[77] Kochany Mikołaju, w tym roku na święta chcę...

STOPEM PO PRZYGODE

[77] Kochany Mikołaju, w tym roku na święta chcę...

Jest listopad, a ja powoli ulegam magii świąt, których jeszcze nie ma. Żeby chociaż pogoda za oknem była paskudna i zimna, a co za tym idzie – totalnie sprzyjająca temu, żeby obwinąć się kocem, zrobić sobie pięciolitrowy dzban herby z cytrą i napisać o tym, o czym chcę napisać. Ale nie – piętnaście stopni, słońce i inżynierka nieustannie wisząca nad głową. Specjalnie dla niej nic nie planowałam na dzisiejsze przedpołudnie! Usiądę i będę cię pisać – myślałam naiwnie. Jak widać, zbyt naiwnie.Do rzeczy. Idą święta. Są jeszcze daleko, ale to ich stara sztuczka – daleko, daleko, a nagle nazajutrz wigilia. A wigilia to, oprócz pysznego jedzenia, PREZENTY. Zresztą, po drodze są jeszcze przecież Mikołajki, a Mikołajki to PREZENTY. A prezenty, choć są bardzo miłe, bywają też bardzo problematyczne. Istnieje co prawda niesformalizowana pula tzw. prezentów dla każdego, zawierająca uniwersalne utensylia, które nadają się przeważnie do podarowania… każdemu. Nie mówię, że są one złe – często są super! Ale jednak zawsze spersonalizowany prezent ma większą moc niż uniwersalny kubek ze sklepu Wszystko za 4,50 zł.Wobec tego pomyślałam, że skrobnę słów kilka o fajnych prezentach, które na pewno sprawią wiele radości każdemu podróżnikowi. Podkreślam, że nie wszystkie są super przydatne i wybitnie praktyczne. Są też takie, które są po prostu miłe i/lub ładne – czyli dokładnie takie, jakie powinny być prezenty! Ale raczej wszystkie mieszczą się w rozsądnych granicach jeśli chodzi o kwoty, więc myślę, że każdy z powodzeniem będzie mógł sobie pozwolić na takie wydatki, by sprawić radość przyjaciołom. (mogłabym się oczywiście rozkręcić o porządne treki, wypasione śpiwory czy świetne namioty, ale po pierwsze - nie testowałam żadnego z nich, a polecam rzeczy niesprawdzonych nie będę, poza tym zwykle są to wydatki rzędu trzycyfrowych liczb, a przecież co chwilę pieję o tym, że póki co chcę podróżować jak biedak)KSIĄŻKAMoże Twoi podróżujący znajomi wcale nie są molami książkowymi. Jeśli tak jest – możesz opuścić ten akapit. Ale jeżeli lubią czytać, dobra książka na pewno ich ucieszy. A już na pewno taka, która będzie dopasowana do ich zainteresowań.Ja się do tych osób zaliczam, dlatego szalenie doceniam każdy książkowy prezent. W tym roku dostałam ich wyjątkowo wiele – każda jedna lektura była trafem w dziesiątkę. Podróżniczych pozycji na rynku nie brakuje; analizując tylko tegoroczną jesień, premierę miało co najmniej kilkanaście ciekawych propozycji. Z własnego doświadczenia mogę polecić Busem przez Świat – Australia za 8 dolarów. Książka, którą czyta się w dwa dni; bynajmniej nie dlatego, że jest krótka. Jest po prostu niesamowicie wciągająca, podobnie zresztą, jak dwie poprzednie książki z tej serii.Mój absolutny hit, to książka, którą dostałam na tegoroczne urodziny. The Big Trip wydawnictwa Lonely Planet. Grubaśna księga, określona jako Your ultimate guide to gap years and overseas adventures. Ponad trzysta stron praktycznych rad na każdy temat, który należy przeanalizować przed dłuższą podróżą. Książka dzieli się na cztery części:- Travel smarts, czyli wszelkie formalności: ubezpieczenia, wydatki, zdrowie i bezpieczeństwo, wizy i tak dalej- Tailoring your trip, czyli z kim jechać, czym jechać, gdzie spać, gdzie pracować w drodze, wolontariaty- Where to go, czyli opis wszystkich (SERIO) destynacji na świecie- Directories, czyli lista przydatnych stron Internetowych.Wiem, że może brzmi to z jednej strony średnio zachęcająco; tym bardziej, jeśli nie jest się fanem przewodnikowo pisanych lektur. Ale możecie mi wierzyć, że ta książka jest FANTASTYCZNA w pełnym tego słowa znaczeniu. Już nawet pomijając superpraktyczne rady na każdy temat - jest po prostu napisana lekkim i przyjemnym językiem, a autorzy zdecydowanie mieli poczucie humoru. W efekcie czytając ją śmieję się co chwilę w głos, a ludzie obserwujący mnie wtedy z boku muszą mieć równą bekę.Moją kolejną propozycją jest przewodnik po miejscu, w które wiesz, że Twój znajomy/znajoma od dawna chce się wybrać. Mam wrażenie, że to nieco kontrowersyjna kwestia. Sama do niedawna byłam raczej przeciwniczką przewodników niż ich fanką. Nie lubię za bardzo planować wyjazdów; miałam wrażenie, że przewodniki ograniczają kreatywność. Jednak przed wyjazdem na Islandię przekonałam się do nich. Są super alternatywą, gdy wyjeżdżasz gdzieś na krótko, a chcesz zobaczyć jak najwięcej. No i czytanie przed wyjazdem przewodnika po danym miejscu czy kraju jest świetnym sposobem, żeby do tego wyjazdu pozytywnie się nastawić! (no i nie ukrywajmy, często chodzi o oglądanie ładnych zdjęć)RĘCZNIK PODRÓŻNYW poście o tym, jak się spakować, wspominałam już o fantastycznych ręcznikach z mikrofibry. Kupić je można na pewno w Decathlonie, choć być może gdzie indziej również. I może opcja dostania w prezencie ręcznika nie wydaje się wybitnie ciekawa, a one same w sobie nie są specjalnie piękne… ale ich funkcja praktyczna szybko zrównoważy estetyczne braki! Mojego używam od jakichś trzech lat (a śladów użytkowania praktycznie na nim nie ma!) i nie wyobrażam sobie już wyjazdów gdziekolwiek z normalnym, grubym i zajmującym pół plecaka ręcznikiem. Absolutnie warto zainwestować, a już na pewno sprezentować!SCYZORYKTo rzecz, która przydaje się zawsze – nie ma co do tego wątpliwości. A już w ogóle świetnym wynalazkiem jest scyzoryk z krótką wersją łyżki i widelca, które można do niego przyczepić. Testowałam i mogę szczerze polecić (co prawda, łyżkę i widelec udało mi się pewnego razu zgubić, ale scyzoryk wciąż sprawuje się świetnie!). Z dobrym scyzorykiem ciężko jest gdziekolwiek zginąć.KUBEKAle nie taki zwykły ze sklepu Wszystko za 4,50 zł. Kubek wyjazdowy – czyli najlepiej metalowy i poręczny. Jednak nie musi to być wcale zwykły garnuszkopodobny wyrób w kolorze blachy. Wybór jest naprawdę ogromny – ja mam na przykład błękitny w Muminki. Łatwo przyczepić go do troków od plecaka, na pewno nie zbije się przy upadku z wysokości, da się w nim zjeść obiad, jest wygodny i bardzo praktyczny.NERKA Są osoby które ich nie lubią, ale są też takie, które nie wyobrażają sobie podróży bez wygodnej nerki przypiętej w pasie. Pamiętam, że gdy kupowałam moją, chyba przez tydzień scrollowałam niekończące się oferty na stronach internetowych. Wybór jest OGROMNY. Wzory, kolory, kształty, rozmiary. Z jedną kieszenią, z kilkoma kieszeniami. W Internecie można kupić nerkę dostosowaną w stu procentach do potrzeb noszącego.POWERBANKTroszkę oklepana propozycja, ale jednak wciąż praktyczna. W podróży powerbank bywa zbawieniem; szczególnie, gdy przez kilka dni jest się z dala od cywilizacji, a wypadałoby wysłać rodzinie smsa z informacją, że wszystko w porządku. Wiem co mówię; zdarzało mi się przez kilka dni pod rząd podróżować z baterią naładowaną na 6%, gdzie jedyną opcją podratowania jej były złapane na stopa samochody; o ile oczywiście kierowca posiadał przełączkę do zapalniczki. Powerbank, nawet najmniejszy, potrafi uratować tyłek podczas wyjazdu.MAPA DO KOLOROWANIAW zeszłe Mikołajki dostałam suuuuuper prezent! Długą tubę, w której mieściły się dwie ogromne mapy – Europy i świata. Obie białe, czekające na pokolorowanie wedle fantazji (na szczęście dostałam też do nich zestaw farb). Daję słowo – do świąt Bożego Narodzenia niemal każdy wieczór spędzałam leżąc na podłodze z wystawionym językiem i malując mapy. Za każdym razem stan parkietui i moich rąk prosił później o wybaczenie, ale frajdy było co nie miara. Tak więc jeśli Twój podróżujący przyjaciel ma w sobie pierwiastek z artysty, ma osiem lat lub po prostu nie jest zbyt poważnym człowiekiem, taki prezent na pewno go ucieszy!(z tego co mi wiadomo, w zeszłym roku mapy można było kupić w dwupaku w Saturnie)Macie jakieś prezentowe propozycje od siebie? :)

[76] Jak zostać 70-latkiem w jeden dzień

STOPEM PO PRZYGODE

[76] Jak zostać 70-latkiem w jeden dzień

Są czasami takie okresy w życiu, kiedy czujesz się staro. Mimo że nie robisz nic szczególnie innego niż zwykle; mentalnie jesteś tą osobą, co zawsze, jednak coś ewidentnie jest nie tak. Nie wiem nadal za bardzo co, jednak  w ciągu ostatnich dni niemal do perfekcji opracowałam metodę ekspresowego starzenia się. A że lubię dzielić się doświadczeniem, poniżej zamieszczam listę rzeczy i czynności, które skutecznie pomogą Ci postarzeć się o kilkadziesiąt lat w jeden dzień.         Obudź się o świcie. No dobra, to nie musi być taki prawdziwy świt, ale godzina 7 rano jest ostatecznością. Dobrze, jeśli pierwsze przebudzenie będzie miało miejsce chwilę wcześniej – musisz mieć pewność, że do tej 7 zdążysz poprzewracać się kilka razy z boku na bok i wypowiedzieć kilka niecenzuralnych słów pod adresem swojego mózgu, który budzi Cię tak wcześnie, mimo że masz jeszcze wakacje.         Zjedz śniadanie siedząc pod kocem. Ogólnie już z samego rana zaszyj się pod kocem i szczękaj zębami, nawet jeśli za oknem jest 20 stopni (no czyli w sumie jest zimno, ale niektórzy twierdzą, że jak na wrzesień to całkiem ciepło).         Wychodź spod koca tylko po to, żeby zrobić sobie nową porcję gorącej herbaty.         Na dobry początek dnia możesz trochę poczytać, ale pamiętaj, że przyświeca Ci jeden cel – praca. Jesteś w końcu dorosły, a dorośli ludzie muszą. Bo gonią ich obowiązki. Dopij więc czwartą herbatę i zabierz się do pracy. Jednocześnie pamiętaj, żeby docenić, że jest zdalna i nie musisz ruszać się spod koca.         Nie rób sobie przerw na przeglądanie stron tanich przewoźników. Nie szukaj biletów lotniczych. I tak nie masz na razie na nie pieniędzy. Przez przynajmniej najbliższe pół roku. Dorośli ludzie tak robią – zarabiają pieniądze, żeby wydać je na konkretny cel. Przestań się mazać i rób co masz do zrobienia.         W międzyczasie posprzątaj dom, zrób obiad i zajmij się innymi rzeczami, które musisz.         Co jakiś czas zdawaj sobie sprawę z tego, że z tej starości bolą Cię oczy i musisz co paręnaście minut robić sobie przerwy od siedzenia przed ekranem komputera.         W końcu olej pracę i wróć do książki.         Przerywaj co jakiś czas czytanie, żeby przypomnieć sobie o kolejnej rzeczy, którą musisz. Koniecznie ją zapisz, bo przecież pamięć już nie ta.         O 22 dosięgnie Cię konsekwencja wczesnej pobudki. Gwarantuję. Oczy zaczną się kleić, a to jedno piwo wypite do kolacji skutecznie im pomoże.         Połóż się spać. Zaśniesz od razu lub będziesz kręcić się w łóżku przez następną godzinę, nie mogąc wygodnie się ułożyć.         Kiedy przez sen usłyszysz burzę, absolutnie jej nie ignoruj! Koniecznie się obudź. A kiedy zauważysz koło swojego łóżka przestraszonego psa, odsuń swoje dobro na bok i spędź kolejną godzinę na jego legowisku, głaskają i uspokajając słowami, że w domu jest bezpieczny. Ostatecznie prawdopodobnie i tak serdecznie Cię oleje, gdy tylko burza się skończy i będzie miał w nosie Twoją późniejszą bezsenność. Ale chociaż próbowałeś.         Dla odmiany następnego dnia obudź się o 7 rano. Nie później.         Po dłuższym przemyśleniu dojdź do wniosku, że właściwie takie dni też są okej. Co prawda chwilami szarpie Tobą delikatne poddenerowowanie i ogólne zniecierpliwienie, pomieszane z niezidentyfikowanym czekaniem na nie-do-końca-wiadomo-co, ale przecież jest dobrze. Masz siebie w tym wszystkim. A skoro potrafisz spędzać ze sobą czas, nawet czując się jak psychiczny dinozaur, to masz gwarancję, że szybko się sobą nie znudzisz. A już tym bardziej, gdy skończysz 70 lat.graf. Marta Frej

