WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Podróżnicze 12 miesięcy na 12 zdjęciach

​Gdzie byliśmy, co widzieliśmy, jakie mamy plany? 2016 to nie był dla nas łatwy rok. Zdarzyło się wiele rzeczy, róźnych. Podróżniczo staraliśmy się za to trzymać fason. Wyjeżdżaliśmy daleko i blisko. Podróżą, której nigdy nie zapomnimy była dla nas z pewnością wyprawa do Iranu. Krainy zupełnie obcej, po której nie było wiadomo, czego się spodziewać. Po ponad 2 tygodniach spędzonych w tym miejscu już wiemy, że możemy ten kraj polecić każdemu. Bo to miejsce pełne serdecznych ludzi, wspaniałych zabytków i – co bardzo ważne – wciąż nie jest oblężone przez tłumy turystów. Aby spędzić świetny czas w Iranie, trzeba spełnić tylko jeden warunek – postawić na spontaniczność i dać się jej ponieść, jednocześnie ufając miejscowym. Zapewniamy was, że będzie warto i nie zapomnicie tej podróży do końca życia. Bardzo podobała nam się też Sycylia (o niej dopiero będzie można przeczytać na blogu) i to mimo tego, że z powodu szeregu wypadków losowych nie zobaczyliśmy kilku najważniejszych atrakcji tej wyspy. Na Sycylii spełnił się idealny scenariusz, bo znaleźliśmy tam miejsca tak piękne i klimatyczne, że zostały w nich kawałki naszych serc. W tym przypadku to np. Cefalu. Zachwycił nas także Kijów, w którym odkrywaliśmy uroki street artu. A także Mierzeja Kurońska – najbliższe Polski najpiękniejsze miejsce, gdzie w czasie naszej majówki nie ma tłumów turystów. Był to też rok prostych, z pozoru banalnych prawd. Że przecież niekoniecznie trzeba jeździć po świecie, bo i w Polsce są fantastyczne miejsca. Dotyczy to nawet niby dobrze znanych miejsc jak Tykocin, Hajnówka i Puszcza Białowieska. Zazwyczaj dość zatłoczona, ale odkrywana w niedzielę wczesnym popołudniem absolutnie magiczna, bo mieliśmy ją tylko dla siebie. Kilka miejsc bardzo nas zaskoczyło jak choćby Węgrów – kraina mistrza Twardowskiego, którą rekomendujemy na weekend wszystkim, gdy tylko zrobi się ciepło. Jaki będzie przyszły rok? Podróżniczo – nie wiemy. Na pewno pojawimy się w Armenii, myślimy też o jakichś dalszych eskapadach, ale na razie są one w fazie dalszego planowania. Na pewno będzie się dużo działo na blogu, bo jest jeszcze masa eskapad, których nie opisaliśmy. W Nowym Roku chcielibyśmy Wam życzyć wspaniałych podróży i niezapomnianych przeżyć. Ale przede wszystkim tego, żebyście nigdy nie zapomnieli, co jest w życiu najważniejsze. I zawsze pamiętali o swoich bliskich. O tych, których kochacie. A teraz zobaczcie, jak wyglądał nasz 2016 rok w obiektywie aparatu. Bratysława Kijów Bled Petrcane Chorwacja Ptuj Sierpc Litwa Mierzeja Kurońska Shiraz Bam Cefalu .view9_container:nth-last-child(3){ margin-bottom: 0 !important; padding-bottom: 0 !important; border:none !important; } .view9_container{ width: 100%; float:none; margin:-27px auto;; margin-bottom: 0px !important; padding-bottom: 44px !important; border-bottom: 0px dotted #010457; } .iframe_cont{ position: relative; width: 100%; height: 0; padding-bottom: 56.25%; } .view9_img{ display:block; margin: 0 auto; width: 100% } .new_view_title{ font-size:18px !important; color:#FFFFFF !important; ; text-align:left;; padding-left:5px; background: rgba(0,0,0,0.7) !important; } .new_view_desc ul{ list-style-type: none; } .new_view_desc{ margin-top: 15px; font-size:14px !important; color:#000000 !important; ; text-align:justify;; background: rgba(255,255,255,1) !important; } .video_blog_view{ position: absolute; top: 0; left: 0; width: 100%; height: 100%; } .paginate{ font-size:22px !important; color:#1046B3 !important; text-align: center; } .paginate a{ border-bottom: none !important; } .icon-style{ font-size: 18px !important; color:#1046B3 !important;; } .load_more { margin: 10px 0; position:relative; text-align:center; width:100%; } .load_more_button { border-radius: 10px; display:inline-block; padding:5px 15px; font-size:19px !important; color:#Load More !important; background:#5CADFF !important; cursor:pointer; } .load_more_button:hover{ color:#D9D9D9 !important; background:#8F827C !important; } .loading { display:none; } .clear{ clear:both; } .blog_img_wrapper{ position: relative; } Artykuł Podróżnicze 12 miesięcy na 12 zdjęciach pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Czemu Bratysława bije na głowę Pragę i Budapeszt? Idealne miasto na weekend [PRZEWODNIK]

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Czemu Bratysława bije na głowę Pragę i Budapeszt? Idealne miasto na weekend [PRZEWODNIK]

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Rozdajemy prezenty! Najlepsze podróżnicze książki na Mikołajki

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Szukasz inspiracji na przyszły rok, upominku dla znajomych lub prezentu dla siebie? Z pomocą przychodzi ci twój ulubiony blog podróżniczy. Dobra, bez zbędnych wstępów. Z okazji zbliżających się świąt mamy dla was kilkanaście książek podróżniczych i nie zawahamy się ich użyć. Do rozdania mamy następujące pozycje:   Maria i Przemysław Pilichowie – Wielcy polscy podróżnicy, którzy odkrywali świat Czy wiesz, czemu słynny Maurycy Beniowski nosił przydomek „króla Madagaskaru”, a Michała Boyma nazywano „polskim Marco Polo”? Ta książka to najlepszy dowód na to, jak pełnym fantazji i pasji narodem jesteśmy. Znajdziecie w niej sylwetki wielu podróżników, geografów i odkrywców. Tych bardziej znanych, jak Bronisław Malinowski, który badał życie seksualne dzikich. I tych mniej znanych jak Antoni Dobrowolski – inicjator polskich wypraw polarnych. Ta książka rozbudza wyobraźnię, poszerza horyzonty i pozwala marzyć. A od marzeń do ich realizacji pozostaje już tylko jeden mały krok.   Dominik Fórmanowicz – Mężczyzna w chwili, w której zostaje sam To niesamowite, że książka, która zaczyna się tak kiepsko (przepraszam autora, ale naprawdę czytało się źle) jest w stanie z biegiem kolejnych stron tak mocno wciągnąć czytelnika. Rzecz dotyczy jednej z najsłynniejszych podróżniczych tras Europy, czyli pieszej pielgrzymki do Santiago de Compostela. Jest to więc zapis wędrówki, w którą główny bohater wyrusza sam, po drodze spotyka zaś niezliczone tłumy ludzi, z którymi dzieli czas. Podróżuje do słynnego sanktuarium, ale też – choć brzmi to jak tani Paolo Coelho – podróżuje też do wnętrza siebie, szukając odpowiedzi na nurtujące go pytania. I to chyba największa siła tej książki – zapisy dziesiątek rozmów, z których wyłaniają się ludzkie charaktery i ich prawdziwe problemy. A przy tym wszystkim ucieka z pułapki banału. A do tego gwarantuję, że po jej przeczytaniu sami zapragniecie wyruszyć w podobną trasę jak główny bohater tej powieści.   Sylwia Mróz – Pejzaż bez kolców Kompendium wiedzy i absolutny mus dla wszystkich planujących wyprawę do Meksyku. Znajdziecie tu informacje o historii, kuchni, sztuce, religii i obyczajach panujących w tym kraju. Nie jest to przy tym sucha, „przewodnikowa” wiedza, ale świetna, wciągająca lektura pełna praktycznych porad, bo poparta własnym doświadczeniem. Sama autorka twierdzi, że Meksyk to nie kraj, to stan umysłu. I po lekturze tej książki wypada się z nią zgodzić. Książkę polecamy każdemu, kto planuje wyjazd do Meksyku i lubi tematykę podróżniczą. I co? Spisał się święty Mikołaj w tym roku, nie?:) Te książki mogą być Wasze, jeśli weźmiecie udział w naszym małym konkursie. Wystarczy, że napiszecie w komentarzu o tym, jakie podróże planujecie w przyszłym roku lub które kierunki są waszymi wymarzonymi trasami? Najlepsze odpowiedzi nagrodzimy powyższymi książkami – mamy po dwa egzemplarze każdego tytułu. Do każdej z nich dodamy też voucher na półroczny abonament na aplikację iCoyote! Więc do dzieła. Na Wasze komentarze czekamy do 4.12.2016 do końca dnia. Nie zapomnijcie dopisać, którą książkę chcielibyście wygrać w pierwszej kolejności. Nagrody dla Was ufundowało wydawnictwo MUZA oraz firma Coyote.   Artykuł Rozdajemy prezenty! Najlepsze podróżnicze książki na Mikołajki pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Rajska Malta może cię rozczarować. 15 porad jak uniknąć zawodu

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Rajska Malta może cię rozczarować. 15 porad jak uniknąć zawodu

Wstęp do zwiedzania Bratysławy. Rozbrajamy „syndrom bratysławski” i złe stereotypy na temat Słowacji

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Wstęp do zwiedzania Bratysławy. Rozbrajamy „syndrom bratysławski” i złe stereotypy na temat Słowacji

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Do Bratysławy ludzie jeżdżą zazwyczaj bez żadnych oczekiwań. Z nami było inaczej – a właściwie ze mną. Bo na stolicę Słowacji napaliłem się jak szczerbaty na suchary. I, co zaskoczyło mnie najbardziej – stolica Słowacji spełniła moje wygórowane oczekiwania i wbrew obawom nie okazała się rozczarowaniem. Zacznijmy jednak od początku… Bratysława to miasto piękne, choć niedoceniane. Potwierdzają to zresztą niektórzy blogerzy, na przykład Grzegorz Turnau polskiej blogoturystyki. Wpis oczywiście świetny, choć z perspektywy mojej niespełnionej miłości do stolicy Słowacji, odrobinę niesmaczny. Bo dla kolegi Wesołowskiego Bratysława to miasto jak każde inne, takie na jeden dzień, o czym świadczą te wszystkie perwersyjne wkręty o wchodzeniu w nie o piątej nad ranem. Strasza wizja, typowa dla rozpasanego i libertariańskiego Krakowa :))) Dla nas zaś (no dobra, dla mnie, w końcu to moja obsesja) Bratysława była niespełnionym snem. Takim króliczkiem, którego się goni, bo on cały czas ucieka. A im bardziej Ci ucieka, w tym większy obłęd popadasz. Obłęd napędzają opinię znajomych, którzy już tu byli i którzy przekonują cię, że w sumie nic nie straciłeś. Ale jak to? Oni na pewno coś przede mną ukrywają, nie może tak być. O tym, jak narodził się mój "syndrom bratysławski" pisałem już kilka razy na blogu, ale z kronikarskiego obowiązku przypomnijmy. Za każdym razem, gdy jechaliśmy gdzieś na południe (Chorwacja, Budapeszt, Bałkany) i już w oddali majaczyły mi charakterystyczne białe wieże bratysławskiego zamku, rosła we mnie chęć na zwiedzanie. Niestety, była ona odwrotnie proporcjonalna do moich współtowarzyszy podróży, którzy albo byli zbyt zmęczeni albo znudzeni albo im się nie chciało albo tu i tak nic nie ma. W drodze powrotnej było tak samo: „No co Ty, to tylko 6 godzin, dociśniemy”. I w końcu jestem tu, w Bratysławie! Ha! Zanim jednak zaczniemy zwiedzać, musimy się zderzyć i obalić masę stereotypów dotyczących tego kraju. Stereotyp #1 "Eurotrip" Oczywiście, to typowe amerykańskie myślenie – obrzydliwe i stereotypowo, choć jednocześnie niesamowicie zabawne. Ale czy fałszywe? Bratysława jest dość czystym miastem, ale ten cytat, że właśnie w telewizji leci nowość z USA, czyli „Miami Vice”…cóż… Spacerując uliczkami stolicy specjalnie zwracałem uwagę na billboardy z nadchodzącymi koncertami i powiem szczerze…nie są to gwiazdy pierwszej wielkości. Pamiętacie tego pana? A tą panią? No dobra, pani kilka dni później zagra też w Warszawie. A na dodatek (tu niestety nie zdążyłem zrobić zdjęcia, bo billboard widziałem zza szyby autobusu) za kilka dni w Bratysławie będzie klaskane. Tak, tak, sam Wszechmistrz Piotr Rubik i jego „Tu Es Petrus”. Słowacja wydaje się więc takim trochę krajem może nie zacofanym, ale retro to już bardziej. Albo nawet o, mam! – vintage! Pasuje jak znalazł i wyjątkowo nikogo nie obraża. Ten vintage widać choćby w innej kwestii Stereotyp #2 Party Hard Wiadomo, że jak przygoda, to tylko w Bratysławie. No, może niekoniecznie w samej stolicy, ale jesteśmy z Izą z pokolenia, gdzie pierwszym skojarzeniem ze Słowacją był napis „Potraviny” tuż za granicą i absurdalnie tania wóda. Dziś wóda jest równie dobra jak wtedy (Spisska Borovicka – mniam!), jest też niestety sporo droższa niż wtedy, choć wciąż tańsza niż w Polsce (wiadomo, strefa euro). Wydaje się, że zalety nieco tańszej wódy zaczynają odkrywać zastępy brytyjskich stagerów, co widać po licznych męskich grupkach koczujących po bratysławskiej starówce. Jeśli więc zastanawiacie się, czemu ostatnimi czasy jakby mniej żygających Angoli na Floriańskiej, oto macie odpowiedź. Acz widok Angoli w Bratysławie jest jednocześnie zabawny i nieco smutny, bo… zazwyczaj są dość samotni. Bary, w których przesiadują nie są jakoś szczególnie zatłoczone, pięknych (lub jakichkolwiek innych) kobiet, też jak na lekarstwo. Przypomina to trochę klasyczne „sausage fest”, czyli ostatnie miejsce, w którym chcielibyście przebywać. Ach, te różnice kulturowe… Stereotypy #3 Słowacy nas nienawidzą. Czy tylko mnie? Tu musiałem bojować ze stereotypem prywatnym, a nie narodowym. Bo, co mnie strasznie zdziwiło – Słowacy są wśród najbardziej ulubionych przez Polaków nacji (lubi ich 48 proc. naszych rodaków). Motywacji można się tylko domyślać, ale stawiam, że oprócz wspomnienia taniej wódy jest to zabawny język, z którego można sobie pożartować. Słowacki jest zresztą trochę podobny do polskiego, a co za tym idzie – nieco mniej zabawny od czeskiego. Dzięki czemu to Czechów lubimy najbardziej spośród innych nacji – sympatię do nich pałają prawie 2/3 Polaków. Jest to o tyle zabawne, że rzekomo Czesi nas nienawidzą (przyznam, że nigdy osobiście nie odczułem). No i oczywiście, ta nasza sympatia też jest taka podszyta podśmiechujkiem – bo Krecik, wojak Szwejk, bo Czesi zawsze się poddawali i nigdy nie walczyli, a my to nawet na czołgi z ogniem i mieczem. No i jednak jest coś w tym, że lubimy narody, z których śmieszkujemy, bo między Czechami i Słowacją naszą drugą ulubioną nacją są…tak, ci zabawni Makaroniarze (49 proc sympatii). A'propos tego stereotypu ja miałem kompletnie odwrotnie: byłem bowiem przekonany, że Słowacy nas nie znoszą. Nie wiem, może mam pecha, ale każda interakcja ze Słowakami czy to z panem w sklepie czy panią sprzedajacą winiety na autostradzie była w najlepszym razie bardzo oschła, w najgorszym zaś kończyła się darciem japy. Na szczęście w Bratysławie udało mi się obalić ten stereotyp… Stereotyp #4 Janosiki Dobra, niech im już będzie, że ten Janosik był trochę bardziej słowacki niż polski, chociaż i tak unarodowił go dla nas Marek Perepeczko. Z filmu może wynikać, że Słowacy to prawdziwi twardziele. Czy tak jest w rzeczywistości? Trudno orzec, natomiast jeśli w głównej federacji MMA mężczyźni tłuką się w bieliźnie, to… No dobra, w sumie nic – u nas w głównej federacji główną gwiazdą jest Popek. Lingerie Fighting Championship No to kolejny przykład: gangsta rap. Na Słowacji główną ikoną tego gatunku jest brat bliźniak Meza, wyglądający jak nieślubny syn Libera i Kasi „Aniele, tak wiele” Bujakiewicz. Swoją drogą, to fajne, że w Smyku zaczęli sprzedawać kamizelki kuloodporne w rozmiarze XS.                       Stereotyp #5: Kofola to najgorszy napój świata Mam tu lekki zgryz, bo z Kofolą jest trochę jak z kwasem chlebowym. Kwas chlebowy w Polsce, kupowany w plastikowej butelce w sklepie jest absolutnie obrzydliwy i po kilku próbach obłaskawienia go porzuciliśmy próby zaprzyjaźnienia się z tym napitkiem. Co innego na Ukrainie – zimny kufelek prosto z beczki to nasz ulubiony sposób na zgaszenie pragnienia, ilekroć jesteśmy we Lwowie, Kijowie czy gdziekolwiek indziej za naszą wschodnią granicą. I naprawdę nie wiem o co chodzi… może przesiąka plastikiem?                             Fot. Wikimedia Commons Z Kofolą jest dokładnie tak samo – nieprzyzwyczajonym do specyficznego połączenia coli z mocno cytrusowo-ziołowym posmakiem pierwszy kontakt z tym napojem może wydać się dość ekhmm…odpychający. Ale tylko wtedy, jeśli będziecie ją pili z plastiku. Bo Kofola najlepiej smakuje w knajpie z nalewaka, pita w przypominającym piwne pokale kufelku. Najlepiej z którymś ze słowackich dań (będzie o nich trochę w drugiej części wpisu) lub z obowiązkową pozycją, czyli smażonym serem z hranolkami i tatarską omacką. Z tym daniem też mam jakoś dziwnie – ilekroć jestem u naszych południowych sąsiadów, czuję przemożną potrzebę konsumpcji. I ilekroć jestem w jej trakcie lub tuż po, odczuwam mocno, jak ciężkostrawne jest to danie. Ale ponieważ moje niewyszukane kubki smakowe nie wybierają, znoszę w imię dobrego smaku te niedogodności. PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI! Artykuł Wstęp do zwiedzania Bratysławy. Rozbrajamy „syndrom bratysławski” i złe stereotypy na temat Słowacji pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

19 rzeczy, które zaskoczą Was w Korei Południowej

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

19 rzeczy, które zaskoczą Was w Korei Południowej

Kraina mistrza Twardowskiego – atrakcji tyle, że nie wyrobisz się w weekend

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Kraina mistrza Twardowskiego – atrakcji tyle, że nie wyrobisz się w weekend

