Bangkok nocą

OOPS!SIDEDOWN

Bangkok nocą

Za dnia życie toczy się tu bardzo leniwie. Dzieje się tylko to, co dziać się musi. Wszystko inne czeka na swój czas. Bo Bangkok oczy otwiera dopiero wieczorem. Budzi się do życia, gdy inni zasypiają. Nie od dziś wiadomo, że nocne życie w Bangkoku kwitnie jak tulipany na wiosnę. Nie trzeba szukać daleko. Niemal w każdej turystycznej dzielnicy, co wieczór, podstarzali panowie ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej umawiają się na randki z młodszymi Tajkami. Widok jest co najmniej deprymujący. Na szczęście, w Bangkoku są też miejsca w których ludzie po prostu dobrze się bawią. Spędzają czas ze znajomymi, tańczą, śpiewają i nadrabiają zaległości życia towarzyskiego. Jednym z najpopularniejszych, najgłośniejszych i najbardziej radosnych miejsc w Bangkoku jest ulica uchodząca za mekkę backpackerów, słynna Khao San Road. Nie wiemy, dlaczego akurat to miejsce przyjęło jako najbardziej backpackerskie. Na pewno ktoś kiedyś otworzył tu hostel, bo z Khao San Road jest naprawdę blisko do najważniejszych świątyń w Bangkoku. Turyści z biegiem czasu zaczęli napływać w coraz większej liczbie, następnie ktoś inny wywęszył interes, a później poszło już samo. Sporo osób dzieli się na dwa obozy – tych, którzy Bangkok i Khao San Road lubią, i tych, którzy nie znoszą. Przez większą część pobytu w mieście mieszkaliśmy w tej okolicy, więc odpowiedź nasuwa się już sama. Atmosfera jest świetna. Mimo, że co wieczór wpadaliśmy na te same, lub bardzo podobne, wózki z jedzeniem, tych samych dziadków pytających konspiracyjnym szeptem – Ping Pong show? i tych samych sprzedawców podróbek Nike, Adidas i The North Face, większość dni spędzonych w Bangkoku kończyliśmy właśnie tam. Detektor Januszy wykrył tylko kilka osób. W głównej mierze takich, które zgubiły się w okolicy i szukały taksówki. Większość turystów nosiła (do wyboru) długie brody, dredy, plecaki, rozpięte koszule i tatuaże. Hipstery, powiecie. Może i tak, ale to oni tworzą klimat tego miejsca. Atrakcji na Khao San Road jest bez liku. Można zrobić sobie tatuaż z henny, można kupić T-shirt z logo lokalnego browaru czy wspomniane podróbki w całkiem niezłych cenach. Można dobrze zjeść, poczęstować się świerszczem, pająkiem i skorpionem na patyku, zrobić sobie dready, dać się wymasować, pójść do Maka (a jakże, na ulicy są nawet dwa) albo zabawić się w klubie i utonąć w wiaderku alkoholu. Mimo mocno imprezowej atmosfery, to miejsce jest po prostu fajne. Ma klimat i warto się tu zagubić choć jednego wieczoru. Jeśli wieczorem w Bangkoku usłyszycie na ulicy specyficzne „trykanie” przypominające żabi rechot, możecie być pewni, że to Pani Żaba w śmiesznym kapelutku. Sprzedaje drewniane żaby z ząbkowanym grzbietem, który smyra się drewnianym patykiem. Praktyczna rzecz. Sądząc po dużej liczbie jaj, pan smaży roti. Jajeczne naleśniki ze słodkim wkładem. Zdjęcie pt. „Polak w Bangkoku”. Po krótkiej prezentacji świecącego artefaktu, który wprawił go w niemałe zdziwienie, pan z Polski zrobił pani z Tajlandii wykład w ojczystym języku na temat historii bąka. „Bożena, pyknij mi fotkę na fejsa. Lajki posypią się strumieniem!”. Recycling w najlepszej postaci. Gadżety z puszek po napojach. W końcu trzeba było zrobić coś szalonego. Impreza odpadła w przedbiegach, więc zostały warkoczyki. Pani, mimo że wprawiona, trochę szarpała, ale dzięki temu po tygodniu fryzura wciąż wyglądała jak nowa. Chinatown Nocne życie pełną parą rozbrzmiewa też w Chinatown. Światła pionowych szyldów i neonów, których jest tu zatrzęsienie, rozświetlają ulicę czyniąc ją niezwykle fotogeniczną. Co najlepiej robić w Bangkoku wieczorową porą? Testować street-food, oczywiście! Po powrocie, tajską kuchnię zaliczyliśmy do jednej z najlepszych, jakie mieliśmy okazję próbować. Tajska kuchnia i tajskie ceny rozpieszczają. Na maksa. Jeżeli przez kilka tygodni za pad thai płacisz od 5 do maksymalnie 7 zł, jak możesz w takiej Warszawie zapłacić za to samo danie od 20 do 30 zł? Zwłaszcza, jeśli dobrze wiesz, z ilu składników składa się to danie. Podpowiedź: z niewielu. Bojkotujemy więc teraz wszystkie warszawsko-tajskie knajpy, a jedzenie w Tajlandii i Kambodży opiszemy w osobnym, stricte gastroturystycznym wpisie. A mówią, że przy jedzeniu czytać nie wolno. Może mang to nie dotyczy? W końcu czyta się je od tyłu., to może i trawi się lepiej. Ogromna kolejka kotłująca się wokół wózka trwała w oczekiwaniu na… słodkie bułki z czekoladą i dżemem. Pieczywo to w Tajlandii towar raczej nieosiągalny, więc jeśli chcecie zrobić dobry biznes – otwórzcie piekarnię i serwujcie bułki z nutellą. Sukces gwarantowany! Bardzo bym chciała, ale nie uraczę Was tym razem żadną ciekawą anegdotką. Najprawdziwsza prawda jest taka, że my po Bangkoku głównie włóczyliśmy z aparatem, kręcąc i fotografując. A jak zachciało nam się jeść, to jedliśmy. Z jednej strony – nuda. Z drugiej, bardzo nam tego brakowało przez ostatnie miesiące. Jesteśmy typem ludzi, którzy w podróży niemal nie odczuwają zmęczenia. Narzucamy sobie szybkie tempo, dużo zwiedzamy i jeszcze więcej łazimy. Jeśli da radę, zaglądamy pod każdy mijany po drodze kamień. I dopiero jak się upewnimy, że tam, dalej, nie ma już nic, podejmujemy decyzję o odwrocie. Fajnie było tak dla odmiany po prostu się poszwędać. Niespiesznie, zaglądając we wszystkie boczne uliczki i do każdego gara w garkuchni. A później kupić butelkę piwa w 7-eleven, rozlokować się na wyspie po środku ronda i obserwować toczące się życie. Kac Vegas w Bangkoku Ostatnie dwa dni przed powrotem do Polski spędziliśmy w Silomie, biznesowej dzielnicy Bangkoku. Nie trzeba mieć wielkiego zmysłu fotograficznego żeby wyobrazić sobie, jak takie miejsca mogą wyglądać nocą. Kosmicznie. Miasto przyszłości, żywcem przeniesione z japońskiej mangi Ghost in the Shell. Można, co prawda, pisać tak o wielu metropoliach, ale to właśnie w Bangkoku zakochaliśmy się w tych futurystyczno-urbanistycznych klimatach. Pretekstem do znalezienia noclegu w Silomie był jednak MahaNakhon. Najwyższy budynek w Tajlandii, nowoczesny biurowiec, którego budowę ukończono w sierpniu tego roku. Sam deweloper opisuje go jako „złożoną z pikseli trójwymiarową wstęgę”. Gdy na kilka dni przed wyjazdem zobaczyliśmy zdjęcie z jego otwarcia na Instagramie, od razu przyszła nam na myśl poskładana z pikseli konstrukcja z oldskulowej gry Minecraft. MahaNakhon sięga 314 metrów i kryje we wnętrzu 77. pięter. Dla dobrego porównania Pałac Kultury ma pięter 42, a mierzy zaledwie 188 metrów. Z czym do ludzi? Miejscówką z której najlepiej prezentuje się wieżowiec, a przynajmniej taką, którą udało nam się znaleźć i która mieści się w zasięgu kieszeni, jest Rooftop Bar Cloud 47. Małe piwo za kilkanaście złotych da się przeżyć jeśli w gratisie dostajesz piękną panoramę Silomu. Uwaga, na tarasie nie wolno rozstawiać się ze statywem, bo obsługa będzie miała przekichane. Grzecznie spakowaliśmy więc sprzęt do futerału i zdjęcia poszły z rąsi. Drugim miejscem, z którego widok na miasto zaparł nam dech, był Baiyoke Sky Hotel. Najwyższy hotel Bangkoku z rooftop barem i platformą widokową na 83. piętrze. Przez chwilę miałam nadzieję, że na górze tłoku nie będzie. Przecież turyści wolą chodzić po świątyniach, a w nocy śpią. Prawda? Mimo że platforma widokowa to maszynka do zarabiania pieniędzy, ceny nie odstraszają zupełnie nikogo. A przynajmniej nie Chińczyków. Trzeba mentalnie przygotować się na długą kolejkę do windy, a później na krzyki, hałasy i wstrząsy na platformie. Całe szczęście, że większość ludzi wchodzi na platformę tylko na kilka minut, robi selfie ze znajomym albo rodziną i ucieka na dół, ewentualnie do baru. Platforma dosłownie chodzi pod stopami. Bardzo ciężko utrzymać na niej statyw, więc możecie sobie wyobrazić, ile siarczystych przekleństw w rodzimym języku posypało się na naród chiński z ust Piotrka. Liczba przekleństw proporcjonalna do liczby podświetlonych budynków w Silomie. Na szczęście nerwy szybko zatopiliśmy w alkoholu. W cenie biletu wstępu (400 BHT) jest bowiem dowolny drink z menu w rooftop barze. A widoki z baru całkiem zacne, bo to tylko jedno piętro niżej. Gdyby nie fakt, że na zakończenie podróży łapało mnie przeziębienie (cholerna klimatyzacja w centrach handlowych!), moglibyśmy, słowo daję, siedzieć w rooftop barach do samego wschodu słońca. Atmosfera zupełnie inna niż w starej części miasta, lecz równie wyjątkowa. Wcześniej nie byłam tego pewna, ale teraz czuję to w kościach. W takim Tokio czy Szanghaju czulibyśmy się jak ryby w wodzie. I tak sobie teraz myślę, że u nas to jest chyba w myśl zasady „albo grubo, albo wcale”. Jeśli miasto to przepastne i z przytupem, a jeśli widoczki to dzikie i bezkresne. Tych drugich brakuje nam coraz bardziej, ale w następnym poście uciekniemy na południe, a duże miasta zostawimy już daleko w tyle. Artykuł Bangkok nocą pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video | blog podróżniczy.