[75] 20 powodów, dla których warto pokochać jesień

STOPEM PO PRZYGODE

[75] 20 powodów, dla których warto pokochać jesień

Nosowska napisała (i wyśpiewała) kiedyś, że jesień to czas kaloszy, peleryn, mgły i szpetnej aury. O ile twórczość Kasi bardzo lubię, tak zupełnie nie zgadzam się z tymi słowami. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego ta pora roku przez wielu traktowana jest jako przykra konieczność; coś między konkretnym, gorącym latem, a jeszcze konkretniejszą, mroźną zimą. Efekt uboczny, parę przejściowych miesięcy. Koniecznie należy kojarzyć je z deszczem, ciemnymi wieczorami i wszechobecną depresją. A przecież jesień ma tyle do zaoferowania!Co prawda, słowa polska, złota jesień stają się już raczej znanym wszystkim frazesem i mało kto zastanawia się nad jego sensem. Tymczasem uważam, że naprawdę wiele w nim prawdy. Może nie udaje się co roku, jednak wciąż występuje u nas częściej niż w wielu innych europejskich (i nie tylko krajach). A wtedy grzechem jest nie skorzystać z jej dobrodziejstw!Dlaczego w takim razie warto pokochać jesień?1. Góry są najpiękniejsze jesieniąTo chyba wystarczający powód sam w sobie i nie ma potrzeby, by udowadniać tę teorię. Choć każda pora roku w górach prezentuje się pięknie, to właśnie jesień jest moją ulubioną. Staram się wtedy jeździć w Bieszczady tak często, jak tylko się da; o ile jestem akurat w domu. Rude, łysiejące połoniny i bezkresne lasy oblane różnokolorowymi plamami – na taki widok nogi zmiękną największemu twardzielowi. Do tego zwykle temperatura jest wprost idealna na trekking – ani za gorąco, ani za zimno. Nic, tylko pakować plecak i ruszać na szlak!2. Premiery muzyczneRzecz, którą co roku ekscytuję się najbardziej! W zeszłym sezonie moim zdecydowanym faworytem stała się płyta Smolik / Kev Fox, a zaraz po niej Bokka – Don’t kiss and tell oraz The Dumplings – Sea you later. Tymczasem już teraz – ponad półtora miesiąca przed premierą – przebieram niecierpliwie nogami na myśl o albumie Drony autorstwa Fisz Emade Tworzywo (płyta pojawi się 21 października). Za parę dni (9 września) wyjdzie z kolei nowa płyta Gaby Kulki, a miesiąc później (7 października) album Archive. I jak tu się nie cieszyć tak płodną muzycznie jesienią?3. Palone liście pięknie pachną!Nie wiem czy to już poziom głupi argument z dupy czy jeszcze nie, ale serio to lubię. Gdy czuję zapach palonych liści, wciągam go z całych sił i się narkotyzuję. Jest piękny!4. KasztanyJednym z moich ukochanych rytuałów z dzieciństwa było chodzenie z rodzicami na długie spacery w poszukiwaniu kasztanów. Paradoksalnie, najwięcej było ich zawsze na cmentarzu – za czasów dinozaurów ktoś wymyślił, żeby wzdłuż cmentarnych alejek zasadzić kasztanowce, które lata później osiągnęły naprawdę gigantyczne rozmiary. Zawsze do domu wracałam z całymi siatami kasztanów i sprawiedliwie dzieliłam je między domowników – uwzględniając oczywiście koty, które przez następne dni bawiły się nimi niemal bez przerwy. Do czasu, aż wszystkie zgubiły pod meblami.Do dzisiaj mi to zostało. Co roku wyciągając jesienną kurtkę, w kieszeniach znajduję kasztany z poprzedniej jesieni. I co roku zbieram nowe. Czy z tego się kiedykolwiek wyrasta?5. Kasztanowe ludkiNigdy nie byłam dobra w robieniu ich. Zwalałam tę czynność na tatę, a sobie zostawiałam zabawę. Najlepsze są oczywiście samochody z kasztanów i pudełek po zapałkach – koniecznie czerwonych, czerwone są najszybsze!6. Kolory!Wspominałam już, że chyba żadna pora roku nie jest tak intensywnie kolorowa jak jesień?7. GrzańceNie ufam ludziom, którzy nie lubią grzanego alkoholu. Jesienią to moja ulubiona alternatywa; zaraz po herbacie z cytryną i kawie z mlekiem oczywiście. Grzane wino z goździkami i pomarańczą, piwo z sokiem malinowym lub z imbirem… A na przeziębienie i rozgrzanie koniecznie wódka z karmelem na ciepło. Niebo!8. Wszystkich ŚwiętychTo od zawsze jedno z moich ulubionych świąt. Szczególnie wieczór pierwszego listopada – uwielbiam przejść się wtedy na cmentarz, który jest już prawie pusty, za to jasny i ciepły. Przecież ten dzień nie jest powodem do smutku!9. Dynie, wszędzie dynie!Na samo wspomnienie kremowej zupy z dyni i imbiru mam ślinotok. Przekonałam się do dyni dopiero w zeszłym sezonie i szybko pożałowałam, że nie zrobiłam tego wcześniej. Dynia jest pyszna, dynia jest hiper-tania (parę dni temu kupiłam taką za 1 zł za kilogram, a przypuszczam, że im dalej w sezon, tym będzie taniej), dynia jest wydajna, najadająca i jeszcze można z niej zrobić ciasto. Absolutne 10/10.10. OrzechyLaskowe! Albo świeże włoskie, prosto z drzewa, które trzeba godzinami obierać z gorzkiej skórki, która boleśnie wchodzi pod paznokcie, które ciężko potem doczyścić… Ale jest warto. Orzechy są ekstra.11. JabłkaTo nie tak, że ja tylko o jedzeniu. No ale o pysznych jabłkach malinówkach muszę wspomnieć. Świeżych i chrupiących, równie wyśmienitych po zapieczeniu z cynamonem i kostką czekolady. Albo w cieście francuskim. Albo w szarlotce. Albo w każdej innej postaci.12. Powroty do domuZałóżmy, że jesień nie jest wcale złota. Tym razem przypomina raczej wietrzną chlapę, wyginającą parasole w drugą stronę, psującą fryzury i przemaczającą buty. Czy w takiej sytuacji jest coś przyjemniejszego niż… powrót do domu? Ja zawsze błogosławię moment, w którym mogę zdjąć wszystkie przemoczone ubrania, zrobić sobie pyszną herbatę i zaszyć się pod kocem w celu rozgrzania. Hej, nie doświadczysz tego latem!13. Pierwsze przymrozkiZa dzieciaka, codziennie przed szkołą, pierwszą rzeczą, którą robiłam jesiennym porankiem był spacer do łazienki. Z jej okna miałam dobry widok na ogród sąsiada, a tylko po trawie właśnie tam potrafiłam rozpoznać, czy w nocy był przymrozek czy nie. Istnieje prawdopodobieństwo, że nie do końca ogarniałam wtedy ideę tego zjawiska, jednak lubiłam patrzeć na oszroniony trawnik i drzewa. Wyglądają wtedy naprawdę ładnie!14. Spadające gwiazdyWiększość osób (w tym do niedawna ja) kojarzy to zjawisko z sierpniem – właśnie wtedy występuje największe nasilenie Perseidów. Ale nie jedyne! Jak się okazuje, gwiazdy całkiem intensywnie spadają również… w listopadzie.Pamiętam jak kilka lat temu, właśnie w listopadzie, wracałam do domu z imprezy. Mój stan był delikatnie wskazujący, wobec czego nie próbuję nawet logicznie tłumaczyć sobie, dlaczego postanowiłam stanąć przed samym domem z głową zadartą do góry. Bujałam się tak przez parę minut patrząc w górę i marznąc w stopy, kiedy nagle niebo przeszyła duża i strasznie wolno spadająca gwiazda. Pierwsza moja myśl brzmiała: Idź spać, chyba jesteś troszkę pijana. Ale następnego dnia poszperałam w Internecie i faktycznie – Perseidy odwiedzają nas ponownie jesienią. Bądźcie czujni!15. Liście, liście i jeszcze więcej liściJeśli miałabym przyznać się, kiedy ostatnio rzuciłam się w stertę liści w parku, powiedziałabym, że było to jakiś rok temu. Dokładnie ostatniej jesieni. Nie była to tak pyszna zabawa jak w dzieciństwie (wtedy najpierw usypywało się w ogrodzie specjalną górę liści, a podczas krakowskich spacerów niestety nie noszę przy sobie grabi), jednak bawiłam się świetnie. A jeszcze lepszy humor miałam, gdy okazało się, że udało mi się nie trafić podczas tego tarzania po ziemi w żadną psią kupę. Zdecydowanie polecam!16. Duże swetryPewnie, można je nosić obojętnie kiedy. Ale jesienią jest najprzyjemniej! Mój dotychczasowy faworyt został podstępem ukradziony tacie – gruby, z golfem, sięgał mi do kolan. Chodziłam w nim po domu niemal non stop, do czasu, aż psica zbyt mocno wczuła się z zabawę ze mną i powygryzała dziury w losowych miejscach.17. KoceTen czas już się zaczął. Choć jesień – przynajmniej u mnie – jeszcze na dobre się nie rozkręciła, jak na moje standardy, jest zwyczajnie zimno. Pierwsza rzecz, którą robię po wstaniu z łóżka to obwinięcie się szczelnie kocem. Przy obiedzie dla odmiany siedzę w kocu, nie wspomnę już o czytaniu książek. Koc to bez dwóch zdań jeden z lepszych wynalazków ludzkości.18. Wyprzedaże linii lotniczychFesjbukowa tablica pęka ostatnio od informacji o lotniczych promocjach! Loty za grosze do Hiszpanii, Norwegii, Wielkiej Brytanii… I za trochę większe grosze (ale wciąż bardzo tanio!) do Tajlandii czy Australii. Przewoźnicy widocznie mają jakieś fantastyczne plany co do kierunków lotów na przyszły rok. Nic tylko korzystać!19. Czas, żeby zwolnićJeśli już serio nie przemawia do ciebie stanie przy garach, żeby zrobić zupę z dyni, skakanie w liście jak młoda gazela ani picie gorącego alkoholu, to chociaż pozwól sobie zwolnić. Jesień idealnie się do tego nadaje, a słuchanie ulubionej muzyki i czytanie ulubionych książek w towarzystwie świętego spokoju też bywa konstruktywne. 20. Jesień sprzyja zakochaniu!Jak powszechnie wiadomo (lub niepowszechnie, bo wymyśliłam ten fakt dopiero niedawno), jesienna aura idealnie uzupełnia się z miłymi uczuciami. Nosowska co prawda twierdzi, że wyziębia nam serca wiatr, ale kto by jej wierzył. Z takimi kolorami za oknem i takimi zapachami w kuchni?No to jak: zakochasz się (w) tej jesieni? :)* W bonusie dorzucam mój bezzębny i jakże szczęśliwy uśmiech, dokładnie z dnia 6. (słownie: szóstych) urodzin, czyli… dosyć dawno temu. W liściach oczywiście!**A to dziecię bez twarzy obok to siostra moja rodzona (zapraszam i polecam, jej twórczość jest super!), ale dlaczego nie ma twarzy, to już nie wiem.***Pozostałe zdjęcia nie są zupełnie moje, bo nie umiem robić takich ładnych. Pochodzą z Internetu, który umie.

[74] Polombians, souvlaki i wielka woda - wolontariat w Megalopolis

STOPEM PO PRZYGODE

[74] Polombians, souvlaki i wielka woda - wolontariat w Megalopolis

Megalopolis – niewielka, bo zaledwie kilkutysięczna miejscowość, położona w centrum Peloponezu, w sercu malowniczej Arkadii. Zagubiona w dolinie, z każdej strony otoczona górami. Miejsce, w którym każdy każdego zna, a okrążenie miasta piechotą zajmuje nie więcej niż półtorej godziny.Gdzieś w pobliżu centrum znajduje się ogromny dom, nazywany pieszczotliwie przez właściciela willą. Parter jest niski, ma coś sutereny – jest chłodno i raczej ciemno. Osiem pokoi, duża kuchnia, dwie łazienki. Całość do dyspozycji couchsurferów i workawayersów. Piętro zamieszkałe przez rodzinę właściciela.Docieramy tam w środku nocy, której przychodzi nam spać we trójkę na dwuosobowym łóżku. W poprzek. Budzę się o świcie, bo nogi, które przez całą noc zwisały nad ziemią, proszą o litość i rozprostowanie. Korzystając z chwili spokoju, idę na zwiady. Wychodząc z willi tylnymi drzwiami, zamieram w zachwycie.Wszędzie zieleń. Pod drzewami, tuż przy drzwiach, stoi ogromny stół z chyba tuzinem krzeseł; każde z kompletnie innej parafii. Prostopadle do stołu biegnie alejka obrośnięta u góry winoroślą. Ogród jest ogromny i dziki, zdecydowanie dawno nie koszony. Pierwsza rzecz, którą robię, to powieszenie przy stole hamaka.Już tego wieczoru okaże się, że stół jest najważniejszym miejscem w domu. Tam jemy wspólnie wszystkie posiłki przez kolejne dwa tygodnie, tam gramy w gry, plotkujemy, dyskutujemy o życiu, uczymy się nawzajem swoich języków, śpiewamy. Tam spędzamy praktycznie cały czas wolny. Całe szczęście, że krzeseł jest dużo, chociaż często ich brakuje – mam wrażenie, że z każdym dniem jest nas, wolontariuszy, coraz więcej.Na początku jakieś dziesięć osób. Ktoś wyjeżdża, ktoś przyjeżdża. Robi się trzynaście. Z Alexem i Dimitrą – piętnaście. Do tego Kanelo – nasz pies oraz jego najlepsza przyjaciółka Lisa – psica sąsiadów - którzy non stop plączą się pod nogami i domagają pieszczot. W krzaku, z którego jest świetny widok na stół, pomieszkuje kot-przybłęda. Młody, rudy, niesamowicie chudy i płochliwy. Szybko diagnozujemy złamaną kiedyś tylną łapkę, która musiała krzywo się zrosnąć – jest nienaturalnie wygięta, przez co kot kuleje. Boi się ludzi, ale jednocześnie wie o jakiej porze spodziewać się obiadu. Dokarmiamy go codziennie, z czasem przestaje na nas warczeć i nie ucieka. Okazuje się kotką; nazywamy ją Penelope.Lisa KaneloPracy jest dużo. Alex nie do końca wie, czego chce. Owszem, ma wizję, jednak jest ona nieco oderwana od rzeczywistości. Ostatecznie dzielimy się na drużyny – część pracuje w hotelu przy remoncie pokoi oraz na recepcji, część w domu. A jest tam co robić. Trzeba doprowadzić do porządku ogród oraz graciarnię i kuchnię w naszej suterenie, odnowić łazienkę, pomalować meble ogrodowe… Nikt się nie nudzi, nie ma na to czasu. Polombian team podczas remontu pokojuSzybko przyjmujemy system zmian w kuchni. Jedna lub dwie osoby robią obiad dla wszystkich, ktoś inny po nich zmywa. Kolejni ochotnicy przygotowują kolację dla całej ekipy, pozostali myją naczynia. Zawsze bez słowa; nikt nie musi o to nikogo prosić, ot, naturalna kolej rzeczy. A posiłki są codziennie inne, kolorowe i międzynarodowe. Pyszne!W wolnym czasie zdarza nam się włóczyć. W pobliżu znajduje się najstarszy antyczny teatr w Grecji – niestety mocno nas rozczarowuje, bo… jest w remoncie. Kupa kamieni zasłonięta rusztowaniami. Na szczęście w pobliżu udaje nam się skręcić w las i zgubić, dzięki czemu trafiamy nad rzekę z malowniczymi widokami.spektakl (po grecku) w plenerze, wystawianyw miejscu antycznego teatru Megalopolis jest urocze. Lubię obserwować życie przy głównym placu; ludzi przysiadających na kawę w mikroskopijnych kawiarenkach, dzieci jeżdżące jak szalone na rowerze, kolorowe stragany z owocami. Brak pośpiechu, za to dużo czasu na rozmowę. Mamy dwa samochody, więc czasami udaje nam się zapakować do nich w pełnym składzie i odwiedzić jakieś ładne miejsce. Takie jak wodospady. Jest ich w Arkadii mnóstwo! Tamtejsze drogi przypominają mi te bieszczadzkie – wąskie, strome i kręte. Czuję się trochę jak w domu. Do wodospadów trzeba się nieco powspinać. Krótki szlak z dużymi kamieniami – wygodnymi do wchodzenia. A na miejscu błękitna, czysta i zimna woda. Zbawienie w tym trzydziestosiedmiostopniowym upale. zachód słońca nad Arkadią - widowisko warte milionów!Po dniu chodzenia po skałach nikomu nie chce się gotować. Jedziemy do zaprzyjaźnionej knajpy po souvlaki. Ilość hurtowa, jest w końcu piętnaście wygłodniałych gęb do wykarmienia. Właściciel śmieje się z nas, gdy po raz kolejny przy składaniu zamówienia mówimy, że to na rachunek Alexa.a po powrocie do domu... niespodzianka!W ostatni weekend pobytu w Megalopolis postanawiamy wybrać się pięcioosobową grupą na camping. Trzy Polki i kolumbijski duet – drużyna zwana Polombians. Do tej pory wszystkie prace wykonujemy razem – gotujemy, malujemy pokoje, naprawiamy meble. Wszystko przy akompaniamencie południowoamerykańskiej muzyki. Jesteśmy zgrani, każda robota idzie nam dwa razy szybciej niż pozostałym. Do tego świetnie się dogadujemy.Alex zawozi nas do Kalamaty. Nie taki był pierwotny plan, jednak szybko przekonujemy się, że nie pożałujemy tej decyzji. Plaża nie jest ani duża, ani tłoczna, jednak decydujemy się przejść na jej drugi koniec i znaleźć całkowicie ustronne miejsce na rozbicie obozu. Marzy nam się wieczorne ognisko z widokiem na morze. Znajdujemy klif. Rozwieszamy hamak, rozbijamy namiot, otwieramy Ouzo i kupioną dzień wcześniej paczkę kart Uno. Wieczór zapowiada się idealnie; nawet mimo faktu, że parę minut po zapuszczeniu korzeni na klifie okazuje się, że rozbiliśmy się na plaży nudystów – stąd niewielki ruch. Gdy się ściemnia, z pobliskiego baru zamawiamy pizzę. A możecie mi wierzyć, że nie ma na świecie nic lepszego niż pizza zjedzona z przyjaciółmi pod gołym, pełnym gwiazd niebem, nad brzegiem morza w upalny, letni i beztroski wieczór. Do tego popijana Ouzo. plaża w Kalamacie Gdy kilka kolejek w Uno i kilka drinków później ognisko dogasa, bierzemy koc i szukamy najciemniejszego zakątka plaży. Kładziemy się i w ciszy oglądamy spadające gwiazdy. Spać – Nathalia z Ivanem do namiotu, dziewczyny na plaży, a ja w hamaku – idziemy z planem wstania na wschód słońca, jednak ranek jest siny od mgły. Nic nie widać. Wstajemy o dziewiątej.Droga powrotna autostopem do Megalopolis nie jest najprostsza. Dzielimy się na trzy drużyny: Ivan jedzie sam, Iga z Justyną, a ja z Nathalią. Chociaż spędzamy na autostradzie kilka godzin, nie ma tego złego. Poznajemy bardzo sympatycznych ludzi i... zaprzyjaźniamy się z panem pracującym w punkcie poboru opłat. Do tego stopnia, że zostawia nam swój numer telefonu – tak na wszelki wypadek, gdybyśmy gdzieś utknęły.Ostatnie dwa dni są smutne. Na zmianę lepimy pierogi na ostatnią wspólną kolację, snujemy się po domu, szukamy dodatkowej pracy, żeby nie myśleć o tym, że lada moment wyjeżdżamy. Wtedy jeszcze nie wiemy, że wszelkie próby heroizmu nic nam nie dadzą – i tak ostatniego ranka będziemy płakać jak bobry, choć obiecałyśmy przecież, że wrócimy do Megalopolis wiosną – na ślub siostry Alexa. Dimi powie tylko: Hej, nie płaczmy już! Nie żegnamy się przecież – po prostu do zobaczenia później, jak zawsze!międzynarodowe dzieło alkoholowe  Selfie z Rihanną! Wspominałam już, że NIENAWIDZĘ się pakować? 

