkę (CZĘŚĆ 1)

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Podróże z małym dzieckiem – wszystko, o czym musisz pamiętać

Dostajemy od Was coraz więcej zapytań o kwestie formalne i praktyczne podróżowania z małym dzieckiem. Dlatego ja, Iza, zacznę w kolejnych wpisach naświetlać kolejne tematy i mam nadzieję przekonać niezdecydowanych do częstszych wyjazdów ze swoimi pociechami. Dzisiaj piszemy o niezbędnych dokumentach. O praktycznych stronach podróżowania z niemowlakiem możecie przeczytać we wpisie —> „Kiedy jedziesz na urlop z niemowlakiem.Survivalowy przewodnik”. Z kolei miłośnikom jazdy bez trzymanki polecamy wpis, w którym podajemy przepis na to, jak radzić sobie w podróży  nie tylko z niemowlakiem, ale i z teściami. Jeśli planujecie podróż poza granice Polski, musicie zadbać o odpowiedni dokument dla swojego dziecka. Przystąpienie do strefy Schengen oczywiście usprawniło przemieszczanie się pomiędzy państwami, ale nadal należy pamiętać o posiadaniu dokumentów potwierdzających tożsamość dziecka. Do wyboru macie: dowód osobisty lub paszport. Wybór dokumentu zależy od tego, dokąd zamierzacie podróżować. Jeżeli na razie ograniczacie się do Europy możecie spokojnie wybrać dowód osobisty, który wyrabia się bezpłatnie. Jest ważny przez pięć lat. Żeby go wyrobić potrzebnych jest obydwoje rodziców (jeżeli jedno z nich nie może się stawić osobiście, to konieczna jest pisemna zgoda poświadczona przez notariusza lub urząd gminy). Dziecko poniżej 5 lat nie musi przychodzic z rodzicami osobiście. Przy odbiorze jest już łatwiej – wystarczy jeden z opiekunów. Czas oczekiwania na dokument to 30 dni. Do dowodu potrzebujecie oczywiście zdjęcie dziecka. Jeżeli zamierzacie podróżować trochę dalej i bardziej egzotycznie warto od razu wyrobić paszport. Ważny jest także na 5 lat. Oprócz zdjęć i zgody obojga rodziców (musicie się stawić osobiście), należy wnieść opłatę paszportową: dla dziecka do 13 lat to 30 zł, dla starszych 70 zł. Paszporty są ważne odpowiednio 5 lat dla dziecka do 13 lat i 10 lat, gdy jest ono starsze. Ile trzeba czekać? 30 dni, chociaż w naszym przypadku były to trzy tygodnie. Helcia swój pierwszy paszport miała w wieku 10 tygodni, więc jak tylko poczujecie się dobrze i pewnie w nowych rolach podróżujcie wspólnie i realizujcie swoje marzenia. Będzie tak… ….a potem tak :)

„Special price, my friend”, czyli szybki poradnik negocjowania tanich noclegów

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

„Special price, my friend”, czyli szybki poradnik negocjowania tanich noclegów

11 rzeczy, które nas zachwyciły i zadziwiły we Włoszech. Toskania to tylko początek

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

11 rzeczy, które nas zachwyciły i zadziwiły we Włoszech. Toskania to tylko początek

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Polska chora na Katar. Ale nie możemy mieć pretensji do sędziów!