Bangkok, baby!

OOPS!SIDEDOWN

Bangkok, baby!

Angkor. Trzy dni w raju

OOPS!SIDEDOWN

Angkor. Trzy dni w raju

OOPS!SIDEDOWN

RIVER, CZYLI WISŁA

W dni takie jak ten, kiedy pogoda za oknem nieszczególnie dopisuje, lubimy powspominać polskie lato. Mimo że pogoda bywała mocno kapryśna i ciężko było trafić na słoneczny weekend nad Wisłą, przez kilka letnich miesięcy udało nam się zebrać kilka kadrów i zamknąć je w krótkim filmie dedykowanej królowej polskich rzek. Lato nad Wisłą jest niesamowicie bogate. Liczba atrakcji, sportów i aktywności które można uprawiać nad rzeką rośnie w siłę z każdym rokiem. Kluby, knajpy, koncerty, warsztaty, zajęcia sportowe i taneczne. Co tylko chcesz, znajdziesz nad Wisłą. Życie latem przenosi się nad rzekę. I co najlepsze, nie tylko w Warszawie. Jeśli zabraknie Wam pomysłu na weekendowy wypad „lato 2017”, stolica poleca się bez wstydu. Artykuł RIVER, CZYLI WISŁA pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video | blog podróżniczy.