[73] Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Workaway, ale nikt Wam nigdy nie wytłumaczył

STOPEM PO PRZYGODE

[73] Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Workaway, ale nikt Wam nigdy nie wytłumaczył

Nie pamiętam kiedy i od kogo usłyszałam po raz pierwszy hasło Workaway, jakkolwiek zdarza mi się nie pamiętać również co zjadłam na obiad poprzedniego dnia, w związku z czym jestem pewna, że ktoś kiedyś mi o tym powiedział. Wtedy wymyśliłam sobie Portugalię – znajdę niewielką miejscowość, koniecznie blisko wybrzeża, i zaszyję się tam na miesiąc, może dłużej. Życie szybko zweryfikowało moje (notabene, wcale nie takie niemożliwe, a nawet powiedziałabym, że całkiem proste!) plany: wakacyjny grafik coraz szybciej się zagęszczał, a bilety lotnicze wcale nie chciały tanieć. Alternatywą stała się Grecja. Na krócej, bo tylko 2,5 tygodnia. Właściwie cały ten wyjazd był jedną wielką kwestią przypadku. Pewnego dnia rano zobaczyłam w miarę tanie loty do Aten, zadzwoniłam i powiedziałam: przełom lipca i sierpnia, Grecja, lecisz ze mną? Kiedy zdecydowałyśmy się – w ekipie powiększonej już do trzech osób – na wspomniany Workaway, wiedziałam o nim tyle, że to wolontariat, no i że jedzenie powinno być za darmo. Bardzo nie lubię zabierać się w ciemno za rzeczy, o których nie mam zielonego pojęcia: zwykle tracę najpierw ogrom czasu na szukanie informacji, czytanie zbyt wielu niewnoszących nic na ten temat artykułów, zastanawianie się nad szczegółami. Koniec końców, do wszystkiego podchodzę z maksymalnym dystansem i przekonuję się w stu procentach dopiero, gdy moje działania przyniosą pozytywny efekt. A wtedy myślę, że gdybym wszystkie informacje, o które jestem bogatsza po fakcie, znalazła zebrane w jednym miejscu zanim niemal stanęłam na głowie, by ostatecznie nauczyć się wszystkiego na własnych błędach… Byłoby łatwiej. Zaoszczędziłabym mnóstwo czasu, energii i nerwów. Dlatego je właśnie teraz zbieram – jest to wszystko, czego nauczyłam się o Workaway (choć pewnie nie wszystko, co można o nim wiedzieć). Począwszy od rzeczy najprostszych w stylu o co tu w ogóle chodzi, poprzez trudne walki z filtrami w systemie aż po konkluzję dotyczącą samej pracy.Co to w ogóle ten Workaway?Workaway to wolontariat. Działa na każdym kontynencie, a na stronie zarejestrowane są osoby z całego świata. Główna idea to praca za nocleg i wyżywienie. Najczęstszą kombinacją jest praca pięć razy w tygodniu, po pięć godzin dziennie. W praktyce nie zawsze jest aż tak klarownie: zdarzało nam się jednego dnia pracować trzy godziny, za to następnego było tyle do zrobienia, że harowaliśmy godzin siedem. Czas wolny jest wolny w pełnym tego słowa znaczeniu – można równie dobrze przeznaczyć go na podróże, jak i na czilowanie z książką.Co ważne, Workaway jest niezależny. Nie stoi za tym żadna agencja, nikt nie organizuje lotów, nie podpisuje się żadnych umów. Pod tym względem działa tak, jak Couchsurfing – wszystko załatwia się samemu. Strona internetowa ma tylko ułatwić kontakt między osobami zainteresowanymi.O ile hostów można wyszukać nie mając konta na portalu, tak żeby skontaktować się z nimi, potrzebna jest rejestracja.Czy Workaway jest płatny?Tak. Choć nie powiedziałabym, że to źle. Rejestrując się na stronie, dostajemy wgląd do prywatnych informacji zawartych w profilach użytkowników – ich adres mailowy, a niejednokrotnie też numer telefonu czy miejsce zamieszkania. Konieczność zapłaty za rejestrację zmniejsza poniekąd ryzyko zostania oszukanym.Konto na Workaway jest ważne przez rok. Po tym czasie można je odnowić – z tego co mi się wydaje, trzeba jeszcze raz uiścić opłatę, ale nie dam sobie ręki uciąć, że jest ona taka sama jak przy rejestracji.Pojedyncze konto kosztuje 23 €, nie jest to jednak jedyna możliwość.Warto jednak pamiętać, że to wciąż wolontariat. Nie dostaniesz wypłaty za swoją pracę. Jej formą jest darmowy nocleg oraz wyżywienie.Co jeśli chcę szukać hosta w dwie osoby (lub więcej)?Twórcy portalu przemyśleli taką opcję i w tym celu stworzyli możliwość założenia dwuosobowego konta. W przeliczeniu na osobę wychodzi taniej – za profil dla pary płaci się 30 €, co daje 15 €  za osobę. Zdecydowanie się opłaca! Co jednak, gdy chcemy znaleźć hosta w większej grupie?No właśnie. Ta kwestia przysporzyła nam najwięcej problemu.Początkowo założyłyśmy jedno dwuosobowe konto i  planowałyśmy mimo to pisać w wiadomościach o nas trzech – uczciwie przedstawiając się wszystkie. Niestety, po wysłaniu pierwszego requesta otrzymałyśmy coś takiego:W porządku. Miałyśmy przecież dobre intencje – nie planowałyśmy nikogo oszukać ani wykręcić się z obowiązkowych płatności. Po prostu nie wiedziałyśmy. Podejście drugie. Justyna założyła jednoosobowe konto, a w wiadomościach dołączałyśmy do niego link. Ten sam problem – ponownie otrzymałyśmy wiadomość zwrotną, po czym… zablokowano nam konto. Napisałyśmy więc wiadomość do odpowiedniej osoby, pytając o co chodzi: przecież nikogo nie ukrywamy, podajemy jak na tacy wszystkie informacje i odnośniki. Okazało się, że w przypadku aplikowania jako wolontariusze w większej grupie, dowolną ilość kont na Workaway można ze sobą połączyć. Nie miałyśmy o tym wcześniej zielonego pojęcia, podobnie jak nie znalazłyśmy na ten temat informacji. Suma summarum, przy koncie Justyny wystarczyło kliknąć połącz z naszym kontem. Jaki jest minimalny okres czasu, na który muszę wyjechać?Ja na przykład bałam się, że miesiąc – wydawałoby się, że to najbardziej sensowny okres czasu jeśli chodzi o pracę. Guzik prawda! Najfajniejsze w Workaway jest to, że nie istnieje coś takiego jak minimalny czas wolontariatu. Jasne, są ludzie, którzy poświęcają pół roku życia na bujanie się od hosta do hosta, wobec czego mogą pozwolić sobie na zatrzymanie się gdzieś na dłużej. Ale równie często zdarzają się osoby, dla których Workaway jest przerwą na podreperowanie budżetu w podróży i wolą popracować przez tydzień czy dwa. Czas jest tylko i wyłącznie kwestią umowną, warto jednak dokładnie czytać profile potencjalnych hostów: zdarza się, że niektórzy szukają osób do pracy na konkretny okres. Jednocześnie nie należy się zbyt szybko zniechęcać! Co z tego, że twój idealny, wymarzony pracodawca szuka wolontariuszy na minimum miesiąc. Na portalu zarejestrowanych jest tyle osób, że naprawdę jest w czym wybierać.A co jeśli zmienię plany? Czy mogę zrezygnować z wolontariatu?Jeśli jeszcze przed rozpoczęciem wolontariatu zmienisz zdanie – raczej nie ma problemu. Nie wiąże cię w końcu żadna oficjalna umowa, więc nikt nie może zmusić cię do wyjazdu i pracy jeśli tego nie chcesz. W innym przypadku wszystko tak naprawdę zależy od tego, na jakich hostów trafisz. Przykładowo: podczas naszego wolontariatu, na którym było nas jednocześnie kilkunastu wolontariuszy, wszelkie zmiany były chlebem powszednim. Niektórzy, przyjeżdżając do hostów, nie wiedzieli na ile czasu chcą zostać. Jeden chłopak miał wyjechać w pewną niedzielę, jednak dzień wcześniej zbyt mocno poimprezował, wstał skacowany i uznał, że zostanie jeszcze przez tydzień. Nikt nie robił z tym problemu.Trzeba jednak pamiętać, żeby uprzedzać i rozmawiać z hostami o takich rzeczach. My trafiłyśmy po prostu na złotych ludzi, którzy z niczym nie mieli problemu, jednak pewnie istnieją też tacy, którzy lubią planować.Jak wybrać odpowiedniego hosta?Workaway, podobnie jak Couchsurfing, posiada coś takiego jak referencje. Niezmiennie będę iść w zaparte z tezą, że na ich podstawie można niemal maksymalnie zminimalizować prawdopodobieństwo, że zostaniemy oszukani.Zasadniczą zaletą osób zarejestrowanych na CS czy Workaway jest to, że zwykle nie boją się one pisać wprost, że z hostem było coś nie tak. Nie wychodzą z założenia, że nie dam negatywnej referencji, bo wtedy on się wkurzy i też da mi negatywną. W końcu nikt nie chciałby trafić pod dach człowieka, który był niesympatyczny/agresywny/natarczywy. Dlatego właśnie wierzę referencjom. Do tej pory nigdy się na nich nie sparzyłam.Przy wyszukiwaniu hosta, warto zaznaczyć filtr With feedback. Wtedy wyświetli się lista osób z referencjami. Jednak z drugiej strony, nie zawsze trzeba dać się zwariować. My na przykład pojechałyśmy na wolontariat do gościa, który nie miał absolutnie żadnych referencji; przy profilu pokazał się za to napis New host. Z jednej strony – nieco ryzykownie. Jednak z drugiej… same istniałyśmy wtedy na stronie zaledwie od kilku godzin. Też nie miałyśmy żadnych referencji, a przecież nie chciałyśmy, żeby przez to potencjalny host na wstępie nas zdyskwalifikował. Postawiłyśmy na intuicję i – na szczęście – nie zawiodłyśmy się.Jaki typ pracy zwykle się wykonuje?Myślę, że najlepszą odpowiedzią jest – różny. Przy opcjach wyszukiwania hosta można również zaznaczyć, jaki typ pracy nas interesuje. Wybór wygląda mniej więcej tak:Jak widać, nie jest wcale mały. Z moich obserwacji wynika, że najczęściej poszukiwani są wolontariusze do pracy w barach lub hostelach. Jakkolwiek, przy odrobinie wysiłku naprawdę da się znaleźć zajęcie w każdej interesującej nas dziedzinie; wystarczy przysiąść i porządnie poszukać.Jak napisać idealną wiadomość do hosta?Sprawa niby prosta, a jednak skomplikowana – dokładnie tak, jak w przypadku CS, o którym już kiedyś napisałam długi wywód.Idealny request powinien być miły. Ma przedstawić cię w dobrym świetle – jako kulturalną, otwartą na nowe osobę, o której host, jedynie na podstawie opisu, pomyśli: chcę poznać tego człowieka. Ludzie zwykle zyskują na atrakcyjności w oczach innych, gdy mają pasje: nie bój się napisać, że od piątego roku życia kolekcjonujesz motyle albo że twoim hobby jest kuchnia tajska. Takie informacje intrygują.Napisz co możesz dać od siebie. Może posiadasz rzadką umiejętność, której możesz nauczyć innych? Zazwyczaj osoby doceniają fakt, że dokładnie przeczytałeś ich profil. Znajdź w nim informację, do której możesz nawiązać i zrób to. Nie zapomnij też wspomnieć, dlaczego zdecydowałeś się napisać wiadomość akurat do tej osoby.Inne ważne rzeczy, o których należy pamiętaćO ile Workaway to świetna okazja, by poznać nowych ludzi, główną ideą jest praca. Jeżeli jesteś typem osoby, która szuka wymówek i kombinuje jak się nie narobić, a zyskać, proponuję przemyśleć, czy wolontariat na pewno jest dla ciebie dobrą opcją. Nie chcę być w tym momencie złośliwa, ale… żaden host nie szuka leni. Jasne, że nie można dać się sfrajerować i traktować jako tania siła robocza. Jednak z drugiej strony, początkowe warunki nie są ustalane tylko dla picu. Bądź elastyczny! To fajnie, że zaznaczyłeś, że interesuje cię tylko opieka nad dziećmi. Nie znaczy to jednak, że musisz robić aferę w momencie, gdy host zapyta, czy możesz poodkurzać pokój.Wyjeżdżając do Megalopolis wiedziałyśmy tyle, że nasz host ma hotel w centrum miasta oraz duży dom, przy którym potrzebuje pomocy. Ot, głównie prace ogrodowe: koszenie, przycinanie drzew itp. W praktyce okazało się, że – jak wcześniej wspomniałam - było nas około dwanaścioro wolontariuszy, więc fizycznie niemożliwym było robienie tego samego jednocześnie. Jednego dnia zdarzało nam się szorować na kolanach kuchnię, drugiego odgruzowywać garaż, a trzeciego biegać z papierem ściernym i szpachlą po hotelu, bo okazało się, że kilka pokoi wymaga remontu.Decydując się na wolontariat za granicą, weź pod uwagę… różnice kulturowe.Dobra, może w moim przypadku brzmi to trochę jak słaby żart; przecież nie byłam nie wiadomo gdzie, a w Grecji, której kultura nie różni się aż tak od naszej. Też tak myślałam przed wyjazdem.Zasadniczą różnicą jest mentalność. Ludzie zamieszkujący południową Europę zawsze mają na wszystko czas. W momencie, gdy nasi hości trafili na trzy Polki, które o godzinie dziewiątej rano były zwarte i gotowe do pracy, zupełnie nie wiedzieli jak się zachować. O tej porze należało dopiero pomyśleć o zaparzeniu kawy, zjeść śniadanie, później spędzić dwie godziny na plotkowaniu i ewentualnym omawianiu planu na resztę dnia. Nie rozumieli dlaczego tak nam się spieszy do pracy, z kolei nam ciężko było przyzwyczaić się do powolnego trybu życia – wolałyśmy wstać wcześnie, przed upałem, popracować i przez resztę dnia mieć wolny czas.Decydując się na Workaway musisz być pełnoletni/a.Nie musisz mieć doświadczenia!Hości zwykle nie wymagają od wolontariuszy wielkich kwalifikacji ani nie każą przedstawiać sobie CV. Prace przeważnie nie są na tyle skomplikowane czy specyficzne, żeby konieczne było doświadczenie. Pamiętaj, że nie musisz zgadzać się na wszystko.Podstawą jest komunikacja. Pewnego dnia w Megalopolis dostałyśmy za zadanie wyczyszczenie schowka na graty. Wtedy jeszcze byłyśmy na miejscu same, w trójkę. Schowek był niski (jakieś 130 cm), ciasny, ciemny i dosłownie zawalony wszystkim: kosiarkami, starymi dywanami, karniszami, ogromem dużych i ciężkich narzędzi, a i stare taczki się tam znalazły. Mimo szczerych chęci nie byłyśmy w stanie opróżnić tego miejsca – ja odmówiłam współpracy ze względu na klaustrofobiczne odruchy i jedyne, czym byłam w stanie się zająć, to wciąganie pająków do odkurzacza, bez wchodzenia do schowka. Dziewczyny natomiast miały problem z wyjęciem gratów na zewnątrz; rzeczy były zbyt ciężkie, by dała im radę jedna osoba, a jednocześnie w środku było zbyt mało miejsca, by zmieściło się więcej ludzi. Zgłosiłyśmy to hostom, oni nie szli w zaparte i zostawili tę robotę chłopakom, którzy mieli przyjechać następnego dnia, a my dostałyśmy lżejsze zajęcie. Warto!Naprawdę, uczciwie i z ręką na sercu. Raz, że Workaway to fantastyczna opcja na spędzenie urlopu przy – nie oszukujmy się – niewielkim budżecie. Dwa, że to piękna możliwość, by poznać ludzi dosłownie zewsząd, a przy okazji na własnej skórze sprawdzić jak wygląda codzienność w dowolnym miejscu na świecie.