W półfinałowym meczu MŚ w piłce ręcznej z Katarem sędziowie z Serbii wyraźnie sprzyjali gospodarzom – to fakt. Ale tak samo faktem jest to, że głównymi winowajcami naszej porażki nie są sędziowie, a sami zawodnicy. Tak, to ciągle jest blog podróżniczy. Ale w obliczu narodowej histerii związanej z niesprawiedliwym potraktowaniem polskich piłkarzy ręcznych w meczu z Katarem muszę zabrać głos. Nie jestem tzw. Januszem ani kibicem sukcesu – piłką ręczną interesują się od 23 lat i pamiętam czasy, gdy na początku lat 90-tych kadra Polski była na europejskim dnie i męczyła się z rywalami pokroju Holandii (równie kiepskiej wtedy jak i teraz). Wydaje mi się, że mam dobre podstawy, by wypowiedzieć się o piątkowym półfinale. Kto oglądał mecz ten wie, że sędziowie sprzyjali Katarczykom. To sama prawda – pozwalali rywalom na więcej w obronie, a naszych odsyłali na ławkę kar, przymykali oko na przekroczenie linii przy rzutach rywali, a przy akcjach Polski gwizdali po aptekarsku. To wszystko prawda, ale…czy ktokolwiek spodziewał się, że będzie inaczej? Czy sędziowie z Serbii rzeczywiście aż tak mocno przekroczyli magiczną granicę „sprzyjających gospodarzom ścian”? Moim zdaniem nie – ten mecz nie był „wydrukowany”. Być może sędziowie byliby do tego zmuszeni, gdyby nasze Orły zagrały lepiej. Ale tego się nie dowiemy, bo Orły zagrały kiepsko. Ambitnie jak zwykle, ale kiepsko jak nigdy na tym turnieju. Histeryczne komentarze na temat poziomu sędziowania wynikają z naszego narodowego grzechu, czyli pompowania balonika do granic możliwości. Gramy z Katarem? Kurde, co to jest ten Katar? Kozy wypasać, a nie grać w rękę! Rozwalimy leszczy. A do tego jeszcze doszło moralne oburzenie z powodu narodowościowego tygla naszych rywali – mają w składzie Francuza, Kubańczyka, Hiszpana, Bośniaka i Bóg jeden wie, kogo jeszcze. Przekupując i naturalizując na potęgę zawodników z innych krajów godzą w elementarne zasady fair play i tym bardziej należy ich sprać – takie było nastawienie w narodzie, a w efekcie rozbudzone nadzieje spowodowały ogromne rozczarowanie. Kilka sędziowskich „pomyłek” (wyglądających na świadome, ale to nie ma żadnego znaczenia) przesłoniło ludziom rzeczywisty obraz zespołu w piątkowe popołudnie. A obraz jest taki, że przynajmniej od 20 do 40 minuty polscy piłkarze ręczni grali tak, jakby za tankowiec pełen ropy chcieli odpuścić to spotkanie. To nie była piłka ręczna, to był sabotaż. Jak można w 10 minut na takim poziomie rozgrywek zejść ze stanu 10:8 na 13:16? I to nie jest pytanie bez sensu, bo akurat w tym momencie gry sędziowie aż tak bardzo nie kręcili wynikiem. Owszem, Katarczycy mieli niesamowitego Saricia w bramce, ale z drugiej strony kompletnie nie istniał największy atut Polaków, czyli obrona. Rywale wchodzili w nas jak w przysłowiowe masło, bramki z 10 metrów rzucał nam nawet ten karakan z Kataru (tak, to jest miarą naszej kiepskiej formy), a na domiar złego – świetnego dnia w bramce nie miał dla odmiany Sławek Szmal, który trzymał nam wynik i ze Szwecją, i z Chorwacją i w pozostałych horrorach na tym mundialu. Ale nie zrozumcie mnie źle – jestem rozczarowany, ale też zachwycony występem naszej reprezentacji. Też obstawiałem, że z Katarem wygramy – tym bardziej, że Niemcy w ćwierćfinale zagrali naprawdę beznadziejne. I jestem tym bardziej sfrustrowany. Niezależnie od wyniku meczu o brąz uważam, że ta reprezentacja osiągnęła ogromny sukces. I że jest to wynik wywalczony wątrobą, ogromną determinacją i ambicją, ale chyba też trochę ponad stan. Oprócz ambicji nasi mieli też dużo szczęścia – przecież gdyby w końcówcach meczów z Rosją i Argentyną nie ratował na Szmal to nie wiadomo, na którym miejscu w tabeli byśmy skończyli. Grę Polski na tych mistrzostwach można podsumować krótko: wielka ambicja, świetna gra w obronie i…totalny chaos w ataku. Brzmi to irracjonalnie, ale graliśmy na tym turnieju bez nominalnego środkowego rozgrywającego. I to było widać – brakowało nam takiego mózgu drużyny, który panowałby nad naszą grą. Owszem, był Jurkiewicz, który indywidualnym zrywem był w stanie trzymać wynik. Dobre zawody rozgrywał też Michał Jurecki (choć był bardzo chaotyczny), ale obaj ci piłkarzy to nominalni lewi rozgrywający. Nawet Jurkiewicz, który w Płocku na środku radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Reasumując: Polakom za ten turniej, ogromne emocje i momentami świetną grę należą się owacje na stojąco. Ale niestety – mecz półfinałowy położyli. Pewnie gdyby sędziowie byli sprawiedliwi (ale poważnie, gdy twoja drużyna przegrywa, to „zawsze” winni są sędziowie), bylibyśmy w stanie odwrócić losy tego meczu. Nie udało się, trudno. Może ze zmęczenia, może z powodu presji. To nieważne – ważne, że Polacy byli wielcy.

