WEEKENDOWI PODRÓŻNICY
Couchsurfing w Iranie. O tym, jak ugoszczono nas iście po królewsku
(adsbygoogle = window.adsbygoogle || []).push({});
W ciągu kilku godzin podróży z Jazd do Kerman Matsume przeobraziła się w „ciocię Shirin”, która pokazała nam, na czym polega tradycyjna irańska gościnność. I opowiedziała swoją historię. Prawdziwą i bez retuszy. Bo jeśli chcecie naprawdę poznać Iran, powinniście choć raz dać się zaprosić miejscowym do domu. No dobrze, ale jak się do tego zabrać i o czym pamiętać?
Wybierając się do Iranu musicie się przygotować na to, że każdego dnia przyjaźni Persowie będą wam składali szereg zaproszeń i propozycji np. ugoszczenia was u nich w domu czy przenocowania. Czy należy z nich korzystać? Odpowiedź wbrew pozorom nie jest oczywista. Bo z jednej strony Irańczycy, zwłaszcza młodzi, cholernie lgną do turystów, są bardzo ciekawi jacy jesteśmy, jak wygląda u nas życie, a nade wszystko są szczęśliwi, że mogą sobie podszlifować angielski. Ale to jedna strona medalu, bo z drugiej strony jest t'aroof, czyli starożytny kodeks etykiety i dobrych manier. Jego zasady dość dokładnie omówił choćby Karol, więc ograniczmy się do jednej podstawowej: bezgranicznej uprzejmości (zwłaszcza wobec obcokrajowców), która przejawia się pewnego rodzaju grą pozorów.
W praktyce wygląda to tak, że gdy Irańczyk oferuje nam np. nocleg to wcale nie musi to oznaczać, że chce, żebyśmy u niego nocowali. Oferuje jednak przede wszystkim dlatego, że tak wypada, tak głosi t'aroof. A w odpowiedzi wypada, żebyśmy odmówili. I tak kilka razy – podobno (miejscowi potwierdzają), gdy Irańczyk proponuje nam coś tylko z grzeczności, pyta nas jedynie 3 razy. A gdy po tej krótkiej szermierce słownej wciąż nie rezygnuje to znaczy, że naprawdę robi to szczerze i z dobroci serca. Wtedy możemy zacząć się zastanawiać nad propozycją, choć niesie to ze sobą cały szereg kolejnych t'aroofowych dylematów, np. czy zapłacić, jak się odwdzięczyć etc.
Generalnie nocowanie turystów w irańskich domach nie jest niczym niezwykłym, a couchsurfing z wspomnianych wyżej powodów jest w tym kraju cholernie popularny. W internecie bez trudu znajdziecie dziesiątki anonsów, jeśli więc nie macie oporów, to warto spróbować. To jest oczywiście kwestia poznania nowych ludzi i kultury, ale też – nie oszukujmy się – naszych finansów. Bo zakładając, że przeciętnie za dwójkę w średniej klasie irańskim hotelu zapłacimy jakieś 30 dolarów, to w sumie koszty noclegów będą stanowiły ok. połowy waszego 14-dniowego wyjazdowego budżetu.
To co? Nocować?
My raczej „kałczowi” nie jesteśmy, choć tym razem poważnie rozważaliśmy tę opcję. Powód był prozaiczny: są problemy ze znalezieniem rozsądnego (tzn. za rozsądną cenę) noclegu na irańskiej ziemi jeszcze w Polsce, w internecie. A na kałczu oferta goni ofertę. , Ale to też ma swoje minusy: bo wiadomo, spanie u kogoś nieznanego jednak bywa krępujące, a my na dokładkę jesteśmy z Helką, która jest urocza, ale miewa humory. A lokalizacje też są różne – naprawdę fajne ogłoszenia w Teheranie były oddalone od centrum miasta o dobre 30-40 minut drogi wiecznie zatłoczonym transportem publicznym. No i wiadomo jak to jest na tym serwisie – w przypadku większości ofert opcja „z dzieckiem” raczej nie jest odznaczona.
A jednak choć nie chcieliśmy, wylądowaliśmy na nocleg w prawdziwym irańskim domu.
