OOPS!SIDEDOWN
Gruzja po raz pierwszy. Spotkajmy się tam, gdzie świat o nas zapomniał
Gruzja po raz pierwszy smakuje wyśmienicie. Dokładnie tak jak najbardziej kaloryczne chaczapuri mojego życia, wszędobylski placek zapiekany pod grubą, serową pierzynką z dodatkiem surowego jajka i kostki rozpływającego się masła. A gdy do tego dodamy jeszcze kieliszek gruzińskiego wina, lekkiego jak średnio gazowana woda mineralna, nie pozostanie nic innego jak w tej przeklętej Gruzji się po prostu zakochać.
Październikowa podróż rozpoczęła się tak, jak rozpoczyna ją każdy szanujący się zwolennik tanich połączeń lotniczych: w Kutaisi. Na wypad zaplanowaliśmy tylko cztery dni, więc nikt nie miał czasu ani ochoty parać się zwiedzaniem, w końcu nie przyjechaliśmy po to, żeby zwiedzać miasto, ale zaszyć się w górskich wioskach i zapomnieć o bożym świecie. Wymiętoleni po nocnym locie bez większego namysłu załadowaliśmy się do pierwszej lepszej marszrutki jadącej w kierunku Mestii. Zatrzymajmy się tutaj na chwilę, dobrze? Bo gruzińska marszrutka to taka piękna sprawa, o której powinno pisać się wiersze i poematy. Mocno używany samochód niewiadomego pochodzenia, który jest w stanie pomieścić od kilku do kilkunastu osób. Może mieć rozbitą szybę, koło nie pasujące do reszty kół i sporo wgnieceń w karoserii. Ale któż by się tym przejmował, jeśli niepozorny Fiat lub Ford jest w stanie pokonać górską serpentynę, której kamienista powierzchnia nigdy nie będzie przygotowana na asfalt. Nasza marszrutka na trasie Kutaisi-Mestia miała wszystkie wyżej wspomniane cechy, plus problemy z silnikiem i zepsuty bagażnik zamykający się jedynie na śrubokręt. Żeby było weselej, razem z nami jechał mężczyzna cierpiący na chorobę lokomocyjną, który kategorycznie odmawiał częstowania się lekami. I tak więc ponad trzygodzinna podróż w góry przypominała przejazd wesołym autobusem, gdzie po każdych 20–30 minutach nowy kolega wymiotował do plastikowej torebki, a kierowca zrzędząc pod nosem zatrzymywał się co kilkanaście kilometrów, aby puścić na wolność schorowanego człowieka. Nie pamiętam już, ile torebek pozostawiliśmy za sobą przy ulicy, ale w poczuciu solidarności oddaliśmy wszystkie woreczki po kanapkach, które mogły uratować nas, samochód i cierpiącego człowieka ode złego.
Wyjazd do Gruzji pod koniec października był jedną z najlepszych decyzji, jakie zostały podjęte w przeciągu ostatnich miesięcy. Koniec sezonu, mnóstwo wolnych miejsc w guesthouse’ach i zero turystów na ulicach — sounds like heaven! Najbardziej zachwycają jednak kolory drzew porastających wzgórza w Mestii, które sprawiają że nawet najbardziej niewprawiony fotograf czy amator zdjęć ze smartfona przywiezie ze sobą kilka pięknych kadrów.
W Mestii zatrzymaliśmy się w miejscu polecanym przez wielu kolegów z polskiej blogosfery — Nino Ratiani’s Guesthouse. Pomijając oczywistą oczywistość jaką jest nocleg, niemal każdy zachęcał do wykupienia pokoju z wyżywieniem — 10 lari za posiłek. Choć na miejsce dotarliśmy w porze obiadowej, po kilkuminutowej rozmowie z panią opiekującą się domem, na parterze na którym mieści się bar i jadalania czekał na nas zestaw śniadaniowy, przypominający raczej bufet obiadowy przygotowany dla 10 osób. Wystarczyło jedno spojrzenie na chaczapuri, makarony, kasze, kaszę mannę, faszerowane warzywa, pieczone ziemniaki, ciasto, kawę i herbatę żebym doszła do bardzo prostego wniosku: moi drodzy, i cała dieta poszła się .… !
Popołudnie upłynęło nam na leniwym szwędaniu się po okolicy i wypatrywaniu najbliższej leżących górskich szlaków. Gdy na dobre zapadł zmierzch, a objawy ciąży spożywczej zdążyły zaniknąć, nadszedł czas na kolację. Jedzenie łączy ludzi, to prawda stara jak świat. Nas połączyło z dwójką sympatycznych Ukrainców, wiecznie uśmiechniętym Vadymem, w dodatku zakochanym w polskich słówkach i jego kolegą, który do Gruzji przyjechał autostopem ze Stambułu, a na swojej trasie ma między innymi Indie oraz Chiny. Mimo że drugi dzień w Mestii początkowo planowaliśmy spędzić na wspinaniu się na górę z krzyżem u szczytu, pod wpływem rozmowy z Vladymem porzuciliśmy pomysł na rzecz wycieczki do Ushguli, odciętego od reszty świata kompleksu wioseczek położonych w głębokiej dolinie Górnej Swanetii. I mimo, że trzeba było dopłacić 30 lari za osobę (a każdy nieplanowany wydatek trochę boli), a po porannej pobudce czekać na głównym placu 40 minut na zapełnienie się marszrutki, nigdy nie pożałuję tej spontanicznej decyzji.