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Tel Awiw to nie jest „prawdziwy” Izrael. A jednak trzeba go zobaczyć

Szerokie piaszczyste plaże, cuda modernistycznej architektury czy jeden z najstarszych portów świata w Jafie. Niezależnie od tego co wybierzesz (najlepiej wybrać wszystko), w czasie swojej wizyty w Izraelu musisz zahaczyć o Tel Awiw. Choćby na jeden dzień, dla relaksu i detoksu, tak potrzebnego przed powrotem do domu. Chcesz wiedzieć więcej o Izraelu? Przeczytaj jak rozprawiliśmy się ze stereotypami na temat Izraela. A jeśli wybierasz się tam na wycieczkę, zapewne przyda Ci się nasz autorski przewodnik po Jerozolimie i Betlejem. Nie wiem, na ile prawdziwe jest izraelskie powiedzenie, że „Jerozolima się modli, Hajfa pracuje, a Tel Awiw imprezuje”. Na pewno już od pierwszych chwil w Tel Awiwie widać, ze to miasto jest „trochę bardziej” niż Jerozolima. Trochę bardziej dynamiczne, bardziej otwarte, bardziej…liberalne. Ale też nie za bardzo – wystarczy wyjść kawałek poza ścisłe centrum i przejść np. do najstarszej dzielnicy Neve Tzevek, zamieszkałej w dużej mierze przez ortodoksów, którzy często głośno dają wyraz swojej dezaprobacie wobec bezbożności młodych, by przekonać się, że tak jak cały Izrael jest to miasto kontrastów. Albo iść na bazar Karmel. Ale ortodoksi w Tel Awiwie to trochę folklor, dodatek do pozytywnego obrazu miasta, który malują jego mieszkańcy i który chcieliby ci sprzedać. Tu jest jakoś tak spokojnie, co może nie jest do końca na miejscu, bo barów tu mają od cholery, a życie nocne kończy się bladym świtem. Ale chodzi o atmosferę – to nie jest napięta Jerozolima, gdzie wieczorami ulice są niby puste, ale w powietrzu unosi się jakaś taka atmosfera delikatnego zagrożenia. Zwłaszcza wtedy, gdy ulice są puste. Tel Awiw taki nie jest. Tel Awiw to miasto jak z folderu ministerstwa turystyki Izraela – ciepła woda, szerokie piaszczyste plaże, na których opaleni mężczyźni grają w piłkę, a uśmiechnięte Izraelitki zalotnie się uśmiechają, prężąc na słońcu swoje opalone na brązowo ciała. Poważnie, tak jeszcze kilka lat temu promował się Izrael ;) I dlatego wasze zwiedzanie warto zacząć od słonecznej promenady Rotschilda, ciągnącego się wzdłuż szerokiej piaszczystej plaży od mariny Tel Awiw do starego portu w Jafie, który dziś jest „tylko” historyczną dzielnicą Tel Awiwu, ale jako miasto istniał setki lat wcześniej. Po drodze znajdziecie wiele ciekawych miejsc, np. muzeum Irgunu – syjonistycznej organizacji…no, tak na dobrą sprawe terrorystycznej, która w latach 1931-1948 przeprowadziła dziesiątki aktów terroru na terytorium brytyjskiego mandatu Palestyny. Co ciekawe, jednym z jej założycieli był Menachem Begin, późniejszy premier Izraela. Wróćmy jednak do Jafy. Ze względu na strategiczne położenie, to był „od zawsze” jeden z najważniejszych portów morskich w regionie, o który wielokrotnie toczyły się ciężkie walki. Jaffę zdobywali więc m.in. Saladyn, angielski król Ryszard Lwie Serce na czele krucjaty, władcy Imperium Osmańskiego, a także Napoleon Bonaparte. Dziś Jafa to pieczołowicie odnowiony zespół wąskich uliczek z dominującym głównym skwerem przy wieży zegarowej i stromą ścieżką prowadzącą w stronę portu. Migawki z Jafy A to jest ten sam port, z którego według Biblii w podróż miał wyruszyć Jonasz. Wiecie, ten którego połknął, przetrawił i po trzech dniach wydalił w stanie nienaruszonym wieloryb, ratując go w ten sposób przed niechybną śmiercią na