Było to tak: jechaliśmy autobusem z Jazd (polecamy ogromnie! Klimaty jak w „Assasin's Creed” – już wkrótce napiszemy) do Kerman, który miał być naszym nocnym przystankiem przed dalszą drogą w stronę Bam.
Noclegu oczywiście nie mieliśmy, ale plan był taki jak zawsze – otworzyć „Lonely Planet”, znaleźć taksówkę (dworce w Iranie znajdują się zazwyczaj na przedmieściach lub chociaż z dala od centrum) i dać się dowieźć tam, gdzie rekomendują mądrzejsi od nas.
W autobusie (żadna nowość) szybko staliśmy się lokalną atrakcją numer 1: starsze panie pokazywały nas sobie palcami, kobiety bezcermonialnie przechodziły koło nas po kilka razy, a jakiś starszy pan wcisnął Helce paczkę ciastek i bezskutecznie próbował nawiązać z nami kontakt. Na szczęście naprzeciwko nas siedziała Massume – studentka zarządzania z Kerman i jak się miało okazać za chwilę – absolutnie sympatyczna dziewczyna.
Tak naprawdę połączyła nas Helka, która (też żadna nowość) zauroczyła naszą rozmówczynię i to z wzajemnością.
Nie minęła nawet godzina drogi, gdy Helka zaczęła do Shirin mówić „ciocia”, a po kolejnym kwadransie już siedziała u niej na kolanach i domagała się rysunków. No to ciocia Shirin rysowała mamę, tatę, ajatollaha, kotka, pieska, meczet i wszystko inne, co tylko Helka sobie wymyśliła. A Massume (po persku jej imię oznaczało coś w stylu „dar od Boga”) stała się dla nas „Shirin” (po persku „cukierek”). Jak od razu powiedziała, tylko dobrzy znajomi mogą do niej tak mówić, więc kopnął na zaszczyt, i to bez ironii.
To była dłuuuga trasa – jeśli mnie pamięć nie myli, przynajmniej 6 godzin. Mniej więcej w połowie drogi Shirin zaczęła nas przekonywać, żebyśmy u niej przenocowali. Że to będzie dla niej zaszczyt, że to żadna kurtuazja i że musimy. Oczywiście, zaczęliśmy odmawiać (i to więcej niż 3 razy), ona zaczęła nas przekonywać i tak trwało to dobre kilka minut.
W końcu przekonał nas jakiś niezbyt wyględny dżentelment z dwoma zębami na przedzie, który przyszedł do nas i zaczął coś świstać po persku. O co chodzi? Shirin szybko nam przetłumaczyła, że pan też nas zapraszał do siebie za nocleg, że to będzie dla niego zaszczyt i w ogóle żaden problem.
I znów próbowaliśmy odmówić, choć z powodu bariery językowej wydawało się to znacznie trudniejsze.
Na szczęście z opresji uratowała nas Shirin. – Powiedziałam panu, że już nocujecie u mnie, więc kto pierwszy tego jego – i się uśmiechnęła, co paradoksalnie nie jest zbyt często spotykane u przygodnie poznanych Iranek.
Cóż było robić? W tej sytuacji nie mieliśmy wyjścia i zgodziliśmy się. I to był początek przyspieszonego kursu irańskiej gościnności, przy której wysiada nawet tradycyjna polska gościnność.
No bo tak: na dworcu w Kerman bierzemy taksówkę. Jedziemy, po chwilę zatrzymujemy się pod sklepem.
– O, to pójdę z tobą…
– Siedź! – ordynuje krótko Shirin i wchodzi do sklepu. 5 minut później wraca z dwiema ciężkimi torbami.
Jedziemy dalej i w końcu dojeżdżamy do jej mieszkania. Zawczasu wyciągam pieniądze, ale gdy próbuję je podać taksówkarzowi, w odpowiedzi widzę tylko jej wyciągnięty palec wskazujący w pozycji „nu nu nu”.
Wychodzimy z taksówki – Shirin od razu dopada do plecaka Izy, ale tę bitwę wygrywam, broniąc ostatniego bastionu dżentelmeństwa i jednak, cholera jasna, patriarchatu! W końcu jesteśmy w Iranie – tu rządzą mężczyźni i jak będę chciał nosić 3 plecaki i 2 wielkie torby zakupów jednocześnie, to będę je nosić, bo mam na to ochotę. O!