Droga dzieląca Mestię od Ushguli nie przypadnie do gustu osobom z lękiem wysokości. Serpentyna wijąca się nad przepaścią, brak jakichkolwiek barierek, mnóstwo kamieni i ostrych zakrętów, a na dodatek wątpliwej jakości samochód dostarczają mnóstwa niezapomnianych wrażeń. Widok gór wynagradza jednak wszystko, nawet skoczne, gruzińskie disco sączące się z głośników kierowcy na pełny regulator. Internety mówią, że Uszguli to najwyżej położona europejska (w tym momencie należy się określić do którego obozu należymy, czy do ludzi uważających że Gruzja leży w Europie, czy już w Azji) wioska, leżąca na wysokości około 2200 metrów n.p.m, u stóp Szchary — najwyższego szczytu w kraju, mierzącego 5193 metrów n.p.m. I co, chowają się nasze polskie Tatry, nieprawdaż? Największa magia Uszguli polega jednak na tym, że przez pół roku zwały śniegu odcinają wioski od reszty świata, czyniąc je niedostępnymi dla większości turystów. Dosłownie przed chwilą, na jednym z blogów wpadło mi w oko niezwykle trafne określenie — “wielka stodoła”. I ja się pod nim podpisuję rękami i nogami, bo tak właśnie można by opisać atmosferę panującą w osadzie. Krowy, świnie i bezpańskie psy przecinające szutrowe dróżki to część naturalnego krajobrazu, która już na wstępie nie powinna dziwić żadnego, odwiedzającego Gruzję, gościa. Tutaj nikt szczególnie nie przejmuje się turystami, pole trzeba zaorać i to jest dopiero poważna robota. Kroku dotrzymują natomiast przyjacielskie psy, jedne pańskie drugie bez. Jest ich jednak na tyle dużo, że każdy, kto zawsze pragnął sierściucha, a mieć nie mógł, w Gruzji powinien poczuć się pod tym względem wielce usatysfakcjonowany. Przy wjeździe do Ushguli w niepozornym budyneczku serwują największe i najtłustsze chaczapuri, którego dane mi było spróbować. Idealne na przytkanie się podczas kilkugodzinnego powrotu do Mestii. A wiecie, co w tym powrocie zdezelowanym samochodem w objęciach górskich przepaści było najbardziej przerażające? Że nasz kierowca postanowił odpocząć przy barze i napić się czaczy, gruzińskiej wódki. A potem cała naprzód, i w drogę, i w górę! Vadym powiedział nam o tym tuż po przyjeździe do Mestii i bardzo mu za to dziękuję, bo w tym przypadku ignorancja okazała się być prawdziwym błogosławieństwem. Wolę nie wiedzieć w jakim stanie psychicznym dojechałabym na miejsce, gdybym przypadkiem dowiedziała się, że nasz kierowca jest pod wpływem alkoholu, wsiadając do marszrutki. Jak jednak widać, gruzińskiemu kierowcy nie straszna ani wódka, ani wielkie góry i zepsuty silnik. Ma dojechać, to dojedzie!
Po południu, bez przepakowywania się i zbędnych ceregieli, przesiedliśmy się w kolejną marszrutkę i razem z poznanymi po drodze kolegami, jedną parą z Ukrainy i Georgem, czarującym Anglikiem ze Stanów Zjednoczonych w wieku średnim, ruszyliśmy w podróż do Zugdidi, stacji przesiadkowej na drodze do Tbilisi.
Jak zaoszczędzić na noclegu? Proste! Wystarczy kupić bilet na pociąg nocny w pierwszej klasie (!) za jedyne x lari na trasie Zugdidi — Tbilisi i przespać się na wygodnej kuszetce. W cenie jednorazowy komplet pościeli oraz telewizor, którego nie potrafiliśmy uruchomić. Co tam jednak telewizja, skoro w sąsiedniej kuszetce rozgościła się znajoma para z Ukrainy. Po kilku minutach usłyszeliśmy Vadyma, a zaraz za nim przydreptał George. My też postanowiliśmy się przyłączyć do integracji w sąsiednim przedziale i muszę przyznać, że nic nie scala ludzi lepiej niż ciasny przedział, gruzińskie wino i godzinne rozmowy na wszystkie możliwe tematy. Siedząc do 2.00 w nocy dowiedzieliśmy się że George był jednym z najlepszych zawodników golfowych w stanie Kolorado, uczył techniki gry Kevina Costnera i Jacka Nicholsona, ma drugi dom na Florydzie, trzeci w Bordeau? we Francji i czwarty planuje wybudować na Hawajach. Nie wspominając już o tym, że od 10 lat nie pracuje i każdego dnia zastanawia się, co zrobić ze swoją fortuną. Poza tym obgadaliśmy wszystkich najbardziej zasłużonych dla Polski, Ukrainy i Wielkiej Brytanii pisarzy, życie oraz różnice pomiędzy językiem ukraińskim i rosyjskim. Ciężko było zmusić się do spania po tak przyjemnym wieczorze, ale następnego dnia czekał na odkrycie kolejny górski region!
Artykuł Gruzja po raz pierwszy. Spotkajmy się tam, gdzie świat o nas zapomniał pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video.