morzu. Oczywiście wieloryba zesłał Bóg, by dać Jonaszowi drugą szansę na poprawę. A swoją drogą – jeśli jesteście ciekawi jak smakuje wieloryb, koniecznie zajrzyjcie na naszego bloga. Protip: Smakuje niesamowicie ;) A z innych atrakcji, nieco powyżej wieży zegarowej znajduje się „most życzeń” – według legendy, kto na niego wejdzie, zatrzyma się przy swoim znaku zodiaku (wszystkie symbole są wyryte na moście), spojrzy w morze i pomyśli życzenie, temu powinno się ono spełnić. Niestety, nie udało nam się sprawdzić prawdziwości legendy – być może most projektowali Żydzi polskiego pochodzenia, bo tuż przed wejściem powitała nas karteczka z napisem „Zamknięte z powodu awarii. Grozi zawaleniem”. …i widok z Jafy na panoramę Tel Awiwu. Cała promenada do portu liczy nieco ponad 5 kilometrów, a pokonanie jej powinno wam zająć ok. 2 godzin. Nie będzie to stracony czas, bo co chwila będziecie trafiać w ciekawe miejsca – zaczynając już choćby od fantazyjnych nadmorskich hoteli, które dla jednych będą cudami architektury, dla innych zaś klasycznymi gargamelami bez smaku. Pamiętajcie, aby podczas spaceru koniecznie wstąpić do centrum informacji turystycznej, które znajduje się przy ul. Herberta Samuela 46 (w jednym z budynków vis-a-vis nadmorskiego deptaku). Czemu? Wcale nie po mapy, bo Tel Awiw sponsoruje całkowicie bezpłatne wycieczki z przewodnikiem (po angielsku) po najciekawszych zakątkach miasta, a w informacji dokładnie wiedzą, kiedy odbywają się te wędrówki, skąd startują i ile trwają czasu. Jeśli będziecie mieli szczęście, być może traficie na przemiłą starszą panią, która urodziła się w Polsce i mimo trudnej przeszłości wspomina ją w samych superlatywach. „Gargamele” Ortodoks też człowiek, plażować musi… Inne bulwarowe ciekawostki? W tym miejscu wspomnę tylko o dwóch, położonych nieopodal hoteli Hilton i Sheraton. Pierwszą jest Nordau Beach – plaża dla ortodoksów i innych bardziej religijnych Żydów. Jest odgrodzona od promenady murem, a przed wejściem znajduje się długa lista zasad – co można i czego nie można na plaży. Generalna zasada jest jedna – obie płcie nie mogą przebywać na tej plaży jednocześnie, a każda z nich ma swoje ustalone dni tygodnia. I tak: ortodoksyjne kobiety mogą przebywać na plaży w niedziele, wtorki i czwartki, a mężczyźni – w poniedziałki, środy i piątki. Oczywiście, wstęp na plażę mają też bezbożnicy, o ile oczywiście są odpowiedniej płci. Jeśli zaś chcemy wybrać się tam we dwójkę, też nie ma problemu – o ile na termin wizyty wybierzemy sobotę. Wiadomo, każdy pobożny Żyd świętuje wówczas szabat, a czego oczy nie widzą… Korzystanie z plaży wiąże się oczywiście z szeroko rozumianym dress codem – zarówno ortodoksyjni mężczyźni jak i kobiety korzystają z plaży w mocno zabudowanej bieliźnie. Choć podobno (nie mieliśmy jak sprawdzić) w dni kobiece można też na tej plaży spotkać nieco mniej ortodoksyjne amatorki opalania topless – podobno ortodoksyjne Żydówki nie mają nic przeciwko, a miłośniczki wygrzewania się bez staników tylko tu nie muszą ryzykować pożądliwych spojrzeń lub pełnych potępienia i agresji wystąpień ze strony ortodoksów. A jeszcze a’propos Nordau: w „Tygodniku Powszechnym” znalazłem o niej dość zabawny fragment: „Na odgrodzonych plażach religijni mężczyźni opalają się po jednej stronie, a kobiety po drugiej – mówi Raphael Rogiński. – Oczywiście robią to najczęściej w ubraniach, co potęguje surrealistyczne doznania. Czasem tam się zakradam i podglądam. W którymś