W mieszkaniu Shirin z miejsca przeprasza nas za to, że jest ono tak małe. Rozglądamy się po gigantycznym salonie i zastanawiamy się, o co chodzi?
– Shirin, ile ty masz tu metrów kwadratowych?
– Niecałe sto – odpowiada lekko speszona.
Przeciętny salon w studenckim irańskim mieszkanie ma mniej więcej rozmiary boiska przy Camp Nou
Szybko się okazuje, że jak na Iran mieszkanie faktycznie nie jest duże, ale tylko dlatego, że tradycyjnie Irańczycy mieszkają w domach po kilka pokoleń – od babci przez rodziców po wnuczki, a czasem i prawnuczki. Akurat u Shirin ścisk był mniejszy – mieszkała tylko z dwoma kuzynami, których akurat nie było i którzy strasznie żałowali, że ominęła ich taka okazja.
Shirin od razu proponuje, że zrobi nam coś małego do jedzenia. – To my pomożemy… – zaczynam, ale znów widzę to łagodne spojrzenie, którego nie powstydziłby się ajatollah Chomeini.
Szybko okazuje się, że patriarchat patriarchatem, ale w kuchni to się lepiej Irance nie wpierdzielaj do garów.
Tu powstało coś niesamowitego, co zobaczycie za chwilę…
Zaczynamy rozmawiać i Shirin opowiada nam swoją historię. I o tym, jak się żyje w Iranie. Na większość naszych pytań o codzienne życie zaczyna odpowiedź, że „kiedyś było dużo gorzej…”.
Weźmy na przykład randkowanie. Dzisiaj nikogo już nie dziwi, że dziewczyna z chłopakiem np. na uczelni trzymają się za ręce. Oczywiście, zero obściskiwania, ale to już i tak dużo.
A kiedyś? Kiedyś, gdy dziewczyna spodobała się chłopakowi, ten musiał najpierw iść porozmawiać z rodzicami swojej potencjalnej wybranki i wyprosić zgodę na krótkie spotkanie z dziewczyną, np. spacer.
Nawet jeśli rodzice wyrażali zgodę, to o prywatności można było zapomnieć. Przy każdym spotkaniu z chłopakiem dziewczynie musiał towarzyszyć „przyzwoitek” – najczęśćiej starszy brat dziewczyny czuwający nad tym, aby nie uchybiono jej czci i w ogóle, żeby nie było za miło.
Delikatny luz przychodzi dopiero po zaręczynach, a pełny liberalizm dopiero po ślubie. Chociaż z tym liberalizmem, to wiecie jak jest – kobiety wciąż są zazwyczaj spychane do roli kur domowych, a jeśli po ożenku próbują się jakoś wybijać na niepodległość, robić karierę – to raczej w największych miastach.
W tą pułapkę wpadła też Shirin – gdy wyszła za mąż miała 22 lata (jak na irańskie standardy, nie była już taka wcale najmłodsza) i studiowała. Ale mąż dobrze zarabiał i trochę ją omamił. – Kochanie, poradzimy sobie, nie musisz pracować. Ja będę przynosił pieniądze, a ty będziesz zajmowała się domem – tak ją przekonywał aż w końcu przekonał. I nawet przez chwilę byli szczęśliwi.
Po jakimś roku zaszła w ciążę. Dziewczynka. Była taka szczęśliwa.
Mąż też, ale w pewnym momencie coś się zaczęło psuć. Najpierw odkryła, że oszukuje ją w drobnych sprawach – miał coś zrobić, ale zapomniał. Coraz częściej zdarzało się, że później wracał z pracy. W końcu okazało się, że pije bierze narkotyki. Jakie? Shirin nie powiedziała. Do tego alkohol – podobno sporo. Nie śmiejcie się – irańska prowincja to nie hipsterkie dzielnice Teheranu, gdzie bananowa młodzież sączy drinki z palemką. Dla większości Irańczyków alkohol to ostatnie zło.
Zresztą, to nie było wcale najważniejsze.
– Oszukiwał mnie, to było dla mnie najgorsze – tlumaczy.