[72] Ty też możesz zostać Drwalem!

STOPEM PO PRZYGODE

[72] Ty też możesz zostać Drwalem!

Ciężko mi pojąć jak wiele pecha trzeba mieć/jak wybitną sierotą być, żeby rozchorować się w środku lipca. Niestety pogoda podczas Najpiękniejszego Festiwalu Świata nie była tego roku łaskawa, co zaowocowało koniecznością zmiany planów, żeby z Kostrzyna pojechać prosto w Bieszczady, zaszyć się tam na parę dni w namiocie. Beztroską włóczęgę zastąpiło spuchnięte gardło, tona smarków, tchawica odmawiająca współpracy, a na dokładkę przeziębiony pęcherz. Nic specjalnie miłego.Niemniej, zwykle w takich sytuacjach dwa dni smęcenia się po domu z kocem na głowie i rolką papieru toaletowego w kieszeni to dla mnie maksimum. Po tym czasie robię się irytującym kartoflem, który chciałby robić wszystko, nie zważając na to, że choroba wciąż siedzi na brzuchu i z uporem dociska do ziemi. Na nieszczęście moich domowników, ten dzień przypadł dokładnie na dzisiaj. Jednak jako, że już za cztery dni znów wyjeżdżam, postanowiłam spożytkować jakoś sensownie nadmiar chorobowej energii. Padło na szafę. Spędziłam calutkie popołudnie rozciągnięta na podłodze i przykryta toną ubrań. Nucąc (to mocny eufemizm, bo zasmarkane gardło pozwala mi na wydobycie jedynie dźwięków przypominających mruczenie mojego psa) sobie Manu Chao zabrałam się za sprzątanie – tym razem bezwzględne. Bez sentymentów, bez a może to mi się jeszcze przyda, bez odkładania niepotrzebnych ciuchów do szafy na kolejne miesiące. Wszystkie rzeczy, w których nie chodziłam przez ostatni rok, miały okazję spotkać się na wspólnym stosie, który planuję w mądry sposób porozdawać/sprzedać/oddać biednym/użyć jako szmatki do ścierania kurzu. Zostały mi trzy niskie, niewielkie, plastikowe koszyki ubrań, których faktycznie używam. Poczułam się lepiej, bo z zasady nie lubię mieć dużo rzeczy – przeważnie naddatek prędzej czy później dopada selekcja naturalna w postaci zaginięć; często bezpowrotnych.Ale właściwie zupełnie nie o tym chciałam pisać. Dążę do faktu, że wśród ubrań, które kategorycznie zostają w mojej szafie, znalazło się jedno, które być może, z racji na swój wiek, nie do końca powinno.Gdy szłam do gimnazjum (czyli bardzo dawno temu), dostałam od mamy koszulę. Nie pamiętam, czy wcześniej koszula należała do niej czy skąd właściwie wzięła się u nas w domu. W każdym razie znienawidziłam ją od pierwszego wejrzenia. Za duża, w badziewną, kolorową kratę; bardziej pasowała mi do wielkiego, spoconego drwala niż do kogokolwiek innego, a już na pewno nie pasowała do mnie. Schowałam ją na dno szafy. Znalazłam przy okazji porządków, jakieś półtora roku później i… zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Zaczęłam nosić ją coraz częściej, zabierać na wyjazdy – czy to w góry, czy na szkolne wycieczki. Dzisiaj mama przyniosła mi ją do pokoju mówiąc: masz, wyprałam ci po Woodstocku.Pomyślałam: kurde faja! Czy ja naprawdę popylam w tej koszuli niemal non stop już co najmniej od siedmiu lat?! Wychodziłoby na to, że zarówno znajomi z gimnazjum, jak i z liceum, a potem ze studiów kojarzą mnie z drwalską koszulą. Przejrzałam stare zdjęcia – wszystko by się zgadzało…Z wrażenia zakręciła mi się łezka w oku. Koszula Drwala, ta ohydna, pstrokata, rażąca w oczy, do dzisiaj jest częścią garderoby, w której czuję się bezapelacyjnie najlepiej. Przeżyła ze mną cztery Woodstocki, odwiedziła większość górskich szlaków w Polsce, zjeździła pół Europy. Czasami chroniła od wiatru, ale bywała również parasolem, poduszką, ręcznikiem, krótką linką, kocem, a gdy trzeba było, to i ścierką. Wykończenia rękawów doszywałam jej już chyba z pięć razy; guziki gubiła wielokrotnie. Widziała mnie szczęśliwą, zmarzniętą, upijającą się tanim winem, zna wszystkich moich przyjaciół. Gotowała ze mną kolację dla hostów gdzieś na końcu świata, taplała się w błocie i pozowała do zdjęć. To koszula survivalowa. Nie do zdarcia i nie do zastąpienia, nie boi się potu, brudu i upodlenia. Od zawsze pierwsza rzecz, którą pakuję do plecaka na każdywyjazd. Jestem pewna, że poleciłby ją sam Bear Grylls.Tak było. Chyba 2010 rok; czasy młodości i głupości.Tak też było, ale za tę sytuację i niewyjściową mordkę odrobinę mi wstyd.Jestem pewna, że to dzięki koszuli makaron z łososiem smakował naszemu norweskiemu hostowi!Chyba dlatego to nieszczęsne sprzątanie zajęło mi całe popołudnie. Taką mam teorię, bo syf jak był, tak jest; przybyło tylko zasmarkanych chusteczek w najbliższym otoczeniu. Morał z tego jeden – nie próbujcie porządkować sobie życia podczas choroby. Człowiek się wtedy robi tak sentymentalny, że i nad zużytą chusteczką ma ochotę trochę pokontemplować.

[71] Majowa północ: Finlandia w 3 dni

STOPEM PO PRZYGODE

[71] Majowa północ: Finlandia w 3 dni

- Co z tym lotniskiem jest nie tak? – takie pytanie pada ze strony którejś z nas (nie pamiętam już której; przy trzech Magdach przestaje mieć znaczenie która co mówi). Wytaczamy się wpół przytomne z samolotu i próbujemy ogarnąć lotnisko w Turku. Właściwie nie jest to trudne – jest ono maleńkie i praktycznie puste. Na szczęście autobus do centrum jeździ na tyle często, że już chwilę później możemy cieszyć się nieco ciekawszym widokiem niż pasy startowe.Gotowość do zwiedzania zgodnie deklarujemy dopiero po porządnej kawie. Prawdę powiedziawszy, niezbyt wiemy co ciekawego można robić w Turku. Znalezione w Internecie informacje są dosyć sprzeczne – jedni twierdzą, że warto, inni, że szkoda czasu i bez wyrzutów sumienia można dać sobie spokój. Ja po przejściu kawałka centrum, odwiedzeniu ładnego parku i spacerze wzdłuż rzeki uznaję, że jest okej, ale jeden dzień wystarczy. plebiscyt na największe wory pod oczami po nieprzespanej nocy wygrywaaa...Do Finlandii docieramy dokładnie 30 kwietnia, czyli w Noc Walpurgii; po ichniemu po prostu Vappu. Dodatkowo pokrywa się to ze świętem pokroju naszych polskich Juwenaliów, więc całe Turku jest kolorowe, a studenci ubrani w pstrokate kombinezony oblegają każdy możliwy kawałek zieleni, słuchają muzyki, piją piwo i miło spędzają czas. Też mamy plan na ciekawe wykorzystanie czasu, jednak do tego czasu potrzebne jest nam jedno konkretne miejsce – wylotówka. - Dobrze, że przynajmniej przystanek jest szeroki. W sumie sympatycznie, nie? Jest ciepło, słońce świeci, pora jeszcze wczesna, na pewno niedługo coś złapiemy. – Jednym uchem słucham, a drugim obserwuję robotników malujących blok po drugiej stronie drogi. Ruch w górę, ruch w dół, jeden samochód, drugi, światła. Góra, dół, szum, światła. I tak przez kolejnych kilka godzin. W międzyczasie zatrzymuje się kilka samochodów, jednak większość kierowców częstuje nas  dobrymi radami, twierdzi, że niczego nie złapiemy (tych lubię najbardziej, ach), a niektórzy chcą nam tylko życzyć miłego dnia i przeprosić, że nie jadą do Helsinek.Góra, dół, światła. Pół bloku jest już w kolorze, kiedy zatrzymuje się samochód z trzema osobami w środku – za kierownicą dziewczyna, a na tylnych siedzeniach dwóch gości z piwami w dłoniach, uprawiających pospolite bajlando. Nie jadą co prawda do Helsinek, a dwadzieścia kilometrów dalej od miejsca, w którym się znajdujemy, jednak po kilku godzinach przy drodze jest nam już wszystko jedno – byle zmienić otoczenie zanim panowie malujący blok z litości zaproszą nas na przerwę kanapkową. Tym sposobem upychamy się w czwórkę na tylnym siedzeniu, a naszym pijanym kompanom mózgi ewidentnie przełączają się na funkcję poliglota. Przekrzykują się nawzajem, każdy chce opowiadać historię, do tego uparcie częstują nas piwem. Generalnie jest bardzo miło. Kiedy tłumaczymy im, że zaczynamy właśnie autostopowy wypad po krajach nadbałtyckich, cała trójka jest zachwycona.- A co jeśli nie zdążycie wrócić do Polski przed powrotem na uczelnię? Macie plan B?- W sumie to nie. Po prostu zakładamy, że się uda.- Wow! It’s fuckin cool idea to do it for real!!! – piwny okrzyk radości niemal dosłownie ląduje na fotelu kierowcy. Aż żal się żegnać z tak wesołymi kompanami.Szybko doceniamy impuls, który kazał nam wsiąść do tego samochodu – następne miejsce jest o wiele lepsze. Ruch jest mniejszy, jednak możliwy jest praktycznie jeden kierunek jazdy: prosto na Helsinki. Szybko zatrzymuje się kolejny kierowca. Na oko osiemdziesięcioletni i raczej będący na bakier z angielskim pan. Może nas podwieźć tylko kawałek, jednak w międzyczasie wychodzi między nami potężne nieporozumienie: szukając wjazdu na autostradę trochę się gubi i zaczyna krążyć bocznymi drogami w pobliżu lasu, co my najprawdopodobniej (oby) źle interpretujemy. Jakkolwiek później, przy wieczornej rozmowie, doceniamy naszą reakcję obronną, która objawia się najpierw grzecznym, a później trochę bardziej… krzykliwym żądaniem zatrzymania samochodu tu, teraz, w tym momencie. Niezależnie od intencji kierowcy, zatrzymuje się na przystanku samochodowym, gdzie czym prędzej wysiadamy. Jesteśmy absolutnie zdezorientowane; w głowie śpiewają mi tylko słowa: co jeszcze dziwnego się dziś wydarzy? Dwa zupełnie różne samochody, ciekawe jaki będzie kolejny. „Ona jeszcze nie wie” – jestem pewna, że właśnie tak odpowiedziałby głos należący do ironii losu.Po niedługim oczekiwaniu zatrzymuje się niewielki samochód; jeden z tych, co mają tylko przednie drzwi, więc żeby wsiąść do tyłu, pasażerowie siedzący z przodu muszą wysiąść. Dziewczyna będąca kierowcą wysiada od razu – drobna, nieco zmieszana, na oko dwudziestolatka (w każdym razie oceniamy ją na młodszą od nas samych). Na miejscu obok niej siedzi starszy facet i przygląda się naszej rozmowie z ewidentnym niezrozumieniem. Na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że jest niepełnosprawny, nie reaguje zupełnie na otoczenie. Dopiero, gdy dziewczyna dosadnie każe mu wysiąść, z trudnością wstaje, kurczowo trzymając się drzwi. - Przepraszam was, mój ojciec jest… trochę pijany – rzuca dziewczyna, kiedy pakujemy plecaki do bagażnika. Widać, że jest jej wstyd, lecz jednocześnie sprawia wrażenie, jakby zwyczajnie nie chciała jechać do Helsinek sama z pijanym ojcem.Rozmowa niezbyt się klei. W zasadzie to jedna Magda zasypia, ja przygnieciona fotelem pasażera nie słyszę zupełnie nic ze słów, które są do nas kierowane. Z przodu toczą się wpółpijane rozmowy rodzinne po fińsku. Przez moment nawet wydawać by się mogło, że droga do stolicy minie bez większych przypałów. A potem zatrzymujemy się na stacji benzynowej.Nasi kompani idą do toalety. Po powrocie dziewczyna wsiada za kierownicę, a ojciec staje w otwartych drzwiach i, trzymając się dachu, odmawia współpracy. Spędzamy na stacji 20 minut, jesteśmy zupełnie zdezorientowane. Kłótnia toczy się w najlepsze, wciąż nie rozumiemy ani słowa i zastanawiamy się tylko: zostać? Czy może wypada wysiąść? Na szczęście zanim decydujemy się co zrobić, rodzinka dochodzi do consensusu i jedziemy dalej. Jest nawet spokojnie, kłótnia przeradza się w dyskusję i utrzymuje ten poziom dopóki nie wjeżdżamy do miasta. W momencie kulminacyjnym, kiedy stoimy akurat na światłach przy dużym skrzyżowaniu, nasz pijany kompan wysiada. Wtacza się chwiejnym krokiem na chodnik i w tym momencie musimy jechać, bo światło zmienia się na zielone.Wtedy dziewczyna zaczyna opowiadać nam smutną historię o tym, jak jej ojciec został alkoholikiem. W międzyczasie zawozi nas na jakąś imprezę do swoich znajomych gdzieś na obrzeżach Helsinek, jednak szybko się stamtąd zwijamy. W tym momencie ciężko przychodzi nam zrozumienie poziomu abstrakcyjności wydarzeń tego dnia. Jedziemy więc do centrum chwilę pozwiedzać i kupić coś do jedzenia (chociaż o wiele bardziej marzy nam się piwo, jednak po 21 alkoholu nie można kupić w żadnym sklepie), a później prosto na lotnisko, gdzie zamierzamy spędzić noc.Syta kolacja jedzona na kolanach w pociągu: parówki na surowozagryzane rozpadającym się chlebem.Rekomenduje WIMiR.#funfact – spanie w Helsinkach, gdy nie masz gdzie spaćPolecam lotnisko! Dojechać tam można pociągiem podmiejskim, a sam port jest ogrooooooomny. Nie ma wprawdzie super wygodnych foteli (niedaleko wejścia są jedynie takie trochę miękkie ławki), ale jest to na tyle duża powierzchnia, że z łatwością można się schować w spokojnym miejscu i całkiem wygodnie przespać noc. Nam udało się dorwać jedną miejscówkę w zaciszonym miejscu pod schodami. Nikt nie wygania, nikt nie krzyczy, jest całkiem komfortowo.Rano wracamy do centrum, skąd łapiemy pociąg do Espoo, gdzie mamy spędzić kolejną noc. Jesteśmy zaopatrzone w profesjonalne skriny mapy Google i dokładną instrukcję jak dotrzeć pod wskazany adres – jest to więc idealna okazja, by się zgubić. Ba – by wpakować się do złego bloku na złej ulicy (w międzyczasie wyłudzając od losowego mieszkańca kod do drzwi od klatki schodowej), a potem ze zdziwieniem jeździć windą w górę i w dół szukając odpowiedniego numeru mieszkania. Aha, no i jeszcze mieć zły numer telefonu do hosta. I brak Internetu.Gdy udaje nam się znaleźć właściwą ulicę, wciąż nie potrafimy znaleźć wejścia do bloku (ani samego bloku). Siadamy więc sobie spokojnie na placu zabaw i postanawiamy poczekać na zbawienie, a ono, jak na zawołanie, przychodzi.- Czekacie może na polskiego hosta?W sumie czekamy.#funfact – spanie gdziekolwiek, gdy nie masz gdzie spaćIstnieje na fejsbuku fantastyczna i prężnie działająca grupa o uroczej nazwie Jestem w dupie, weź mnie przekimaj. Celem ten grupy jest ratowanie z opresji ludzi, którzy są w dupie, poprzez oferowanie im kawałka podłogi. Zwykle są to tzw. sytuacje emergency: ktoś niechcący dojechał gdzieś stopem i nie ma gdzie spać czy w ostatniej chwili wykruszył mu się host na Couchsurfingu. Lot do Turku miałyśmy o 6 rano, więc próbowałam znaleźć nam nocleg w Gdańsku na noc przed. Odezwała się jedna osoba: że nie może pomóc nam w Gdańsku, ale jakbyśmy zostały w dupie, zaprasza do Espoo. A że wszyscy hości z okolic Helsinek uparcie milczeli…Tym sposobem poznajemy Antka i na oko 48 pozostałych osób przebywających aktualnie w mieszkaniu – goście, lokatorzy, stali bywalcy. Zostajemy polsko ugoszczone: porządnym śniadaniem i dużą ilością kawy. A później spełniamy marzenie o kilku godzinach snu na wygodnej powierzchni, po czym… jedziemy w las!Park Narodowy Nuuksio.Docieramy do niego tuż przed zachodem słońca. Jako że nie wiemy za bardzo gdzie wysiąść, prosimy kierowcę autobusu, żeby dał nam znać, gdy będziemy na miejscu. Ten zatrzymuje się na puściutkiej drodze tuż przy leśnej ścieżce, kiwając głową. Wysiadamy nim zdążymy się zastanowić i idziemy w las. Jest pięknie. Bajkowo, malowniczo i zupełnie cicho, a wszystko pokryte jest złotym kolorem schodzącego coraz niżej słońca. Uznajemy jednak, że rozsądnie byłoby pójść w dzicz gdzieś bliżej przystanku autobusowego, który mijaliśmy kilka kilometrów wcześniej; średnio uśmiecha nam się bycie zastanym przez ciemność. Powolnym krokiem kierujemy się więc w stronę drogi głównej, gdy zauważamy jadący leśną ścieżką samochód. Bez większego zastanowienia wyciągamy kciuki, a ten – o dziwo – zatrzymuje się. Sympatyczna para zgadza się na podwózkę w stronę przystanku, mimo że oboje wyglądają na dosyć zdezorientowanych. W końcu chłopak nieśmiało pyta:­- A ten… Często tak łapiecie stopa w środku lasu?Okazuje się, że przystanek jest bardzo blisko jeziora. Buszując w przybrzeżnych krzakach znajdujemy niewielki pomost, wprost idealny dla nas trzech i zdecydowanie sprzyjający kontemplacji. Widok, który towarzyszy nam przez następną godzinę, śni mi się przez wiele kolejnych nocy. Następnego dnia bardzo chcemy zobaczyć wyspę Suomenlinnę i osławione forty, którymi jest usiana. Dostajemy się tam promem z Helsinek (w cenie autobusu miejskiego), a to, co zastajemy na miejscu, ani trochę nas nie rozczarowuje. Udaje nam się znaleźć kilka otwartych bunkrów, w których z ciekawością buszujemy oraz parę dziwnych przejść wykutych w kamieniu, którymi – a jakże – przechodzimy.A po powrocie do Helsinek czeka nas profesjonalny, autorski tour guide. Antek z Rafałem w ekspresowym tempie pokazują nam to, co w stolicy Finlandii zobaczyć należy.Helsinki z ostatniego piętra nie pamiętam jakiego hotelu(w każdym razie bardzo wysokiego)#funfact – SandstormKojarzycie taki utwór z półki hity szity z 2001: Darude – Sandstorm, z dramatyczną sceną, gdy w teledysku bohaterowie w rytm bitu zbiegają po schodach przy białym kościele? Akcja toczy się właśnie w Helsinkach, a dokładniej o tutaj:Dzień znów kończymy nad jeziorem; tym razem przy uniwersytecie w Espoo. Jaram się, że dzień jest długi, jaram się, że przed nami jeszcze trzy kraje. Wszystkim się jaram; nawet tym słabo bzyczącym, pierwszym komarem-słabeuszem tej wiosny.cdn.