momencie, jakby z reklamówki gumy do żucia, na desce surfingowej wyskakuje brodaty pan z pejsami. Wystrzelony nieziemską mocą w morze surfuje, a niereligijni obserwatorzy są źli, że Bóg najwyraźniej sprzyja jego zmaganiom z falami.” Druga ciekawostka znajduje się tuż obok, przy plaży Gordona. To zainstalowany na ścianie mały głośnik, z którego sączą się jingle i fragmenty audycji oraz plakietka informująca o istnieniu kilka kilometrów stąd radia Voice of Peace, czyli Głos Pokoju. Radio było pirackie i działało od 1973 r. – przez 20 lat nadawało swój program z pokładu statku zacumowanego nieopodal Tel Awiwu. Jak wskazuje nazwa – jego misją było propagowanie pokoju na Bliskim Wschodzie, ale prawdziwym wabikiem były hity muzyki disco, puszczane z pokładu przez brytyjskich DJ’ów. Jednym z patronów i pierwszych inwestorów radia był John Lennon. W swoim czasie radio było bardzo popularne, a jego słuchalność sięgała 20 mln słuchaczy – oprócz Izraela radio miało sporą grupę słuchaczy w Turcji i południowej Europie. Była to też jedyna stacja, która pozwalała na nieocenzurowany dialog między Żydami i Palestyńczykami w prowadzonych na żywo audycjach z telefonami od słuchaczy. Choć radio działało nielegalnie, władze Izraela przez lata tolerowały jego istnienie, traktując je jako swoisty wentyl bezpieczeństwa. Radio zakończyło nadawanie w 1993 r. poprzez intencjonalne zatopienie statku na wodach międzynarodowych. Stało się tak z dwóch powodów: po pierwsze – mimo licznych obietnic przez lata nie udało się uzyskać od władz Izraela licencji na nadawania. A po drugie – było tuż po podpisaniu porozumienia w Oslo i uznano, że misja radia mającego na celu doprowadzenie do pokoju, została zakończona. Czas pokazał, jak bardzo mylili się jego twórcy… W 2009 r. radio wznowiło nadawanie, można go posłuchać tylko w internecie. Czemu to „białe miasto”? A z kończącego promenadę portu już tylko rzut beretem do chłodnej oazy na tej gorącej nasłonecznionej wyspie, czyli parku Yarkon. To ogromny zielony teren nad rzeką, w którym znajduje się sześć ogrodów, park rozrywki, place zabaw, planetarium ale też monumentalny kompleks muzealny Eretz Israel, w którym znajdują się wystawy dotyczące wielowiekowej historii Żydów. Czy warto tam się wybrać? Zadowoleni będą chyba tylko fanatycy historii, ale z pewnością warto zobaczyć wystawy czasowe, które zazwyczaj są bardzo ciekawe. Zwykle są to wystawy współczesne, często fotografii. Ciekawszymi wystawami czasowymi w Eretz były np. zdjęcia z życia klubowego Izraela w latach 80-tych. Największym turystycznym wabikiem Tel Awiwu jest Bauhaus, czyli zespół 4 tys. modernistycznych, białych budynków tworzących jednolity układ urbanistyczny. Szlak Bauhausa zaczyna się na ul. Allenby i ciągnie się dalej na południe. Niektóre budynki są imponujące, ale posłuchajcie naszej rady i do zwiedzania tej dzielnicy zabierzcie się raczej z grupą z przewodnikiem, który powie wam, które budynki są warte obejrzenia i godne podziwu, a które – niekoniecznie. Jeszcze pół godziny temu były tu tłumy I tak sobie zwiedzamy ten Tel Awiw, a potem zachodzi słońce i nadchodzi szabat, w którym też widać różnicę między Tel Awiwem, a Jerozolimą, gdzie szabat jest przestrzegany dużo bardziej rygorystycznie. Wiecie, ulice pustoszeją, sklepy, bary i restauracje zamykają się na cztery spusty. W Tel Awiwie jest podobnie tylko do pewnego stopnia – z plaży co prawda znikają tłumy, a na drogach nie ma korków, ale jak