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Kiedy Mazowiecka Regionalna Organizacja Turystyczna zaprosiła nas na weekend do Węgrowa i okolic, naszą pierwszą myślą było: „ojj, to chyba się wynudzimy”. Ah, jakże się myliliśmy. I obyśmy częściej mogli się tak pozytywnie rozczarowywać. Kilka dni temu opowiedzieliśmy wam trochę o gospodarzu tych ziem. Dziś zajmiemy się praktyczną stroną podróży, czyli zaplanowaniu weekendu w Węgrowie i okolicach. Od razu jednak ostrzegamy – jeśli chcecie wyrobić się w weekend i choć pobieżnie obskoczyć wszystkie atrakcje, musicie solidnie spinać poślady. My na miejscu meldujemy się w piątek wieczorem – naszą bazą jest „Bania na Mazowszu” – gospodarstwo agroturystyczne we wsi Brzeźnik, kilka kilometrów od Dobrego. Miejsce jest absolutnie genialne: cisza, spokój, świetna kuchnia pani Basi. Przez moment nam przemknęło, że drobną wadą jest lekko niedomagające Wi-Fi i zasięg komórkowy, ale z drugiej strony dla miejskiego korposzczura taki krótki detoks to raczej gigantyczna zaleta. Zaraz po przyjeździe posililiśmy się lekką kolacją i herbatą, a gospodarze…zaczęli nam opowiadać o okolicy. Miejscowe historie, legendy… I spadły nam laczki – już nie myśleliśmy o tym, że to będzie nudny weekend, raczej zastanawialiśmy, jak tyle atrakcji uda nam się ogarnąć w ciągu niespełna dwóch dni. Bo to jest trochę tak, że jeśli trafisz na człowieka z pasją, to jest szansa, że zainteresuje Cię nawet fizyką kwantową (pani profesor Jeleniewicz, proszę nie mieć żalu, to moja wina). Opowiadali nam o mistrzu Twardowskim (do niego jeszcze wrócimy, spokojnie), ale też o innych wspaniałych historiach. Jak Marszałek wrócił do Dobrego Weźmy choćby historię o pomniku marszałka Piłsudskiego w Dobrem, która mogłaby służyć za scenariusz niezłego filmu sensacyjnego. Popiersie marszałka autorstwa znanego rzeźbiarza Konstantego Laszczki. Pomnik został odsłonięty w 1938 roku, jednak już w 1947 roku zniknął z cokołu w niewyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach. Jednak niektórzy społecznicy nie pogodzili się tak łatwo z utratą marszałka – jednym z nich był Romuald Pełka, właściciel miejscowego młyna. Dowiedział się on o gipsowym projekcie pomnika, który miał przechowywać wieloletni dyrektor szkoły Jan Zych. Pełka przez lata badał, chodził i przekonywał Zycha, który nie chciał jednak wydać projektu. I w swoim postanowieniu utrzymał się aż do śmierci. Dopiero na pogrzebie Pełka usłyszał od jednego z członków rodziny dyrektora, że odlew jest ukryty w stodole jednego z gospodarstw. I, jeśli wierzyć naszym gospodarzom, prosto z pogrzebu pojechał tam swoim wysłużonym maluszkiem i oznajmił osłupiałym gospodarzom, że ostatnią wolą dyrektora jest wydanie odlewu. Co mieli zrobić? Zaprowadzili Pełkę do stodoły, gdzie stała gipsowa figura. Pełka zabrał się do jej przenoszenia, a gdy okazało się, że nie mieści się w samochodzie…wyłamał fotel w swoim aucie. I ruszył dalej – do urzędu gminy, gdzie wparował na sesję z odlewem i zameldował wzruszony wójtowi, że marszałek Piłsudski wrócił do Dobrego. Reszta jest historią – od 2002 roku pomnik marszałka wrócił na swoje miejsce. Pokrzepieni garścią historii idziemy spać, ale…jak tu spać, kiedy głowę rozsadza tak monstrualna ilość wiedzy. Kajaki z widokiem na zamek W sobotę rano ruszamy na kajaki. Auto zostawiamy na parkingu w Liwie, gdzie odbierają nas chłopaki z Przystani Liwiec. Jedziemy kilka kilometrów za miasto do Sowiej Góry. To najwyższe wzniesienie w okolicy, z którego świetnie widać pełną zakrętów rzekę Liwiec, w oddali zaś majaczy nam zamek. Dziś miejsce jest niezagospodarowane i jest ulubionym punktem libacji dla okolicznej młodzieży (co nie dziwi, tak tu pięknie), ale już wkrótce powstanie tu taras widokowy, ławeczki, może parking. Ale z drugiej strony – tak miało być już rok temu, i rok temu. Może się w końcu doczekamy. Na podziwianie widoków nie ma czasu, bo musimy spłynąć Liwcem, który w przeszłości był graniczną rzeką między Rzeczpospolitą a Litwą. Rzeka jest idealna do małego spływu – wąska, pełna zakrętów i serpentyn, co kilkaset metrów na brzegu widzimy małe plaże, na których można odpocząć. Nie ma też problemu, by na kajak wybrać się z pociechą – rzeka jest bardzo płytka. W wakacje jej głębokość to średnio metr-półtora metra. No i te piękne widoki… Zamek jak z bajki Po nieco ponad 2 godzinach spokojnego wiosłowania dopływamy pod same mury zamku w Liwie i po wyciągnięciu naszego kajaka na brzeg wybieramy się na zwiedzanie. Zamek w Liwie to pozycja obowiązkowa, choć na pewno w swoim życiu widzieliście wiele wspanialszych, większych i ładniej położonych zamków. Ten zamek warto jednak zobaczyć ze względu na historię. I nie, nawet nie tą zamierzchłą, bo oczywiście jak przystało na szanujący się zamek, ten w Liwie też ma swojego ducha. To Żółta Dama, która jednak zamiast straszyć turystów przekonuje ich o swojej niewinności – jest to bowiem żona kasztelana, którą ścięto na zamkowym dziedzińcu po oskarżeniu o cudzołóstwo. Jednak jeszcze ciekawsza jest współczesna historia zamku. Ale głupi Ci Rzymianie! Tak zwykle mawiał Obeliks do Asteriksa (lub na odwrót) za każdym razem, gdy udało im się wywieźć w pole wojska Juliusza Cezara. Tak też zapewne mógłby powiedzieć Otto Warpechowski – lokalny społecznik, dzięki któremu zamek w czasie II wojny światowej nie został zrównany z ziemią. A taki był pierwotny plan Niemców, którzy zamkowe cegły chcieli wykorzystać przy budowie obozu zagłady w niedalekiej Treblince. Wtedy jednak pojawił się Warpechowski, który przekonał Niemców, że zamek został zbudowany przez Krzyżaków i jest dziedzictwem niemieckiej kultury. Oczywiście, był to kit wielkiej wody, bo zamek zbudowali książęta mazowieccy. Ale ponieważ „głupi Ci Rzymianie” to uwierzyli – rozebrane cegły wróciły na miejsce. Mało tego, zaczęli nawet odbudowę wieży. Niestety, prawda szybko wyszła na jaw – miejscowi naziole napisali pismo do Berlina z prośbą o weryfikację, skąd szybko przyszła odpowiedź negatywna. Odbudowę zamku przerwano, a sam Warpechowski musiał się ukrywać do końca wojny. Po szybkim zwiedzaniu zamku wracamy na pyszny obiad do pani Basi, po drodze zahaczamy jeszcze o Dobre. Po obiedzie nie ma czasu na odpoczynek – Iza z Helką biorą udział w szybkim kursie garncarstwa. A po południu…ruszamy na koniki. Mega atrakcja dla dzieciaków Stadnina „Konik Polny” u pani Ewy Szadyn w Żarnówce to zdecydowanie ulubiony punkt weekendu Helki. I polecamy to miejsce każdemu, zwłaszcza rodzicom z dziećmi. Fakt, miejsce jest dość dobrze ukryte i aby je znaleźć trzeba się solidnie napocić, ale naprawdę warto. Helka i inne dzieciaki, które z nami pojechały były absolutnie zachwycone – mogły do woli głaskać i bawić się z konikami, a głównym punktem wieczoru były przejażdżki na koniu dookoła podwórka. Helka na początku trochę się bała, ale jak już wsiadła, była absolutnie zachwycona. Zachwyt przerodził się w ekscytację, kiedy dziewczyny zostały poproszone o pozbieranie jabłek z sadu, którymi potem karmiły koniki. Tak, to było zdecydowanie fantastyczne popołudnie, które dopełniła wieczorna kolacja przy ognisku. Węgrów – ukryta magia Ostatnią, ale najważniejszą atrakcję miasta zostawiliśmy sobie na niedzielę. I był to kolejny dobry pomysł, bo choć miasteczko jest niewielkie, to absolutnie urzekające. Pod względem urbanistycznym centrum Węgrowa przypomina trochę Tykocin – piękny rynek otoczony kamienicami ze stojącą w centrum bazyliką mniejszą, w której znajduje się słynne zwierciadło Twardowskiego (wrócimy do niej za chwilę). Na rynku wyróżniają się 2 budynki: położony na lewym krańcu XVIII-wieczny Dom Gdański, który kiedyś był luksusowym zajazdem dla znamienitych gości (dziś mieści się tu biblioteka). Drugi punkt to narożna piętrowa kamienica z charakterystycznym zegarem – kiedyś mieścił się tu zakon…komunistów. Analogii z Tykocinem jest zresztą więcej, bo Węgrów od wieków słynął jako miasto wielokulturowe. Bo choć od XV wieku był miastem prywatnym (należącym do magnackich rodów) jego prawdziwy rozkwit zaczyna się od 1593 roku, gdy kupili je Radziwiłłowie. Miasto znajdowało się wówczas na szlaku handlu zbożem, a znany ród magnacki sprowadzał licznych osadników protestanckich, m.in. ze Szkocji i Holandii. Miasto było prawdziwym kulturowym tyglem – obok siebie mieszkali więc katolicy, Żydzi i ewangelicy, którzy mieli tu swoją dzielnicę. Ci ostatni rozwijali się tu zresztą najmocniej, bo Radziwiłłowie byli wyznania kalwińskiego. Powstał tu więc wielki zbór, drukarnia ariańska i szkoła ewangelicka. Upadek miasta rozpoczął się podczas potopu szwedzkiego, gdy Węgrów został spalony i splądrowany. Podobnie było w czasie wojny północnej. Na domiar (w sumie) złego, nowi właściciele miasta, czyli Krasińscy wprowadzili w mieście politykę kontrreformacji. Co warto zobaczyć? Przede wszystkim bazylikę, przebudowaną w stylu barokowym w XVIII wieku, bogato zdobioną licznymi polichromiami i freskami wykonanymi m.in. przez Michała Anioła Palloniego. Aby jednak zobaczyć najważniejszy zabytek, czyli Lustro Twardowskiego, należy przejść do zakrystii. Wykonany z metalu przedmiot ma ponad 400 lat i widnieje na nim łaciński napis, który można przetłumaczyć jako: „Bawił się tym lustrem Twardowski, magiczne sztuki czyniąc, teraz przeznaczone jest na służbę Bogu”. Według legend lustro posiadało magiczną moc: można w nim było zobaczyć własną przyszłość lub duchy zmarłych. Prawda to czy zabobon? Jakby nie było, kościół zachowuje w sprawie lustra zaskakującą wstrzemięźliwość i nie pozwala zbadać obiektu. I tak dobrze, że lustro dalej wisi, bo kilkanaście lat temu z bazyliki w Sandomierzu zniknęło… drugie lustro Twardowskiego. Na wyraźny nakaz władz kościelnych lustro przeniesiono do Muzeum Diecezjalnego, ale nie do sali wystawowej, a do magazynu, gdzie lustro pozostaje niedostępne dla zwiedzających. Grobowiec braciszków Kręcimy się po okolicach małej starówki, na jej granicy mijamy Dom Rabina – jeden z niewielu zachowanych śladów węgrowskiego multi-kulti (i jest to zwrot użyty w jak najbardziej pozytywnym kontekście). Spacerujemy jeszcze trochę po okolicy, mijamy miejscowe centrum handlowe (jakżeby inaczej, „Galeria Mistrza Jana”) i idziemy w stronę parku miejskiego, jakieś 300 metrów od rynku. Znajduje się tak ogromny (zwłaszcza jak na tak małe miasto) kompleks zabudowań dawnego klasztoru reformatów i barokowego kościoła św. Antoniego z Padwy i św. Piotra z Alkantry. Dziś częściowo opustoszały budynek (w kilku salach mieści się dziś przedszkole) już z daleka prezentuje się okazale, a sam kościół jest z pewnością miejscem, które warto odwiedzić. Wybudował go włoski budowniczy Carlo Ceroni według projektu niderlandzkiego architekta Tylmana z Gameren. Jak przystało na barokowe dzieło, wnętrze kościoła jest bardzo bogate. Choć najciekawsze miejsce znajduje się w krypcie pod kościołem, Znajdują się w nim trumny znanych węgrowian, m.in. byłego burmistrza miasta, ale też kilkunastu zakonników, w tym jednego zmumifikowanego. Jest to dość osobliwy widok, więc być może warto zwiedzać to miejsce bez małych dzieci. Kościół zbudowany jeden dzień Wracamy na rynek i ruszamy w przeciwną stronę, gdzie znajduje się dzielnica protestancka. Po drodze mijamy niepozorny szary budynek, w którym obecnie mieści się Urząd Stanu Cywilnego, kiedyś zaś znajdowała się tu drukarnia ariańska. Idziemy dalej, oglądamy kościół ewangelicki, a po jakichś 5 minutach trafiamy na położony na obrzeżach lasu ewangelicki cmentarz. Znajdują się tam kilkusetletnie groby Szkotów, których do Węgrowa sprowadzili Radziwiłłowie. Najciekawsza jest jednak znajdująca się pośrodku ewangelicka kaplica. Niby niepozorna, ale absolutnie wyjątkowa, bo wybudowana w jeden dzień. A było to tak – gdy w 1676 r. spłonęła poprzednia kaplica, ewangelicy chcieli zbudować nową. Na jej budowę nie chciał się jednak zgodzić biskup łucki. Ale miejscowa gmina tak długo wierciła mu dziurę w brzuchu (prawie 3 lata!), że w końcu dla świętego spokoju stwierdził: „Dobra, chłopaki. Jeśli zbudujecie kaplicę w 24 godziny, możecie ją sobie stawiać”. A ewangelicy…zrobili to. Zawczasu sporządzili projekt i drewniany szkielet budowli, który w dniu rozpoczęcia budowy przetransportowali na cmentarz. Następnie zostało tylko osadzenie szkieletu i obicie go drewnem i podmurowanie. Świątynia była gotowa po 24 godzinach. Fantastyczne okolice Powoli wracamy do Warszawy i w pełni świadomie wybieramy nieco dłuższą trasę – drogą numer 62 i dalej do trasy S8. Bo po drodze czeka tu na nas jeszcze kilka świetnych miejsc. Pierwsze już 8 kilometrów za Węgrowem – to monumentalny pałac w miejscowości Starawieś. Dziś przebudowany w neogotyckim stylu pałacyk kiedyś był rezydencją Radziwiłłów. Przez lata mocno podupadał, zmieniło to dopiero przejęcie go przez Narodowy Bank Polski, który wyremontował budynek i przywrócił mu jego dawny blask. Na co dzień obiekt jest niestety zamknięty dla zwiedzających, ale można się telefonicznie umówić na spacer po świetnie zachowanym ogrodzie. Podobnie wcześniej trzeba się umawiać na zwiedzanie kolejnej atrakcji po drodze, czyli wykonanego z modrzewia dworu w Paplinie z połowy XVIII wieku. Niestety, „z ulicy” nie da się wejść na teren pałacu, a patrząc po dostępnych w internecie zdjęciach, jest tam co oglądać. Nasze zwiedzanie kończy krótka wizyta w pałacu w Łochowie, gdzie dziś znajduje się dość luksusowy hotel, jednak otaczający pałac park jest udostępniony do zwiedzania. I powiem szczerze: przy słonecznej pogodzie trudno o bardziej idealne miejsce na niedzielny spacer albo krótki piknik. Najlepszym podsumowaniem jest powrót do początku tekstu. Na zwiedzenie Węgrowa i okolic wystarczył nam weekend, ale musieliśmy sobie narzucić dość solidne tempo. W normalnym tempie ten weekend wypadałoby przedłużyć, przynajmniej o jeden dzień… Ziemię węgrowską najbardziej opłaca się odwiedzić, kiedy jest już ciepło. Bo nie wyobrażamy sobie bycia tam bez wybrania się na spływ kajakowy po Liwcu. No bo powiedzcie sami – znacie taki spływ, który kończy się tuż przy furtce prowadzącej do zamku? PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI! Wpis powstał przy współpracy z Mazowiecką Regionalną Ogranizacją Turystyczną. Artykuł Kraina mistrza Twardowskiego – atrakcji tyle, że nie wyrobisz się w weekend pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Ukryty cud Polski! Z wizytą u polskiego Harry’ego Pottera

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Ukryty cud Polski! Z wizytą u polskiego Harry’ego Pottera

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Blogerzy, którzy wyszli z bloga. Trzy niesamowite historie warte każdej sekundy twojego czasu

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Szukacie ciekawych książek na coraz dłuższe jesienne wieczory? To dobrze się składa, bo mamy dla Was trzy propozycje od blogerów podróżniczych. Zobaczcie, czym warto umilić sobie czas wolny.   Pieszo do irańskich nomadów – Łukasz Supergan Łukasza poznaliśmy podczas Wachlarza w 2014 roku. Skromny człowiek, który swoją opowieścią o wędrówkach skupiał całą uwagę zgromadzonych na sali kinowej ludzi. Pamiętam jak dzielił się z nami swoimi przeżyciami i przemyśleniami. Chyba najbardziej zapadło nam w pamięć to, co można stracić właśnie przez podróże – miłość, tę drugą osobę. Jakoś nigdy nie patrzyliśmy na to w ten sposób. Ale do sedna. Pieszo do irańskich nomadów to historia pieszego przejścia gór Zagros, które ciągną się na długości 2300 kilometrów przez cały zachodni Iran. Łukasz zaczął swoją wędrówkę w Tebrizie i przez 72 dni zmierzał w kierunku Bandar Abbas nad Zatoką Perską. Przez ten czas pustynia i liczne pustkowia były jego domem. Wielokrotnie znajdował także schronienie w domach Irańczyków, dzieląc z nimi posiłki oraz miejsce do spania. To zupełnie inny Iran od tego, który sobie wyobrażamy. I żeby go dobrze poznać trzeba zanurzyć się w irańską codzienność. Bo Irańczycy to ludzie mili, gościnni oraz ciekawi świata. Książka to nie tylko relacja z przebytych kilometrów. To także przemyślenia autora nad celem wędrowania, tego co odebrały mu długie wędrówki. Łukasz totalnie odkrywa się przed swoim czytelnikiem, pokazując swoje odczucia, lęki, a także marzenia. Koniecznie wpiszcie tę książkę na swoją listę. A jeśli chcecie zobaczyć, jaki jest nasz punkt widzenia na Iran, możecie poczytać o naszej podróży do tego kraju tutaj.   Rodzina bez granic w Ameryce Południowej – Anna Alboth Chyba większość czytających kojarzy The Family Without Borders – Anna i Thomas Alboth to polsko-niemiecka rodzinka, która pokazuje innym, że podróżowanie z dzieciakami może być czymś naturalnym i niewymuszonym, bo tak naprawdę chodzi o to by być razem. Książka opowiada o miejscach i spotkanych ludziach w Meksyku, Gwatemali, Belize oraz w Hondurasie. Anna zabiera nas w świat Majów, zapatystów, odkrywa przed nami menonitów. Pokazuje życie codzienne swojej rodziny podczas podróży – samochód przerobiony na sypialnię, posiłki jedzone na kocu, czy też kulisy blogowania w krajach w których dostęp do internetu wcale nie jest czymś oczywistym. Książkę uzupełniają piękne, rodzinne zdjęcia zrobione przez Thomasa. Dzięki nim mamy fajną, ciepłą całość, którą pochłoniecie podczas jednego wieczora. Książka może nie jest mega odkrywcza, ale znajdziecie w niej proste i przydatne patenty, by Wasza podróż z dzieckiem była przyjemna i szybko mijała. Grunt to dobra logistyka. A o naszych zmaganiach w podróży z niemowlakiem poczytacie tutaj.   Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę – Tony Kosowski Ameryka Południowa od dawna chodzi nam po głowie. Ostatnio jakoś częściej rzuca nas na wschód, ale zawsze chętnie wracamy do tego regionu świata, choćby tylko w książkach. Tony Kosowski w swojej opowiada o trzech krajach: Brazylii, Boliwii i Peru. I opowiada właściwie nie tyle o samych miejscach, ale o ludziach których spotkał na swojej drodze. Przygoda Kosowskiego zaczyna się od wolontariatu podczas Mistrzostw Świata w piłce nożnej z 2014 roku. I pokazuje nie tylko to wydarzenie od środka, ale przede wszystkim prawdziwe oblicze Rio de Janeiro. Brazylia to pierwszy przystanek jego podróży. Kolejne państwa przemierza głównie autostopem. Po drodze poznaje życie górników w Boliwii, zakamarki amazońskiej dżungli i ogląda wymarzone Machu Piccu. Planowana dwumiesięczna podróż rozciąga się do szesnastu miesięcy. Książkę czyta się lekko i przyjemnie. Może czasami opisy są zbyt dosłowne, ale nie przeszkadza to w odbiorze. Tony oddał Ameryce Południowej kawał swojego serca i widać to w jego książce. Pokazuje, że marzenia trzeba spełniać, a nie odkładać je na później. Sięgnijcie po książkę Tony’ego, by się zainspirować. Niech porwie Was brazylijska samba. Autor prowadzi też swojego bloga.  PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI!  Artykuł Blogerzy, którzy wyszli z bloga. Trzy niesamowite historie warte każdej sekundy twojego czasu pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

50 powodów, porad i inspiracji, dla których musisz odwiedzić Budapeszt

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

50 powodów, porad i inspiracji, dla których musisz odwiedzić Budapeszt

Kijów ma to coś, czego nie ma żadne inne miasto. Jak odmienić odrapane śródmieście?

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Kijów ma to coś, czego nie ma żadne inne miasto. Jak odmienić odrapane śródmieście?