On obiecywał, że się zmieni, ale nie dał rady. Ona nie powinna się denerwować, ale jak tu się nie denerwować w takiej sytuacji. W końcu traci dziecko. Kiedy mówi te słowa, na jej twarzy nie widać żadnych emocji. Ale teraz widzę, czemu tak bardzo ciągnie ją do Helki, czemu tak chętnie się z nią bawi i jest tak bardzo zachwycona. Jej córka miałaby dziś jakieś 5 lat.
Od tego momentu nic nie jest już tak jak kiedyś. Mąż znów obiecuje poprawę, ale znów nie dotrzymuje słowa. Ona idzie do sądu i prosi o rozwód – popiera ją cała rodzina, także ze strony męża.
Ale uzyskać rozwód w Iranie wcale nie jest prosto, nawet gdy dowody są tak przytłaczające. Sąd nakazuje to, co zawsze w takiej sytuacji – najpierw próbę naprawienia małżeństwa, a dopiero potem – separację. Wciąż bez rozwodu. Ile trzeba czekać? U Shirin zbliżają się już 3 lata.
Bez sensu to czekanie, niczego nie zmieni. Ale sąd musi stwierdzić „ustanie pożycia”. Ale jakie to pożycie? On jeszcze czasem wysyła do niej SMS-y, żeby go przyjęła z powrotem, ale ona już mu nie odpisuje. Czeka tylko na wyrok sądu.
To w sumie trochę śmiech przez łzy, ale dziś czasem mama jej wypomina. – A mówiłam ci, żebyś wyszła za X – jak to mama. X to daleki kuzyn, rodzina właściwie. Ale Shirin tylko się uśmiecha i pokazuje na swoją starszą siostrę, która posłuchała mamy i wżeniła się w ich dalszą rodzinę.
Czy jest szczęśliwa? Pewnie tak, ale oni cały czas się kłócą. Tak jest zawsze, jak dwa silne charaktery zderzą się ze sobą w jednym domu.
Teraz Shirin nie myśli o facetach (inna sprawa, że nie może, bo gdyby ktoś na nią doniósł, miałaby kłopot), tylko o karierze. Znów zaczęła studia – tym razem zarządzanie i już myśli o przyszłości. Na pewno chce zostać na uczelni i prowadzić zajęcia ze studentami. Ale jednocześnie planuje otworzyć firmę, która będzie pośredniczyła w kontaktach irańśkich przedsiębiorstw z korporacjami z innych krajów.
Heldon pomaga
Tak sobie gadamy i gadamy. Aż zupełnie zapominamy, że byliśmy trochę głodni. W końcu Shirin skończyła – rozkłada talerze i zaczyna znosić jedzenie. Tego nie da się opisać – to trzeba zobaczyć. Co niniejszym czynię.
Tyle jedzenia dla 3,5 osoby (Helkę liczę jako niepełnoprawnego uczestnika biesiady )
Po kolacji, kiedy Helka już usnęła rozmawiamy dalej. My jej opowiadamy o Polsce i Europie, ona dalej mówi o życiu w Iranie.
W pewnym momencie wpadamy w tematy popkulturalne i okazuje się, że nasza gospodyni jest niepoprawną romantyczką – jej ulubione filmy to „Love Story” i „Titanic”, a z zachodniej muzyki najbliżej jej do Celine Dion i Metaliki. Fuck yeah!
Przegadaliśmy chyba do 2 w nocy. I to, co rzuciło mi się w oczy to to, że choć Shirin jest przeuroczą dziewczyną, to jednak istnieje między nami ta niewidzialna, ideologiczna bariera. Na przykład, gdy rozmawialiśmy o Chomeinim, a konkretnie o tym, że widzieliśmy jego okazały grobowiec na przedmieściach Teheranu.
– Jest ogromny! To zabawne, bo czytałem w przewodniku, że ajatollah chciał być pochowany skromnie… – powiedziałem.
– Nie wierz amerykańskiej propagandzie. Przecież to jasne, że taka wersja obowiązuje u was specjalnie – odpowiedziała śmiertelnie poważnie.
I co? I nic – wróciliśmy do rozmowy w myśl zasady „agree to disagree”.