przystało na najbardziej europejskie miasto w Izraelu – ruch jest spory jak przystało na piątek wieczór. Tyle, że nikt się nie spieszy – ludzie spacerują wzdłuż plaży, w otwartych hotelowych restauracjach widać, jak rodziny w spokoju spożywają szabasową kolację. Gdzieniegdzie widać roześmiane grupki młodych ludzi, czasem lekko podchmielonych. Największa różnica dotyczy zakupów – w Jerozolimie większość sklepów w czasie szabatu jest zamknięta na cztery spusty, wyłączając mniejsze arabskie pawilony, gdzie jednak za żarcie zapłacisz jak za zboże. Tel Awiw nie ma tego problemu, bo w całym mieście działa całodobowa sieć sklepów AM:PM, która jest otwarta nawet w szabat (choć gminy wyznaniowe co jakiś czas składają do sądów pozwy o zamykanie ich na czas święta). Czemu? Lwią część obsługi stanowią Rosjanie – świeżo przybyli do Izraela, mający w swych żyłach żydowską krew, pozbawieni jednak religijnego piętna, a co za tym idzie – mający gdzieś szabat. Rosjanie coraz tłumniej zaczęli meldować się w Izraelu po upadku ZSRR – według oficjalnych wyliczeń w latach 1989-2006 do Izraela przybyło prawie milion Rosjan o żydowskich korzeniach. A ich liczba wciąż rośnie. Chyba największą wadą tego miasta są koszmarnie drogie ceny noclegów. Pewnym ratunkiem jest Airbnb, ale w tej sytuacji raczej trudno upolować mieszkanie w ścisłym centrum. Ale nam się udało i dlatego gorąco polecamy wam Beachfront Hostel przy reprezentacyjnym bulwarze Herberta Samuela. Miejsce jest niedrogie (dwójka ok. 120-140 zł za dobę), czyste i komfortowe, a do tego bajecznie położone – wychodząc z hostelu musisz przejść przez jezdnię i…jesteś na plaży. A w hotelu obok (gdzie cena za pokój jest 5 razy wyższa) znajduje się fajny lokal serwujący niedrogie śniadania. Nic, tylko brać i mieszkać. Masz więc swój Tel Awiw – miasto drogie, ale też takie, w którym zawsze jest co robić. Bo weźmy chociaż te przepiękne piaszczyste plaże, które aż się proszą, by spędzić na nich cały dzień. Nie znam dobrze Izraela, ale podejrzewam, że nie jest to najbardziej reprezentacyjne miasto dla tego kraju. Już prędzej Tel Awiw to żydowskie miasto idealne – takie, jakim chcieliby widzieć swój kraj współcześni Izraelici. Gdzie Arabowie są, ale jakoś tak z boku. Gdzie ortodoksi sobie żyją i protestują, ale i tak wychodzi na nasze. Ale to Izrael, jakiego chcą tylko ci postępowi mieszkańcy, bo dla ortodoksów to zapewne modernistyczna emanacja Sodomy i Gomory. Jest w tym współczesnym Izraelu dużo Europy z jej moralnym relatywizmem, szukaniem sensu i zachwianiem norm. Szabat? Tak, ale tylko na naszych zasadach – co Bogu przeszkadza czy jeżdżę samochodem albo idę na imprezę. Grunt, że nie pracuję, weekend mam. Znaczy szabat. To trochę jak z polskimi katolikami. Jestem wierzący, chcę być zbawiony i nawet dzieciaka posyłam na religię i do komunii, ale: a) nie chcę, żeby ksiądz mnie pouczał b) nie chcę, żeby mówiono mi na kogo mam głosować c) jest coś napisane o seksie przedmałżeńskim, ale przecież jakoś musimy się, hehe, „dotrzeć” …i lista, którą można ciągnąć w nieskończoność. Czemu tak? Bo księża to pedofile, czarna mafia. A ostatecznie i tak najważniejsze jest to, czy jestem dobrym człowiekiem. A przecież jestem. Kto tak uważa? No, choćby ja. To mało?

9 dowodów na to, że Bornholm to raj na ziemi. Nawet, jeśli nie jesteś emerytem

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

9 dowodów na to, że Bornholm to raj na ziemi. Nawet, jeśli nie jesteś emerytem