OOPS!SIDEDOWN

THE LAKE

Są takie miejsca w których, mimo najszczerszych chęci, nic nie idzie po naszej myśli. Pogoda zła, kadry słabe, a widoki jeszcze gorsze. Na szczęście są też takie miejsca w których filmy robią się same. Na przykład nad jeziorem Bled w Słowenii. Tym razem postawiliśmy na proste ujęcia bez efekciarstwa. Jesienny spokój, który panuje w Bledzie w październiku i listopadzie, byłby w końcu dość ciężki do przedstawienia na szybkich i dynamicznych cięciach. Dlatego też „The Lake” jest taką małą pochwałą prostoty. Na efekty przyjdzie czas, a tymczasem zapraszamy w nostalgiczną podróż do Słowenii. Artykuł THE LAKE pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video | blog podróżniczy.

Słowenia. Tu dzieje się magia

OOPS!SIDEDOWN

Słowenia. Tu dzieje się magia

Paryż – przewodnik

OOPS!SIDEDOWN

Paryż – przewodnik

Bonjour, Paryż. Akt IV

OOPS!SIDEDOWN

Bonjour, Paryż. Akt IV

From Paryż with love. Akt III

OOPS!SIDEDOWN

From Paryż with love. Akt III

OOPS!SIDEDOWN

Good day

Jak to jest że z ostatnich zagranicznych podróży nie udało nam się przywieźć żadnego filmu, za to wystarczy wyjść w weekend z domu bez konkretnego planu i wszystko kręci się samo? Wystarczyło wsiąść na rower i wyjechać za warszawski las kabacki. Tak wygląda dobry weekend. Film powstał bardzo spontanicznie we wspomnianym lesie kabackim i Ogrodzie Botanicznym Polskiej Akademii Nauk w Powsinie. Swoją drogą, Ogród Botaniczny to miejsce na relaks godne polecenia. Jest gdzie chodzić i co oglądać, nawet strefę roślinności wysokogórskiej – mini Tatry na zamówienie! Tym razem będzie krótko i lekko, po prostu – have a good day. Artykuł Good day pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video | blog podróżniczy.