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Przed naszym wakacyjnym wyjazdem do Kijowa zastanawiałem się, co my tam będziemy robić przez całe 5 dni. Dla Izy i Helki to był pierwszy wyjazd do stolicy Ukrainy, ja byłem tam już wcześniej, ale tylko jeden dzień i gdy tak planowałem sobie, co mielibyśmy zobaczyć, nie doszedłem do jakichś mocno optymistycznych wniosków. Tymczasem Kijów okazał się tak zajmujący, że nie starczyło nam czasu na zwiedzenie wszystkich atrakcji, które mieliśmy w planach: nie udało nam się np. pojechać do… (rezydencji Janukowycza), mi nie udało się obejrzeć Stadionu Olimpijskiego, ale przede wszystkim – czego żałujemy chyba najbardziej – za późno zaczęliśmy wędrówkę śladami kijowskiego street artu. Bo Kijów to typowa wschodnioeuropejska metropolia – w centrum równiutko brukowane bulwary, zadbane skwery i piękna architektura. Piękna secesyjna i piękna socrealistyczna (znacznie bardziej zadbana niż w Polsce) mieszające się z raczej obrzydliwą gigantomanią pokrytych złotem i wykończonych fikuśnymi wieżyczkami ogromnych biurowców i apartamentowców. Z naszej perspektywy to trochę bezguście, ale jednak ten chaos dośc dobrze wpisuje się w ulice Kijowa. Wystarczy jednak zajść kilkadziesiąt metrów poza ścisłe centrum, a równy bruk zastępują krzywe płyty chodnikowe, eleganckie kamienice – odprapane  sutereny, a apartamentowce – ponure i szare bloki. Kijów znalazł jednak sposób, jak ożywić te lekko zapuszczone okolice. Robi to za pomocą ogromnych murali, które zdobią ściany wielu budynków. Od nieco ponad roku powstało ponad 30 wielkoformatowych malunków, które tworzą najwybitniejsi artyści z Wielkiej Brytanii, Brazylii, Hiszpanii, Włoch, Australii, Argentyny i wielu innych krajów. W ramach projektu „Art United Us” w Kijowie i w paru innych miastach Ukrainy ma powstać w sumie ponad 100 takich obrazów stworzonych prze artystów z całego świata. Obrazów, a nie murali, bo tego zwrotu bardzo nie lubi Geo Leros, główny koordynator tego projektu. – „Mural to taki stereotyp. To, co robią nasi artyści to prawdziwe obrazy, ale umieszczone w miejskiej przestrzeni. Zaproszeni do projektu artyści mają pełną swobodę wyboru tematu. Ale muszą mieć pozytywny przekaz. Dlatego kilka razy odmówiliśmy artystom, których prace przekazywały negatywne emocje" – mówi Leros.  Problemu nie ma też z odpowiednią lokalizacją, bo w kijowskim śródmieściu nie brakuje brudnych i odrapanych ścian, które tylko czekają, by je upiększyć. Mura…przepraszam, uliczne obrazy stały się szybko jedną z większych, choć jeszcze nie do końca znanych atrakcji turystycznych Kijowa. Zdaje sobie też z tego sprawę miasto, które wypuściło np. serię mapek, dzięki którym można krążyć po mieście i oglądać fantastyczne wizje artystów. I zaręczamy, że takie szukanie malunków to wspaniała zabawa – przynajmniej na cały dzień chodzenia. A u Poszli Pojechali znajdziecie jeszcze jedno fantastyczne miejsce, które musicie koniecznie odwiedzić.  Zobaczcie, co jeszcze możecie spotkać podczas spaceru śladem kijowskiego street artu: PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI! Artykuł Kijów ma to coś, czego nie ma żadne inne miasto. Jak odmienić odrapane śródmieście? pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Zobaczyć Seul i umrzeć, czyli Weekendowi i Korea Południowa

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Zobaczyć Seul i umrzeć, czyli Weekendowi i Korea Południowa

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Zabezpieczony: Zobaczyć Seul i umrzeć, czyli Weekendowi i Korea Południowa

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Ta treść jest chroniona hasłem. Aby ją zobaczyć, podaj hasło poniżej: Hasło: Artykuł Zabezpieczony: Zobaczyć Seul i umrzeć, czyli Weekendowi i Korea Południowa pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Farma Iluzji vs. Magiczne Ogrody. Parki rozrywki “made in Poland”, czyli gdzie najlepiej wyjechać w weekend?

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Farma Iluzji vs. Magiczne Ogrody. Parki rozrywki “made in Poland”, czyli gdzie najlepiej wyjechać w weekend?

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); Choć Polska nie dorobiła się jeszcze swojego Legolandu, to jednak mamy kilka godnych uwagi parków rozrywki. Dlatego jeśli jesteś rodzicem (albo i nie, choć to główna grupa docelowa takich miejsc) i przeraża cię wizja siedzenia w weekend w domu, to koniecznie musisz przeczytać ten tekst. Ah, parki rozrywki, czyli wiecie… takie trochę większe wesołe miasteczka. Jedno z fajniejszych wspomnień dzieciństwa to wycieczki do Warszawy do słynnego Cricolandu, czyli takiego (#gimbynieznajo) prapraprzodka dzisiejszych parków rozrywki, gdzie flekowano do cna kieszenie rodziców. A jeśli coś zostało, to wydawało się na frytki i sok w McDonald'sie (oczywiście, jak już się wystało w tej gigantycznej kolejce). Wydawałoby się, że zamiłowanie do tego typu przybytków mija wraz z wiekiem, ale nie… Kiedy kilka lat temu byliśmy na wycieczce w Danii, a Iza koniecznie chciała pojechać do Legolandu, byłem na nie. Mój opór był jeszcze większy, gdy zobaczyłem ceny biletów (jakieś 150 zł od łebka, może więcej). Ale jakoś to przełknąłem i wlazłem tam, ale tak bez przekonania. Efekt? Po pół dnia Iza musiała mnie stamtąd wyciągać prawie siłą, a przy większości tych miniaturowych instalacji popędzała, żebyśmy szli dalej. W Polsce takich parków jeszcze się nie dorobiliśmy, ale to wcale nie znaczy, że nie ma fajnych miejsc w tym klimacie. Takich idealnych na całodniową wizytę. A my całkiem niedawno odwiedziliśmy 2 z nich: Farmę Iluzji i Magiczne Ogrody. Dlaczego? Bo nie lubimy spędzać weekendów w domu (ja czasem lubię – to pisałem ja, Mariusz). Tak co do zasady, no i nazwa bloga też jednak do czegoś zobowiązuje. A ponieważ budżetu nam jednak nie staje, by każdy weekend spędzać w innej europejskiej stolicy (inna sprawa, że w większości już byliśmy ), to regularnie ruszamy w takie krótsze lub dłuższe wyprawy po Polsce. I to takie, które muszą uwzględniać Helciaka. Zacznijmy więc od początku. 1. CO TO ZA MIEJSCA I JAK TAM DOJECHAĆ? Farma Iluzji to istniejący od 2012 r. park rozrywki położony nieopodal Garwolina, kilka kilometrów w bok od krajowej 17-tki. Położony w lesie obiekt jest (jak sama nazwa wskazuje) pełen różnego rodzaju „magicznych” miejsc, które zwodzą nasze zmysły w różne możliwe strony. Park jest dość spory, rozlokowany na ponad 4 ha terenu. Na plus dość wygodny dojazd z Warszawy (niecałe 100 kilometrów), choć kiepskie oznaczenia sprawiają, że w podróż dobrze zabrać ze sobą GPS-a. Magiczne Ogrody leżą trochę dalej od Warszawy, bo w Janowcu, rzut beretem od Puław, ale z pewnością znajdują się w ciekawszej okolicy. No bo przecież tuż za Wisłą jest malowniczy Kazimierz Dolny, a nieco ponad 30 kilometrów dalej jest wspaniały park w Nałęczowie (a stamtąd to już rzut beretem do Lublina, a z Lublina to wiadomo, koniecznie do Zamościa, a z Zamościa to już wstyd nie pojechać do Lwowa i tak wyglądają nasze niektóre wyjazdy). Magiczne Ogrody są znacznie większe od Farmy Iluzji, ale też oferują trochę inne atrakcje. Park w Trzciance to połączenie wspaniałej architektury krajobrazu ze świetnymi urządzeniami do zabawy dla całej rodziny. Jest tu wielka zjeżdżalnia, karuzele, labirynty. Oddajmy zresztą głos konstruktorom parku. – „Ogród to wędrówka ku istocie świata, wędrówka ogrodnika do wnętrza siebie. To zrozumienie, że prawdziwa kompozycja natury spokojnie oddycha….” – dobra, chyba starczy. 2. JAKIE CZEKAJĄ WAS ATRAKCJE I CZY SĄ TO MIEJSCA TYLKO DLA DZIECI? Na drugą część pytania już na starcie możemy odpowiedzieć zdecydowanie: NIE, choć oczywiście rodziny z dziećmi stanowią lwią część klientów parku. Nie da się ukryć, że nieco bardziej adresowaną do dzieci jest oferta Farmy. Tych mniejszych, ale też trochę starszych. FARMA ILUZJI Co jest fajne? Już na samym wejściu widzimy Latającą Chatę Tajemnic, czyli przekrzywiony domek, gdzie błędnik odmawia tajemnic. Wchodząc do środka trzeba się naprawdę mocno trzymać. Zabawa była zacna, choć w środku długo nie wytrzymaliśmy, bo faktycznie wszystko leciało nam do dołu. Oczywiście, uwaga ta nie odnosi się do Helki, którą trzeba było odrywać od nogi taboretu, który sama z wielką checią próbowałą zdemontować. Fajnych miejsc jest tu więcej – są np. lewitujące piłeczki i „głowa na talerzu”, czyi słynna iluzja będąca idealnym miejscem do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Takich drobnych optycznych tricków jest tu zresztą więcej. I może nie są one jakimś szczytem techniki, ale gwarantuję, że przy  każdej spędzicie dobre kilka minut (z dzieckiem do kilkunastu) świetnie się przy tym bawiąc. A skoro park dla dzieci, to oddajmy głos Helce. Co jej się najbardziej podobało? Faworytem był z pewnością Zakręcony Domek. Taki mały budyneczek, który kręci się dookoła własnej osi….z ludźmi w środku. Bardzo podobał jej się też Rezerwat Dziki Smoków, czyli ruszające się i bardzo realistycznie odwzorowane modele kreatur wszelkiej maści. Ciekawych miejsc jest tu zresztą więcej – Tunel Zapomnienia, Grobowiec Faraona i Labirynt Luster, czyli poszukiwanie wyjścia z częstym obijaniem nosa o ściany.  Najfajniejsze w tym miejscu jest chyba jego położenie – w samym środku lasu, wszędzie zielono, do tego jeziorko. Oprócz dużych atrakcji dla dzieci co krok są tam ustawione rzeczy bardziej konwencjonalne, czyli huśtawki, place zabaw, duże pluszowe klocki do układania. Do tego fajny mostek nad stawem, po którym też można popływać łódką. MAGICZNE OGRODY Drugi park rozrywki jest zbudowany w formie kilku diametralnie różniących się od siebie krain w osobnych dolinkach. Na samym początku mamy więc Dom Czarodziejek, czyli piętrowy zamek z masą zjeżdżalni i fajnym widokiem. To tu tłoczą się największe tłumy dzieciaków. Tuż obok znajduje się marchewkowe pole z ogromną i zapewne zasilaną GMO plantacją pysznych warzyw. A właśnie, byłbym zapomniał – tuż za wejściem znajduje się staw, po którym każdy chętny może sobie powiosłować tratwą. I to nawet jeśli nie umiesz pływać – woda ma ledwie pół metra głębokości  Tuż obok znajduje się wejście do kolejki – ciuchci, która prowadzi przez tunel i zielony labirynt. Poznacie to miejsce bez problemów, bo zawsze prowadzą do niego gigantyczne kolejki, a z powodu gigantycznego zainteresowania władze parku wprowadziły zasadę, że każde dziecko może się na niej przejechać tylko raz. Tuż obok znajduje się Robankowa Łąka, na której pasą się ni to żaby, ni to glisty. Dla mnie żadna atrakcja, ale po minie Helki wnoszę, że dzieciakom się podoba. Na samym końcu parku znajduje się podobno świetne Smocze Gniazdo (które olaliśmy, bo wstęp dla dzieciaków od 6 roku życia). Skupiliśmy się, więc na innych atrakcjach jak Krasnoludzki Gród. Można w nim wejść na taras widokowy, ale też pochodzić po podziemnych labiryntach. Można też postrzelać z łuku albo powalczyć specjalnymi mieczami z osłonką z waty. I tak płynnym ruchem przechodzimy do miejsca, gdzie do zachwyconych dzieci dołączą równie zadowoleni dorośli. Na początek zjeżdżalnia. I to nie byle jaka, bo ogromna. Z czterema torami, na moje oko sięgająca wysokości prawie trzech pięter. W tym miejscu PRO-TIP: Przed wejściem na górę koniecznie zaopatrzcie się w szary materiałowy fartuszek, który należy założyć przed zjazdem. Dobry ślizg gwarantowany. A bez fartuszka grozi wam np. zatrzymanie się w połowie zjeżdżalni i w najlepszym razie dość żenujące dopychanie się do dołu nogami, a w najgorszym – przysadzisty strzał w nery od berbecia, który zjeżdża tuż po tobie i wiesz co? Ma płachtę Są też inne atrakcje, np. bujające się łódeczki, które bujają sami ich pasażerowie, pociągajac za specjalne liny. Zabawa jest super, tym bardziej, że sami możemy dostować tempo i siłę „buja”. A tuż obok grill z kiełbaską, karkóweczką i innymi specjałami. Jest dobrze? No ja myślę. Jest też miejsce „na dobicie” milusińskich. Tuż przy wejściu do parku jest wielka łąka, na której rozstawione są wielkie klocki, kilka dużych trampolin, dmuchany zamek ze zjeżdżalnią i inne tego typu zabawki. Idealne miejsce, jeśli twoja pociecha nie zdążyła się jeszcze „wybawić”. 3. DODATKOWE ZALETY Oba miejsca absolutnie nadają się na piknik. Możesz zabrać swój kocyk, własne żarcie i po prostu się rozstawić, bo miejsca jest bardzo dużo. Gdzie fajniej? Trudno powiedzieć – Farma znajduje się wśród drzew, więc w ciepłe dni gwarantuje większy cień. Z kolei Magiczne Ogrody są prawie zupełnie odsłonięte – co kto lubi. Farma ma jednak tę delikatną przewagę, że ma ognisko, do którego w każdej chwili można się podpiąć, by podpiec kiełbaskę, chlebek, piankę marshmallow (a coale wszystkie? Taka amerykańska moda) czy na co tam tylko mamy ochotę. I w sumie jest to dobra opcja, bo oferta gastronomiczna jakoś szczególnie nie powala. Na Farmie mamy taki tradycyjny bar w klimatach klasyki polskiego fast foodu. Jest herbata w plastikowym kubku, schabowy z frytkami, hambuksy, hot-dogi i zapieksy (próbowałem, takie se), ale też np. panierowane serki. Zaleta: ceny nie są zaporowe. W Ogrodach oferta restauracyjna wygląda zdaje się trochę lepiej, bo i miejsca wyglądają jakoś tak schludniej i czyściej. Część restauracyjna znajduje się tuż przy wejściu i jest podzielona na 2 skrzydła: „restaurację” i kawiarnię, gdzie można też kupić desery i lody. I nie wiem czy to pora naszego przyjazdu (byliśmy na miejscu po godz. 16) czy co, ale wszystkie stoliki były zajęte, a do baru była kolejka na przysłowiowe milion dwieście Chińczyków. I w sumie nie bardzo wiadomo po co, bo z tego, co widzieliśmy, menu też wykwintnością nie grzeszy.  4. A WADY? Farma Iluzji w niesamowity sposób drenuje portfele klientów. Normalny bilet kosztuje 29 zł, ale uprawnia do wejścia tylko do części atrakcji. Do tych bardziej bajeranckich (jakieś karuzele etc.) wstęp jest dodatkowo płatny. Najczęściej po 5-10 zł za wejście. Właściciel parku dobrodusznie co prawda proponuje wykupienie tzw. złotej opaski za 35 zł, dającej nielimitowany dostęp do wszystkich atrakcji, jednak nie da się ukryć, że jest to zwykłe żerowanie na dzieciakach, którym przecież raczej ciężko się odmawia (a jak już się odmówi, to trzeba się liczyć z awanturą). Poza tym kurde – jeśli cała rodzina wykupi takie „all inclusive” to koszty takiej wyprawy nie będą już niskie, oj nie. „Wadą” Magicznych Ogrodów są… ogromne tłumy odwiedzające ten przybytek. Specjalnie wybraliśmy się tam w niedzielę po godz. 16, a i tak trudno nam było znaleźć miejsce na ogromnym parkingu. Na którym można było zaobserwować blachy naprawdę z całej Polski.  Wadą Ogrodów jest też… bardzo mała liczba dostępnych na miejscu pracowników czuwających nad bezpieczeństwem bawiących się. W efekcie ma się wrażenie, że całkowitą kontrolę nad parkiem mają zwiedzający. I z jednej strony to jest wielki plus, bo w Ogrodach są naprawdę fantastyczne zabawki. Jest np. karuzela dla dzieci, którą uruchamiają ruchami mięśni tatusiowie przesuwający ogromne koła. Albo te kołyszące się łódeczki – fajna sprawa. Z drugiej strony – są takie miejsca jak ta sięgająca trzeciego piętra zjeżdżalnia, na której panuje gwar i ścisk. I przyznam szczerze, trochę strach, że nikt tego nie nadzoruje. A podobnych miejsc znalazłoby się jeszcze kilka. Na drobny minus zasługuje też możliwość kupienia piwa. Jasne, nie bądźmy purytańscy, ale to się jakoś łączy z poprzednią wadą: skoro już nikt nie dogląda tego parku, to warto zostać tutaj trzeźwym. A po drugie: Ojcze, kurna! Jesteś tu ze swoim dzieckiem. 5. PODSUMOWANIE Oba miejsca są dość ciekawą opcją, jeśli akurat macie wolny dzień i nie macie czego ze sobą zrobić. I choć nie jest to co  prawda taka moc atrakcji jak we wspomnianym na wstępie Legolandzie, to oba iejsca są warte swojej ceny. I w sumie to je polecamy. PODOBAŁ CI SIĘ WPIS? POLUB NA FEJSBUKU, PODZIEL SIĘ Z INNYMI! Artykuł Farma Iluzji vs. Magiczne Ogrody. Parki rozrywki “made in Poland”, czyli gdzie najlepiej wyjechać w weekend? pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Co warto zobaczyć w Kijowie w 24 godziny. Zwiedzanie w klimatach “Muppet Show”

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Co warto zobaczyć w Kijowie w 24 godziny. Zwiedzanie w klimatach “Muppet Show”

Wąwóz Vintgar – słoweński cud natury

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Wąwóz Vintgar – słoweński cud natury

Mała litewska wioska, która mogła zmienić losy świata

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Mała litewska wioska, która mogła zmienić losy świata

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); O wsi Ploksciai położonej na terenie Żmudzińskiego Parku Narodowego mało kto słyszał. I całe szczęście, bo gdyby usłyszał jakieś pół wieku temu, współczesny świat na pewno wyglądałby inaczej. I kto wie – być może "zimna wojna" między USA i ZSRR wcale nie byłaby taka zimna? Okolice jeziora Plateliai to idealne miejsce, jeśli chcesz się zrelaksować, wyciszyć, zniknąć w leśnej głuszy albo wybudować pieprzoną podziemną bazę pocisków nuklearnych. Zapewne z tego punktu widzenia wyszedł Nikita Chruszczow i jego koledzy, gdy we wrześniu 1960 roku nakazali budowę nieopodal wioski Plokscsiai tajnej podziemnej bazy wojskowej. O tym, jak dobre jest to miejsce świadczy to, że mieszczące się tu obecnie Muzeum Zimnej Wojny nawet teraz jest cholernie trudno zlokalizować – także przy włączonym GPS-ie. Zero tablic, napisów, kierunkowkazów. A to przecież tylko 30 kilometrów od Połągi, w samym sercu parku narodowego. Jak dojechać? Najprościej od Połągi dojechać do miejscowości Pługniany (Plunge). W jej centrum skręcamy w prawo przy strzałce na biuro informacji turystycznej i jedziemy prosto jakieś 5-6 kilometrów. Po drodze mijamy jezior Berzoras, które wydaje się idealnym miejscem na przed lub pozwiedzaniowy chill – świeżo wyremontowane ławeczki, molo, plac zabaw dla dzieciaków. W końcu widzimy małą tabliczkę z odpowiednim napisem i skręcamy w lewo w żwirową drogę. Jakieś 2 kilometry później jesteśmy na miejscu. No dobrze, ale po co tyle zachodu? Witamy w miejscu, w którym nic się nie dzieje. Przez 2 lata prowadzono tu supertajne prace, wcześniej wysiedlając kilkanaście rodzin. Jak udało się zachować budowę tej bazy w tajemnicy, skoro przy jej budowie pracowało 10 tys. żołnierzy Armii Czerwonej? Nie mam pojęcia. Grunt, że w 1962 r. zakończyli prace i powstałą tajna baza, która potencjalnie mogła zniszczyć każde miasto w Europie. Jak? Dzięki 4 ogromnym silosom, w których znajdowały się rakiety R-12 U z ładunkiem nuklearnym. Każda z rakiet miała ponad 27 metrów wysokości, ważyła ponad 40 ton, z czego 1,5 tony ważyła sama głowica (mierzyła ponad 4 tony). Rakiety miały 2500 kilometra zasięgu, co oznacza, że były w stanie dosięgnąć niemal każdego celu od Londynu po Stambuł. Co ciekawe, już na samym początku swojej działalności baza mogła zmienić losy świata. Miało to miejsce podczas tzw. kryzysu kubańskiego pod koniec 1962 roku, w apogeum zimnej wojny. To wtedy ZSRR chciał rozmieścić na terytorium Kuby pociski balistyczne średniego zasięgu zagrażające bezpośrednio USA i to wtedy napięcie między oboma mocarstwami było największe. Litewska baza miała w tym wydarzeniu dość spory udział, bo pracujący w niej naukowcy przygotowywali analogiczną bazę na Kubie, gdzie…miały się znaleźć właśnie pociski z bazy w Plokstine. Głowice w tajemnicy przetransportowano nad Morze Czarne, skąd miały popłynąć do Hawany. Na szczęście do tego nie doszło. Jednorazowo w bazie przebywało ok 300 osób, w większości byli to wojskowi strażnicy, strzegący do niej dostępu. Bo choć baza znajdowała się na totalnym pustkowiu, niczego nie zostawiono przypadkowi – wejścia do niej strzegły 3 rzędy drutu kolczastego podłączonego do prądu o napięciu od 220 do 1700 V (wyższy próg aktywował się automatycznie po naruszeniu zamontowanego na całej długości zasieków systemu obronnego). Baza była samowystarczalna – była w stanie utrzymać się przez 15 dni bez żadnych kontaktów z zewnątrz lub przez 3 dni w całkowitym zamknięciu – podziemne tunele były hermetycznie zamykane. O tym, jak zaawansowana była to konstrukcja świadczy fakt, że była zaopatrzona w bieżącą wodę poprzez specjalny 2,5-kilometrowy wodociąg także ciągnący się pod ziemią. Bazę zamknięto w 1978 roku, ale właściwie do upadku komunizmu była ona ważnym strategicznym punkem zimnowojennej strategii ZSRR. Wszystko z powodu mobilnych wyrzutni rakiet SS-20, które zastąpiły R-12 i pozostawały tu w pełnej gotowości do momentu podpisania układu rozbrojeniowego Rosjan i USA w 1987 roku. Podobno zwiedzanie odbywa się tylko z przewodnikiem, ale ponieważ byliśmy jedynymi gośćmi, pani w kasie (pojedynczy bilet kosztuje 5 euro) po prostu wskazała nam drogę do pierwszego włazu. Samo zwiedzanie to kilkanaście sąl wystawowych na dwóch poziomach. Znajdują się w nich zarówno dość wiernie zrekonstruowane sale pokazujące życie w tajnej bazie, jak i wystawa obrazująca historię zimnej wojny. Są podświetlone mapki, propagandowe radzieckie plakaty i krótkie archiwalne filmy pokazujące bazę w czasach jej istnienia. Co chwilę pojawiają się ubrane w wojskowe uniformy plastikowe kukły, które strzegą obiektu. W części muzealnej znajdziecie broń, modele rakiety, a nawet specjalna skrzynka i klucze, które uruchamiają mechanizm. Bunkier jest trochę klaustrofobiczny, ale dzięki strzałkom na podłodze łatwo można dojść do kolejnych sal. Które swoją drogą są antraktem przed wisienką na torcie – jednym z czterech udostępnionych silosów, w którym znajdowały się rakiety. Aby się do niego dostać, trzeba pokonać kilkunastometrowy i dość wąski korytarz, którego strzeże manekin w masce gazowej (który dość skutecznie wystraszył Heldona ). Sam silos jest oczywiście pusty, ale wygląda bardzo imponująco. Zwłaszcza jeśli wychylimy się odrobinkę z tarasu i zajrzymy na sam dół (raczej mało ryzykowne – przed upadkiem chroni nas dość solidna siatka). Co ciekawe, każdy z silosów przykrywa ogromna betonowa pokrywa, która była zamontowana na specjalnych torach przypominających kolejkę. W razie konieczności ataku pokrywa mogłą być przesunięta w ciągu 30 minut, a pocisk był gotowy do wystrzału.   EDIT: Wieczorem dodamy więcej zdjęć. Artykuł Mała litewska wioska, która mogła zmienić losy świata pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Z wizytą u największej mafii świata. Muzeum FIFA w Zurychu