[70] Chcę podróżować jak biedak

STOPEM PO PRZYGODE

[70] Chcę podróżować jak biedak

luksusowy apartament w naczepie tiraA nie lepiej by ci było wziąć jakiś autobus/przeżałować tę kasę na hostel zamiast spać w krzakach/tłuc się stopem?To takie retoryczne pytania, które uwielbiam. Nie wypracowałam jeszcze na nie odpowiedzi. Bo jaka mogłaby być?Tak, pewnie lepiej.Masz rację.Niemądra ja, znowu na to nie wpadłam.Tylko że tak prawdę mówiąc, w kłamaniu jestem ostatnią sierotą. Leżałyśmy sobie ostatnio z M. w słońcu. Bez muzyki, z piwem opartym o brzuch. Z długimi chwilami ciszy, przerywanymi rozmowami o byciu dorosłym (fuj!), o podejmowaniu decyzji (fuj x2) i o innych pseudopatetycznych rzeczach.- Ej bo wiesz – przerwała ciszę M. – Ja to bym w życiu chciała jeszcze trochę popodróżować jak biedak. Jak będę duża to jeszcze będę miała okazję jeździć jak człowiek. Trafiła w punkt.Chciałabym jeszcze trochę w życiu popodróżować jak biedak. Chciałabym trochę zbyt często się martwić, czy uda się znaleźć fajne miejsce do rozbicia się na noc.Z kolei wieczorami  chciałabym bywać tak zmęczona, by było mi obojętne gdzie zasypiam. Chciałabym, żeby bułka z kabanosem na obiad była najpyszniejszym posiłkiem na świecie.Chciałabym psioczyć na plecak, który prawie za każdym razem jest dwa razy większy ode mnie.Chciałabym przeskakiwać z nim czasem płoty, dziurawe ogrodzenia i barierki przy autostradzie.Chciałabym z braku laku myć się w umywalkach na obskurnych dworcowych ubikacjach.Nie wierzę, że to piszę, ale nawet pęcherze na stopach po kilku dniach zwiedzania ze sporym obciążeniem bym chciała. (czekam na dzień, w którym serdecznie pożałuję tych słów)Wiecie czemu?Bo lubię sobie czasami pokazać, że dam radę. Lubię mieć satysfakcję.Lubię raz na jakiś czas przewrócić oczami i powiedzieć sobie:  a ty jak zwykle, więcej szczęścia niż rozumu.A najbardziej z tego wszystkiego lubię tę bułkę z kabanosem, która po całym dniu smakuje jak pełnia szczęścia. Tego uczy mnie podróżowanie jak biedak. Nie chodzi tu stricte o oszczędzanie pieniędzy. Każdy wyjazd wiąże się z kosztami i mam tego pełną świadomość. Jednak – jakkolwiek mdło, podniośle i nieprawdziwie to zabrzmi – uważam, że bycie wyjazdową cebulą jest o wiele bardziej wartościową lekcją niż wakacje all inclusive.Dzięki spaniu w krzakach czy na plaży widziałam najpiękniejsze wschody i zachody słońca.Dzięki nocom spędzonym na łonie natury mogłam obserwować letnie spadając e gwiazdy w pięknych miejscach, a poranki, choć wczesne, zawsze były długie.Dzięki spaniu na dworcach wstawałam obolała, za to z radosnym nuceniem słów sypiam na dworcu, co w sytuacjach skrajnego wyczerpania bywało nawet śmieszne i podnoszące na duchu. A później jadłam śniadanie z widokiem na budzące się do życia miasto.Dzięki myciu się w butelce wody mogłam pochwalić sama siebie za bycie mistrzem w oszczędzaniu wody. Dzięki myciu się w umywalce bywałam dumna z tego w jak dużym stopniu jestem w stanie wygiąć nogę pod dziwnym kątem, by wpakować stopę pod kran. (a to przecież bardzo przydatny życiowy skill!)Dzięki długim godzinom spędzonym na poboczu z wyciągniętym kciukiem trenowałam pamięć, śpiewając wszystkie piosenki jakie przychodziły mi do głowy.Dzięki plecakowi doceniałam chwile, w których mogłam go zdjąć. Dzięki pęcherzom… Cóż. Powiedzmy, że celebrowałam momenty, w których nie musiałam iść. Nauczyłam się również, że w razie potrzeby poradzę sobie z nimi nawet w nocy, po ciemku, w namiocie, mając do dyspozycji korkociąg, igłę oraz nawilżane chusteczki. (czy mogę wpisać to osiągnięcie do CV?)A po powrocie na nowo doceniałam własne łóżko, prysznic i brak konieczności prania rzeczy ręcznie. wschód słońca nad Balatonemromantyczne śniadanie na schodach przy dworcu w Wenecji Nie uważam, że odrobina luksusu w podróży jest zła. Też go czasami lubię. Jednak z ręką na sercu przyznam, że jak dotąd żadna kawa nie smakowała mi w takim stopniu jak te oferowane przez kierowców lub zrobione na szybko przy namiocie.Lubię takie podróże. Kwestia oszczędności jest w tym przypadku przede wszystkim skutkiem ubocznym.Chciałabym jeszcze trochę w życiu popodróżować jak biedak. Niekoniecznie w skarpetkach do sandałów i z torbą kanapek z jajkiem i kiełbasą w dusznym autobusie. Chciałabym zwiedzić świat z uśmiechem, przyjaciółmi, zaradnością i minimalizmem. Chciałabym, żeby podczas podróży do szczęścia wystarczało mi tyle, ile udźwignę na plecach.No i jeszcze z pasztetem, bo jest spoko. dzielny pasztet na Preikestolenwschód słońca w czarnogórskim Barze,obserwowany z luksusowego apartamentu sypialnegona przystanku autobusowym

[69] Malta (subiektywnie): miejsca, wrażenia

STOPEM PO PRZYGODE

[69] Malta (subiektywnie): miejsca, wrażenia

#St. Julian’sTemu miastu należy się najwięcej uwagi, jako że to tutaj spałyśmy przez trzy dni; przez trzy dni pokonywałyśmy tę samą trasę z domu hosta do centrum i tu przesiedziałyśmy kilka miłych godzin nad zatoką.St. Julian’s to dobre miejsce na bazę wypadową. Ładne, spokojne miasteczko, w którym jest wszystko czego potrzeba do pełni szczęścia. Ładne widoki, spokojne trasy spacerowe wzdłuż wybrzeża, a w okolicy weekendu robi się dobrą miejscówką na imprezę. W kontekście tego drugiego – w dzielnicy „barowej” trafiłyśmy na dwa fajne puby, jeden obok drugiego: szkocki i irlandzki. Tanie piwo (2 euro za niby najpodlejsze, a naprawdę dobre i z butelki) i świetna atmosfera – czego chcieć więcej?Dlaczego wspomniałam o bazie wypadowej? St. Julian’s położone jest przy wybrzeżu i do spółki ze Sliemą i kilkoma innymi miasteczkami tworzy przedłużenie stolicy. Łatwo się stąd dostać praktycznie wszędzie, a jednocześnie jest o wiele mniej turystycznie niż w Valletcie. widok na St. Julian's z mieszkania naszego hosta#VallettaZauroczenie od pierwszego wejrzenia. Może dlatego, że południowoeuropejskie miasta mają specyficzny klimat. A ja od zawsze twierdzę, że kręcą mnie wąskie, często niemal identyczne uliczki, suszące się nad ulicami pranie, często wszędobylskie koty. Apropos nich – Malta bardzo fajnie podchodzi do tematu bezdomnych kotów. W każdym mieście w różnych punktach poustawiane są maleńkie kocie domki (często z kartonu) czy legowiska. W stolicy Malty nie da się uciec od charakterystycznych zabudowanych balkonów. Wyglądają wprost bajecznie. Często malowane są na różne kolory, co daje bardzo ładny efekt.Zdecydowanie warto zboczyć z głównego placu i głównej ulicy, skręcając w jakąkolwiek boczną uliczkę. Warto również przejść się w stronę fortu na wybrzeżu – to chyba najbardziej charakterystyczne miejsce, które kojarzone jest przez większość ze zdjęć.No i muszę oczywiście wspomnieć o Gugar!. Kolorowy – w dosłownym tego słowa znaczeniu – bar znajdujący się przy głównej ulicy, który, o dziwo, zupełnie ustrzegł się wszelkiej komercji i nawału turystów. Tanio, pysznie, z duszą. Czekając na rozpływające się w ustach smoothie z masła orzechowego można poczytać książki czekające na półkach czy zagrać w grę planszową lub po prostu posłuchać sączącej się z głośników muzyki, która pomaga przenieść się w lata 50. drzewa bananowe też mają!#SliemaKolejne miasto przytulone do wybrzeża gdzieś między St. Julian’s a Vallettą. Choć przejeżdżałyśmy przez nie kilkukrotnie, tak naprawdę lepiej poznałyśmy je przedostatniego dnia, decydując się na przejście tam pieszo z St. Julian’s. Jest o tyle sympatycznie, że większość drogi można pokonać samiutkim wybrzeżem, drepcząc po skalistym brzegu. Moim ulubionym miejscem na tej trasie został tzw. kompleks naturalnych basenów: brzeg obfity w dziesiątki mniejszych lub większych skalnych otworów, które regularnie zalewane są wodą (tą morską z przypływu oczywiście, nikt tam ze szlauchem nie stoi i nie polewa), przez co na terenie tworzą się miniaturowe baseny. Ponownie atmosfera okazała się księżycowa, dodatkowo na tej „plaży” byłyśmy praktycznie same. Jedyna moja sugestia brzmi: uważajcie gdzie zostawiacie rzeczy! Na Malcie wiatr potrafi być naprawdę mocny; ja na przykład kładąc na chwilę kurtkę na kamieniu po chwili musiałam biegać za nią po skałach i wyławiać z morza.Widok na Vallettę ze Sliemy jest naprawdę przepiękny. Dodatkowo można tu wsiąść na wspomniany w poście o tym jak poruszać się na Malcie prom do stolicy.  Valletta widziana ze Sliemy#MarsaxlokkMaleńkie rybackie miasteczko, którego najważniejszym punktem jest ciągnący się wzdłuż wybrzeża port. To stąd pochodzą fotografie, na których widnieje krystalicznie błękitna woda, a na niej stado kolorowych łódeczek. To tutaj można zjeść chyba każdy możliwy rodzaj ryby i odrobinę zwolnić tempo zwiedzania – nie wiem co prawda jak Marsaxlokk wygląda w sezonie, ale poza nim jest spokojnie i cicho. Właśnie tu z największą przyjemnością rozciągałyśmy się na ławkach w słońcu i wdychałyśmy zapach mułu (trzeba przyznać – miasteczko śmierdzi rybą).Dodatkowo przy zatoce znajduje się całkiem spory targ, gdzie można kupić wszystko: od pamiątek poprzez lokalne dżemy, słodycze, nalewki, ręczniki, ubrania. Piękny klimat i przemili ludzie.#klify kołoBirzebuggiPodobno niedaleko Birzebuggi znajdują się fajne katakumby. Podobno, bo do nich nie dotarłyśmy; idąc drogą z Marsaxlokk w stronę Birzebbugi właśnie, zobaczyłyśmy jakąś ścieżynkę między krzakami i w nią skręciłyśmy. Dzięki temu dotarłyśmy na piękne klify u samego podnóża Wieży św. Lukiana. Białe skały, błękitna woda, na horyzoncie zarysy miasta, a na morzu statki.  a taką ładną miniaturową plażę znalazłyśmy po drodze palma x3Dobra, przyznam otwarcie, że podczas wyjazdunajbardziej fascynowały mnie... opuncje.Szczęście na twarzy, nowy przyjaciel blisko.(nie zerwałam go jakby co, sobie leżał martwy na murku)#DingliKlify Dingli to jedno z miejsc, które zauroczyło mnie najbardziej ze wszystkich odwiedzonych na Malcie. Chociaż relatywnie nie są jakieś szalenie wysokie, jest to malownicze miejsce, gdzie można znaleźć odrobinę spokoju. Oczywiście nie na tej „głównej” skalnej platformie, którą odwiedzają wszyscy. Wystarczy skręcić w stronę morza w dowolnym innym miejscu, schować się za jakimś kamieniem i mieć święty spokój, a przed sobą tylko morze, skały i zamglony horyzont. Robi wrażenie. A tak to wyglądało na prawdę. Miałyśmy na sobiepo cztery warstwy tylko ze względu na wiatr - słońcena Malcie potrafi być agresywne nawet zimą.Do pilnowania dobytku polecam się! Niezawodna ochrona,zawsze gotowa do walki.#Blue GrottoPewnie większość kojarzy. Miejsce znajduje się na sporym pustkowiu i… szczerze mówiąc, nie zachwyciło mnie specjalnie. Na pewno będąc na Malcie warto zajrzeć, jednak bez większego szału. Bardziej spodobały mi się skały dookoła, po których można łazić i łazić. No i pięknie złapany zachód słońca.#PopeyePopeye Village to wioska zbudowana na potrzeby filmu. Po jego nakręceniu stała się nietanią atrakcją turystyczną. Nie wchodziłyśmy do środka (nawet nie wiem czy o tej porze roku wstęp do niej był możliwy), ale przyznam, że wcale nie żałuję – Popeye „z zewnątrz” robią o tyle rewelacyjne wrażenie, że widać je praktycznie w całości, malowniczo rozciągnięte na wybrzeżu. Zrobiłyśmy mnóstwo zdjęć, znów złapałyśmy piękny zachód słońca i mocno trzymałyśmy głowy i wszystkie inne rzeczy, próbując uchronić je przed odlotem – wiało co najmniej tak mocno jak na Islandii.#MdinaNa wyspie Malta, podobnie jak na Gozo, znajduje się miasto Rabat. W Rabacie z kolei można znaleźć otoczoną murami dawną stolicę kraju – Mdinę. Średniowieczne miasteczko z ciasną zabudową i wąskimi uliczkami, w których człowiek gubi się niemal automatycznie. Miasto bardzo skojarzyło mi się z Hradczanami w Pradze (więcej o nich tutaj). Z Mdiny rozciąga się piękny widok na wyspę. My trafiłyśmy tu wieczorem, więc spacer po mieście dostarczył dodatkowo lekkiego dreszczyku.#MostaMiejscowość znana poniekąd dzięki temu, że znajduje się tu kościół zwieńczony wielką kopułą. W czasie drugiej wojny światowej podczas mszy zrzucona została na jego dach bomba. Przebiła dach wpadając do środka, jednak nie wybuchła ani nikogo nie zraniła.Kiedy zapytałyśmy naszego hosta o informacje o Moście, powiedział: „Kościół jest całkiem ładny. Tylko wiecie… No ogólnie to jedzie się tam na 10 minut, patrzy i wraca.”Wzięłyśmy te słowa z dystansem do momentu, kiedy nie dotarłyśmy do Mosty. Wysiadłyśmy pod kościołem, gdy chciałyśmy do niego wejść, okazało się, że jest zamknięty… Popatrzyłyśmy i wróciłyśmy na przystanek. Dokładnie po dziesięciu minutach."To ten autobus miał przyjechać już 20 minut temu"#Golden BayPrawdopodobnie najbardziej popularna piaszczysta plaża na Malcie, znajduje się w miejscowości o nazwie Mellieħa. Z pełną odpowiedzialnością oświadczam: niech wszyscy „prawdziwi podróżnicy” stroniący od „turystycznych i oklepanych miejsc” wsadzą sobie swoje hipsterstwo głęboko w nos. Golden Bay, podobnie jak Ramla Bay na Gozo, ROBI wrażenie! Ponownie wygrałyśmy wiele spokoju udając się tu zupełnie poza sezonem, bo calutką plażę miałyśmy niemal tylko dla siebie. Naprawdę w pełni rozumiem dlaczego to miejsce powoduje zachwyt wielu osób. Czysty, miękki piasek i klif wiszący nad plażą; czego chcieć więcej?