Paryżewo. Akt II

OOPS!SIDEDOWN

Paryżewo. Akt II

Krynica Morska. Wakacje nad morzem

OOPS!SIDEDOWN

Krynica Morska. Wakacje nad morzem

OOPS!SIDEDOWN

Less is more. Minimalizm w życiu

Czym jest dla mnie minimalizm? Na pewno nie wyświechtanym frazesem, który na fali najnowszego trendu ponownie wrócił do łask. Nie jest też skończoną listą przedmiotów, którymi powinnam się otaczać, ani sposobem na przyciągnięcie uwagi za pomocą chwytliwego hasła. Minimalizm to sposób na życie, który świetnie wpisuje się w potrzeby aktywnej, podróżującej osoby. Pamiętam jak bardzo spodobał Wam się wpis z początku roku, w którym postanowiłam podzielić się kilkoma myślami, swobodnie krążącymi mi po głowie. Wspomniane myśli dotyczyły potrzeby działania i kurczącego się czasu, jaki dostaliśmy od życia na realizację swoich marzeń i celów. Czuję, że w końcu nadeszła odpowiednia chwila na to, żebym ponownie odbiegła od tematu relacji z podróży i wykorzystała ją na wyrzucenie z siebie kolejnych myśli. Z tą różnicą, że temat postu nie będzie związany z natychmiastowym wyrzutem weny, ale z czymś, co od kilku ostatnich lat towarzyszy mi na co dzień i pomaga organizować podejście do życia. Ostrzegam, że będzie to najprawdopodobniej najdłuższy post na tym blogu. Mimo tej przerażającej wizji, zachęcam do przeczytania! Minimalizm – jak to się zaczęło? Moja „przygoda” z minimalizmem rozpoczęła się 7 lat temu, kiedy w ogóle nie znałam znaczenia tego słowa, ale byłam zmuszona wcielić je w życie po przeprowadzeniu się na studia z Bytomia do Warszawy.  Chcąc nie chcąc, mogłam wziąć ze sobą tylko jedną walizkę rzeczy, więc na dzień dobry liczba potrzebnych do życia przedmiotów skurczyła się do minimum. Z biegiem czasu, kolejnymi stażami, a później pierwszymi pracami dorywczymi i tymi bardziej na stałe,  ekscytacja wiążąca się z życiem w nowym miejscu i możliwościami jakie oferuje Warszawa sprawiła, że liczba rzeczy którymi otaczałam się w wynajmowanych pokojach rosła coraz szybciej. Odwiedzanie centrów handlowych i sklepów z ciuchami było moim comiesięcznym rytuałem, a z każdego takiego wypadu wracałam z kilkoma sztukami słabej jakości odzieży, bo „na pewno mi się przydadzą”, „były tanie, to co mam nie brać” i „przecież mi się należy po takiej ciężkiej sesji egzaminacyjnej”. Podobnie sprawa wyglądała z książkami, które były mi potrzebne do napisania pracy dyplomowej, a nie mogłam ich znaleźć w bibliotece, biżuterią z sieciówek czy drobnymi, powodowanymi nagłym impulsem, zakupami na Allegro. Niemniej, nawet wtedy, z tyłu głowy uparcie siedziała myśl, że lada moment znowu mogę przeprowadzić się z jednego mieszkania do drugiego (łącznie w Warszawie przeprowadzałam się 6 razy), a w związku z tym zbiór posiadanych przedmiotów powinnam utrzymywać pod stałą kontrolą. Praca na etat naturalnie wiązała się z większymi niż dotychczas przychodami, a – w związku z tym – z możliwością oszczędzenia i wykorzystania pieniędzy na konkretny cel. Nie trudno odgadnąć, że tym celem były podróże, na które – głównie ze względów ekonomicznych – długo nie mogłam sobie pozwolić. O częstych wojażach marzyłam od dziecka, ale niewiele mogłam w tej materii zrobić. Nawet na studiach przy dorywczej pracy, potrzeba opłacenia uczelni, czynszu za wynajmowany pokój i jedzenia miażdżyła wszystkie inne. W tamtym okresie życia nawet wyjazd na Erasmusa wydawał mi się finansowo nieosiągalny, a przez chwilę naprawdę poważnie interesowałam się tematem. Jedynym wyjazdem, który udało mi się samodzielnie zrealizować w oparciu o zgromadzone na koncie oszczędności, była samotna podróż do Maroka w 2011 roku. Nawet nie wiecie, jak bardzo byłam z siebie dumna, gdy przez niemal rok udawało mi się powstrzymać  od kupowania nowych ubrań i kosmetyków, byleby tylko sfinansować sobie wyjazd. Czy zdarzało mi się zazdrościć innym? Pewnie, przecież jestem tylko człowiekiem. Od czasu do czasu skrycie zazdrościłam znajomym, którzy mogli liczyć na duże wsparcie finansowe ze strony rodziców (czasem niewspółmierne do tego, co sami z siebie dawali), a przez to regularnie jeździć za granicę, korzystać z wszelkich programów edukacyjnych czy po prostu „rozbijać” się na mieście. Na szczęście wizja określonego celu, do którego dążę do tej pory, pozwalała mi utrzymać względny dystans do otaczającej rzeczywistości, a przez to nie wpadać co tydzień w emocjonalnego doła. Relacja z podróżami Wracając jednak do tematu przewodniego, na regularne podróżowanie – w stylu, jaki znacie z OOPS! – mogłam sobie pozwolić dopiero 2 lata temu. Rok 2014 zbiegł się nie tylko z częstszymi wyjazdami, ale też z założeniem bloga, który początkowo miał pełnić funkcję „pamiętnika z podróży”, pomagającego zachować najlepsze wspomnienia. Nie jestem więc (a właściwie – nie jesteśmy) najlepszym przykładem ludzi, którzy pozjadali wszystkie podróżnicze rozumy, bo podróżują już od ponad X lat, zwiedzili pół świata i mogą, w związku z tym, wypowiadać się na każdy temat tonem nieznoszącego sprzeciwu mędrca. Wszystkie zmiany, które zachodzą w naszych życiach, zachodzą równocześnie na blogu. Podróżujemy, uczymy się, poznajemy ludzi i im więcej udaje nam się doświadczyć, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, jak wiele pozostało jeszcze do odkrycia. Gdy zdarza się, że ta myśl zaczyna mocno przytłaczać, zawsze przypomina mi się powiedzenie ‚ignorance is bliss’ (ang. ignorancja jest błogosławieństwem). Życie w nieświadomości byłoby o wiele prostsze, a na pewno mniej wyczerpujące. Na szczęście w większości wypadków podobne rozkminy motywują mnie do jeszcze cięższej pracy i większej liczby wyjazdów, aniżeli popadania w paranoję. OK, no to gdzie w tym ten cały minimalizm? Tak się składa, że wszędzie. Od dwóch lat mieszkam w wynajmowanym mieszkaniu, gdzie w końcu to ja mogę decydować o tym, jakie przedmioty będą mnie otaczać i co z nimi zrobię. Odkąd podróże stały się dla mnie (prawie) najważniejsze, reszta potrzeb naturalnie, nie wiedzieć nawet kiedy, zeszła na boczny tor. Nagle okazało się, że wcale nie potrzebuję co miesiąc chodzić na zakupy do galerii handlowej, bo zaoszczędzone pieniądze wolę wydać na bardziej wartościowe lub przydatne rzeczy, np. plecak turystyczny czy ubezpieczenie podróżne. Nie muszę kupować książek i zapełniać nimi półek, bo sto metrów od mieszkania mam bibliotekę publiczną. Tona kosmetyków, której swoją drogą nigdy nie posiadałam, też nie jest mi potrzebna, bo na co dzień używam tylko podstawowego setu do makijażu, a do mycia pod prysznicem nie potrzebuję 5 szamponów i 10 rodzajów żelu pod prysznic. Poza tym, częstsze podróżowanie wymusza na kobiecie opracowanie miniaturowej kosmetyczki, która musi pomyślnie przejść kontrolę bagażową na lotnisku, a 15 zł które wydasz na piwo w modnym barze na Żurawiej, w Azji Południowo-Wschodniej pozwoli Ci się najeść do syta i spróbować wielu nowych potraw. W momencie gdy zmieniają się priorytety, zmienia się wszystko. Co zabawne, odkąd pamiętam byłam typem człowieka, który lubił wyrzucać rzeczy, aniżeli je chomikować. Nigdy nie lubiłam uczucia bycia przytłoczoną przez przedmioty, dlatego już mniej więcej od wieku gimnazjalnego regularnie przeprowadzałam czystki – w szafie, pod łóżkiem, w papierach, na komputerze – wszędzie tam, gdzie się dało. Uczucie „po” zawsze było, i jest do tej pory, niesamowicie odświeżające. Poza ilością posiadanych przedmiotów, równie dużą rolę zaczęła grać dla mnie ich jakość. Szybko okazało się, że rzeczy kupowane w promocji w sieciówkach rozpadają się po kilku praniach albo wyjściach. Równie dobrze mogłabym wyrzucać pieniądze do śmietnika, a efekt byłby ten sam. Co z tego, że kupuję taniej, skoro niska jakość zmusza mnie do częstszych zakupów? Summa summarum, wydawałam więcej niż myślałam, a z ubrań przypominających szmaty do podłogi i tak nigdy nie byłam w pełni zadowolona. Czy miałam alternatywę? Pewnie tak, ale jeszcze wtedy nie byłam jej świadoma. Minimalizm – jak jest teraz W tej chwili nie potrafię sobie przypomnieć, ile lat temu byłam na większych zakupach w takich chociażby Złotych Tarasach. Dwa, może trzy lata temu? Od dłuższego czasu ubrania kupuję w sklepach ulubionych polskich marek lub przez internet, na stronach oferujących największy wybór produktów, marek i jakości. W sieciówkach raz, rzadko kiedy dwa razy, do roku kupuję tylko jeansy, skarpetki i ew. bieliznę. A skoro i tak wydaję pieniądze, staram się wspierać lokalne marki, zwłaszcza że polskim projektantom naprawdę niczego nie brakuje na arenie mody międzynarodowej. Poza tym, bycie świadomym klientem, który świadomie (a nie wiedziony reklamą czy opinią znajomych) wybiera produkt na którego zakup musi przeznaczyć zarobione przez siebie (!) pieniądze, jest niezwykle motywującym uczuciem. Zresztą nie od dziś wiadomo, że największe sieciówki zmieniają kolekcje co dwa tygodnie, byleby tylko przyciągnąć do siebie klienta jak największą ilość razy. Taaak, mnie też kiedyś przyciągały jak ćmę ciągnie do światła. Podobnie jest z obuwiem, kosmetykami czy sprzętem. Staram się wybierać tylko takie rzeczy, które a) są mi potrzebne, b) będę ich regularnie używać, c) są dobrej jakości i nie zepsują się po roku czy dwóch