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Z wizytą u największej mafii świata. Muzeum FIFA w Zurychu

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});   Po odwiedzeniu jednej z największych atrakcji turystycznych szwajcarskiej metropolii czujemy się trochę jak Anglicy po meczu z Argentyną na mundialu'86 albo wszyscy rywali Korei Południowej w 2002 roku – lekko wydymani. Ale jakie to piękne dymanie! Już za chwilę rozpocznie się ten magiczny miesiąc, podczas którego głowy rodzin będą wizytowały markety z elektroniką, by kupić na raty drugi telewizor (dla żony, „Singielka” i „M jak Miłość” same się nie obejrzą), a wszyscy jak jeden mąż będziemy się zastanawiali, czy Lewandowski odpali i czemu reprezentacji znowu się nie udało awansować, skoro grupę jak zwykle mieliśmy taką łatwą? Tak, zbliżają się mistrzostwa Europy w piłce nożnej. I znów będziemy się ekscytować pojedynkami 22 spoconych facetów kopiących skórzaną kulę. I nie przeszkodzi nam nawet to, że współczesna piłka nożna na najwyższym poziomie coraz bardziej przypomina amerykański wrestling – ustawiane mecze, przekupywanie sędziów, powszechna korupcja. A skoro jesteśmy przy korupcji, to dziś chciałem wam opowiedzieć o Muzeum FIFA – jednej z największych atrakcji Zurychu. Gotowi? No to zaczynamy. Muzeum, a jednak nie do końca… Zacznijmy od tego, że bilety wstępu do muzeum FIFA nie są tanie, choć jak na szwajcarskie standardy nie jest to też fortuna – normalny bilet kosztuje 25 franków szwajcarskich (obecnie ok. 100 złotych, ale przecież w Polsce wszyscy to doskonale wiecie. Prawda, frankowicze?), choć oczywiście jest szereg ulg dla dzieci, młodzieży i rodzin. Muzeum zlokalizowane jest w nowoczesnym, choć trochę ciasnym przeszklonym budynku w centrum miasta i mieści się na trzech poziomach. Gdybym miał określić je jednym zdaniem dla wszystkich miłośników tl;dr, byłoby to: „przerost formy nad treścią”. Bo muzeum FIFA jednych zachwyci, a innych niekoniecznie. Jego podstawową atrakcją są bowiem wszechobecne multimedia. To z pewnością spodoba się przygodnym zwiedzającym. Z drugiej strony są jednak piłkarscy kibice, którzy w muzeum nie zastaną tego, po co przyszli, czyli spektakularnych piłkarskich pamiątek. Zacznijmy jednak od początku: już przy wejściu wita nas wielki multimedialny ekran, na którym widzimy śniadych (chyba) Brazylijczyków grających w piłeczkę na plaży. Joga bonito, wiadomka, pierwsze wrażenie na plus. Tuż obok w sporym okręgu ułożone są alfabetycznie oryginalne piłkarskie koszulki wszystkich członków FIFA. Wygląda wciąż efektownie, ale czekamy na prawdziwe mięso. Aby się do niego dostać schodzimy poziom niżej, gdzie w gablotkach czekają pierwsze eksponaty (m.in. strój piłkarski sprzed 100 lat i pierwsze reguły gry w piłkę nożną). Główną atrakcją tej sali jest jednak wielki multimedialny ekran z obsługiwaną dotykowo konsolą z mapą świata. Najeżdżając na dowolny kraj ekran otwiera się i naszym oczom ukazuje się garść informacji o danym kraju oraz krótki filmik z najlepszymi akcjami reprezentacji. W przypadku Polski mamy urywki z Grzesia Laty i Zbigniewa Bońka, co jasno pokazuje, kiedy osiągaliśmy największe sukcesy i jakie miejsce w światowej hierarchii teraz zajmujemy. Przechodzimy do sali obok, gdzie w całkiem fajny sposób pokazano kolejne mundiale. Każda impreza ma swoją gablotkę z efektownym kolorowym kolażem, a pod nią znajdują się jakieś pamiątki z imprezy.     W centralnym punkcie sali znajduje się Puchar Świata. Jak zapewnia pan przewodnik, jest to oryginał, czyli ten sam puchar, który zwycięskie drużyny unoszą w górę po finale. Procedura jest zdaje się taka, że po finale dana reprezentacja dostaje tylko replikę pucharu, który wraca na honorowe miejsce do muzeum. Kolejny punkt to…kino, czyli ok. 10-minutowy filmik propagandowy na temat mistrzostw świata. Projekcja jest OBOWIĄZKOWA – tak tylko piszę na wszelki wypadek, jeśli pójdziecie do muzeum z kimś, kto niekoniecznie ma ochotę na ten punkt programu. Niestety, nie da się – szeroki jak szafa pan ochroniarz informuje, że winda na następny level znajduje się w sali kinowej. A winda otwiera się automatycznie dopiero po skończonej projekcji. Chcąc nie chcąc jesteśmy więc skazani na projekcję filmu, który jest taką historią futbolu w pigułce. I jak przystało na organizację mafijną, znalazły się tam wszystkie kontrowersje i przekręty z historii mundialu. Mamy więc poprzeczko/bramkę dla Anglii w finale z Niemcami na Wembley w 1966 roku, „rękę Boga” Maradony i będącego po zatruciu pokarmowym Ronaldo w czasie finałowego meczu mudialu'98 z Francją. Film dość przyjemny – fajny montaż, podniosła muzyka. Da się wysiedzieć. A w czasie gdy będę oglądał wrzucę wam jeszcze kilka kolaży. No co ja poradzę, że tak mi się podobają… Następnie ruszamy windą na ostatnie piętro, a tam już sama forma i zero treści. To znaczy oczywiście – jest Fifa Fair Play, są fragmenty poświęcone piłce niepełnosprawnych i jest…miejsce, w którym zwiedzający mogą zostawić swoje pamiątki, które mogą dołączyć do grona muzealnych eksponatów. Hajlajtem jest tutaj koszulka czy tam opaska 90-letniego dziadka, który 66 lat temu oglądał na żywo słynny finał Brazylia-Urugwaj na Marakanie, a 2 lata temu w 2014 roku był…wolontariuszem podczas brazylijskiego mundialu. Ostatnia odsłona muzeum to…granie w piłkę. Naprawdę! Każdy ze zwiedzających bierze udział w kilku konkurencjach – strzelamy rzuty wolne, karne, gramy w piłkarskiego flipera, a na koniec nasze wyniki są zliczane na specjalnej tablicy, gdzie możemy zobaczyć jak wypadamy na tle innych. To bardzo fajna zabawa, ale wyobrażam sobie, że w weekendy to miejsce musi być oblegane przez zwiedzających. I…to wszystko. A nie, przepraszam – jest jeszcze sklep z pamiątkami, gdzie możemy zaopatrzyć się we wszystko z logo FIFA. Niestety, nie ma jednej pamiątki z podobizną Seppa Blattera – miła pani sprzedawczyni w odpowiedzi na moje pytania śmiała się przez minutę, a potem stwierdziła, że zobaczą, co da się zrobić i może w przyszłości ten błąd zostanie naprawiony. No ja myślę! Koszulkę z Blatterem np. tarzającym się w stosie dolarów kupiłbym za naprawdę duże pieniądze. Przyznam się, że z Muzeum FIFA mam niezły zgryz. Z jednej strony jestem przekonany, że taka Helka byłaby zachwycona i np. na stoiskach z kopaniem piłki spędziłaby dobre kilka minut. Z drugiej strony – cholercia, nazwa zobowiązuje i po muzeum największej piłkarskiej organizacji świata spodziewałbym się jednak znacznie ciekawszych i znacznie bardziej bogatych zbiorów. Bo wreszcie po trzecie – nawet w Zurychu znam lepsze sposoby na wydanie 250 zł za godzinkę-półtora (ale to max, dłużej już się znudzi nawet największym fanatykompiłki) rozrywki dla trzyosobowej rodziny. A na koniec – jeszcze jeden kolaż. Zajebiste są, co nie?   Artykuł Z wizytą u największej mafii świata. Muzeum FIFA w Zurychu pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Couchsurfing w Iranie. O tym, jak ugoszczono nas iście po królewsku

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Couchsurfing w Iranie. O tym, jak ugoszczono nas iście po królewsku

(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({}); W ciągu kilku godzin podróży z Jazd do Kerman Matsume przeobraziła się w „ciocię Shirin”, która pokazała nam, na czym polega tradycyjna irańska gościnność. I opowiedziała swoją historię. Prawdziwą i bez retuszy. Bo jeśli chcecie naprawdę poznać Iran, powinniście choć raz dać się zaprosić miejscowym do domu. No dobrze, ale jak się do tego zabrać i  o czym pamiętać? Wybierając się do Iranu musicie się przygotować na to, że każdego dnia przyjaźni Persowie będą wam składali szereg zaproszeń i propozycji np. ugoszczenia was u nich w domu czy przenocowania. Czy należy z nich korzystać? Odpowiedź wbrew pozorom nie jest oczywista. Bo z jednej strony Irańczycy, zwłaszcza młodzi, cholernie lgną do turystów, są bardzo ciekawi jacy jesteśmy, jak wygląda u nas życie, a nade wszystko są szczęśliwi, że mogą sobie podszlifować angielski. Ale to jedna strona medalu, bo z drugiej strony jest t'aroof, czyli starożytny kodeks etykiety i dobrych manier. Jego zasady dość dokładnie omówił choćby  Karol, więc ograniczmy się do jednej podstawowej: bezgranicznej uprzejmości (zwłaszcza wobec obcokrajowców), która przejawia się pewnego rodzaju grą pozorów. W praktyce wygląda to tak, że gdy Irańczyk oferuje nam np. nocleg to wcale nie musi to oznaczać, że chce, żebyśmy u niego nocowali. Oferuje jednak przede wszystkim dlatego, że tak wypada, tak głosi t'aroof. A w odpowiedzi wypada, żebyśmy odmówili. I tak kilka razy – podobno (miejscowi potwierdzają), gdy Irańczyk proponuje nam coś tylko z grzeczności, pyta nas jedynie 3 razy. A gdy po tej krótkiej szermierce słownej wciąż nie rezygnuje to znaczy, że naprawdę robi to szczerze i z dobroci serca. Wtedy możemy zacząć się zastanawiać nad propozycją, choć niesie to ze sobą cały szereg kolejnych t'aroofowych dylematów, np. czy zapłacić, jak się odwdzięczyć etc. Generalnie nocowanie turystów w irańskich domach nie jest niczym niezwykłym, a couchsurfing z wspomnianych wyżej powodów jest w tym kraju cholernie popularny. W internecie bez trudu znajdziecie dziesiątki anonsów, jeśli więc nie macie oporów, to warto spróbować. To jest oczywiście kwestia poznania nowych ludzi i kultury, ale też – nie oszukujmy się – naszych finansów. Bo zakładając, że przeciętnie za dwójkę w średniej klasie irańskim hotelu zapłacimy jakieś 30 dolarów, to w sumie koszty noclegów będą stanowiły ok. połowy waszego 14-dniowego wyjazdowego budżetu. To co? Nocować? My raczej „kałczowi” nie jesteśmy, choć tym razem poważnie rozważaliśmy tę opcję. Powód był prozaiczny: są problemy ze znalezieniem rozsądnego (tzn. za rozsądną cenę) noclegu na irańskiej ziemi jeszcze w Polsce, w internecie. A na kałczu oferta goni ofertę. , Ale to też ma swoje minusy: bo wiadomo, spanie u kogoś nieznanego jednak bywa krępujące, a my na dokładkę jesteśmy z Helką, która jest urocza, ale miewa humory. A lokalizacje też są różne – naprawdę fajne ogłoszenia w Teheranie były oddalone od centrum miasta o dobre 30-40 minut drogi wiecznie zatłoczonym transportem publicznym. No i wiadomo jak to jest na tym serwisie – w przypadku większości ofert opcja „z dzieckiem” raczej nie jest odznaczona. A jednak choć nie chcieliśmy, wylądowaliśmy na nocleg w prawdziwym irańskim domu. Było to tak: jechaliśmy autobusem z Jazd (polecamy ogromnie! Klimaty jak w „Assasin's Creed” – już wkrótce napiszemy) do Kerman, który miał być naszym nocnym przystankiem przed dalszą drogą w stronę Bam. Noclegu oczywiście nie mieliśmy, ale plan był taki jak zawsze – otworzyć „Lonely Planet”, znaleźć taksówkę (dworce w Iranie znajdują się zazwyczaj na przedmieściach lub chociaż z dala od centrum) i dać się dowieźć tam, gdzie rekomendują mądrzejsi od nas. W autobusie (żadna nowość) szybko staliśmy się lokalną atrakcją numer 1: starsze panie pokazywały nas sobie palcami, kobiety bezcermonialnie przechodziły koło nas po kilka razy, a jakiś starszy pan wcisnął Helce paczkę ciastek i bezskutecznie próbował nawiązać z nami kontakt. Na szczęście naprzeciwko nas siedziała Massume – studentka zarządzania z Kerman i jak się miało okazać za chwilę – absolutnie sympatyczna dziewczyna. Tak naprawdę połączyła nas Helka, która (też żadna nowość) zauroczyła naszą rozmówczynię i to z wzajemnością. Nie minęła nawet godzina drogi, gdy Helka zaczęła do Shirin mówić „ciocia”, a po kolejnym kwadransie już siedziała u niej na kolanach i domagała się rysunków. No to ciocia Shirin rysowała mamę, tatę, ajatollaha, kotka, pieska, meczet i wszystko inne, co tylko Helka sobie wymyśliła. A Massume (po persku jej imię oznaczało coś w stylu „dar od Boga”) stała się dla nas „Shirin” (po persku „cukierek”). Jak od razu powiedziała, tylko dobrzy znajomi mogą do niej tak mówić, więc kopnął na zaszczyt, i to bez ironii. To była dłuuuga trasa – jeśli mnie pamięć nie myli, przynajmniej 6 godzin. Mniej więcej w połowie drogi Shirin zaczęła nas przekonywać, żebyśmy u niej przenocowali. Że to będzie dla niej zaszczyt, że to żadna kurtuazja i że musimy. Oczywiście, zaczęliśmy odmawiać (i to więcej niż 3 razy), ona zaczęła nas przekonywać i tak trwało to dobre kilka minut. W końcu przekonał nas jakiś niezbyt wyględny dżentelment z dwoma zębami na przedzie, który przyszedł do nas i zaczął coś świstać po persku. O co chodzi? Shirin szybko nam przetłumaczyła, że pan też nas zapraszał do siebie za nocleg, że to będzie dla niego zaszczyt i w ogóle żaden problem. I znów próbowaliśmy odmówić, choć z powodu bariery językowej wydawało się to znacznie trudniejsze. Na szczęście z opresji uratowała nas Shirin. – Powiedziałam panu, że już nocujecie u mnie, więc kto pierwszy tego jego – i się uśmiechnęła, co paradoksalnie nie jest zbyt często spotykane u przygodnie poznanych Iranek. Cóż było robić? W tej sytuacji nie mieliśmy wyjścia i zgodziliśmy się. I to był początek przyspieszonego kursu irańskiej gościnności, przy której wysiada nawet tradycyjna polska gościnność. No bo tak: na dworcu w Kerman bierzemy taksówkę. Jedziemy, po chwilę zatrzymujemy się pod sklepem. – O, to pójdę z tobą… – Siedź! – ordynuje krótko Shirin i wchodzi do sklepu. 5 minut później wraca z dwiema ciężkimi torbami. Jedziemy dalej i w końcu dojeżdżamy do jej mieszkania. Zawczasu wyciągam pieniądze, ale gdy próbuję je podać taksówkarzowi, w odpowiedzi widzę tylko jej wyciągnięty palec wskazujący w pozycji „nu nu nu”. Wychodzimy z taksówki – Shirin od razu dopada do plecaka Izy, ale tę bitwę wygrywam, broniąc ostatniego bastionu dżentelmeństwa i jednak, cholera jasna, patriarchatu! W końcu jesteśmy w Iranie – tu rządzą mężczyźni i jak będę chciał nosić 3 plecaki i 2 wielkie torby zakupów jednocześnie, to będę je nosić, bo mam na to ochotę. O! W mieszkaniu Shirin z miejsca przeprasza nas za to, że jest ono tak małe. Rozglądamy się po gigantycznym salonie i zastanawiamy się, o co chodzi? – Shirin, ile ty masz tu metrów kwadratowych? – Niecałe sto – odpowiada lekko speszona. Przeciętny salon w studenckim irańskim mieszkanie ma mniej więcej rozmiary boiska przy Camp Nou Szybko się okazuje, że jak na Iran mieszkanie faktycznie nie jest duże, ale tylko dlatego, że tradycyjnie Irańczycy mieszkają w domach po kilka pokoleń – od babci przez rodziców po wnuczki, a czasem i prawnuczki. Akurat u Shirin ścisk był mniejszy – mieszkała tylko z dwoma kuzynami, których akurat nie było i którzy strasznie żałowali, że ominęła ich taka okazja. Shirin od razu proponuje, że zrobi nam coś małego do jedzenia. – To my pomożemy… – zaczynam, ale znów widzę to łagodne spojrzenie, którego nie powstydziłby się ajatollah Chomeini. Szybko okazuje się, że patriarchat patriarchatem, ale w kuchni to się lepiej Irance nie wpierdzielaj do garów. Tu powstało coś niesamowitego, co zobaczycie za chwilę… Zaczynamy rozmawiać i Shirin opowiada nam swoją historię. I o tym, jak się żyje w Iranie. Na większość naszych pytań o codzienne życie zaczyna odpowiedź, że „kiedyś było dużo gorzej…”. Weźmy na przykład randkowanie. Dzisiaj nikogo już nie dziwi, że dziewczyna z chłopakiem np. na uczelni trzymają się za ręce. Oczywiście, zero obściskiwania, ale to już i tak dużo. A kiedyś? Kiedyś, gdy dziewczyna spodobała się chłopakowi, ten musiał najpierw iść porozmawiać z rodzicami swojej potencjalnej wybranki i wyprosić zgodę na krótkie spotkanie z dziewczyną, np. spacer. Nawet jeśli rodzice wyrażali zgodę, to o prywatności można było zapomnieć. Przy każdym spotkaniu z chłopakiem dziewczynie musiał towarzyszyć „przyzwoitek” – najczęśćiej starszy brat dziewczyny czuwający nad tym, aby nie uchybiono jej czci i w ogóle, żeby nie było za miło. Delikatny luz przychodzi dopiero po zaręczynach, a pełny liberalizm dopiero po ślubie. Chociaż z tym liberalizmem, to wiecie jak jest – kobiety wciąż są zazwyczaj spychane do roli kur domowych, a jeśli po ożenku próbują się jakoś wybijać na niepodległość, robić karierę – to raczej w największych miastach. W tą pułapkę wpadła też Shirin – gdy wyszła za mąż miała 22 lata (jak na irańskie standardy, nie była już taka wcale najmłodsza) i studiowała. Ale mąż dobrze zarabiał i trochę ją omamił. – Kochanie, poradzimy sobie, nie musisz pracować. Ja będę przynosił pieniądze, a ty będziesz zajmowała się domem – tak ją przekonywał aż w końcu przekonał. I nawet przez chwilę byli szczęśliwi. Po jakimś roku zaszła w ciążę. Dziewczynka. Była taka szczęśliwa. Mąż też, ale w pewnym momencie coś się zaczęło psuć. Najpierw odkryła, że oszukuje ją w drobnych sprawach – miał coś zrobić, ale zapomniał. Coraz częściej zdarzało się, że później wracał z pracy. W końcu okazało się, że pije bierze narkotyki. Jakie? Shirin nie powiedziała. Do tego alkohol – podobno sporo. Nie śmiejcie się – irańska prowincja to nie hipsterkie dzielnice Teheranu, gdzie bananowa młodzież sączy drinki z palemką. Dla większości Irańczyków alkohol to ostatnie zło. Zresztą, to nie było wcale najważniejsze. – Oszukiwał mnie, to było dla mnie najgorsze – tlumaczy. On obiecywał, że się zmieni, ale nie dał rady. Ona nie powinna się denerwować, ale jak tu się nie denerwować w takiej sytuacji. W końcu traci dziecko. Kiedy mówi te słowa, na jej twarzy nie widać żadnych emocji. Ale teraz widzę, czemu tak bardzo ciągnie ją do Helki, czemu tak chętnie się z nią bawi i jest tak bardzo zachwycona. Jej córka miałaby dziś jakieś 5 lat. Od tego momentu nic nie jest już tak jak kiedyś. Mąż znów obiecuje poprawę, ale znów nie dotrzymuje słowa. Ona idzie do sądu i prosi o rozwód – popiera ją cała rodzina, także ze strony męża. Ale uzyskać rozwód w Iranie wcale nie jest prosto, nawet gdy dowody są tak przytłaczające. Sąd nakazuje to, co zawsze w takiej sytuacji – najpierw próbę naprawienia małżeństwa, a dopiero potem – separację. Wciąż bez rozwodu. Ile trzeba czekać? U Shirin zbliżają się już 3 lata. Bez sensu to czekanie, niczego nie zmieni. Ale sąd musi stwierdzić „ustanie pożycia”. Ale jakie to pożycie? On jeszcze czasem wysyła do niej SMS-y, żeby go przyjęła z powrotem, ale ona już mu nie odpisuje. Czeka tylko na wyrok sądu. To w sumie trochę śmiech przez łzy, ale dziś czasem mama jej wypomina. – A mówiłam ci, żebyś wyszła za X – jak to mama. X to daleki kuzyn, rodzina właściwie. Ale Shirin tylko się uśmiecha i pokazuje na swoją starszą siostrę, która posłuchała mamy i wżeniła się w ich dalszą rodzinę. Czy jest szczęśliwa? Pewnie tak, ale oni cały czas się kłócą. Tak jest zawsze, jak dwa silne charaktery zderzą się ze sobą w jednym domu. Teraz Shirin nie myśli o facetach (inna sprawa, że nie może, bo gdyby ktoś na nią doniósł, miałaby kłopot), tylko o karierze. Znów zaczęła studia – tym razem zarządzanie i już myśli o przyszłości. Na pewno chce zostać na uczelni i prowadzić zajęcia ze studentami. Ale jednocześnie planuje otworzyć firmę, która będzie pośredniczyła w kontaktach irańśkich przedsiębiorstw z korporacjami z innych krajów. Heldon pomaga Tak sobie gadamy i gadamy. Aż zupełnie zapominamy, że byliśmy trochę głodni. W końcu Shirin skończyła – rozkłada talerze i zaczyna znosić jedzenie. Tego nie da się opisać – to trzeba zobaczyć. Co niniejszym czynię. Tyle jedzenia dla 3,5 osoby (Helkę liczę jako niepełnoprawnego uczestnika biesiady ) Po kolacji, kiedy Helka już usnęła rozmawiamy dalej. My jej opowiadamy o Polsce i Europie, ona dalej mówi o życiu w Iranie. W pewnym momencie wpadamy w tematy popkulturalne i okazuje się, że nasza gospodyni jest niepoprawną romantyczką – jej ulubione filmy to „Love Story” i „Titanic”, a z zachodniej muzyki najbliżej jej do Celine Dion i Metaliki. Fuck yeah! Przegadaliśmy chyba do 2 w nocy. I to, co rzuciło mi się w oczy to to, że choć Shirin jest przeuroczą dziewczyną, to jednak istnieje między nami ta niewidzialna, ideologiczna bariera. Na przykład, gdy rozmawialiśmy o Chomeinim, a konkretnie o tym, że widzieliśmy jego okazały grobowiec na przedmieściach Teheranu. – Jest ogromny! To zabawne, bo czytałem w przewodniku, że ajatollah chciał być pochowany skromnie… – powiedziałem. – Nie wierz amerykańskiej propagandzie. Przecież to jasne, że taka wersja obowiązuje u was specjalnie – odpowiedziała śmiertelnie poważnie. I co? I nic – wróciliśmy do rozmowy w myśl zasady „agree to disagree”. Oczywiście, jako gospodyni Shirin wciąż ma jeden nadrzędny cel – nie może dopuścić, żebyśmy w jakikolwiek sposób jej pomogli. Kiedy więc zgłaszam się na ochotnika do zmywania (Wiadomo, patriarchat! Będę zmywał, kiedy tylko mam na to ochotę!), oczywiście słyszę, że nie. Ale wystarczy, że Shirin wychodzi na chwilę do łazienki, a ja już myk, i jestem przy zlewie. Kiedy wróciła, wyglądała na niepocieszoną. – O nie! Nie rób tego! Kurde, przegoniłabym cię, ale nawet nie mogę cię dotykać – złościła się, ale też śmiała Shirin. Rano oczywiście Shirin uraczyła nas przepysznym śniadaniem i spakowała nam wałówkę na drogę. Niestety (naprawdę niestety, bo aż nie wypada) nie dała sobie wcisnąć żadnych pieniędzy. Prosiliśmy, wpychaliśmy, przekonywaliśmy, że przecież skoro student to na pewno hajs się przyda, ale nic nie zdziałaliśmy – uparła się i koniec. Tak wygląda nasza gospodyni. Pamiątkowe zdjęcie z dziewczynami W takim przypadku być może na miejscu będzie dobra rada. Brzmi ona: jeśli będziecie mieli odrobinę wolnej przestrzeni, weźcie jakieś pamiątki z Polski, które będziecie mogli dać miejscowym. To naprawdę znaczy dla nich bardzo dużo. I to naprawdę nie musi być nic dużego – wystarczy jakiś malutki drobiazg. Przykład? Oto kolejna historia. Jesteśmy w restauracji w Kaszanie (przepyszne żarcie! Jak sobie przypomnę nazwę, na pewno gdzieś napiszemy!), gdy podchodzi do nas jakiś Irańczyk. Niby nic dziwnego, bo oni cały czas podchodzą i uskuteczniają small talk. „Where you from, mister?” „Lachestan” „Super, you like Iran?” „Yes, very much”. Bardzo to miłe, nawet jeśli czasem troche męczy. No to podchodzi Irańczyk. – Hello, where are you from? – zaczyna. – Hello, we are from Lachestan – odpowiadamy. – Lachestan? Really? Polska! Polska! Viva Polska! – odpowiada rozentuzjazmowany Pers. – What? – trochę jesteśmy zbici z tropu, – Viva Polska…Viva Polska, Eska TV, Polo TV….I love Polish music, I have it from satelite! – uśmiecha się nasz Irańczyk i zaczyna nucić jakąś melodię, która nic nam nie mówi, ale brzmi jak coś, co z pewnością można usłyszeć na którejś z tych stacji. Nagle Irańczyk prosi nas o przysługę – zaraz przyjdą tu na lekcję angielskiego jego 2 uczennice. Są bardzo pilne, ale nigdy nie gadały po angielsku z kimś innym poza swoim nauczycielem. I to by bardzo dużo dla nich znaczyło, gdybyśmy z nimi chwilę pogadali. No to poszliśmy i było super. Na koniec „nauczyciel” spytał czy mamy coś małego, co moglibyśy dać dziewczynom na pamiątkę. Cokolwiek. I tu totalny mindfuck, bo jesteśmy nieprzygotowani do zajęć. W końcu Iza znajduje w torebce jakiś długopis wyglądający jak żyrafa i prezentujemy – dziewczyny są wniebowzięte. Żeby nie było – taka sytuacja, gdy poproszono nas o jakiś drobiazg, zdarzyła się tylko raz, ale z drugiej strony czasem zdarzały się sytuacje, gdy wypadało dać jakiś drobiazg w ramach podzięki, a akurat nie mieliśmy nic sensowengo do podarowania. I w formie bonusa. Pamiątkowe zdjęcie z irańskim sobowtórem Cristiano Ronaldo. Sam chciał Co zabrać ze sobą? Trudno powiedzieć – my byśmy celowali w jakiś zestaw pocztówek z Polską albo jakieś małe albumy prezentujące nasze zabytki albo naturę. Promocja Polski zawsze i wszędzie ponad wszystko Artykuł Couchsurfing w Iranie. O tym, jak ugoszczono nas iście po królewsku pochodzi z serwisu weekendowi.pl.