Oczywiście, jako gospodyni Shirin wciąż ma jeden nadrzędny cel – nie może dopuścić, żebyśmy w jakikolwiek sposób jej pomogli. Kiedy więc zgłaszam się na ochotnika do zmywania (Wiadomo, patriarchat! Będę zmywał, kiedy tylko mam na to ochotę!), oczywiście słyszę, że nie.
Ale wystarczy, że Shirin wychodzi na chwilę do łazienki, a ja już myk, i jestem przy zlewie.
Kiedy wróciła, wyglądała na niepocieszoną.
– O nie! Nie rób tego! Kurde, przegoniłabym cię, ale nawet nie mogę cię dotykać – złościła się, ale też śmiała Shirin.
Rano oczywiście Shirin uraczyła nas przepysznym śniadaniem i spakowała nam wałówkę na drogę. Niestety (naprawdę niestety, bo aż nie wypada) nie dała sobie wcisnąć żadnych pieniędzy. Prosiliśmy, wpychaliśmy, przekonywaliśmy, że przecież skoro student to na pewno hajs się przyda, ale nic nie zdziałaliśmy – uparła się i koniec.
Tak wygląda nasza gospodyni. Pamiątkowe zdjęcie z dziewczynami
W takim przypadku być może na miejscu będzie dobra rada. Brzmi ona: jeśli będziecie mieli odrobinę wolnej przestrzeni, weźcie jakieś pamiątki z Polski, które będziecie mogli dać miejscowym. To naprawdę znaczy dla nich bardzo dużo.
I to naprawdę nie musi być nic dużego – wystarczy jakiś malutki drobiazg.
Przykład? Oto kolejna historia.
Jesteśmy w restauracji w Kaszanie (przepyszne żarcie! Jak sobie przypomnę nazwę, na pewno gdzieś napiszemy!), gdy podchodzi do nas jakiś Irańczyk. Niby nic dziwnego, bo oni cały czas podchodzą i uskuteczniają small talk. „Where you from, mister?” „Lachestan” „Super, you like Iran?” „Yes, very much”. Bardzo to miłe, nawet jeśli czasem troche męczy.
No to podchodzi Irańczyk.
– Hello, where are you from? – zaczyna.
– Hello, we are from Lachestan – odpowiadamy.
– Lachestan? Really? Polska! Polska! Viva Polska! – odpowiada rozentuzjazmowany Pers.
– What? – trochę jesteśmy zbici z tropu,
– Viva Polska…Viva Polska, Eska TV, Polo TV….I love Polish music, I have it from satelite! – uśmiecha się nasz Irańczyk i zaczyna nucić jakąś melodię, która nic nam nie mówi, ale brzmi jak coś, co z pewnością można usłyszeć na którejś z tych stacji.
Nagle Irańczyk prosi nas o przysługę – zaraz przyjdą tu na lekcję angielskiego jego 2 uczennice. Są bardzo pilne, ale nigdy nie gadały po angielsku z kimś innym poza swoim nauczycielem. I to by bardzo dużo dla nich znaczyło, gdybyśmy z nimi chwilę pogadali. No to poszliśmy i było super. Na koniec „nauczyciel” spytał czy mamy coś małego, co moglibyśy dać dziewczynom na pamiątkę. Cokolwiek. I tu totalny mindfuck, bo jesteśmy nieprzygotowani do zajęć. W końcu Iza znajduje w torebce jakiś długopis wyglądający jak żyrafa i prezentujemy – dziewczyny są wniebowzięte.
Żeby nie było – taka sytuacja, gdy poproszono nas o jakiś drobiazg, zdarzyła się tylko raz, ale z drugiej strony czasem zdarzały się sytuacje, gdy wypadało dać jakiś drobiazg w ramach podzięki, a akurat nie mieliśmy nic sensowengo do podarowania.
I w formie bonusa. Pamiątkowe zdjęcie z irańskim sobowtórem Cristiano Ronaldo. Sam chciał
Co zabrać ze sobą? Trudno powiedzieć – my byśmy celowali w jakiś zestaw pocztówek z Polską albo jakieś małe albumy prezentujące nasze zabytki albo naturę. Promocja Polski zawsze i wszędzie ponad wszystko
Artykuł Couchsurfing w Iranie. O tym, jak ugoszczono nas iście po królewsku pochodzi z serwisu weekendowi.pl.