latach, d) pozwalają uzyskać możliwie najwyższą jakość w stosunku do ceny, którą oferuje za nią producent (ten punkt dotyczy głównie sprzętu elektronicznego). A jeśli w dodatku marka ma polskie pochodzenie, tworzy produkty troszcząc się przy okazji o ochronę środowiska, poszanowanie pracownika czy jakość składników, dodatkowo punktuje w moim prywatnym rankingu jakości. W 9/10 przypadków nie kieruję się chwilowymi trendami, modą na bycie takim, śmakim czy owakim czy listami „must-have tego sezonu” (kto, do diabła, w ogóle ma prawo decydować o tym, że dana rzecz to must-have, a inna już nie?), ale realną potrzebą posiadania tego konkretnego przedmiotu. Jeśli, załóżmy, model buta podoba mi się już od roku czy dwóch lat, uznaję że jest to zakup słuszny, a nie spowodowany chwilowym impulsem. Jeśli od dziecka gram na konsoli i uważam to za jeden ze świetnych sposobów na relaks, nie żałuję pieniędzy na długo wyczekiwaną grę na PlayStation 4. Jeśli skończy mi się tusz do rzęs, kupuję nowy. Jakie to proste. Nie widzę natomiast potrzeby kupowania torebki „O bag”, czy tej z monogramem „MK” tylko dlatego, że od roku nosi ją 3/4 żeńskiej części Warszawy. Nie widzę potrzeby wydawania pieniędzy na taksówki, skoro korzystam z karty miejskiej. Nie widzę potrzeby częstego jedzenia na mieście, bo w większości przypadków potrafię zrobić w kuchni naprawdę niezłe rzeczy. Nie widzę potrzeby kupowania nowych poduszek, kubków i miseczek, bo na co dzień używam tylko kilku sztuk i musiałabym się rozmnożyć, żeby ze wszystkiego korzystać regularnie. Czy w konsekwencji wydaję więcej na pojedyncze przedmioty? Tak, bo jakość kosztuje i to czasami niemało. Czy szkoda mi tych pieniędzy? Ani trochę, bo wiem, że wszystko, co teraz i w najbliższej przyszłości kupię, posłuży mi przez wiele lat. A przynajmniej taką mam nadzieję. Rzadkie, za to wartościowe zakupy, cieszą też o wiele bardziej niż łazikowanie do sklepu, wynikające z przyzwyczajenia czy braku innych zajęć. Kwestie fundamentalne A co z najważniejszymi kwestiami „życiowymi” – własnym mieszkaniem, samochodem etc.? Może to zabrzmi odrobinę prowokująco, ale w tym momencie naprawdę nie widzę potrzeby i nie czuję się gotowa aby myśleć o własnych czterech kątach. Skoro nie wiem, w jakim kraju będę mieszkać za rok, to chyba nie powinnam brać kredytu na 30 lat i – tym samym – znacząco ograniczyć swoje poczucie wolności? Poza tym, jestem i najprawdopodobniej zawsze będę, przeciwniczką kredytów. Skoro bierzesz na coś kredyt oznacza to, że w rzeczywistości nie stać Cię na daną rzecz. Czy  mieszkanie, które będziesz spłacać przez kolejne 40 lat jest naprawdę Twoim mieszkaniem? A czy wiesz co się stanie gdy stracisz płynność finansową? Bank zabierze Ci mieszkanie, które – uwaga, uwaga – tak naprawdę nigdy nie było Twoje. Chyba że kupiłeś je za gotówkę lub spłaciłeś kredyt hipoteczny co do grosza. Dopóki nie będzie mnie stać na zakup mieszkania, dopóty nie zamierzam go kupować. Biorę jeszcze pod uwagę ostateczne rozwiązanie – kredyt na maksymalnie kilka lat, który będę w stanie szybko i sprawnie spłacić, przy zachowaniu zadowalającego poziomu życia. Częstym i chyba jedynym argumentem osób w moim wieku lub odrobinę starszych, wypowiadających się na temat kredytów jest taki: „Wolę co miesiąc spłacać kredyt na swoje mieszkanie, niż tą samą kwotą zasilać konto właściciela wynajmowanego lokum”. OK, jeśli jesteś pewien, że będziesz miał pracę do emerytury, na emeryturze będziesz się miał za co utrzymać i za co opłacić czynsz, który swoją drogą w Warszawie do niskich nie należy,  a w perspektywie najbliższych 10 lat nie zamierzasz zmieniać miejsca zamieszkania – spoko, rób co chcesz, Twoja sprawa. Ja nie mam takiej pewności, więc robić tego nie zamierzam. Jasne, jestem prawie pewna że przyjdzie kiedyś taki moment w życiu, że będę chciała się ustabilizować. I wcale nie mam na myśli ogólnie pojętego życia rodzinnego, a potrzebę przystopowania czy znalezienia swojego miejsca. Co wtedy zrobię? Na pewno podejmę jakąś decyzję, która w tym momencie nie spędza mi snu z powiek. Zbyt wiele dobrego się dzieje żebym mogła sobie tego teraz odmawiać. Ludzie i relacje Bardzo chciałam uniknąć porównywania przedmiotów do ludzi, ale w tym wypadku muszę posłużyć się skrótem myślowym. Skoro rzeczy słabej jakości świadomie odrzucam, bo wiem że w dłuższej perspektywie czasu będę na tym stratna, dlaczego miałabym kurczowo trzymać się ludzi i relacji, które nie wnoszą niczego wartościowego do mojego życia? Są ludzie, którzy w przeszłości bardzo mnie zawiedli, sprawili wiele przykrości, albo po prostu okazali się być zupełnie inni, niż sądziłam i w pewnym momencie przestaliśmy się dogadywać. Są takie osoby, które sprawiają, że każda, nawet najkrótsza, wymiana zdań rodzi żal, stres, złość albo frustrację spowodowaną milionem różnych rzeczy. Czy naprawdę warto utrzymywać z takimi osobami kontakt tylko po to, żeby na fejsie móc pochwalić się jak największą liczbą znajomych? A może zwyczajnie nie mamy na tyle odwagi, żeby przed samym sobą przyznać, że „sorry, ale niestety wszystko dawno się już wypaliło” i jak najszybciej zakończyć tego typu relację? Wyprowadzka do Warszawy była pod tym kątem strzałem w dziesiątkę, bo życie samo zweryfikowało, ilu dobrych znajomych czy przyjaciół w rzeczywistości posiadam. Przez pierwszy rok, dwa lata po przeprowadzce przez wielu ludzi byłam postrzegana jako ta, która „wyjechała i o wszystkich zapomniała”. Co oczywiście jest kompletną bzdurą, bo do tej pory pamiętam, że to zwykle ja odzywałam się do znajomych jako pierwsza i z grzeczności pytałam, co u nich słychać. W wielu przypadkach okazało się, że zainteresowanie było jednostronne, więc sukcesywnie dawałam sobie spokój z podobnymi znajomościami, poświęcając wolny czas tylko tym osobom, na których zależy mi najbardziej, którym zależy najbardziej na mnie lub/i mam je na miejscu. Czas wolny i pasja Pojawienie się bloga całkowicie przedefiniowało moje pojęcie czasu wolnego. Odkąd mam w życiu w miarę określony i wyraźny cel na horyzoncie, zapomniałam czym jest nuda. Regularne podróżowanie to nie tylko dni urlopowe i ładne obrazki na Instagramie, ale wiele nieprzespanych nocy poświęconych na planowanie wyjazdów, wyszukiwanie najtańszych połączeń, zbieranie opinii i research informacji. A gdzie w tym jeszcze blog? Stworzenie pojedynczego wpisu wraz z selekcją i obróbką zdjęć zajmuje od 5 do 8 godzin. Odkąd na pierwszy plan wybiła się produkcja filmów, z którymi – w dłuższej perspektywie czasu – wiążemy przyszłość bloga i swojej okołoblogowej działalności, pod uwagę trzeba wziąć jeszcze czas na opracowanie wstępnych konceptów scenariuszów (brzmi górnolotnie, ale nawet najprostsze filmy powinny być oparte na jakimkolwiek pomyśle), szukanie ścieżki dźwiękowej, ciekawych lokalizacji do zdjęć i pogłębianie wiedzy na temat montażu, kolorkorekcji i wszystkich innych technicznych niuansów, których na blogu nie widać i widać nie będzie. A tak, zapomniałam dodać, że mamy pracę na etat, więc co najmniej 8 godzin z dnia i tak mamy wyjęte na starcie. Jak w tym kontekście sprawdza się minimalizm? Bardzo pomaga poukładać sobie w głowie priorytety. W tej chwili nie mam czasu na bezmyślne scrollowanie fejsbuka, oglądanie telewizji, przypadkowych filmów na YouTube i codzienne wyjścia na piwo, mam za to czas na pracę nad blogiem, naukę nowych rzeczy, czytanie książek, grę na konsoli (tak, mam!), oglądanie subskrybowanych kanałów na YouTube (ta „delikatna” różnica) czy dobrej jakości seriali, spotkania z przyjaciółmi i bliższymi znajomymi, odwiedzanie fajnych i inspirujących miejsc w Warszawie i regularne wizyty na siłowni. I mam wrażenie, że wszystkie te rzeczy pozwalają mi stawać się lepszą wersją siebie – rozwijają, kształcą lub wprawiają w dobry nastrój. Czy czuję, że mnie coś omija? W żadnym wypadku. Wrodzona ciekawość pozwala mi trzymać rękę na pulsie i na bieżąco śledzić wydarzenia, które naprawdę mnie interesują. Czym więc jest dla mnie rzeczony minimalizm? Określeniem podejścia do życia, ludzi i przedmiotów, które pozwala dokonywać lepszych wyborów. Takich, które rozwijają mnie jako człowieka, pozytywnie wpływają na zdrowie czy nastrój. Wynikające z niego oszczędności rozumiane w czystko finansowym sensie są jedynie przyjemnym skutkiem ubocznym, który można zainwestować w realizację określonych celów. W żadnym wypadku nie czuję się gotowa do pouczania czy uświadamiania innych (strasznie tego nie lubię), a w temacie „życiowego minimalizmu” jeszcze wiele pozostało do zrobienia, co nie oznacza, że droga nie może być równie ekscytująca, co cel do którego prowadzi. BONUS: Jeśli, przynajmniej w (nomen omen) minimalnym stopniu, zainteresował Was temat i macie ochotę go zagłębić, polecam moje całkiem jeszcze świeże odkrycie – podcasty duetu „The Minimalists”, Joshuy i Ryana, w których jestem absolutnie zakochana. W ich podejściu, znaczy się. Przybijam im high five i mam szczerą nadzieję, że ludzi z podobnymi priorytetami będzie na naszym globie i w naszym kraju coraz więcej. Artykuł Less is more. Minimalizm w życiu pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video | blog podróżniczy.