STOPEM PO PRZYGODE

[68] Malta: czym się poruszać?

W relacji z Gozo wspomniałam, że transport na Malcie to nie tak prosta sprawa jak mogłoby się wydawać. Fakt, że wyspa jest malutka wcale niczego nie ułatwia. Brak tu pociągów, a autobusy jeżdżą jak chcą. Ukształtowanie terenu też nie jest zbyt pomocne. W takim razie jaki sposób transportu najlepiej sprawdza się na Malcie?AutobusTę opcję wybrałyśmy my i najprawdopodobniej na samym początku zadziałałyśmy w najmniej przemyślany sposób z możliwych.Autobusy w większości przypadków jeżdżą tu co godzinę (najbardziej popularne linie trochę częściej). Jeden bilet ważny jest przez dwie godziny i kosztuje 1,5 euro. Niby dwie godziny to sporo, ale w rzeczywistości wygląda to nieco inaczej. Jako że autobusy nie lubią trzymać się zbyt mocno rozkładów jazdy, łatwo jest przegapić kurs. Każde „wyrobienie się” w dwie strony na jednym bilecie uważałyśmy za duży sukces – często autobusy przyjeżdżają 15-20 minut wcześniej albo sporo się spóźniają. Warto też pamiętać, że kierowcy nie zatrzymują się tu na każdym przystanku; kiedy widzą, że nikogo nie ma, a w pojeździe nikt nie wcisnął STOP, prują dalej. Sporym minusem jest też fakt, że bardzo często by dostać się z punktu A do punktu B, trasa musi wyglądać: punkt A – stolica – punkt B (o ile na wyspie Malta czasem udaje się ominąć Vallettę, na Gozo praktycznie zawsze trzeba przesiąść się w Rabacie). Dodając do tego ciągłe oczekiwanie na autobus, który albo właśnie uciekł albo się spóźnia, każdy jednorazowy przejazd trzeba dobrze rozplanować.Trzeba jednak przyznać, że transport autobusowy dociera właściwie w każde miejsce na wyspie. Coś za coś.Istnieje możliwość kupienia biletu tygodniowego – kosztuje on około 20 euro. My popełniłyśmy błąd i tego nie zrobiłyśmy, bo przecież na pewno nie będziemy jeździć autobusami aż tak dużo, żeby miało nam się to zwrócić. Tylko że w niedzielę jeszcze nie wiedziałyśmy tego wszystkiego, co napisałam wyżej. A w czwartek już się nie opłacało.SamochódMaltańczycy kochają samochody. Nasz host powiedział, że na jednego mieszkańca Malty przypadają prawie 3 samochody! Sądząc po gęsto zastawionych ulicach, jest to całkowita prawda.Osobiście podczas kolejnej godziny spędzonej na czekanie na autobus podjęłam decyzję: jeśli kiedykolwiek wrócę na Maltę, zainwestuję w wynajem samochodu. Nie wiem wprawdzie na ile się to opłaca, jednak przypuszczam, że przy czterech osobach nie kosztuje majątku, a pozwala oszczędzić wiele czasu.Jednak trzeba mieć na uwadze jeszcze jedną ważną rzecz: Maltańczycy NAPRAWDĘ kochają samochody. Już pierwszego wieczoru na Gozo ostrzegł nas przed tym nasz host. „Gdziekolwiek idziecie, szczególnie wieczorami, starajcie się trzymać krawędzi jak najdalej drogi”.Maltańczykom względnie często zdarza się wracać do domu pod wpływem alkoholu. A jeśli nie pod wpływem, to szaleńczo. Lubią jeździć szybko, nie przejmują się za bardzo zasadami ruchu drogowego. Lepiej mieć oczy dookoła głowy. AutostopNie jest kolorowo. I to nawet nie dlatego, że ludzie się nie zatrzymują. Tam zwyczajnie w większości przypadków nie ma gdzie stanąć, ponieważ spotykamy:- miasto – tyczy się głównie wyspy Malta. Tam nie ma miast, tylko jedna aglomeracja, niemalże bez granic. Przeważnie nawet nie zauważa się tablicy mówiącej, że kończy się jakieś niewielkie miasteczko, a zaczyna stolica. Nie wspomnę nawet o czymś takim jak wylotówka.- droga – wąska, kręta i bez pobocza. Serio nie przesadzam: nie zauważyłam innych na Malcie. Dodając do tego opisany wyżej maltański styl jazdy… Cóż, nie polecam. Tym bardziej biorąc pod uwagę fakt, że będąc na Malcie zaledwie tydzień, widziałyśmy groźnie wyglądający wypadek – samochód jadący z naprzeciwka naszego autobusu wypadł z ostrego zakrętu biorąc za duży łuk, wpadł w poślizg i wylądował maską na kamiennej ścianie. Na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało, jednak sądzę, że gdybyśmy w tym momencie łapały sobie gdzieś tam mimochodem stopa, niewiele by z nas zostało.- zadupie – czyli po prostu miejsce, gdzie zwykle znajduje się atrakcja turystyczna, do której wszyscy dojeżdżają autobusem. Ślepa uliczka, gdzie nie ma zupełnie ruchu samochodów. Przykład hybrydy drogi i zadupia.(a zdjęcie dziwne, bo Magdaakurat wyciągała mi drzazgę z dłoni)Na piechotęFajną opcją jest zrobić sobie długi spacer. Tak jak wspomniałam, miasta płynnie w siebie przechodzą, a idąc wzdłuż wybrzeża nie czuć upływu kilometrów. PromemJest to nieuniknione jeśli chce się zobaczyć Gozo czy Comino. Za rejs na Gozo nie płaci się płynąc z Malty, a dopiero na nią wracając. Jak dobrze pamiętam, wychodzi niecałe 5 euro za łebka.Można również zrobić sobie krótki rejs z którejś z miejscowości w pobliżu stolicy do samej Valletty – kosztuje to tyle co autobus, więc nie ma tragedii, a Valletta z wody prezentuje się naprawdę pięknie. Łódków jak mrówków - do koloru, do wyboru.Na promie fajnie być koksem. Joł.RoweremNie próbowałyśmy, niemniej myślę, że mogłaby to być całkiem nie głupia alternatywa pod warunkiem… W miarę dobrej kondycji. Chociaż Malta to kraj o względnie niewielkich wysokościach nad poziomem morza, jest dosyć mocno zróżnicowany. Jakby to ładniej ująć: pod górę, w dół, pod górę, w dół, pod górę i tak cały czas. Do często mocne zakręty. Jednak przy odrobinie samozaparcia i większej ilości czasu – czemu nie?Alternatywa tylko dla hardkorów: transport huśtawkowy.Podaję instrukcję:1. Znajdź fajny plac zabaw.2. Znajdź fajną i dużą huśtawkę bez dzieciaków3. Baw się na niej tak dobrze, aż przegapisz autobus...4. ...a następny za godzinę.I tak się kręci ta maltańska karuzela śmiechu, ech.

[67] Malta: pierwsze kroki na Gozo

STOPEM PO PRZYGODE

[67] Malta: pierwsze kroki na Gozo

Malta to właściwie Malta i Gozo. Cały czas o tym zapominam; w mojej głowie Gozo widnieje raczej jako ta mniej ważna część, ot przylepek, który powstał blisko, więc wypadało przyłączyć go do jakiegoś kraju. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet za bardzo co tam się znajduje (oprócz Azure Window). Paskudna ignorancja, tłumaczę się przed sobą sesją i przemęczeniem. Przecież i tak wszystko jak zawsze okaże się na miejscu.Do ostatniej chwili nie wiemy gdzie spędzimy noc po przylocie. Dziwnym zbiegiem okoliczności odpowiedź od hosta dostajemy w momencie, gdy stoimy już w kolejce do bramki na lotnisku. „Mogę przenocować Was dzisiaj w Victorii, dajcie znać czy przyjedziecie”. Za każdym razem, gdy usiłujemy wpisać nazwę miasta w internet, znacznik na mapie przeskakuje na miasto Rabat znajdujące się na Gozo. Wtedy jeszcze nie wiemy, że to to samo miejsce – ma po prostu dwie nazwy. Informuje nas o tym fakcie facet stojący przed nami w kolejce. - Macie jechać do Victorii? To jest na Gozo, ale jak wylądujemy to powinny jeszcze pływać promy. Możemy się spotkać na lotnisku i iść razem na autobus, to powiem wam co i jak; też muszę się dzisiaj dostać na Gozo.Jest instruktorem nurkowania i leci na Maltę sprawdzić nowe miejsca, w których w wakacje ma przeprowadzić kursy.Gdy po lądowaniu udaje nam się znaleźć nasz wielki plecak wypchany namiotem i karimatami oraz znaleźć naszego nowego kolegę Leona, rozpoczynamy poszukiwania autobusu, który dowiezie nas do Cirkewwy, skąd odpływają promy. W międzyczasie zaznajamiamy się jeszcze z dwoma Polakami, którzy częstują nas whisky. Sympatycznie się zaczyna.Autobus zdaje się pokonywać tych 30 kilometrów całą wieczność. Kiedy wreszcie udaje nam się dostać do portu i wsiąść na prom, zaczynam mieć nadzieję, że to już bliżej niż dalej. Jednak morze jest bardzo niespokojne i buja nami jak szalone; kolejne 20 minut mija mi na siedzeniu bez ruchu z zamkniętymi oczami i powtarzanie w głowie: „tylko nie puść pawia, tylko nie puść pawia, zaciskaj zęby mocno, wytrzymaj jeszcze chwilę”. W międzyczasie Leon wymyśla nowy plan: z portu ma przyjechać po niego kolega, więc podrzucą nas do tego nieszczęsnego Rabatu, przecież nie będziemy o tej porze łapać stopa. Choć wysadzają nas niemal pod wskazanym adresem, dla zasady mylimy kierunki i idziemy w dokładnie odwrotną stronę niż powinnyśmy. Toczymy się z plecakami po pustych, nocnych ulicach Rabatu, cieszymy się ciepłym powietrzem i trochę gubimy w wąskich i ciemnych uliczkach. Kiedy docieramy do naszego hosta, zostają nam ledwie jakieś 4 godziny snu – o szóstej rano czeka nas niestety pobudka, bo Filip musi zebrać się do pracy. Padamy momentalnie.śpiący poranny Rabat tuż przed wschodem słońcaW sumie nawet dobrze wychodzi z tym porannym wstawaniem – mamy mnóstwo czasu na zobaczenie na Gozo wszystkiego, co sobie wymyśliłyśmy. Na pierwszy ogień idzie oczywiście Azure Window. Jesteśmy tam wcześnie, zanim jeszcze słońce na dobre odważy się wyjść zza chmur, toteż aura nie robi zbyt dobrego pierwszego wrażenia. Za to jest cicho, zupełnie pusto i całkowicie spokojnie; cały księżycowy krajobraz wokół mamy tylko i wyłącznie dla siebie. Zastanawiam się skąd wzięły się te dziwne i bolące w stopy skały. Wyglądają jak mocno perforowana gąbka, przez co na całej przestrzeni wybrzeża tworzą się miniaturowe kałuże. Jest bajecznie.Z okolic Dwejry kierujemy się z powrotem do Rabatu. Chcemy zobaczyć cytadelę – ogromny kompleks sprawujący pieczę nad miastem ze szczytu wzgórza. Widok na stolicę Gozo jest oszałamiający. Chwilami wydaje mi się, że jestem w jakimś arabskim kraju – ciasna zabudowa, budynki niemal się od siebie nie różnią kolorem ani kształtem; każdy z nich jest zwieńczony płaskim dachem, przeważnie używanym jako taras. Na co drugim suszy się pranie bądź stoją drzewka mandarynkowe w doniczkach. Gdy błądzimy tak między murami cytadeli, spotykamy starszego pana, który bardzo gorąco namawia nas do odwiedzenia znajdujących się nieopodal piwnic (pod cytadelą oczywiście). Nie zastanawiamy się długo i wchodzimy w wąskie korytarze. Ściany są dziwnego, trochę rdzawego koloru (a może to tylko tak wygląda w ciemności?), a sufit na tyle nisko, że trzeba iść pochylonym. Po chwili docieramy do pomieszczenia kształtem przypominającego trochę miniaturowy amfiteatr. Zresztą nie tylko kształtem – akustyka jest tam niesamowita! Najmniejszy szept wybrzmiewa głośno przez dobrych kilka sekund. Nie możemy się powstrzymać i korzystając z okazji, że jesteśmy tam same, śpiewamy ile wlezie.pełnia wiosny na jednym zdjęciu!Ġgantija jest naszym kolejnym punktem dnia. Są to świątynie, zaliczane do najstarszych wolnostojących megalitycznych budowli na świecie. Od początku jestem niesamowicie podjarana tym miejscem; skoro znajdują się na liście UNESCO, muszą naprawdę robić wrażenie. Cóż… myślę, że o wiele bardziej spodobałyby się komuś, kto mocno siedzi w tematach prehistorycznych. Choć część multimedialna jest całkiem ciekawie zorganizowana, sam kompleks zachwyca o wiele mniej niż się spodziewałam (nie wspomnę o tym, że wejście na teren świątyń kosztuje 9 euro). Może dlatego, że stojące na środku rusztowania psują odbiór całości? Nie wiem. Za to bardzo ujmują mnie biegające wokół niemal stadnie maleńkie jaszczurki.  Kinnie to napój produkowany na Malcie. Gazowany, o dziwnymsmaku gorzkich pomarańczy. no i wyszło jak to naprawdę wygląda... Dziewczyny z naszym nowym psim kumplemo roboczym imieniu Robert. Dotrzymywałnam towarzystwa cały czas dopóki......jego szef nie zaczął na niego szczekać z dachu.Tutaj może warto wspomnieć kilka słów o transporcie na Malcie (choć jest to na tyle istotna kwestia, że planuję poświęcić jej osobny wpis). Autobusy jeżdżą jak chcą. Nikt nie przejmuje się zbytnio rozkładem jazdy, dzięki czemu skutecznie przegapiamy kolejne kursy. Warunki autostopowe też nie są tu najlepsze, dlatego jedyna podwózka, jaką udaje nam się złapać jest właśnie z Ggantiji do Rabatu. Zatrzymuje się młoda dziewczyna, która specjalnie zawraca, żeby nas zabrać.Jest wczesne popołudnie, słońce naprawdę porządnie praży, więc uznajemy, że to najlepszy moment na zobaczenie podobno najpiękniejszej plaży na Gozo – jedziemy na Ramla Bay.Piasek ma tu inny kolor niż na jakiejkolwiek plaży, którą w życiu widziałam – jest dziwnie czerwonawy i jakby milszy w dotyku. Stąd wzięła się nazwa plaży: Ramla il-Ħamra oznacza tyle co „Plaża Czerwonego Piasku”. Okalają ją skaliste zbocza, wśród których znajduje się mitologiczna jaskinia Kalipso – nimfy, która według wierzeń właśnie w tym miejscu więziła Odyseusza. Jakoś tak miło spędza się 29. dzień lutego chodząc boso po plaży i wbiegając co i rusz do w miarę ciepłego morza.Po porządnej dawce leniuchowania na Ramli chcemy odwiedzić tego dnia jeszcze jedno miejsce – Żebbuġ. O tym miasteczku powiedział nam Filip i jeśli wierzyć jego słowom, serwują tu najsmaczniejszą pizzę na całej wyspie.Docieramy do miejscowości gdy robi się już ciemno i wymarle wokół. Dosłownie – na ulicy żywej duszy, tylko wiatr hula. Błądzimy uliczkami szukając śladu cywilizacji. Gdy po dłuższej chwili tracimy już nadzieję, naszym oczom ukazuje się ogromny kościół, a tuż przy nim plac, na którym – o dziwo! – są jacyś ludzie. Obok przystanek autobusowy i… jest! Upragniony szyld „Francesco’s pizza”. Od rana jesteśmy o jednej bułce, więc jak na skrzydłach wbiegamy do budynku.Wyobraźcie sobie typową stołówkę, gdzieś na totalnym zadupiu. Długi ciemny korytarz i kamienna posadzka, do tego ściany obklejone portretami Maryi. Jedno pomieszczenie, które jest jednocześnie miejscem, w którym się je, kuchnią oraz barem. W kącie tabliczka caffeteria; pod nią stolik z czajnikiem, słoikiem kawy i plastikowymi kubkami, a pod sufitem telewizor z włoskimi wiadomościami. Wszystko to robi piorunujące wrażenie. Jednak pizza za 3 euro jest dla nas w tym momencie ważniejsza niż wszystkie niedogodności. Poza tym rodzina za barem, która jednocześnie gotuje, liczy i obsługuje klientów jest przemiła. Pizza też niczego sobie!cdn.