Co warto zobaczyć w Iranie, a co sobie odpuścić? Teheran, Kom i Kaszan (część 1)

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Co warto zobaczyć w Iranie, a co sobie odpuścić? Teheran, Kom i Kaszan (część 1)

5 najgorszych miejsc na Walentynki [i BONUS]

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

5 najgorszych miejsc na Walentynki [i BONUS]

Najlepsze jarmarki świąteczne są w Niemczech. Czemu i gdzie konkretnie?

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Najlepsze jarmarki świąteczne są w Niemczech. Czemu i gdzie konkretnie?

Nic tak nie wprowadza w świąteczny klimat jak trzaskający mróz z kubkiem niezbyt taniego grzańca w dłoni, kiczowate aniołki, kiczowaty Mikołaj i tłumy wesołych Niemiaszków, wesoło kontemplujących w oczekiwaniu na Pierwszą Gwiazdkę. Tak, to jarmarki świąteczne – najważniejsza rzecz, dla której warto właśnie teraz odwiedzić naszych zachodnich sąsiadów. Niewiele jest rzeczy, w których Niemcy są od nas lepsi – nawet w piłkę nożną gramy lepiej (no co, w dwumeczu wygrywamy, bo bramki na wyjeździe liczą się podwójnie), a czasy gdy Becksy i inne Holsteinery były marzeniem każdego piwosza znad Wisły bezpowrotnie minęły wraz z nastaniem ery małych lokalnych browarów, w których możemy przebierać jak w ulęgałkach (za co dziękujemy panu panie Jakubiak, choć jest pan odrażającym homofobem). Ale jest takie 5 tygodni w roku, gdy nie mamy do nich startu – to okres od końcówki listopada do świąt, gdy w każdym niemieckim mieście i miasteczku przychodzi czas jarmarków świątecznych. Jarmark bożonarodzeniowy w Hamburgu Jak to, zaraz powiecie – przecież u nas też są jarmarki świąteczne – można się grzańca napić, zagryźć oscypkiem, kupić bombki albo drewniane rękodzieło. I zgoda, można, ale jednak pod względem klimatu jarmarki niemieckie biją te nasze na głowy. To pewnie kwestia dłuższej tradycji, bo nasi zachodni sąsiedzi biesiadują sobie w oczekiwaniu na narodziny Jezuska od dobrych kilkuset lat – w Berlinie pierwszy jarmark odbył się w 1529 roku, w Norymberdzie – w 1628, a we Frankfurcie – już w 1393 roku. Wraz z wiekiem i tradycją znacznie większa jest też skala jarmarku – w Polsce zwykle ogranicza się on do głównego placu w mieście, tymczasem w większych niemieckich miastach jarmarków jest co najmniej kilka, w każdym zakamarku centrum i nie tylko. A to przekłada się na clue świątecznego klimatu, czyli tłumy ludzi, dla których mimo panujących mrozów najlepszy sposób na spędzenie wieczoru to właśnie wystawanie przy tych mocno oświetlonych i często dość kiczowato upstrzonych budkach z kubeczkiem grzańca w dłoni. W niemieckich miastach jakoś tak bardziej czuć tę przedświąteczną atmosferę, która w Polsce raczej irytuje i jest najbardziej widoczna w przepełnionych ludźmi centrach handlowych, gdy gorączkowo szukasz prezentów, przepychając się wśród tłumów takich samych jak ty desperatów, a w tle smętnie dudni ci George Michael i śpiewa o tym, że ona albo on złamał lub złamała mu serce. Bo im człowiek robi się starszy, tym trudniej mu wzbudzić w sobie ekscytację świętami. Jest praca, nie ma czasu, wszystko jakby przeciekało ci przez palce i ani się obejrzysz a tu już 21, a ty nie masz prezentów. A już chwilę potem Wigilia, a potem wiadomo, że jak święta, to już po świętach. My jakoś próbujemy ten świąteczny klimat w sobie wzniecać – Iza już na początku grudnia snuje plany świątecznych dekoracji i specjalnego oświetlenia w salonie, a tuż po Mikołajkach w naszym domu ustawiamy choinkę. Co czasem budzi pośmiechujki ze strony znajomych, ale trudno – klimat sam się nie zrobi. Nie, nie sztuczną, zawsze prawdziwe drzewko. Tak, czasami tuż po świętach wygląda jak klasyczny drapak i uroczyście kończy swój żywot w śmietniku 2 stycznia. Zeszłoroczna Chuineczka w domu Weekendowych zagościła dopiero 10 grudnia. Właśnie dlatego co roku jeździmy sobie na jarmarki na Niemiec, żeby poczuć ten świąteczny klimat. Gdzie jechać? Możliwych opcji jest cała masa: w szeregu rankingów na najlepsze jarmarki wskazuje się Kolonię, Bremę, Akwizgran czy Norymbergę. My jednak mamy te miasta dopiero przed sobą. Zamiast tego napiszemy wam o jarmarkach, za które ręczymy. Hamburg Tam zaczęliśmy naszą przygodę z jarmarkami i tak nam się spodobało, że jeździliśmy tam kilka lat z rzędu. Hamburg to 6 wielkich jarmarków, z których każdy wart jest odwiedzenia. Zacząć wypada od tego największego i najbardziej znanego jarmarku przy Rathausmarkt, czyli na położonym nad wodą placu z monumentalnym ratuszem. Tutaj napijecie się grzańca, zrobicie zakupy i zjecie coś dobrego. W tym miejscu pauza: moim jedzeniowym faworytem jest zdecydowanie tzw. Dresdner Handbrot, czyli trudno uchwytna wariacja na temat zapiekanki, w skład której wchodzi ser, cebula, jakaś wędlinka, szczypiorek i duużo śmietany. Można jeść i jeść. Świety Mikołaj z Sankt Pauli Ale do Hamburga warto zajrzeć ze względu na najbardziej nietypowy niemiecki jarmark w St. Pauli, na której znajduje się słynna ulica erotycznych uciech. Taki też jest ten jarmark – na pierwszy rzut oka jest Mikołaj, grzaniec i prezenty, ale po chwili okazuje się, że Santa ma opuszczone do kolan gacie i żłopie piwo z reniferem Rudolfem, a zamiast prezentów częściej daje się rózgi i to najlepiej od razu na goły tyłek. Tak, to bardzo „rozrywkowy” jarmark – z muzyką na żywo, występami drag queens, striptizem (dla panów i dla pań – równouprawnienie). A w programie tegorocznej edycji czytamy też, że znalazło się tam tzw. pornokaraoke – nie wiem co to, ale zachęcam odważnych do sprawdzenia i zrelacjonowania nam później. Bo ten jarmark stoi pod znakiem dobrego humoru i zabawy z przymrużeniem oka – nikt tu się nie napina, nie ma krucjat różańcowych ani żywych tarcz blokujących dostęp do wejścia. Drezno Dla wielu to najpiękniejsze miasto w Niemczech. choć strasznie ucierpiało w czasie bombardowań pod koniec II wojny światowej, to jednak zostało szybko odbudowane i odzyskało dawny blask. Co warto tu zobaczyć? Długo by pisać, ale najlepiej zrobimy odsyłając do Karola z Kołem się Toczy, bo nasz wpis jest o jarmarkach, a lepiej o atrakcjach Drezna byśmy od niego nie napisali. Zwinger Od siebie napiszemy tylko o tych najbardziej oczywistych atrakcjach jak opera Sempera (koniecznie wejdźcie do środka!) i Zwinger. Ten drugi pałac warto odwiedzić ze względu na wspaniałą kolekcję obrazów – my nie jesteśmy jacyś wielce kulturalni, ale jak nas trafi w jakimś Prado, to potrafimy z 2-3 godzinki posiedzieć. Tym razem ze względu na Helkę czas gonił nas trochę bardziej, ale przyznam, że Tycjan, Rubens i Rafael wciągnęli nas dość mocno. Tak, że prawie zapomnieliśmy o jarmarkach… A tych jest w Dreźnie aż 11. Najbardziej znany Striezelmarkt w samym centrum i położone tuż obok niego kolejne jarmarki jak Neumarkt czy Frauenkirche, ale też jarmarki po drugiej stronie Elby. Choćby najbardziej reprezentacyjny Neustadter Markt ciągnący się wzdłuż zadrzewionej alei ciągnącej się od pomnika Augusta II Mocnego (tego, o którym w Polsce nie mamy najlepszego zdania).     Berlin Tu chyba wszyscy mają najbliżej i bardzo dobrze, bo to świetne miejsce na rozpoczęcie przygody z jarmarkami. Te są różne różniste – największy jest chyba ten na Alexanderplatz tuż obok słynnej wieży telewizyjnej. Jarmark przy Alexanderplatz Znajdziecie tam najwięcej atrakcji (w tym spore lodowisko), ale też największe tłumy. Do dziś nie wiemy, jak to możliwe, ale w zeszłym roku w sobotni wieczór tłok był tak wielki, że wychodząc z jarmarku utworzył się…korek, w którym tkwiliśmy dobre 15 minut. Nie było to zbyt komfortowe nie tylko z uwagi na przepychających się ludzi, ale też na Helkę w wózku. Zresztą, gdy już wyszliśmy na ulicę okazało się, że Helka straciła buta ;) Jakoś tak dziwnie to wyglądała. Ale nie zrozumcie nas źle, na Aleksie jest fajnie, tylko może niekoniecznie w godzinach szczytu. Brama Brandenburska Fajnych jarmarków w Berlinie jest znacznie więcej. Całkiem przyjemny i kameralny jest jarmark na Postdamer Platz, my jednak polecamy nieco oddalony od centrum jarmark przy zamku Charlottenburg. Naprawdę warto nie tylko ze względu na sam jarmark, ale też fajne iluminacje na zamku. Tylko pamiętajcie, trudno tam znaleźć miejsce parkingowe, więc nie zniechęcajcie się, jeśli będzie trzeba trochę pokrążyć po okolicy. Charlottenburg Ale najfajniejszym (bo i najbardziej kameralnym) jarmarkiem jest ten na Gendarmenmarkt, czyli Placu Żandarmerii. Otoczony przez dwie monumentalne katedry (Niemiecką i Francuską), a także historyczną salę Konzerthaus wygląda niesamowicie, zwłaszcza w nocy. I choć wstęp jest symbolicznie płatny, to warto wyłożyć 1 euraka. Tym bardziej, że jest duża szansa, że na jarmarku traficie na koncert kolęd, spektakl lub jakiś inny performance.   Monachium O Monachium już trochę pisaliśmy, bo znalazło się na naszej liście w drodze powrotnej z wycieczki do Słowenii i Włoch. I od razu nam się tu spodobało, a miasto zyskało nasz największy znak zaufania, czyli przedłużenie o jedną dobę noclegu w hotelu. Piękne historyczne kamieniczki, stary kościoł św. Piotra i ogromny Ogród Angielski, a między nimi świąteczne jarmarki. Niestety dla nas, w Monachium byliśmy tuż przed oficjalnym startem „sezonu świątecznego”, więc otwarta była może 1/4 tego co normalnie, ale i tak to, co widzieliśmy zrobiło na nas ogromne wrażenie. No ale jarmarki to nie tylko Niemcy. Jak jest w innych krajach? Paryż Pewnie niektórzy trochę boją się tam teraz jechać, ale z drugiej strony – zazwyczaj jest tak, że po takich strasznych wydarzeniach środki bezpieczeństwa są zwielokrotnione, więc raczej powinno być bezpiecznie. A Paryż też ma sporo do zaoferowania, jeśli idzie o jarmarki – nam szczególnie przypadły do gustu te najbardziej banalne miejsca, czyli świąteczne kramy wzdłuż Pól Elizejskich. A także bardzo fajny, kameralny jarmark świąteczny w dzielnicy La Defense, u stóp nowego Grande Arche. Jeśli ktoś będzie w tym czasie w Paryżu, koniecznie powinien odwiedzić. Ale tak w ogóle, to nasz stosunek do Paryża jest bardzo skomplikowany. Widok trochę surrealistyczny, ale w środku przyjemnie. W oddali Łuk Triumfalny Mediolan Włoskie jarmarki świąteczne nie mają rozmachu jarmarków niemieckich, mają jednak nad nimi znaczącą przewagę w postaci kulinariów.   Zjecie tam znacznie smaczniej niż w Niemczech, a jeśli chodzi o desery i inne słodkości, wybór jest wprost nieograniczony. Pisaliśmy już zresztą o tym przy okazji naszej relacji z Mediolanu. I tylko jedna uwaga przy okazji jarmarków. Jest super, ale trochę drogo. Tu macie przykładowy cennik grzańców z Drezna. Tanio nie jest, co? Ale z drugiej strony: czasem można trochę zaszaleć. Byle nie za bardzo: na takich jarmarkach lista rzeczy, które kuszą a do niczego wam się nie przydadzą jest ogromna. Uważajcie więc na siebie i stan waszych portfeli ;)