Paryż, mon amour. Akt I

OOPS!SIDEDOWN

Paryż, mon amour. Akt I

Split + Wodospady Krka

OOPS!SIDEDOWN

Split + Wodospady Krka

Poznań feat. Nieśmigielska

OOPS!SIDEDOWN

Poznań feat. Nieśmigielska

OOPS!SIDEDOWN

The Woods

Ostatnia wizyta w domu moich rodziców obfitowała w mocne, filmowe doznania. Razem z Tatą postanowiliśmy wybrać się do lasu o wschodzie słońca, a wspólnie spędzone chwile uchwycić w obiektywie. Film jest dość osobisty i chciałbym potraktować go jako prezent, który dedykuję  mojemu Tacie. Przyznaję bez bicia, nie odwiedzam domu rodzinnego zbyt często, ale – jeśli czytacie to, drodzy rodzice – obiecuję solidną poprawę. Wczesny, poranny spacer był dla mnie fantastycznym doświadczeniem. Dawno nie spędziłem z Tatą tyle czasu, podczas którego mieliśmy okazję porozmawiać bez świadków o wielu sprawach. A do tego otaczający nas las i kompletna, wszechogarniająca cisza. Tatę traktuję jak dobrego przyjaciela, bo, choć nie poleciał w kosmos i nie został prezydentem, zawsze, gdy jestem w domu, potrafi mnie wysłuchać i służy dobrą radą. Poza tym, las o wschodzie słońca jest po prostu magiczny. Nie sądziliśmy, że będziemy mieć tyle frajdy ze zwykłego, mogłoby się wydawać, spaceru. Miejsce, które od zawsze mieliśmy pod nosem, nagle okazało się nowe i zupełnie nieoczywiste. I tak, przysłowie „Cudze chwalicie, a swojego nie znacie” pasuje do tej sytuacji idealnie. Czasami naprawdę warto uważnie rozejrzeć się dookoła. Tego Wam i sobie życzę. PS. Wielkie propsy dla Taty – debiut przed kamerą ma już za sobą! Artykuł The Woods pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video | blog podróżniczy.