[66] Angielski humor na angielską pogodę.

STOPEM PO PRZYGODE

[66] Angielski humor na angielską pogodę.

Czekałam na ten wyjazd długo i ze szczególną radością – przede wszystkim dlatego, że w Manchesterze na naszą wizytę czekała Zuza z Patrykiem. A że przy okazji zwiedziłyśmy kilka miejsc to tylko efekt uboczny :)Niestety (lub stety) trafiłyśmy na typowo angielską pogodę: deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. Do tego trochę przeszywającego wiatru, mnóstwo kałuż i ołowiane niebo, a w efekcie kilka pubów (i jedna świetna mordownia!), sporo leniuchowania przy dobrej muzyce i… muzeów. Raczej rzadko odwiedzam takie miejsca podczas wszelkich podróży, ale tym razem aura poniekąd nas do tego zmusiła. Szczególnie podczas zwiedzania Liverpoolu: wiatr zginał nas wpół, deszcz bił po twarzy, a dłonie co chwilę kostniały z zimna; w związku z tym średnio co kilkaset metrów robiłyśmy przerwę na jakieś muzeum bądź galerię sztuki. Większość takich miejsc jest w Anglii darmowa dla zwiedzających, co było dużą kartą przetargową. Tym sposobem zobaczyłyśmy m.in. wystawę prac Matisse’a, muzeum Liverpoolu czy ogromną galerię sztuki zaczynając od dalekiego średniowiecza na sztuce współczesnej kończąc.W Liverpoolu śledziłam też uważnie wszechobecny angielski humor. Jak daje się czasami zaobserwować, jestem wielką fanką wszelkich nieśmiesznych żartów, abstrakcyjnych sucharów, ironicznych półsłówek. Wszystko to znalazłam w Anglii. Wszechobecne żarciki-kosmonauciki wypisywane na koszulkach, kubkach, podkładkach pod kubki, pocztówkach, ścianach. Wszędzie. Istny raj.Bez klasyka gatunku nie mogło się obejść :) China Town w Manchester - wieczór przed Chińskim Nowym Rokiem A poranki mieliśmy takie! faces everywhere muzeum Beatlesów szukałyśmy Teletubisiów, ale bez skutku :< czy to na pewno zwykły obraz?nie, to obraz z cukierków! what the...?w Fish&Chipsie też się trzeba było zagrzać ;) To chyba najdziwniejsze zdjęcie jakie kiedykolwiek zrobiłam.Pęknięte szkiełko telefonowego aparatu miało wszystko zepsuć,ale jednak lampy mu wyszły ciekawe.e?

[65] Polska w jednym zdaniu.

STOPEM PO PRZYGODE

[65] Polska w jednym zdaniu.

[PL] Powyższy obrazek był właściwie jedną z bezpośrednich przyczyn pomysłu na ten tekst. Drugą była rozmowa z zagranicznym znajomym, który po zobaczeniu rysunku powiedział: wiesz, w sumie trochę tak właśnie jest.Wobec tego uznałam, że może warto spróbować przełamać choć trochę popularne stereotypy i zapytać obcokrajowców jak oni postrzegają Polskę i Polaków. Warunek był jeden: miała to być pierwsza myśl i miała zostać zawarta w tylko jednym zdaniu.[EN] The picture above was actually one of two main reasons that made me to write this text. The second one was a conversation with my American friend who commented this: well, you know… That works a little bit like this.That’s why I decided to accept a challenge and try to break some popular stereotypes about Poland and Polish by asking foreigners how they perceive our country. But there was one condition: it had to be the first thought, included just in one sentence.Thank you very much once again guys for your help! :) Alissa, Switzerland“I went to Woodstock last summer and I would say that Polish people are generally really fun, enthusiastic about life, friendly and very often drunk, the only sin it's that too many Polish don't speak English!”(Szwajcarka)[„Zeszłego lata byłam na Woodstocku i mogę powiedzieć, że Polacy są zabawni, pozytywnie nastawieni do życia, przyjacielscy i bardzo często pijani; jedyną wadą jest to, że zbyt dużo Polaków nie zna angielskiego.”] Annushka, Poland“There's no such thing as DISTANT family, and we're ALL family.”I'm Polish and this is something we say all the time when explaining certain things about our culture that look weird to others, like the way that the friend of a friend of a friend of your cousin's hairdresser will lend you a free apartment if you happen to be travelling in her city…(Polka)[„Nie ma czegoś takiego jak DALEKA rodzina – WSZYSCY jesteśmy rodziną.” – Jestem Polką i tym zdaniem tłumaczę obcokrajowcom kwestie naszej kultury, które mogą wydawać się im dziwne: na przykład to, że znajomy znajomego przyjaciela fryzjerki twojego kuzyna udostępni ci nieodpłatnie swoje mieszkanie, kiedy przypadkiem będziesz w podróży w jego mieście.] Kubo, Slovakia“Lots of cool people and stuff in Poland!” I've had the pleasure of traveling around mostly southern Poland this summer and it was an absolutely amazing experience. I hitchhiked most of the way, people were super cool everywhere. (Słowak)[“W Polsce jest mnóstwo fajnych ludzi i miejsc.” – Zeszłego lata miałem przyjemność podróżować po południowej Polsce i to było absolutnie niesamowite doświadczenie. Większość trasy przejechałem autostopem, a ludzie wszędzie byli super.] Jason, Czech"I love Polish people!"That’s first thing what comes on my mind: cause we're neighbours and we drink a lot... ! :) And lots of hitchhikers I met on the roads were from PL.(Czech)[“Kocham Polaków.” – To jest pierwsze zdanie, które przychodzi mi na myśl: bo jesteśmy sąsiadami i potrafimy dużo pić. Poza tym bardzo dużo autostopowiczów, których do tej pory spotkałem w drodze było z Polski.] Mert, Turkey“Most sweet and friendly girls.”(Turek)[„Najbardziej urocze i sympatyczne dziewczyny.”] Bruno, GermanyAs we were traveling through Poland in winter, we were asked where we normally sleep, so we answered that we had a tent and would normally sleep outdoors. So he [the driver] immediately pulled over run into a shop and came out a few minutes later, and said: “Here you have vodka and wurst, now it doesn't matter where you sleep.” I think that’s a wonderful sentence, because in every other country they would go like “aawww really it must be freezing” and stuff but the Polish just do stuff and don’t talk about it much.(Niemiec)[Gdy podróżowaliśmy zimą po Polsce, kierowca zapytał gdzie przeważnie sypiamy. Odpowiedzieliśmy, że mamy namiot i zwykle rozbijamy go normalnie na zewnątrz. Wtedy on natychmiast ruszył w stronę sklepu; po paru minutach wrócił i powiedział: „Tutaj jest wódka i kiełbasa dla was, teraz to już nieważne gdzie będziecie musieli spać”. Uważam, że to piękne zdanie, bo w każdym innym kraju ludzie powiedzieliby „ojej, musicie bardzo marznąć”, a Polacy po prostu robią rzeczy zamiast o nich mówić.] Stefano, Italy"A country to experience and feel if you truly want to write stories from the road, stories of people and their traditions, and why not also your story" (Włoch)[„Kraj, w którym doświadczysz i poczujesz autentyczne historie ludzi oraz ich tradycje, a może także swoją własną historię.”] Nacho, Spain“Poland: the coldest playground with the warmest people.”Don't trust foreigners saying bullshit about it. Media makes masakra influence there and I guess they haven't travel enough to discover that all the stereotypes are wrong. PiS doesn't represent the whole population and I wouldn't be arranging to stay here for at least another year if I wouldn't feel better than at home (and I feel really really well at home) ;-)(Hiszpan)[“Polska: najzimniejszy plac zabaw z najcieplejszymi ludźmi.” – Nie wierz obcokrajowcom, którzy mówią źle o Polsce. Media robią im pranie mózgu i przypuszczam, że ci ludzie nigdy nie podróżowali na tyle dużo, by zauważyć, że wszystkie stereotypy kłamią. Politycy nie reprezentują całego społeczeństwa, a ja nie zostałbym w Polsce na kolejny rok jeśli nie czułbym się tutaj lepiej niż w domu. A w domu czuję się naprawdę dobrze!] Karolina, Poland“A country with history, judged by people that have heard the stories from those that have migrated their own land, yet again a country that has much to offer in every aspect!”(Polka)[„Kraj po przejściach, przeważnie oceniany przez osoby, które z niego emigrowały, a który ma tak wiele do zaoferowania pod każdym względem!”] Trevor, USA„Kurva.”Kidding but not kidding. My main polish experiences have been with Polish truck drivers. :D(Amerykanin)[“Kurwa.” – Żart, ale jednak nie do końca. Większość moich polskich doświadczeń związana była z kierowcami ciężarówek.] Karl, Estonia“Following the folks in Nepal, Polish people are the second kindest, friendliest and most helpful people I have ever had the opportunity of meeting.”(Estończyk)[“Zaraz za mieszkańcami Nepalu, Polacy są drugimi najsympatyczniejszymi, najbardziej przyjaznymi i najbardziej pomocnymi ludźmi jakich miałem okazję kiedykolwiek spotkać.] Shankar, India“A country where almost everyone listens to English songs but does not understand the lyrics.”I am a musician, so this statement. I hope it’s not offensive.(Hindus)[“Kraj, w którym prawie wszyscy słuchają angielskich piosenek, ale nie rozumieją ich tekstów.” – Jestem muzykiem, stąd to stwierdzenie. Mam nadzieję, że nie jest obraźliwe.] Vilja, Finland“Beautiful country with growing economy but also increasing inequality - inhabited by a nation with heavy past, low self-esteem, fears for change, but which still values and counts on family.”Or, with more black and white approach: the call center of Europe.(Fin)[“Piękny kraj z rozwijającą się ekonomią ale również ze wzrastającą nierównością – zamieszkały przez ludzi z ciężką przeszłością, niskim poczuciem własnej wartości oraz strachem przed zmianami, ale dla których wciąż bardzo dużą wartością jest rodzina.” – Przedstawiając to bardziej czarno na białym: Polska to call center Europy.] Kārlis, Latvia“Kindest and most helping locals.”I hitchhiked once through Poland (both ways), so it's form my own experience :)(Łotysz)[“Najbardziej życzliwi i pomocni mieszkańcy.” – Podróżowałem raz autostopem przez Polskę (w obie strony); to jest moje osobiste doświadczenie.] Pozostałe zdania wypowiedziane o Polsce:“Best friends of the Hungarian :)”„Sexizm”„Awesome open souls surrounded by some bad closed souls.”“Vowel genocide”“Best country to have your car breakdown. (because you literally will be swarmed with 15 guys willing and able to fix it within a minute)”“Popek Monster”“Actually the more I live abroad, the more I appreciate my polish people, even though they are not perfect.”Z którym zdaniem najbardziej się zgadzacie? :) 