Śladami Wielkiej Rzeczpospolitej. Jak w 14 dni przemierzyliśmy historyczną Polskę od morza do morza (i kawał Rumunii) [CZĘŚĆ 1]

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Śladami Wielkiej Rzeczpospolitej. Jak w 14 dni przemierzyliśmy historyczną Polskę od morza do morza (i kawał Rumunii) [CZĘŚĆ 1]

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Jak zwiedzić Ateny za półdarmo? Kilka porad, które pomogą wam oszczędzić dużo euro

Ateny są jak tanie wino – są dobre, bo tanie i na odwrót (z drobnymi wyjątkami). A skoro są tanie, to łatwo się zagubić i wydać zdecydowanie zbyt dużo. Ale na szczęście są Weekendowi – duchowi pobratymcy Szkotów, którzy z radością podpowiedzą wam, jak zaoszczędzić krocie na wizycie w stolicy Grecji. Właśnie wróciliśmy z Aten i śmiało obwieszczamy, że teraz jest najlepszy czas na wizytę w stolicy Grecji. I to z kilku powodów? Po pierwsze – w listopadzie znajdziecie tam bardzo przyjemną pogodę – temperatura oscyluje w okolicach 20 stopni. A po drugie – bilety są naprawdę tanie. To po trochu efekt niedawnych obaw o dalszą eskalację kryzysu w Grecji i słynnych już kolejek do bankomatów, ale też szaleństwa Ryanaira, który najwyraźniej dostał od Greków dobre dofinansowanie (z czego niby?) i szaleje z cenami. Dość powiedzieć, że nasze bilety kosztowały jakieś 140 zł w obie strony, a obecnie spokojnie można znaleźć w systemie rezerwacyjnym bilety poniżej stówki. Niewykorzystanie takiej okazji to grzech. Tym bardziej, że to przecież cholerne Ateny – kolebka europejskiej cywilizacji, Zeus, Apollo, Platon, Sokrates, Eleni, Vangelis, Tsipras. Warto zobaczyć Akropol i inne ruinki, ale przede wszystkim warto chyba zobaczyć, jak wygląda miejsce, które rzekomo jest na skraju upadku i całkowitego bankructwa. Akropol widziany ze starożytnej Agory Przekonani? To super. O samych atrakcjach Aten napiszemy w osobnym wpisie – teraz zasugerujemy tylko, że optymalny czas na zwiedzenie Aten z przyległościami to 3, góra 4 dni. Czyli w sam raz na weekend. A dzisiaj pokażemy wam, jak można maksymalnie zaoszczędzić na takim wyjeździe, ale bez żadnej szkody na komforcie zwiedzania stolicy Grecji. Gotowi? To zaczynamy. Najlepszą metodą na oszczędności jest całkowita rezygnacja z Aten. Haha, taki żarcik. Tak radykalnego rozwiązania nie polecamy, bo choć stolica Grecji piękna nie jest, to jednak odwiedzić ją trzeba. A skoro już tam jesteście to… …zastanówcie się nad sensownością kupowania biletu wielodniowego na komunikację miejską. Poważnie – choć bilet kosztuje tylko 10 euro i jest ważny przez 5 dni, to jeśli Ateny odwiedzacie na 3-4 dni, ta kwota może wam się nie zwrócić. Zwłaszcza jeśli mieszkacie gdzieś w centrum. Wszystkie najważniejsze atrakcje Aten położone są bardzo blisko siebie, więc jeśli zrobicie sobie dobry plan, spokojnie obejdziecie wszystko z buta. Myśmy przez 3,5 dnia nie byli w stanie wyjeździć naszych biletów. Tym bardziej, że (to ważne!) nie obejmują one podróży z lotniska i na lotnisko(za podróż metrem z i do centrum każdorazowo trzeba zapłacić 8 euro) Pireus, czyli „Proszę się rozejść. Tu nie ma absolutnie nic do oglądania” Z dłuższych tras do pokonania zostanie wam wycieczka do Pireusu (który swoją drogą niczego wam raczej nie urwie z wrażenia) i ewentualnie dla fanów sportu – do kompleksu olimpijskiego na przedmieściach Aten (tę wycieczkę też odradzamy. O powodach szerzej napiszemy później). A te trasy spokojnie obskoczycie kupując dość tanie bilety – pojedynczy kosztuje 1,2 euro. Zacznijcie zwiedzanie od Akropolu   Wbrew pozorom to nie jest banalna rada. Bilet na Akropol jest dość drogi – kosztuje 12 euro. Ale po pierwsze nie oszukujmy się, przecież to z powodu tej kamieni kupy tu przyjechaliście. A po drugie – w cenie tego biletu masz jeszcze 6 innych atrakcji (np. grecką Agorę, amfiteatr Dionizosa czy ruiny (czytaj: trzy filary na krzyż) świątyni Zeusa. Na wszystkie te atrakcje bilety są sprzedawane osobno przy wejściu – nie ma więc sensu płacić podwójnie za coś, co i tak ma już w pakiecie, co nie? Olej niektóre muzea! Na pierwszym planie Nowe Muzeum Akropolu Które? A najlepiej z grubej rury – Narodowe Muzeum Archeologiczne! „Ale jak to? Przecież tam są takie wspaniałe zbiory!” – zakrzyknie niejeden lamus. I pewnie będzie miał trochę racji, bo zbiory rzeźb, malowideł i innych sztućców są absolutnie gigantyczne. I to nie tylko z Grecji, ale też ze wschodu, Egiptu czy Mezopotamii. W większości naprawdę świetnie zachowane unikaty na światową skalę. Ale! Największa zaleta muzeum jest też jego największą wadą. A tych eksponatów jest, no sorry, za dużo. Być może jestem mało obiektywny, bo w dziedzinie historii sztuki starożytność to w mojej lidze odpowiednik Termaliki Nieciecza i przegrywa ze średniowieczem, renesansem czy innym barokiem. W związku z tym moja cierpliwość do oglądania popękanych waz i wykrzywionych kawałków marmuru kończy się po jakichś 20 minutach. I nie oszukujcie się – też tak pewnie macie. A tymczasem takie same, a może nawet większe emocje przeżyjecie w innym archeologicznym cudeńku, czyli Nowym Muzeum Akropolu, gdzie zgromadzono masę historycznych artefaktów z Partnenonu i całego wzgórza Akropol. I choć zgromadzono w nim ponad 4 tys. eksponatów, to dzięki modernistycznej, przestronnej bryle ogląda się je jakoś tak…fajniej. No właśnie – już dla samej architektury warto odwiedzić to muzeum. I dla widoków na Akropol z najwyższego piętra. I dla Kariatyd, podtrzymujących dach świątyni …. . I nade wszystko – wejście kosztuje ledwie 5 euro, podczas gdy muzeum archeo całe 7. I teraz sobie przelicz, ile plastikowych butelek przepysznego greckiego wina po 1,50 euro sztuka mi zawdzięczacie. Nie ma za co! 5. Gdzie jeść? Gdziekolwiek, bo wszędzie jest względnie tanio. W centrum znajdziecie od groma kawiarenek z niezłą kawą za 1 euro (Grecy szczególnie lubują się we frappe i nawet im wychodzi) i ogromnym wyborem drożdżówek, ciastek i kanapek w cenie 1-2 euro za sztukę. Patrzysz na te ceny i się dziwisz, co takie gówno jak 4 razy droższe Costa Coffee  robi jeszcze w Polsce? Ale gwoli sprawiedliwości – pośród tanich kawiarenek w centrum Aten mają też Starbunia, który mimo zaporowych cen zawsze pęka w szwach od ludzi. Nieco drożej niż w Polsce jest za to w sklepach. W porównaniu do naszych cen najdroższe są np. warzywa, owoce i jajka (ponad 3 euro za 10 sztuk). Ale tańsze owoce bez problemu dostaniecie na straganach w centrum, np. przy placu Monastiriaki. Monastiriaki – wokół tego placu kręci się nocne życie Aten. Obiad to trochę wyższa szkoła jazdy, która jednocześnie najlepiej pokazuje, że tu jednak kryzys jest. Niezależnie od tego czy będziecie się stołowali w fancy knajpach dzielnicy Plaki czy w hipsterskiej Gazi już jeden rzut oka na talerze miejscowych sprawi, że pomyślicie, że narodową potrawą Greków jest kebab w picie za 2-2,5 euraka. Wcinają go prawie wszyscy lokalsi, za nic mając souvlaki i inne cuda na kiju. Swoją drogą – jest naprawdę bardzo dobry. Tak dobry, że oczywiście nie ma go w karcie żadnej restauracji, bo po co niby drogi turysto masz wydawać mniej, skoro możesz wydawać więcej. Aby więc zamówić takie cudo, trzeba poinformować kelnera, że „dla mnie to samo co je ta pani”. Zabawna sprawa z tym tanim jedzeniem – w burgerowniach ceny zaczynają się od 2 euraków. Skuszeni cennikiem postanowilismy spróbować w lokalu o uroczej nazwie Burgerville w hipsterskiej dzielnicy Gazi. W efekcie dostaliśmy OLBRZYMIĄ bułę, do której ktoś skroił kawałek bekoniku, plaster pomidora i malutkiego (zwłaszcza w porównaniu do buły) kotlecika. Napchać się napchasz. I o to chodzi w kryzysie chyba. Ale twoja wątroba niekoniecznie musi się z tym zgadzać. W knajpach ceny głównych dań oscylują w granicach 8-12 euro. Naprawdę jest do przeżycia. Chcesz widoków? Olej kolejkę Ateny nie są zbyt spektakularnym miastem do oglądania, a można nawet zaryzykować tezę, że są miastem brzydkim, choć uroczym. Nie dziwi więc, że najlepiej Ateny wyglądają z góry. Tu do wyboru macie dwa wzniesienia: Philopappos, z którego macie najlepszy wdok na Akropol i Lykabettos, z którego rozciąga się najlepsza panorama i widok na całe miasto. Na pierwsze wzniesienie dostaniecie się bez najmniejszego problemu z alejki spacerowej u podnóża Akropolu. Z Lykabettos sprawa jest trudniejsza – najwygodniej dojechać tu metrem do stacji Evangelismos i stamtąd ruszyć na lekką wspinaczkę. Na dobry początek czeka was ponad 200 stopni w górę, do kolejki, która dowiezie was na górę. Kolejka nie jest tania: bilet kosztuje 7,5 euro w obie strony. I to kolejna potencjalna oszczędność, bo z poziomu kolejki spacer na sam szczyt zajmuje jakieś 20 minut. Myśmy skorzystali z kolejki, bo mieliśmy napięty harmonogram, a na dodatek po takiej wspinaczce z wózkiem dziecięcym na plecach średnią miałem ochotę na dalszy spacer. Widok z Lykabettos… …i Filopapu. Im bardziej myślę o pobycie w Atenach tym bardziej wydaje mi się, że największą atrakcją Aten jest oglądanie Akropolu pod różnym kątem i z różnych odległości. PS. U stóp Philopappos macie jedną darmową atrakcję turystyczną – wielki szary bunkier z zakratowanym wejściem, który pomysłowi Ateńczycy nazwali „więzieniem Sokratesa”. Wiecie, że niby to właśnie tutaj był uwięziony. Atrakcja żadna, ale zawsze można się pochwalić znajomym. 7. Olej obiekty olimpijskie Chodzi mi o stadion i wszystkie inne obiekty, na których w 2004 roku odbyły się letnie igrzyska. Od dawna media pokazują zdjęcia zapuszczonych stadionów i hal, które mają być symbolem greckiego kryzysu. Jak jest w rzeczywistości? Niezbyt dobrze. Wszędzie brudno, trudno, wszechobecne graffiti, jakieś chwasty i kałuży. Z powszechnej mizerii wybija się tylko stadion olimpijski, ale tylko dlatego, że jest eksploatowany na bieżąco. Jeśli więc chcecie zmarnować godzinę z okładem (metro dojeżdża z centrum w jakieś 25 minut), to wsiadajcie do pierwszej linii metra i wysiądźcie na stacji Irini. Ale proszę mi się potem nie skarżyć, że nie ostrzegałem. Brzydkich zdjęć Wam oszczędzę. Ale zapewniam, że stan zapuszczenia jest bardzo wysoki. Zamiast tego lepiej wydać 5 euraków i wejsć na trybuny starego stadionu olimpijskiego, na którym rozgrywano pierwszą nowożytną olimpiadę w 1896 roku.

Lecieliśmy nowym Airbusem A350 XWB. Jest się czym zachwycać! [Mnóstwo zdjęć]

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Lecieliśmy nowym Airbusem A350 XWB. Jest się czym zachwycać! [Mnóstwo zdjęć]

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Transfagarasan – najpiękniejsza droga Europy. Jak się za nią zabrać? [Poradnik]

„Mają rozmach, skujwysyny” – powiedziałby zapewne Stefan „Siara” Siarzewski, gdyby zdarzyło mu się przejechać rumuńską Drogą Transfogarską. To niby „tylko” 92 kilometry, ale pokonanie tej trasy zajmie wam najmarniej pół dnia. Zresztą, mając przed oczami takie widoki nie będziecie się nigdzie spieszyć. Jeśli wybieracie się do Rumunii, Droga Transfogarska powinna być dla was pozycją obowiązkową. My chcieliśmy przejechać nią już rok temu, ale ponieważ odwiedziliśmy Rumunię w maju, z powodu kiepskiej pogody była jeszcze zamknięta.  Trasa, a mówiąc ściślej, tunel przebijający góry Transfogarskie jest bowiem otwarty (w zależności od pogody) od końca maja do początku października. Ale napaliliśmy się na trasę mimo wszystko, jednak na przeszkodzie stanęło załamanie pogody. Zrezygnowaliśmy więc, ale obiecaliśmy sobie, że następnym razem nie odpuścimy. Czemu aż tak się napaliliśmy? Ta słynna trasa przecinająca Góry Fogaraskie jest jedną z najbardziej malowniczych dróg w Europie – dość powiedzieć, że zachwycili się nią Jeremy Clarkson i spółka, którzy po nakręceniu tu odcinka „Top Gear” nazwali ją najpiękniejszą trasą w Europie. I trudno się z nimi nie zgodzić, bo widoki z krętej drogi zapierają dech w piersiach. Nie może być jednak inaczej, skoro w najwyższym punkcie osiąga ona 2034 metry n.p.m. Ale warto obejrzeć cały odcinek o Rumunii. Ot, choćby dla słynnych podziemi w Pałacu Ceausescu w Bukareszcie, o którym pisaliśmy tutaj. Wybaczcie jakość, lepszej nie znalazłem. A skoro już jesteśmy przy słynnym „Słońcu Karpat”, to Transfogarską zawdzięczamy właśnie jemu – Nicolae Ceausescu,  który po radzieckiej interwencji w Czechosłowacji w 1968 roku wymyślił sobie, że potrzebuje szybkiej, przecinającej góry trasy na północ kraju, którą można szybko przemieścić czołgi i artylerię na wypadek, gdyby Sowietom przyszło do głowy zaatakować Rumunię. Nie było to aż tak bezpodstawne, bo „Słońce Karpat” dość mocno dystansował się od ZSRR, a relacje obu krajów w okresie zimnej wojny pozostawały co najmniej umiarkowane. Dość powiedzieć, że od połowy lat 60-tych Rumuni przestali wysyłać wojska na wspólne manewry Układu Warszawskiego, a zamiast Breżniewa Nicolae wolał towarzystwo i ocieplanie relacji z towarzyszem Mao. Rumunia była zresztą jedynym członkiem paktu, który nie wysłał swoich wojsk do Czechosłowacji. Jednak choć idea nie była aż tak głupia, to wykonanie było cokolwiek mało sensowne, bo po cholerę inwestować miliardy w stworzenie drogi w tak trudnym terenie, jeśli na północ znacznie łatwiej i szybciej można się było przemieścić drogą krajową numer 7 na równoległym odcinku z Ramnicu Valcea do Sybina, która już wtedy była gotowa? Jak jednak wiemy także z naszej historii, wielkie komunistyczne projekty inwestycyjne niekoniecznie muszą mieć sens. Wielu historyków (a my skłaniamy się ku tej opinii) uważa zresztą, że Ceausescu zdecydował się na budowę Transfagarasan właśnie po to, by pochwalić się przed światem swoim potencjałem technologicznym i potęgą. Na zasadzie: „Jak to? Ja kurde nie zbuduję?”. W tematyce bezsensownych projektów rumuński dyktator ma zresztą bogate doświadczenie, o czym świadczy choćby Pałac Parlamentu w Bukareszcie. Nie minęło nawet kilka miesięcy od decyzji i już w 1970 roku rozpoczęły się prace. Oficjalnie drogę oddano do użytku w 1974 roku, jednak dodatkowe prace trwały na niej do 1980 roku (coś jak u nas na A-dwójce, co nie?). „Oficjalnie” to przy tej inwestycji słowo klucz – do przebicia się przez wysokie góry użyto 6 milionów ton dynamitu, a ponieważ detonacją zajmowali się średnio wykwalifikowani żołnierze, rezultat jest łatwy do przewidzenia. „Oficjalnie” przy budowie drogi zginęło ich ponad 40, jednak nieoficjalnie szacuje się, że ofiar mogło być nawet kilkaset. Tyle tematem wstępu. Przejdźmy teraz do praktycznych porad. Gdzie znajduje się ta droga? Transfagarasan znajduje się w samym środku Rumunii między Curtea de Agres a Sibiu. Odległość z Bukaresztu do jej południowego krańca wynosi ok. 160 km i w większości prowadzi autostradą, ze stolicy dojedziecie tam więc w ok. 2 godziny. Jeśli jednak możecie, wybierzcie się na wycieczkę po Transfogarskiej od północy, czyli od strony Sybina. A dlaczego? Powód jest prosty: północna strona jest znacznie bardziej atrakcyjna widokowo – wspaniałe widoki i malownicze serpentyny zobaczycie już po 20 kilometrach od wjazdu na drogę. Od południa jest trochę bardziej nudno – owszem, jest zamek Drakuli (prawdziwy, nie ta popierdółka w Bran) i monumentalna zapora nad jeziorem Vidraru jednak sama droga…no, nie jest zbyt malownicza. Zamek Drakuli. Ten prawdziwy Do ładnych widoczków trzeba jechać dobre 50 kilometrów wśród lasów i niezbyt imponujących widoków. Wjeżdżając na Transfogarską od południowej strony, tak będzie wyglądała duża część twojej trasy aż do momentu, gdy dotrzecie do podnóża gór. Kinda wanna zawrócić… A ponieważ na Transfogarskiej za bardzo się nie rozpędzisz (także z powodu sporej liczby innych aut) będziesz tak jechał i jechał….i jechał i zastanawiał się, czy rzeczywiście ta wycieczka to był dobry pomysł. A jadąc od strony północnej nie ma takiego problemu, bo emocje masz praktycznie od razu. A jadąc od strony Sybina – jest tak :) I zaraz potem tak. Tak, tak – wspinamy się dokładnie na samiutką górę Kiedy najlepiej tam jechać? Transfogarska jest w pełni otwarta od czerwca do końca października, choć termin jej zamknięcia zależy od pogody. W pozostałych miesiącach ze względu na śnieg, mróz i porywisty wiatr zamknięty jest tunel w najwyższym punkcie trasy, co znacząco komplikuje wyprawę. Jeśli zaś pytasz o dzień tygodnia – to odpowiadamy następująco. Transfogarską najlepiej zwiedzać w dni powszednie, a w weekendy unikać jak ognia! Wiemy, co piszemy – my przejeżdżaliśmy trasą 7C w sobotę i szybko poczuliśmy wszelkie niedogodności z tym związane. To w końcu jedna z większych atrakcji turystycznych tego kraju, także dla samych Rumunów, którzy (trudno im się dziwić) upatrzyli sobie to miejsce na weekendowe wypady. Nie dziwi więc, że co kilkaset metrów na poboczach stoją rządki samochodów, znad których unosi się dym turystycznego grilla. Ale to da się przeżyć – gorzej, że najwięcej aut jest w tych najfajniejszych miejscach, tj. przy zamku Poienari (nie było gdzie szpilki wcisnąć) czy przy wspomnianej wcześniej zaporze (auta zaparkowane wzdłuż drogi na odległość co najmniej kilometra), gdzie ludzi jest dosłownie multum, a miejsc parkingowych tyle co kot napłakał. Z tego powodu rezygnujemy raczej bez żalu z obu atrakcji, co jest w sumie dobrą wymówką w przypadku Poienari. Bo niby chętnie byśmy odwiedzili zamek Drakuli, ale perspektywa pokonania 1600 dość stromych schodów z małym dzieckiem skutecznie chłodzi nasze zapędy. Ale to nie koniec problemów z tłumem, bo prawdziwe jaja zaczynają się w momencie, gdy wjeżdżamy ostro pod górę na serpentyny, a z góry zaczyna wychodzić przepiękny widok na dolinę. To tu w weekendy tworzą się największe korki, oznaczające, że pokonanie około dwukilometrowego odcinka do tunelu może wam zająć grubo ponad godzinę. Winni są oczywiście ludzie, którzy sami tworzą ten korek bezsensownie zatrzymując po drodze auta, wysiadając z nich i trzaskając sobie dziesiątki selfiaków. Tak jakby jedna fota nie wystarczyła. Z drugiej strony trasę blokują tłumy przesiadujące nad jeziorem Balcea w najwyższym punkcie trasy tuż za tunelem. Tu sytuacja się powtarza: są dziesiątki straganów, setki aut (na kilkanaście miejsc parkingowych) i tłumy ludzi, którzy chodzą po drodze jak święte krowy, skutecznie blokując jakikolwiek ruch aut. I choć widoki są piękne, dość mocno to frustruje i psuje trochę przyjemność z podziwiania krajobrazów. Ile czasu poświęcić na przejazd tej trasy? Taki optymalny przejazd (z krótkimi postojami na tamie, nad jeziorem Balcea) i w kilku punktach widokowych celem zrobienia kilku fotek) nie powinien wam zająć więcej niż 3 godziny z hakiem. Ale przecież nie musicie się spieszyć (a właściwie jest to niewskazane, a właściwie nawet jak będzie się wam spieszyło, to korki wam nie pozwolą przyspieszyć) – nawet jeśli tak jak nam nie będzie wam się chciało wchodzić na drakulski zamek, to zawsze możecie „do as Roman(ian)s do” i zatrzymać się na którejś z pięknych polanek na małą regenerację albo grilla. Najwięcej takich punktów jest po północnej stronie trasy i naprawdę, o ile nie jest to weekend, warto się na chwilę zatrzymać.