Dubrownik cz. II. The winter is coming

OOPS!SIDEDOWN

Dubrownik cz. II. The winter is coming

Gra o Dubrownik

OOPS!SIDEDOWN

Gra o Dubrownik

Barcelona turystyczna

OOPS!SIDEDOWN

Barcelona turystyczna

Barcelona kulturalna

OOPS!SIDEDOWN

Barcelona kulturalna

OOPS!SIDEDOWN

In Italy

Bergamo, jak i cała Lombardia, to z pewnością jeden z piękniejszych regionów Włoch, choć nie zawsze odpowiednio docenianych. Małe miasteczko ginie w cieniu Mediolanu, Wenecji czy Florencji. Czas najwyższy przywrócić mu odrobinę blasku i zachęcić do odwiedzin tego, kto jeszcze nie miał okazji się tam znaleźć. Na przykład za pomocą krótkiej historii opowiedzianej w naszym najnowszym filmie. Wierzcie lub nie, ale film z Włoch został skończony już ponad miesiąc temu. Przez cały czas borykałem się z masą problemów, zarówno technicznych, jak i tych czysto życiowych – związanych z obowiązkami w pracy i w domu. Publikując ten wpis nie mogę uwierzyć, że film w końcu możemy wypuścić do sieci. A jeszcze wczoraj, przy finalnej edycji zepsuł nam się komputer i wyglądało na to, że historia już nigdy nie ujrzy światła dziennego. Na szczęście ktoś tam nad nami czuwa i dziś możemy zaprosić Was do oglądania! Skąd taka forma? Jakiś czas temu wpadliśmy na pomysł, żeby od czasu do czasu relacje z podróży przedstawiać za pomocą krótkich historii, bo a) jest przy tym mnóstwo dobrej zabawy, a b) jest to zarazem świetne ćwiczenie operowania kamerą i storytellingu. Nie ma co przedłużać, polecamy się na przyszłość! Artykuł In Italy pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video | blog podróżniczy.

Hola BCN!

OOPS!SIDEDOWN

Hola BCN!