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Krótka opowieść o ukraińskich drogach, 2 przebitych oponach i ekstremalnej pomocy drogowej

Wiecie, jak jest po ukraińsku laweta? Ewakuator. Uroczo, nie? Jeśli jedziesz na Ukrainę, zapamiętaj – może się przydać. Obiegowa opinia jest taka, że drogi na Ukrainie są fatalne. To nieprawda. W rzeczywistości są znacznie gorsze. Choć początek nie zapowiadał niczego złego – po pokonaniu przejścia w Medyce (jakiś rekord, staliśmy tylko godzinę) pomknęliśmy równą jak stół ścieżką w stronę Lwowa, która co prawda tuż przed miastem zaczęła mieć swoje drobne wyboje, ale i tak było pozytywnie. Następnego dnia, gdy zwiedzaliśmy polskie rezydencje magnackie w Podhorcach czy Złoczowie już było tych dziurek jakby więcej, ale ciągle do przyjęcia. Problemy zaczęły się na trasie do Tarnopola, a już zwłaszcza na drodze z Tarnopola do Kamieńca Podolskiego. Kruszony asfalt, koleiny, momentami całkiem spore dziury – tak jest przez całe 150 km tej męczącej drogi. Jej największą atrakcję ulokowano jakieś 30 km od Tarnopola na szerokich taflach asfaltu, które – gdyby nie koleiny i brak jakichkolwiek pasów i oznaczeń – mogłaby udawać ukraińską imitację autostrady. W pewnym momencie dojrzeliśmy znak, że jeśli chcemy skręcić na Kamieniec, musimy skręcić w prawo. Było to o tyle logiczne, że w oddali widzieliśmy, że nasza autostrada zbliżała się do końca. Tyle tylko, że…nie było gdzie skręcić – po prawej mieliśmy szeroką na 4 metry ukopaną hałdę piachu (tzw. pas zieleni), za którą faktycznie była jakaś jezdnia. Tylko jak tam zjechać? Z rozkminy wyrwał nas jadący przed nami tir, który nagle gwałtownie skręcił i w tumanach kurzu zjechał na prawy pas. Cóż było robić – pouczeni dobrym przykładem zrobiliśmy to samo. Po chwili jak gdyby nigdy nic, pojawił się drogowskaz na Kamieniec. Reszta drogi wyglądała podobnie – na niektórych jej fragmentach jazda z prędkością 40 kilometrów na godzinę zakrawała na sporą brawurę i ekstrawagancję. Potem na chwilę odzwyczailiśmy się od złego, bo wjechaliśmy do Rumunii. A jak już kilka razy pisaliśmy – drogi w Rumunii to w tej chwili absolutna ekstraklasa, skwapliwie wyremontowana dzięki wyciśnięciu do cna unijnego cycka z funduszami. Jasne, na lokalnych trasach zdarzają się słabsze odcinki, ale generalnie nie ma na co narzekać. W Mołdawii było już gorzej, ale ciągle przyzwoicie. Nawet gdy w pewnym momencie okazało się, że nasza główna trasa prowadząca do Kiszyniowa zamieniła się na kilkanaście kilometrów w szutrowo-żwirowy trakt i tak było miło, bo droga była szeroko, dobrze „wyklepana” przez auta i dzięki temu prosta jak stół. Potem było Naddniestrze, o dziwo nienajgorsze pod względem infrastruktury, a ponieważ człowiek szybko przyzwyczaja się do dobrego…po przekroczeniu granicy w drodze do Odessy znów przeżyliśmy szok kulturowy. Ale najgorsze dopiero miało nadejść. Na jeden z ostatnich etapów podróży zaplanowaliśmy rumuńską Deltę Dunaju. Ale przecież to za łatwe, bo Delta jest taka „komercyjna”. Delta Dunaju po ukraińskiej stronie wygląda z grubsza tak W mig wymyśliliśmy więc, że może fajnie byłoby obejrzeć Deltę od ukraińskiej strony. Wystarczyła nam do tego wzmianka w przewodniku, że miejscowość Wilkowo położona w środku ukraińskiego rezerwatu biosfery Dunaju bywa nazywana „ukraińską Wenecją”. No i co? No i jak kiedyś spotkam autorów tego przewodnika (nazwiska mam wynotowane) to głowę urwę, a do środka zrobię dwójkę. Albo każę pojechać tą drogą. Swoje dorzucił jeszcze spotkany po drodze na stacji motocyklista, którzy zachwalał Wilkowo pod niebiosa. I fakt, stwierdził, że na drodze „są takie fajen hopki i można se poskakać, hehe”, ale… Drogi życzliwy nieznajomy – jeśli to czytasz, to życzę ci, żebyś w swoim globtroterskim życiu poruszał się tylko takimi drogami. Bo problem wcale nie polega na tym, że Wilkowo i okolica są brzydkie, bo samo poprzecinane kanałami miasteczko jakiś tam urok ma, a dodatkowo położone nad Dunajem ośrodki wypoczynkowe wygladają przesympatycznie. Niestety, mamy tu do czynienia z klasycznym „hypem”, czyli rozbudzonymi oczekiwaniami, które nawet w 5 proc. nie pokrywają się z rzeczywistością. lko Droga do Wilkowa No i jest jeszcze podstawowy problem: do Wilkowa trzeba się jakoś dostać, a najlepsza droga z Białogrodu nad Dniestrem mniej więcej od połowy trasy to absolutny obraz nędzy i rozpaczy. Ty, który tu przyjeżdżasz, żegnaj się z nadzieją Od miejscowości Tatarbunary czeka na was i zawieszenie waszego auta absolutna męka i czarna rozpacz. Gigantyczne dziury, koleiny i slalom gigant pomiędzy nimi. Co ciekawe, droga jest właściwie pusta, a na ciągnącej się równolegle wąskiej gruntówce ruch jest jak na Marszałkowskiej. Tiry, dostawczaki, auta prywatne – jeżdżą tamtędy wszyscy. Nie jest to komfortowe, ale i tak o niebo lepsze niż jazda po tym tzw. asfalcie. Ale wiecie co? To też nie jest najgorsze. Tak wygląda Dunaj po ukraińskiej stronie. Bo najgorsze miało miejsce za Wilkowem, gdy ruszyliśmy dalej w stronę miejscowości Izmaił, niedaleko trójgranicy ukraińsko-mołdawsko-rumuńskiej (która jest zjawiskiem tyleż zabawnym co irytującym i jeszcze o niej kiedyś napiszemy). Niby niedaleko (niecałe 80 km), GPS też jakoś optymistycznie założył, że godzina trzydzieści styka. „Ukraińska Wenecja” – k***a twoja mać… No to jedziemy. Początek jest naprawdę malowniczy – tradycyjnie krzywa ścieżka ciągnie się wśród wysokich szuwarów i mokradeł. Na podziwianie krajobrazu mamy zresztą naprawdę sporo czasu, bo…tego nie da się opisać słowami. Slalomy, jakie musieliśmy pokonywać, by nie wpadać w głębokie na kilkadziesiąt centymetrów doły są nie do opisania – dość powiedzieć, że pokonanie tych 80 kilometrów naszą poczciwą kijanką zajęło nam prawie 3 godziny, w czasie których zdążyliśmy się pokłócić, pogodzić, znów pokłócić i znów pogodzić. Ale w końcu dojechaliśmy do Izmaiła z jasnym postanowieniem, że z samego rana ruszamy do Rumunii. I wiecie co? To też nie było najgorsze. Mapa poglądowa prawdopodobnie najgorszej drogi w naszej galaktyce Następnego dnia wstaliśmy rano jak skowronki i w te pędy ruszyliśmy w trasę, marząc wręcz o równiutkich rumuńskich drogach. Droga była tradycyjnie najeżona dziurami, ale w porównaniu z trasą wczorajszą to była prawdziwa ekstraklasa. I myśmy naprawdę te wyrwy mijali ze skillem godnym Hołowczyca (choć to kiepski przykład, bo on chyba od 20 lat żadnego rajdu nie ukończył). I nagle jebut! Wjechaliśmy w szeroką, ale raczej niewysoką dziurę i po kilkunastu metrach poczuliśmy ten charakterystyczny stukot koła. No to zatrzymujemy auto, wysiadamy i…prawa przednia i tylna opona przebite. Późniejsze śledztwo pokazało, że choć dziura była niewysoka, to jednak miała bardzo ostre krawędzie, które bez problemu poradziły sobie z kolami. Najważniejsze w takiej sytuacji to nie wpadać w panikę. Do miasta mamy jakieś 10 kilometrów, poza tym mamy zieloną kartę przecież, więc ktoś na pewno nam pomoże. Dzwonimy: najpierw do wymienionego w wykazie ukraińskiego przedstawicielstwa naszego przedstawiciela. Pojawia się wkurwiająca muzyczka. Wkurwiająca podwójnie, bo nie mamy karty SIM lokalnego telekomu (bo niby po co), a za kilkanaście minut rozmowy z Ukrainą można kupić przeciętnej klasy samochód. W końcu odbiera jakiś znudzony życiem obywatel: aha, opony, dwie, gdzie pan jest, a to był wypadek, nie, tylko najechalismy, a to w takim razie nic nie możemy zrobić, dzwońcie do Polski. No to dzwonię do PZU z przeświadczeniem, że Ukraińcy to wiadomo, Bandera i mszczą się za Petlurę i powstanie Chmielnickiego, ale rodacy to nas jednak nie zostawią. A tu taki wuj. Bo myśmy to niby wiedzieli, ale miła pani w PZU jasno nam wyklarowała: przebite opony to zbyt miałka awaria, żeby można było nią objąć nasze OC. Inna sprawa, gdybyśmy w kogoś przypieprzyli albo jeszcze lepiej ktoś w nas, wtedy możemy rozmawiać. I jakby komuś się coś stało, to też ubezpieczyciel pomoże z radością. Ale gdzie mi tu panie z jakimiś oponami dzwonisz. Lekko zdenerwowany pytam, co mamy robić, a w przypływie łaski miła pani oferuje, że może uda jej się znaleźć jakiś numer do lawety i jakby co to zadzwoni. Oczywiście, miała ważniejsze sprawy na głowie. Na szczęście z pomocą przyszli nam ukraińscy kierowcy. Zatrzymał się już pierwszy samochód – miła pani zadzwoniła do męża, zdobyła numer laweciarza, zadzwoniła i powiedziała gdzie jesteśmy. Laweciarz stwierdził, że będzie za pół godziny, a my jeszcze sobie ucięliśmy z panią pogawędkę o kiepskich drogach na Ukrainie – na dowód pani pokazała nam 5 okazałych bąbli prawie wyrywających się z jej łysych jak kolano opon. Byliśmy już częściowo uratowani, ale laweciarzowi się nie spieszyło. Na szczęście czekanie umilali nam miejscowi kierowcy, którzy zatrzymywali się sami z siebie i oferowali pomoc. Gdy tłumaczyliśmy, że czekamy na „ewakuator”, kilku brało od nas numer laweciarza i dzwoniło z opierniczem. Nie przyspieszyło to całego procesu – pokonanie 10 km zajęło gościowi niecałe 2 godziny. Co dalej? Na dobrą sprawę byliśmy skazani na łaskę i niełaskę kierowcy. Nie wiedzieliśmy nawet, ile trzeba będzie mu zaplacić, bo co chwila zmieniał zdanie. Szczęśliwie dla nas przy bankomacie pogadaliśmy chwilę z jakimś miejscowym, który wziął na krótką rozmowę laweciarza, bo mocno się zdziwił, że chce nas skasować NA TYLE (czyli ok. 100 zł). Dzięki niemu zapłaciliśmy mniej, a na koniec miał dla nas jeszcze jedną złotą radę. – Negocjujcie każdą cenę, bo mogą was orżnąć – powiedział krótko. Szybko okazało się, że ma rację. Laweciarz zawiózł nas do swojego znajomego mechanika, który gdy tylko zobaczył nas samochód, zaczął cmokać, kręcić głową i teatralnie prawie lamentować. Z jego małego monologu zrozumieliśmy, że opony nadają się na szrot, a dodatkowo trzeba też wymieniać parę metalowych części w samym kole, rzekomo zmiażdżonych przy przebiciu opony. A jak dwie opony do wymiany, to w sumie wymienić trzeba cały komplet. Koszt? 80 dol. Najmarniej. Ale znów uśmiechnęło się do nas szczęście, bo nasz motoryzacyjny ekspert nie miał takich opon jakich potrzebujemy i co gorsza, nie znał w okolicy nikogo, kto byłby mu je w stanie opchnąć. Stąd lekko niezadowolony kierowca zawiózł nas do „normalnego” warsztatu, gdzie majster podkleił nam obie oponki i po pół godzinie puścił wolno, inkasując za usługę jakieś 50 zł. Morał z tej historii jest taki, żeby uważać, bo w nieszczęściu nigdy nie zabraknie ludzi, którzy i tak będą chciał na nas trochę zarobić. I żebyśmy się dobrze zrozumieli: ten tekst nie jest przestrogą przed południem Ukrainy. Wręcz przeciwnie – Odessa to fantastycznie zachowane miasto z XIX-wiecznym klimatem, twierdza Akermańska w Białogrodzie nad Dniestrem imponuje wielkością (pamiętacie „Stepy Akermańskie” Mickiewicza? Ja też nie), a w miejscowych winnicach produkuje się naprawdę dobre wino. Tylko te drogi…

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Mołdawia: 12 powodów, by odwiedzić kraj, w którym nie ma nic do zobaczenia