OOPS!SIDEDOWN

Żaden z ciebie podróżnik

Jakiś czas temu byłam świadkiem rozmowy kilku osób, które przechwalały się na temat własnych osiągnięć w podróży. – Ja to przejechałem na rowerze pół Europy. – Ja tam wolę góry, ale jak się wspinać, to na te najwyższe. – A ja na tym rowerze to spałem gdzie popadnie, a ile kraks po drodze było! Cud że przeżyłem. – Mnie by się nie chciało. Ale za to do Azji to bym sobie pojechał, wygrzać kości i poleżeć na piaseczku. – No, Azja… ale w sumie to już za dużo turystów tam ciągnie, więc ja unikam. I tak sobie pomyślałam: ludzie, i po co to wszystko?  Komu chcecie zaimponować? Chyba tylko i wyłącznie sobie. Ja też kiedyś myślałam, że to, co robię, co robimy, jest na swój sposób wyjątkowe. Bo na palcach jednej ręki mogę policzyć znajomych (nie licząc tych z blogosfery podróżniczej), którzy wyjeżdżają ze swojego miasta częściej niż 2-3 razy w roku, wliczając w to pobyt w Zakopanem i wakacje w Turcji. Na rozpoczęcie w miarę regularnego podróżowania mogliśmy sobie pozwolić dopiero dwa lata temu, wcześniej nie było o tym mowy, głównie ze względów finansowych i czasowych. I gdy już tak zaczęliśmy wyjeżdżać, a w związku z tym, poznawać na swojej drodze wielu ludzi, szybko zorientowałam się, że nikt z nas nie jest wyjątkowy. Za każdym razem gdy zaczynasz myśleć, że jako jeden z nielicznych dotarłeś do mało turystycznego miejsca, objechałeś rowerem Islandię, mieszkałeś przez tydzień z plemieniem w dżungli amazońskiej albo objechałeś rowerem Europę, ba, nawet cały świat, w pewnym momencie okazuje się, że ludzi, którzy zrobili to co Ty, a nawet dotarli dalej, widzieli więcej i zrobili to lepiej, są setki, jeśli nie tysiące na całym świecie. I ta Twoja rozdmuchana gwiazda gdzieś blednie, no bo jak to możliwe, że ktoś mógł być lepszy od Ciebie? A nawet gdy już się o tym dowiesz, zawsze możesz udawać że pierwsze słyszysz i że na pewno ta osoba miała pomoc z zewnątrz albo na pewnym etapie minęła się z prawdą, opowiadając o swoich dokonaniach. Prawda jest jednak taka, że gdziekolwiek byś nie dotarł, ktoś był tam już przed Tobą. Czasami lubimy o sobie myśleć, że jesteśmy odkrywcami, eksplorujemy tereny, których nikomu innemu eksplorować by się nie chciało. A gdy wracamy z wojaży, zbieramy wokół siebie wianuszek znajomych, którzy patrzą na nas z podziwem, chwalą, czasami zazdroszczą i zawsze są gotowi wysłuchać tego, co im powiemy. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to: bzdura! Odkrywcami możemy nazywać Kolumba, Diasa, Vasco da Gamę, Magellana i innych słynnych podróżników z przełomu XV i XVI wieku. To właśnie oni odkrywali nowe, nieznane dotąd, kraje, kontynenty i opływali świat dookoła. Jak my możemy nazywać siebie odkrywcami, gdy plemię z którym mieszkaliśmy w Amazonii, od dawna bierze pieniądze za prowadzenie swojego pierwotnego życia, tak ładnie wyglądającego na zdjęciach, takiego bardzo pod zachodnią turystykę? Wiem, że teraz jest hype na bycie wielkim podróżnikiem, bo to modne, fajne i cool. Tak bardzo różniące się od zwykłego, codziennego życia. Wydaje mi się jednak, że – jak zwykle w internetach – temat jest bardziej rozdmuchany, niż na to zasługuje. Oczywiście, podróżowanie jest cudowne i o zaletach prowadzenia życia otwartego na świat i nowych ludzi nie muszę nikogo przekonywać – przecież inaczej Was by tu nie było ;-) Ale żeby od razu nazywać się lub myśleć o sobie jako o nieustraszonym podróżniku? Kilka lat temu, gdy jeszcze nie było bloga, spotkaliśmy się z Ulą z The Adamant Wanderer, która podczas rozmowy powiedziała, że nie czuje się podróżniczką. Wtedy byłam w szoku: – ale jak to, tyle świata widziałaś, dziewczyno i nie uważasz się za podróżniczkę? Ale teraz przyznaję jej rację, nikt z nas nie jest podróżnikiem. Wszyscy jesteśmy turystami. Turysta to nie obelga, to fakt. I nie ma się czego wstydzić. Ja jestem turystką i jestem z tego dumna, że mam siłę i chęci do samodzielnego zwiedzania świata, mimo że nie zawsze jest to przyjemne, wygodne i pachnące. Spójrzcie na blogosferę. Większość blogów pisze o tych samych miejscach w ten sam sposób, suche fakty z Wikipedii i przewodników poprzecinane kilkoma refleksjami i namiastką własnego zdania. Do tego kilka zdjęć największych atrakcji w tych samych ujęciach, co to robi je reszta świata, zdjęcia na Instagram z tymi samymi hasztagami (#vsco #vscotravel #natgeo itp., bo gwarantują największą liczbę polubień). A gdzie historie, gdzie przygody, gdzie indywidualne przeżycia? A gdzie oryginalny styl pisania, humor i osobowość autora? To już wiecie, dlaczego bloga prowadzimy tak, a nie inaczej. Chcemy przemycać przydatne informacje i lokalne ciekawostki, ale nie za wszelką cenę, bo o wiele bardziej liczy się indywidualizm. A tego czasem mi brakuje. Jedyne, co liczy się dla mnie w tym momencie, w tym świecie i w tej blogosferze to osobiste doświadczenia, wspomnienia które ze sobą przywozimy i którymi możemy dzielić się z najbliższymi. Ale tylko z tymi, których to naprawdę interesuje. Nie każdy musi chcieć i lubić podróżować. Niektórzy wolą założyć rodzinę, odpoczywać na kanapie, oglądać seriale i zagryzać je chipsami, albo żyć spokojnie w swojej małej, przewidywalnej strefie komfortu, gdzie każdy dzień jest podobny do poprzedniego, ale nikomu to nie przeszkadza. Jeszcze do niedawna wydawało mi się to nie do pomyślenia, a teraz? Teraz to szanuję i się nie wtrącam. OK, Twoje życie, robisz co uważasz za słuszne. Tylko nie próbuj mnie naprostowywać, przekonywać, że skoro wszyscy tak robią, to i ja powinnam (gdzie własne mieszkanie, gdzie samochód, gdzie pięć magisterek, ślub i mąż idealny?). I nie pytaj, dlaczego nie powiedzieliśmy Ci o planowanej podróży, bo może wybrałbyś się z nami (nie wybrałbyś się, uwierz, że wiemy z autopsji, bo proponowaliśmy Ci to co najmniej kilka razy). Szanujmy się nawzajem i szanujmy swoje style życia. Szacunek. Bardzo ważna sprawa, dlatego zostawiłam ją sobie na sam koniec. Podróżując, chcąc nie chcąc wkraczamy na obce sobie tereny, spotykamy obcych ludzi, poznajemy odmienne obyczaje. Możemy próbować je zrozumieć, ale nigdy nie będziemy jak lokalesi, zawsze będziemy się wyróżniać i warto to zaakceptować. Zawsze będziemy turystami, zawsze będziemy gośćmi. Zachowujmy się jak goście, traktujmy ludzi z szacunkiem i sympatią, a gwarantuję, że odwdzięczą się nam tym samym. Bez względu na to, czy mieszkają w mieszkaniu obok, czy w małej afrykańskiej wiosce. Nie ma nic bardziej denerwującego niż widok narzekającej na brud, przesadnie wymalowanej, pobrzękującej pstrokatymi bransoletkami turystki kroczącej przez przemysłową dzielnicę, w której roi się od pracujących kilkuletnich dzieci (historia prawdziwa, pani była Polką, a wydarzyło się to w Maroku, AD 2011). A skoro już w temacie jestem, szanujmy też miejsca, które odwiedzamy. Wielokrotnie słyszałam, że ktoś gdzieś nie pojedzie (np. do Tajlandii), bo „przecież było tam już zbyt wielu turystów”. A Ty, przepraszam, kim jesteś? Papieżem, Jamesem Bondem czy angielską królową? Każde miejsce, każdy kraj, każde najbardziej zapyziałe miasteczko zasługuje na uwagę, bo w każdym możemy znaleźć dla siebie coś wyjątkowego. I nie ma nic do rzeczy, czy było tam już milion turystów, czy tylko piętnastu. Czy chciałabym przynajmniej raz w życiu odwiedzić jeszcze Egipt, Tunezję, Wyspy Kanaryjskie i tę przedeptaną milionem turystycznych stóp Tajlandię? Jeśli tylko sytuacja polityczna, czas i pieniądze na to pozwolą – z wielką i nieukrywaną chęcią! Na całe szczęście szacunek i kulturę można w sobie wytrenować. Wystarczy chcieć, a reszty nauczymy się w podróży. Artykuł Żaden z ciebie podróżnik pochodzi z serwisu OOPS!sidedown | travel & video | blog podróżniczy.

Z wizytą u Van Gogha

OOPS!SIDEDOWN

Z wizytą u Van Gogha

A to Amsterdam!

OOPS!SIDEDOWN

A to Amsterdam!

Kogo obserwować na Instagramie?

OOPS!SIDEDOWN

Kogo obserwować na Instagramie?

Lago di como

OOPS!SIDEDOWN

Lago di como

Bergamo

OOPS!SIDEDOWN

Bergamo

Który kraj zachwycił mnie najbardziej?

OOPS!SIDEDOWN

Który kraj zachwycił mnie najbardziej?