Mołdawia to z punktu widzenia europejskiego turysty „terra incognita”. Czy słusznie? Pewnie, że tak! Ale czy to znaczy, że nie warto tam jechać? Absolutnie nie! Zanim zaczniemy, proponujemy szybką partyjkę w skojarzenia. Z czym kojarzy wam się Mołdawia? Jeśli odpowiecie, że z niczym, to naprawdę żaden wstyd. Jeśli odpowiecie, że z winem, to już macie wielki szacun. Mi Mołdawia kojarzyła się jeszcze z serialem „Dynastia”. Jeśli nie wiecie o co chodzi, to TUTAJ możecie przeczytać nasz tekst pod jakże znamiennym i klikalnym tytułem „Mołdawska masakra na królewskim weselu, która zmieniła historię”. No i trochę z piłką nożną – kojarzyłem taką drużynę jak Zimbru Kiszyniów i jej najlepszego piłkarza, niejakiego Alexandru Curtianu, którego w pewnym momencie kupił Widzew Łódź. Dla Mołdawian to było takie wydarzenie, jak dla nas transfer Lewandowskiego do Borussi Dortmund, co w gruncie rzeczy jest dość smutne, ale cóż… Oto lista 10 powodów, dla których warto odwiedzić Mołdawię. 1. ZERO atrakcji turystycznych. Właśnie tak. I nie, nie jest to jeden z tych wpisów pod hasłem „X powodów, by nie jechać”, bo pierwotny zamysł był fajny, ale kopiowany przez wszystkich mocno się zbiesił. Mołdawia ma ZERO atrakcji turystycznych, które MUSISZ zobaczyć i bez których zobaczenia twoje życie będzie uboższe. Orheiul Vechi – rzekomo główna atrakcja Mołdawii. Opowiem anegdotkę: zwiedzając podziemne korytarze winnicy Milestii Mici (świetna sprawa, polecamy!) na sam koniec nasza przewodniczka rozdała nam takie małe informatory reklamowe z hasłem „Milestii Mici – siódmy cud Mołdawii”. No to z wrodzonej ciekawości pytam, jakie jest poprzednie sześć cudów. – No…na pewno Orheiul Vehci…na pewno twierdza Soroka….iiii….. – przewodniczka szybko straciła wątek. – Może Kiszyniów? – podpowiadam złośliwie, bo o Kiszyniowie można napisać wiele, ale nie to, że jest pięknym miastem. – Nie no, co pan… – przewodniczka złapała dowcip i się śmieje. Ale ten brak wielkich atrakcji jest też największą zaletą Mołdawii, bo… SAMSUNG CSC 2. …tu jest po prostu ładnie. Tak zwyczajnie. Już od pierwszych chwil po przekroczeniu granicy Mołdawia z okien samochodu wypada naprawdę korzystnie – nie ma gór, jest za to pełno pagórków. A na tych pagórkach bezkresne pola. A na tych polach rośnie zboże. I nie tylko, a może przede wszystkim – słonecznik, którego ogromne połacie w sierpniowym słońcu wyglądają niesamowicie. Do tego lipy, olchy, brzozy – niby wszędzie tak jest, ale dopiero tu zwróciłem uwagę na przydrożne drzewa. A jeśli mało wam natury – co kilkanaście kilometrów znajdziecie przydrożne stawy, w których miejscowi łowią ryby, ale nie ma też specjalnego problemu, by się trochę w niej ochłodzić. SAMSUNG CSC 3. …i tanio. Powaga – cena litra dieselka to jakieś 3,50 zł w przeliczeniu na nasze. Żarcie i picie też tanie. W Kiszyniowie trochę drożej, ale i tak to jeden z niewielu krajów, gdzie Polak ze średnią krajową na łapę może poczuć się jak Wielkie Panisko. 4. Kultura wysoka, że hej, numa numa jej. Z Mołdawii pochodzi nie tylko Rubinstein (Nie, nie Artur, tylko Anton. I nie, nie Anton aus Tirol, ale też znany kompozytor), ale też cała masa innych zasłużonych dla kultury ludzi. Ot, choćby słynny swego czasu zespół O-Zone. Jeśli tak jak my chcecie wiedzieć „co to k***a znaczy hajduk?”, to możecie przekonać się o tym sami na własne oczy. Hotel Cosmos. Prawie tak samo kultowy jak Hotel Katowice…. 5. Kiszyniów – brzydko, ale ujdzie Cytując klasyków z przewodnika po Czarnogórze, którzy napisali, że „Podgorica nie jest najpiękniejszym miastem świata”, równie dyplomatycznie należy wypowiedzieć się o Kiszyniowie. …ale widok z balkonu już porównywalny Właściwie wszystkie najważniejsze zabytki mieszczą się przy głównej alei Stefan cel Mare – tu jakaś prawosławna katedra, tam jakiś pomnik, obok jakiś pałac. I to właściwie tyle. Choć aby zachować sprawiedliwość trzeba przyznać, że w Kiszyniowie można znaleźć przywoite kafejki, które od biedy można nazwać hipsterskimi. A naszym małym odkryciem był zaskakująco dobry mikrobrowar o jakże oryginalnej nazwie „Beer House”. Dla każdego coś miłego Sam wystrój jest lekko kiczowaty, ceny jak na Mołdawię dość wygórowane (półlitrowy kufelek 8-10 zł), ale piwko naprawdę pierwsza klasa. Warto spróbować. Kiszyniowski landszafcik Trzeba też koniecznie zaznaczyć, że do Kiszyniowa warto uderzyć choćby po to, żeby zarezerwować sobie miejsce na wycieczkę po największej mołdawskiej atrakcji, czyli… 6. …winnicach No tak, mołdawskie wino, które jest dobre i tanie, jak w przysłowiu. Ale w przeciwieństwie do przysłowia, to jest NAPRAWDĘ dobre. A tak się szczęśliwie składa, że w pobliżu Kiszyniowa są dwie najbardziej znane winnice: Cricova i Milestii Mici. I byłoby dobrze, gdybyście na swojej mołdawskiej trasie odwiedzili choć jedno z tych miejsc. Pamiętajcie jednak, że w sezonie nie da się tam pojechać na pałę i wejść z marszu, trzeba wcześniej zarezerwować wizytę, najlepiej telefonicznie. I najlepiej zrobić to minimum dzień wcześniej, bo jak już te tłumy turystów przyjadą do Mołdawii (hehe) i zobaczą, że nic tu nie ma, to w sumie słusznie konstatują, że pozostaje im się jedynie ubzdryngolić winem. Podziemne piwnice Milestii Mici Jeśli nie wiecie, jak się do tego zabrać, spokojnie możecie poprosić o pomoc recepcjonistów w którymkolwiek większym hotelu w centrum, którzy ogarną za was formalności. Wycieczki nie są tanie (ok. 50-70 zł) i nie trwają długo (maksymalnie 90 minut), ale naprawdę warto. Do winnic dojedziecie własnym autem albo busikiem (wiele hoteli organizuje takie wyprawy). To ważne, bo podziemne trasy zwiedza się autem pod okiem przewodnika, co chwilę z nich wysiadając. A wracając do zwiedzania – jest naprawdę przyjemnie… 7. No dobra, którą winnicę wybrać? Obie mają swoich zwolenników, aczkolwiek z szybkiej ankiety wśród hotelowych recepjonistek wyszło nam, że fajniejsza jest podobno Cricova, która dysponuje największymi piwnicami na świecie (wpisane do księgi rekordków Guinessa, co dumni Mołdawianie podkreślają na każdym kroku). Ostatecznie wylądowaliśmy w Milestii Mici i to z bardzo prozaicznego powodu: wszystkie miejsca w drugiej winnicy były już zajęte Swoją drogą, Milestii też dzierży rekord Guinessa: najwięcej butelek wina składowanych pod ziemią (oficjalnie 1,5 miliona w tunelach o długości 55 kilometrów). A takich alkoholowych rekordów jest więcej: jeśli przypadkiem zahaczycie o Naddniestrze, możecie wpaść do miejscowości Tirnauca (tuż obok Tyraspola), gdzie znajduje się…muzeum mocnych alkoholi, zlokaliowane w – tak, zgadliście – największym na świecie budynku w kształcie butelki (ma 28 metrów wysokości). Ale wróćmy do Milestii Mici – już sam wjazd na teren winnicy budzi duże emocje, bo witają nas dwie fontanny, w których z drewnianych beczułek leje się białe i czerwone wino. Niestety, testy smakowe potwierdziły niezbicie, że to tylko koloryzowana woda. Ale może to i lepiej – wyobrażacie sobie, jak bardzo musiałoby tam śmierdzieć, gdyby to było prawdziwe wino? Takich mistyfikacji jest zresztą więcej – na początku wycieczki jedziemy przez 5 minut tunelami, wzdłuż których po obu stronach wysadzone są grube bukowe beczki. To też puste atrapy, ale to akurat w pełni zrozumiałe – smród spalin i wyższa temperatura niekoniecznie wpływa pozytywnie na leżakowanie wina. 8. Mołdawia dostała rykoszetem od Gorbaczowa Ok, co może być ciekawego w zwiedzaniu winnicy? Ano, jest kilka smaczków, o których rzeczowo opowiada pani przewodnik. Pokazuje np. specjalne schowki przeznaczone głównie dla rosyjskich i chińskich bogaczy, którzy kupują tu wino i kilka razy do roku przyjeżdżają tu na degustację. Czemu tak? Jeśli wierzyć naszej przewodniczce, wino najlepiej smakuje właśnie w warunkach tunelowych, a jego transport bardzo negatywnie wpływa na smak. Albo specjalną ukrytą komnatę, wybudowaną w związku z wprowadzeniem przez Michaiła Gorbaczowa ustawowej prohibicji w 1985 roku. Prohibicja, a właściwie mocne ograniczenie spożycia mocnych trunków miało na celu walkę z alkoholizmem w ZSRR – w tym czasie przeciętny Homo Sovieticus spożywał do 20 litrów czystego alkoholu rocznie! Wprowadzone zmiany były dość drakońskie – wprowadzono talony mające ograniczyć spożycie do 4 butelek na głowę miesięcznie. Oczywiście, nie powstrzymało to dzielnych mieszkańców ZSRR, bo jak grzyby po deszczu zaczęły rosnąć nielegalne bimbrownie. A w wyniku prohibicji najmocniej rykoszetem dostała Mołdawia, w której urzędowym prikazem karczowano przydomowe winnice i niszczono składowane z pietyzmem butelki wina. Stąd pomysł na budowę wiekiej ukrytej sali, gdzie złożono część butelek, które miały doczekać lepszych czasów. Te nastąpiły dość szybko, bo Gorbaczow już w 1987 r. cofnął wcześniejszy dekret i prohibicję zniesiono. Ale my tu gadu, gadu, a tu trzeba się jeszcze czegoś napić – ostatnim punktem programu jest degustacja kilku gatunków wina i poczęstunek. I nie wiem, czy to zasługa chłodnej pieczary czy dziarsko przygrywającego zespołu ludowego w tle, ale wino jest przepyszne – oczywiście, nie znam się na gatunkach, więc nawet nie będę próbował strzelać wiedzą, ale naprawdę miło spędziliśmy ten ostatni etap podróży. Najpierw pokazano nam salkę dla VIP-ów… …a potem zaproszono na ucztę na bekstejdżu. W ogóle to dziwnie trochę wyglądał nasz poczęstunek, bo najpierw pani zaprowadziła nas do takiej wyczesanej sali z atłasowymi obrusami, kandelabrami na stole i serwetkami. A na stołach oprócz wina jakieś owoce, serwetki…no wiecie, pełen wypas w stylu Cepelii. Po czym pokazała nam księgę rekordów Guinessa, która miała udowodnić, jakby ktoś nie wierzył, że faktycznie Milestii dzierży ten swój rekord. I gdy już już mieliśmy zasiadać do konsumpcji, pani powiedziała, że nieeeee, to nie  tutaj. I zaprasza do sali obok. A tam drewniana ława i jakieś dziwaczne akwarium. Trochę się zdziwiliśmy, ale od razu wjechało na stół wino, więc nikt nie narzekał. A tu rzekomo skrytka jakiegoś „chińskiego/rosyjskiego” milionera, który trzyma tu swoje najcenniejsze butelczyny. A właściwie był to przedostatni etap podróży, bo ostatnim etapem jest wizyta w przyfabrycznym sklepie. Jeśli lubicie sobie czasem machnąć winko, to będzie dla was jak Disneyland – całe rzędy butelek wina w cenach rzędu 10-15 zł do góra 25-30 zł (za te najlepsze, kilkunastoletnie roczniki). Jest tylko jedna ważna uwaga – przed zakupami warto zaopatrzyć się w gotówkę, bo sklep też znajduje się w podziemiach, więc karty płatnicze działają jak chcą (częściej nie działają). 9. To jak to było z tymi cudami Mołdawii? No, jakieś tam są. Najbardziej reklamowany jest Stary Orgiejów, czyli Orheiul Vechi – zespół wykutych w skale monastyrów, całkiem malowniczo położonych na wzgórzu w dolinie rzeki Raut. Wykuty w skale monastyr wygląda tak… Czy warto? Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Aczkolwiek „kompleks” to gruba przesada, a miejscówka wygląda tym lepiej, im dalej od niej się znajdujemy. Ale choćby dla krajobrazu warto wspiąć się na wzniesienie i popodziwiać. Same monastyry wykute w skale aż tak dużego wrażenia nie robią, ale jak to mówią – co kto lubi. …a „taras widokowy” – tak. 10. Jest coś jeszcze? Podobno tak. Na północnym skraju przy granicy z Ukrainą jest fajnie wyglądająca na zdjęciach twierdza Soroka. Nie, nie byliśmy, bo było nam nie po drodze (Mołdawię zdobywaliśmy od strony Rumunii), a poza tym po drodze widzieliśmy tyle fajnych zamków i pałaców (Kamieniec Podolski, Chocim, Podhorce), że wrzuciliśmy „We don’t care Mode On”. Być może warto też odwiedzić polskie kolonie w Mołdawii jak Rybnica, Bielce czy zwłaszcza Styrcza – polska wioska założona pod koniec XIX wieku przez Polaków z Chocimia i Kamieńca Podolskiego. Jeśli wierzyć przypadkowo spotkanemu motocykliście – którego spotkaliśmy na stacji benzynowej pod Lwowem, a potem przypadkiem jeszcze dwukronie – mieszkańcy Styrczy są mega gościnni dla swoich i ugoszczą rodaków po królewsku. Ale z drugiej strony nie wiemy czy ufać naszemu informatorowi – ostatecznie to za jego namową zwiedzaliśmy deltę Dunaju po ukraińskiej stronie. Motocyklista mówił: „A, wie pan, jest trochę dziurek na drodze”, tymczasem to co tam zastaliśmy to był prawdziwy dramat. W związku z tym możemy tylko ułożyć nowe przekleństwo skierowane do ludzi, których nie lubicie: „Obyś kiedyś musiał wieczorem się przebijać drogą z Wilkowa do Izmaiła….ch**u!” Jeszcze trochę widoczków z Orheiul Vechi SAMSUNG CSC 10. Naddniestrze. Niektórym się podobało, inni uciekali z krzykiem (i średnią prędkością 40 km/h) 11. Szaleni turyści. No tak, bo do Mołdawii raczej nie wybiera się nikt normalny. Ale to nie znaczy, że nie może być miło – w Milestii Mici spotkaliśmy np. czterech Niemców, którzy poznali się w samolocie, a dzień wcześniej uciekali przed żołnierzami grożącymi im aresztowaniem za robienie zdjęć zamku w Benderach. Naprawdę, porządne chłopaki (mimo że Niemcy). W pewnym momencie opowiadałem im jak bardzo podobały nam się malowane cerkwie w Bukowinie i że koniecznie powinni tam jechać, a oni nagle wybuchnęli śmiechem. Na moje zdziwienie jeden z nich przeprosił  i wytłumaczył, że „Bukowina to była kiedyś najbardziej znana techno-dyskoteka w Niemczech, konkretnie pod Frankfurtem”. Ale dla nich też pewnie nie byliśmy do końca normalni. W pewnym momencie jeden się ocknął.Hej, czy myśmy was przypadkiem nie widzieli wczoraj wieczorem z małym dzieckiem w Beer House? No tak. Helciak nam się trochę na tym wyjeździe rozregulował, ale na szczęście dla rodziców już wróciła do swoich przedurlopowych nawyków żywieniowo-noclegowych. 12. Tak wygląda niedoszła królowa Mołdawii. Tak, to Catherine Oxenberg. Też jak wino :)

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Naddniestrze, czyli jak w kilka godzin stracić cierpliwość, prawo jazdy (prawie) i całą gotówkę (której na szczęście mieliśmy mało)

Jeśli koniecznie chcecie jechać do Naddniestrza, to raczej nie samochodem. Na granicy czeka was dość długi przymusowy postój i dziwne opłaty, a jeśli celnicy nie ograbią was do cna, zrobi to naddniestrzańska drogówka, która być może – tak jak nam – zechce wam zabrać prawo jazdy za wyimaginowane przekroczenie prędkości o 10 km/h. Wbrew pozorom nas wcale nie ciągnie w najbardziej niebezpieczne rejony Europy. Fakt, byliśmy z naszą trzymiesięczną pociechą w Kosowie, a teraz dopiero co wróciliśmy z Ukrainy, ale w obu krajach nie spotkało nas nic złego. No, prawie, ale przedziurawionych oponach i korzystaniu z ukraińskich warsztatów samochodowych napiszemy następnym razem. W zasadzie w każdym z tych „niespokojnych” krajów było nad wyraz spokojnie, więc z takimi samymi nadziejami jechaliśmy do Naddniestrza. Chociaż jakoś wcale nie paliliśmy się do tej wyprawy – to miał być krótki, kilkugodzinny postój po drodze z Mołdawii na Ukrainę, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg w Odessie. Bo też Naddniestrze jest być może miejscem ciekawym, ale z całą pewnością nie w turystycznym znaczeniu. Dla przypomnienia – to samozwańcza republika, która w 1990 roku wydzieliła się z Mołdawii i ogłosiła niepodległość. Niestety, nikt nie uznał jej jako państwa (a nie, sorry, uznały ją także nieuznawane przez nikogo Abchazja i Osetia Południowa), ale jednak faktów nie oszukasz: Mołdawia nie ma żadnej kontroli nad tym terytorium, które od ćwierć wieku rządzi się własnymi prawami. A prawa to rządy twardej ręki i przymykanie oka na nepotyzm, korupcję i zorganizowaną przestępczość – Naddniestrze jest rajem dla przemytników. I mimo międzynarodowych nacisków (wiecie, to słynne „wyrażanie zaniepokojenia niepokojącą eskalacją blabla”) status Naddniestrza raczej się nie zmieni, a powód jest prosty – kraj ten jest nieodmiennie związany z Rosją, która od lat wspiera Tyraspol finansowo i domaga się jego uznania. A gdyby mogła, najchętniej włączyłaby samozwańców w skład Federacji Rosyjskiej. I wydaje się, że sami naddniestrzańcy nie mieliby nic przeciwko – w 2014 r. tuż po włączeniu Krymu do Rosji, parlament Naddniestrza zwrócił się z taką samą prośbą do Dumy. A o nastawieniu tutejszych mieszkańców najlepiej świadczy herb republiki z wybijającymi się na pierwszy plan sierpem i młotem. Godło Naddniestrza na przejściu granicznym z Mołdawią Dla Rosji obecny stan jest zresztą dość wygodny, bo kontrolując Naddniestrze trzyma w szachu mającą europejskie ambicje Mołdawię. Witamy w Naddniestrzu? Not so fast, amigo! Ile kosztuje wjazd do postsowieckiej republiki? Nic, jeśli jedziecie marszrutką, których pełno odjeżdża z Kiszyniowa i przygranicznych miejscowości. Wystarczy tylko zadeklarować pogranicznikowi cel podróży i czas przebywania w kraju, po czym dostajemy specjalny kwitek. Data wyjazdu ma kluczowe znaczenie: jeśli po jej upłynięciu dalej będziemy w Naddniestrzu, możemy zapłacić sowity mandat. Ale jeśli marzy ci się wjazd autem, to przygotuj się na szereg komplikacji. Oprócz uzyskania wszelkich zgód od pograniczników, konieczne jest wykupienie winietki, ubezpieczenia i specjalnej wizy wjazdowej. W tym celu należy wypełnić szereg formularzy, w czym na szczęście pomaga tzw. broker, czyli urocza panienka z okienka. Oczywiście, nie za darmo. W sumie za przyjemność przekroczenia granicy zapłaciliśmy 25 euro (kwota była liczona na oko, więc nie zdziwiłbym się, gdyby jakieś lepsze auta płaciły więcej), a w bonusie dostałem całkowicie zszargane nerwy. Czemu? Pamiętacie „12 prac Asterixa”? Tam jest taka fenomenalna scena, w której Galowie muszą iść do urzędu i zdobyć jakieś zaświadczenie. Zadanie okazało się dość karkołomne i, na Teutatesa, podobnie było na przejściu granicznym. Z tą różnicą, że ja krążyłem między trzema okienkami obok siebie i robiłem za pośrednikiem między brokerką, celnikiem i jakimś innym panem urzędasem na granicy. O, tak to wygląda: Ostatecznie formalności zajmują nam jakieś półtora godziny, w tym pół godziny oczekiwania na trzylinijkowy świstek papieru – to rzekome ubezpieczenie. Trochę długo, zważywszy na to, że byliśmy jedynymi zagraniczniakami na granicy. Trochę zmęczeni staniem na granicy rezygnujemy z planowanego wypadu na zamek w Benderach – potem okazuje się zresztą, że niewiele straciliśmy, bo okoliczny teren jest wojskowy i obowiązuje tam kategoryczny zakaz fotografowania (jak zresztą chyba na 3/4 terytorium Naddniestrza) – i od razu kierujemy się na Tyraspol. Z krótkiej drogi do stolicy zapamiętałem tylko billboard reklamowy jakiejś restauracji, ale dość osobliwy. Na zdjęciu znajdowała się naga, leżąca na brzuchu baba, która na plecach miała jakieś wędliny, ser i winogrona. Otaczało ją trzech obleśnych kolesi, którzy zapamiętale konsumowali te wiktuały – mniam! Sam Tyraspol to miasto bez fajerwerków – oczywiście, wygląda trochę tak, jakby czas zatrzymał się tu 30 lat temu. Monumentalne socrealistyczne pałace, pomniki Lenina i innych wodzów rewolucji. Z tego komunistycznego krajobrazu wyróżnia się tylko widoczna prawie wszędzie nazwa „Sheriff” – największy koncern w kraju założony przez byłych członków bezpieki, którzy uwłaszczyli się przy okazji upadku ZSRR i teraz trzęsą całym krajem. W Tyraspolu „Sheriff” jest obecny wszędzie – do firmy należą supermarkety, stacje benzynowe, piekarnie, jedyna sieć komórkowa w kraju stacja telewizyjna, gazety, salony samochodowe, a nawet firma budująca mieszkania. Wisienką na torcie jest Sheriff Tyraspol, czyli największy klub sportowy w kraju, grający na nowoczesnym stadionie, którego nie powstydziłoby się pół Europy. Ot, taki mały monopolik. Po szybkim rekonesansie stwierdzamy, że nic tu po nas i ruszamy w stronę granicy z Ukrainą. Jedziemy wolno, słusznie zakładając, że w dzikim kraju wolimy nie mieć nieprzyjemności z miejscową drogówką. Niestety, i to nam nie pomogło – na rogatkach stolicy, gdzie jedziemy z przepisową prędkością 50 na godzinę zatrzymuje nas patrol policji. – Zdrastwujcie, trochę za szybko jechaliście – zagaja uśmiechnięty policjant. – Ale jak to? Przecież jest ograniczenie do 50 i jechaliśmy 50? – Nie, tutaj można jechać maksymalnie 40 na godzinę, a wy jechaliście za szybko. Dokumenty, proszę – policjant wciąż się uśmiecha, a my się poddajemy. Oczywiście, o żadnym fotoradarze nie ma mowy, a raczej wróć – fotoradar to dzielny stróż prawa ma w oku. Co poradzić – idziemy z policjantami na ich prowizoryczny posterunek, gdzie zaczynają spisywać jakiś protokół. Standardowe pytania – skąd, dokąd, po co, dlaczego i po 10 minutach protokół jest gotowy. – Będzie ticket – mówi policjant i dalej coś tam wygaduje po dziwnemu. Ponieważ ni w ząb nie rozumiemy, policjant rzuca krótko. – Gawari pa ruski? – Niet – odpowiadamy pewnie, bo to jedno z niewielu słów po rosyjsku, jakie znamy. – Polsza e nie gawarit pa ruski? – dziwi się policjant i sekundę zastanawia się, co z nami zrobić. Z pomocą przychodzi drugi policjant, który wyciąga zza pazuchy swojego złotego iPhone’a 6 (przez chwilę naiwnie zazdroszczę, że budżetówka w Naddniestrzu ma takie przychody) i zaczyna na nim stukać. Po chwili pokazuje nam ekran translatora, na którym zgrabnie przetłumaczono na polski lakoniczny komunikat: „Za szybko. Mandat”. – No, trudno. To ile? – dopytujemy, a policjant uśmiecha się złośliwie i moszcząc się w fotelu udaje, że liczy. W końcu jego fotoradar w oku jest mega precyzyjny. W końcu zadowolony z siebie rzuca kwotę 30 euro. – Ile? – dopytujemy z niedowierzaniem. -30 euro – spokojnie odpowiada policjant. – No dobra. To proszę nam podać numer konta bankowego albo blankiet. Podjedziemy szybko na pocztę i zrobimy przelew – jeszcze sobie nie zdaję z tego sprawy, ale to najbardziej bezsensowne zdanie, jakie wypowiedziałem w czasie tego wyjazdu. – Szto? – policjant zgadza się, że zdanie raczej bez sensu. – Bank numer, konto… – próbuję desperacko, włączając w moją wypowiedź mowę ciała. – No, no bank. Only cash – policjant znów szeroko się uśmiecha. – Ok, but there is a problem. We have no cash – mówię zupełnie szczerze. No, bo na cholerę nam ichnie inflacyjne pieniążki. A jako posiadacze karty z darmowymi wypłatami z bankomatów nie musimy wozić ze sobą reklamówek wypełnionych plikami banknotów ;) – No cash? – policjant nagle pochmurnieje i znowu rzuca coś po ichniemu. A gdy ponownie trafia na ścianę niezrozumienia, znów w sukurs naszemu Tubbsowi rusza jego partner Sonny Crocket. Kilka kliknięć w dotykowy ekran i znów widzimy koślawo przetłumaczony komunikat, który jednak tym razem brzmi dużo groźniej: „Za szybka jazda auto. Zabieramy prawo jazdy”. – Ale jak to? – teraz już jesteśmy poważnie zdziwieni, na co policjant odgrywa krótką scenkę wkładając prawo jazdy Izy (ona prowadziła) do kieszonki w swojej koszuli. Zaczynamy więc negocjować. Że może pojedziemy do banku – na co policjant odpowiada, że banki już zamknięte. To może bankomat? – No, może. – Ale musicie nam oddać prawo jazdy. – A, co to nie – znów uśmiecha się policjant. Swoją drogą, nieczułe sukinkoty, których nie wzruszyło nasze dziecko, zwykle bez pudła działające jako detanor wszystkich trudnych sytuacji w drodze. W akcie desperacji pokazuję portfel, w którym mam jakieś drobniaki – 5 euro, trochę hrywien i… – O, mam 50 złotych. Bardzo dobra waluta! Good polish money – wymachuję pięćdziesiątką. No dobra, pośmialiśmy się. W końcu policjanci dają za wygraną i decydują, że tym razem skończy się na pouczeniu. Ale mamy uważać, bo tu jest naprawdę 40 na godzinę. – Akurat – odpowiadam, ale na szczęście nie zrozumieli i już bardziej oficjalnie dziękuję. Po chwili jesteśmy już w samochodzie i zapieprzamy te 40 na godzinę ku granicy, by jak najszybciej wyjechać z tego popieprzonego kraju. Swoją drogą – to chyba pierwszy raz od dawna, gdy kogokolwiek tak samo jak nas ucieszył ponowny wjazd na ukraińską ziemię. Też trochę niecywilizowaną, ale jednak w porównaniu do Naddniestrza jawiącą się co najmniej jak Waszyngton, DC.

Madera: Wszystkie miejsca, które tworzą rajską wyspę. I te mniej rajskie też

WEEKENDOWI PODRÓŻNICY

Madera: Wszystkie miejsca, które tworzą rajską wyspę. I te mniej rajskie też