[64] Zrób to taniej: spanie na dziko

STOPEM PO PRZYGODE

[64] Zrób to taniej: spanie na dziko

 Kwestia noclegu jest niewątpliwie jedną z najbardziej kosztownych składowych w podróży (zaraz obok transportu, ale o tym innym razem). Są osoby, które nade wszystko cenią sobie własny komfort i są w stanie wydać ostatnie pieniądze na wygodne łóżko w hotelu czy hostelu. Są tacy, którzy uwielbiają spać w namiocie i uparcie szukają kempingów w miejscach, w które się wybierają. Są fanatycy couchsurfingu, choć ta forma noclegu wciąż budzi o wielu osób kontrowersje (więcej o couchsurfingu możecie znaleźć w tym wpisie). O jeszcze większy niepokój przyprawia niektórych hasło „spanie na dziko”. Jak to? W niewyznaczonym do tego celu miejscu? Ryzykując niekiedy mandat, bliskie spotkanie z dziką zwierzyną lub okolicznym psychopatą, który na pewno nie robi nic innego, tylko czai się na mój plecak?Poprosiłam polskich blogerów podróżniczych o pomoc w próbie udowodnienia, że noclegi na dziko wcale nie muszą być tak straszne i niebezpieczne jak mogłoby się wydawać. Częściej zachwycają niesamowitymi widokami, a chyba nie da się lepiej rozpocząć dnia niż pijąc kawę prosto z widokiem na resztę świata :)Mam nadzieję, że po lekturze i inspiracji porządną dawką kolorowych zdjęć ci z Was, którzy teraz mają jeszcze jakieś wątpliwości co do rozbijania półlegalnych (bądź nielegalnych) obozów w dzikich miejscach zmienią nastawienie i następnym razem się odważą.Ewelina OrzechOne Way to Freedom„Sardynia, wrzesień 2012. Tego wyjazdu nie planowałam jakoś szczególnie. Stwierdziłam, że jeśli znajdę tanie bilety, to jadę (jakiś miesiąc albo mniej do daty wylotu). Udało się i dołączyłam do koleżanek z liceum, które były w Cagliari już od kilku dni. Nasza koleżanka robiła tam Erasmus Placement. Nie miałyśmy szczególnych planów na kilkudniowy pobyt, więc wypożyczyłyśmy samochód i objechałyśmy całą wyspę, odwiedzając miejsca, które najbardziej nas interesowały, plus La Maddalena. 2 dni, 996 km. To 2 dni bez prysznica, drzemki na parkingach z butelką włoskiego taniego wina albo spanie na dziko na plaży, której nie zapomnimy. Dlaczego? Środek nocy, plaży nie znałyśmy, ale skoro widziałyśmy jakieś znaki, to postanowiłyśmy tam wstąpić. Jedna świecąca lampa, ale zapowiadało się spokojnie. Śpiwory w rękę i spacerek dróżką, która prowadziła do plaży. Próbowałyśmy zasnąć, ale bez skutku. Najpierw cisza, ale po chwili zerwał się silny wiatr, piasek wlatywał do oczu i uszu. My przytulone, ale i tak coś nie dawało nam spokoju. 4 dziewczyny, jedna bardziej przestraszona od drugiej... Każda wkręcała sobie niestworzone historie. Po kilku sekundach uciekłyśmy do samochodu, ile siły w nogach. Wyobraźcie sobie, że w pobliżu samochodu minął nas mężczyzna... Skąd on się tam wziął!? Dobre pytanie, nie wiemy, ale przeszedł obok i narobił niezłego strachu. Nawet przemówił, tyle, że nikt nic nie zrozumiał. Po powrocie do samochodu, spanikowane, odjechałyśmy trochę dalej, żeby zdrzemnąć się choć na chwilę, ale nie było łatwo! Takich podróży i ekstremów się nie zapomina.”Karolina WudniakTropiMy Przygody„Jeden z najdziwniejszych, ale zarazem najlepiej wspominanych noclegów, to ten w... zjeżdżalni w ogródku McDonald's w austriackim Graz. Jechałam z kumpelą stopem do Chorwacji i pech chciał, że nasz ostatni stop tego dnia jechał do Graz, w którym nie było żadnego całodobowo czynnego miejsca. Najdłużej czynny był McDonald's (do 2 w nocy), więc tam koczowałyśmy z przemiłą obsługą, która niestety nie mogła zostawić nas w środku... Zatem zostałyśmy w ogródku, żeby nie włóczyć się nocą po nieznanym nam mieście. Trochę wiało i zaczynało nam być zimno, więc szukałyśmy miejsca osłaniającego przed wiatrem. Jedynym takim miejscem była zjeżdżalnia ze specyficznym daszkiem. Wygodnie nie było, szczególnie, że musiałyśmy zmieścić tam także plecaki, ale to była jedna z najlepszych nocy - większość przegadałyśmy, chwilę pospałyśmy, a rano całe obolałe poszłyśmy łapać kolejny stop :) To jest ta noc, którą pamiętam ze szczegółami, jakby to było wczoraj! I właśnie dlatego jest dla mnie tak wyjątkowa :) Na zdjęciu moja towarzyszka podróży.”Łukasz KocewiakKartka z Podróży„Słońce nieubłaganie zbliżało się do linii horyzontu, ostatni promienie ogrzewały jeszcze zaczerwienione policzki i coraz wyraźniej dawało się odczuć gwałtownie spadającą temperaturę. Zapowiadała się mroźna noc, którą przyszło mi spędzić w namiocie wewnątrz krateru. Śnieg skrzypiał pod nogami podczas, gdy mróz tworzył na brodzie finezyjne kryształki lodu z wydychanej pary wodnej.Jak najszybciej do namiotu, żeby rozgrzać wychłodzone ciało i rozmasować przemrożone palce. Niestety w środku wcale nie było cieplej. Rozpoczął się mozolny proces gotowania wody i w tych surowych warunkach po raz pierwszy maszynka odmawiała współpracy doprowadzając użytkowania do skrajnych emocji graniczących z załamaniem nerwowym. Do dziś pamiętam ten niepowtarzalny smak herbaty przesiąkniętej dymem i łapczywie popijanej z okopconego garnka. W takich momentach nic na świecie się nie liczy, tylko ten jeden łyk ciepłej herbaty.Na zewnątrz dudniło, zmęczenie dawało się we znaki, a mimowolne skurcze mięśni nóg były naprawdę uciążliwe. Zasypiałem z nadzieją, że jutro będzie lampa i temperatura o kilka stopni wyższa. Kiedy w nocy temperatura w namiocie drastycznie spadła, obudziłem się w konwulsjach. Organizm automatycznie bronił się przed wyziębieniem. Co tu wiele gadać, miotało mną jak szatan i do pierwszych promieni wschodzącego słońca było jeszcze daleko.”Magdalena BodnariMagdalena Bodnari blog„Dojechałyśmy z koleżanką do Ulcinj na południowym krańcu Czarnogóry po godz. 22. Wysiadłyśmy na dworcu z autobusu i nie wiedziałyśmy co dalej. Zapytałyśmy kierowcę gdzie mogłybyśmy znaleźć jakieś miejsce, w którym da się przenocować. Miły pan zadzwonił do kolegi, który za chwilę przyjechał po nas starym mercedesem i przywiózł pod hotel. Wprowadził do stróżówki i powiedział, że on teraz idzie na imprezę, i że do 6 rano mamy się zmyć. Były dwa łózka, była łazienka z ciepłą wodą (!) i ściana z kartonowych pudeł do recepcji.”Agata StoSTO Historii„W zeszłym roku udało mi się spełnić moje marzenie mikrowyprawy - czyli robocze przeze mnie nazwanej wycieczki w bardzo bliskie miejsce, gdzie zawsze chciałam zanocować pod namiotem. Razem z Olasem, spakowaliśmy się w jeden plecak na cały weekend i w piątek po pracy pojechaliśmy autobusem dzielnicę dalej na... dziką plażę :) Wcześniej przygotowaliśmy sobie jedzenie na cały weekend, rozpaliliśmy ognisko na kiełbaski i budziliśmy się przez dwa dni przy szumiącym morzu. W ciągu dnia grzaliśmy się na słońcu, czytaliśmy książki i moczyliśmy nogi w chłodnym Bałtyku. Naprawdę nie trzeba jechać daleko, żeby było fajnie!”Iwona GogulskaSzeroką Drogą„Podróżujemy przeważnie motocyklem i z uwagi na sprzęt staramy się nie nocować „na dziko”. Jednak zdarzały się takie sytuacje, kiedy nie było innego wyjścia. Tak na przykład było na wschodzie Łotwy, podczas naszej wyprawy do Estonii. Przez większość dnia jechaliśmy drogami szutrowymi, mijając tylko lasy i od czasu do czasu wsie. Żadnego większego miasta. Przed wyjazdem przygotowaliśmy bazę noclegów. Gdy dojechaliśmy do miejscowości Zvartavas, okazało się, że coś co miało być campingiem, jest zarośniętym ogrodem przy opuszczonej willi. Wyglądało to bardzo ponuro i nie mieliśmy ochoty tam zostawać. Dziwnym trafem na swojej drodze spotkaliśmy kobietę, która mówiła biegle po angielsku (przez cały dzień nie spotykaliśmy ludzi prawie wcale). Poleciła nam nocleg nad pobliskim jeziorem. Miejsce okazało się malownicze, a także bardzo zadbane. Była drewniana toaleta, parawan, stoły – trochę dziwny widok, tak „pośrodku niczego”. Po mniej więcej 2 godzinach naszego biwakowania zaczęli zjeżdżać się okoliczni mieszkańcy, by wykąpać się w jeziorze. Byli chyba jeszcze bardziej zaskoczeni naszą obecnością niż my ich. W nocy obyło się już bez większych wrażeń, a nad ranem przywitał nas najpiękniejszy wschód słońca jaki w życiu widzieliśmy.”Piotr BrewczyńskiJedź, baw się„Mój wyjazd na Filipiny w 2012 roku ogólnie obfitował w dziwne przygody, często niebezpośrednio spowodowane cenami alkoholu na miejscu, a także tym, że na tę wyprawę zabrałem ze sobą aż 5 osób. Podczas całego wyjazdu zdarzyło nam się zostać zamkniętymi w parku, włamać się niechcący do kościoła czy prawie spóźnić się na samolot, bo jeden z chłopaków zbyt długo flirtował z Francuzką, spotkaną w największym klubie Manili. Niemniej, najdziwniejszy nocleg sprokurowaliśmy sobie pod sam koniec wyjazdu, kiedy to wracaliśmy z Filipin samolotem linii El-Al, z 14-godzinnym (i nocnym) transferem w Tel Avivie. Zamiast spędzić noc na lotnisku, postanowiliśmy wyjść ze wszystkimi bambetlami na miasto i przenocować gdzie bądź. Po krótkim zwiedzaniu starej części miasta trafiliśmy do części portowej – sam już właściwie nie wiem jak. Tu grupa doszła do wniosku, że nie ma siły iść dalej i po prostu rozłożyła się z gratami tam, gdzie stała. Spaliśmy na miejscu do 6:00 i – co dziwne – przez ten czas nikt nie zwrócił nam uwagi, mimo iż z samego rana miejsce okazało się bardzo ruchliwe. Niski komfort portowych desek zrekompensowała nam poranna kąpiel w Morzu Śródziemnym, przy czym wszyscy postanowiliśmy przemilczeć fakt, że zamiast na kei mogliśmy po prostu przejść te 200 metrów i przespać się na plaży.”Justyna SekułaWith love„Tego dnia wędrowaliśmy łącznie jakieś 12 h. Kiedy dotarłam do schroniska znajdującego się opodal Rajsko Pryskało - najwyższego wodospadu w Bułgarii i w całych Bałkanach - Słońce powoli chowało się już za horyzontem. Po kolacji udaliśmy się do najlepszego na świecie apartamentu z widokiem na góry. Miliony gwiazdek jakości! W oddali słychać było konie, które pasły się, gdzie chciały, pobrzękując zawieszonymi na szyjach dzwonkami. Księżyc świecił na tyle jasno, że doskonale było widać, jak błyszczą nam oczy. Louis Armstrong wychwalał piękno tego świata, a ja, po cichu, wraz z nim. Chwilę potem dźwięki bułgarskiej muzyki splotły się z grą koników polnych, by ostatecznie przejść w gitarowy duet, który idealnie skomponował się z tamtą chwilą. Nad naszymi głowami krążyły międzynarodowe stacje kosmiczne, pojawiały się kolejne gwiazdy, świat, jak gdyby nigdy nic, pędził naprzód. Leżałam wyciągnięta na karimacie i marzyłam o tym, by być tutaj w sierpniu, podczas deszczu meteorów. Gdzieś obok pojawiły się konie, wygrywając swoimi dzwonkami najpiękniejszą kołysankę. Dzyń, dzyń-dzyń, dzyń. Zasypiałam uśmiechając się do nieba.”Ania AlbothThe Family without borders„W naszych rodzinnych, wielomiesięcznych podróżach, zazwyczaj spędzamy każdą noc gdzie indziej. Śpiąc czasem w namiocie, czasem w aucie, a najczęściej u ludzi. Chyba najpiękniejszym porankiem, jaki przeżyłam w drodze, był poranek na Pacyfiku. Na samym środku Pacyfiku - gdzieś między Królestwem Tonga a Fidżi. Udało nam się złapać jachtostop, na wielkim katamaranie. Nigdy nie byłam na oceanie, nigdy nie czułam się tak mała, a jednocześnie tak zachłanna całego świata, jak tam.”Natalia KielurBiegun Wschodni„Tę noc mieliśmy spędzić w Braszowie. Poszukiwania odpowiedniego noclegu (takiego, który dogodziłby wszystkim) nie przyniosły jednak rezultatów. Zdecydowaliśmy poszukać kawałka bezpańskiej łąki poza miastem. Miejsce trafiło się nam jak ślepej kurze ziarno. Piękna płaszczyzna trawy pod lasem(czyli będzie ciepła kolacja), kilkanaście kroków dalej źródełko (czyli umyjemy się prawie jak cywilizowani ludzie), w zasięgu wzroku pasie się krowa (czyli trzeba będzie oczarować właścicielkę, coby nas mleczkiem albo innym serkiem poczęstowała). Wprost wymarzone miejsce do tego, aby się rozmnażać. Spędziliśmy tam jedną noc i zamierzaliśmy spędzić następną, a potem następną... wszak okolica obfituje w ciekawe szlaki i miasteczka. Sielankę zakłóciły nam jednak służby mundurowe. Najpierw usłyszeliśmy warkot silnika, potem zobaczyliśmy terenówkę żandarmerii wojskowej. Nie było innej możliwości - jechali prosto na nas. Po kilkunastu minutach rozmowy w czterech językach (trochę po rumuńsku, trochę po angielsku, trochę po polsku i trochę na migi), doszliśmy do tego, że panowie przyjechali nas ostrzec. W okolicy grasował lekko agresywny niedźwiedź. Dzień wcześniej zaatakował człowieka. Co robić w takiej sytuacji? Spytaliśmy czy mimo wszystko możemy zostać... Panowie nie oponowali. Uprzedzili tylko lojalnie, że jeśli coś się będzie stało, to możemy do nich oczywiście zadzwonić, ale nie obiecują, że zdążą nam pomóc. Tym optymistycznym akcentem pożegnali się, uścisnęli nasze dłonie i odjechali. Co zrobiliśmy my? Przestawiliśmy samochód tak, aby w razie czego wskoczyć do niego prosto z namiotu i odjechać, wszystkie rzeczy spakowaliśmy do środka, łącznie z wonnymi śmieciami, ustaliliśmy co robić, gdyby ktoś z naszej czwórki został obudzony przez jakieś podejrzane dźwięki i... poszliśmy spać. I nie była to nasza ostatnia noc w tym miejscu.”Magda Ciach-BaklarzItalia poza szlakiem„To było lato 1997 roku. Arktyczne lato. W praktyce to oznacza dzień polarny i temperatury między 0 a 5 stopni Celsjusza. Byłam wtedy na studiach oceanograficznych i wzięłam udział w kilkutygodniowej wyprawie naukowej na Spitsbergen. Mieliśmy ze sobą dwa namioty - większy - stacjonarna baza i mniejszy, z którym wędrowaliśmy.Pewnego dnia spaliśmy gdzieś w terenie, po drugiej stronie fiordu. Obudziłam się nad ranem i postanowiłam wyjść z namiotu. I wtedy mnie zamurowało. Zobaczyłam całe stado spokojnie skubiących trawę reniferów. Nie było szans na zrobienie zdjęcia, renifery są bardzo płochliwe, zresztą po chwili i tak mnie poczuły i spokojnie odbiegły. Jednak ten widok beżowo-burego stada nadal stoi mi przed oczami.Norwegia ponownie oczarowała mnie 5 lat później. Świeżo po ślubie pojechaliśmy z mężem do niewielkiej miejscowości ok. 130 km na południowy-wschód od Bergen. Nasi znajomi mieli swój niewielki domek w górach, z którego pozwolili nam skorzystać. W domku były typowo norweskie drewniane naczynia starego typu, a leżąc na ręcznie robionych drewnianych łóżkach piętrowych zauważyłam na suficie odrysowane długopisem rączki i stópki ich dzieci, gdy były małe. W chatce nie było ani bieżącej wody ani prądu, więc wieczór spędzaliśmy przy lampach oliwnych. Przyzwyczajona do miasta oświetlonego nocą, otworzyłam drzwi domku i przeżyłam szok. Już zapomniałam, jak ciemna może być noc, a niebo jak bardzo może być usiane gwiazdami. Większość tej nocy spędziłam na dworze, siedziałam w śpiworze przyglądając się gwiazdom.”Piotr PłoszajskiPodróżomania„Zdjęcie pochodzi z Hiszpanii, pierwszy dzień jak wjechałem w góry Sierra Nevada. Zobaczyłem właśnie oto taki wielki kamieńi postanowiłem, że się na nim prześpię; nagrzany przez słońce był idealnym miejscem na chłodną noc. No i widok na góry… ;)”Olka Zagórska-ChabrosBałkany Rudej„Nasz chyba najwspanialszy nocleg na dziko miał miejsce w kwietniu 2012 roku. Od ponad dwóch tygodni przemierzaliśmy Bałkany. Ja po prawie 2 latach miałam okazję wrócić do Czarnogóry i nad Zatokę Kotorską. Wreszcie zaczęła dopisywać nam pogoda i Kotor oraz jego okolice prezentowały się wprost bajkowo. Wieczór postanowiliśmy spędzić w górach, w paśmie Lovocen, skąd rozciąga się piękny widok na Kotor oraz Zatokę Herceg Novi, a także lotnisko w Tivat. Idealne wprost miejsce na nocleg znaleźliśmy przy jednym z 27 zakrętów. Choć nie dało się robić namiotu, a w zatoczce, w której zaparkowaliśmy Kiankę było trochę śmieci, to widok na okolicę był wprost powalający. Niestety nocleg w tym miejscu możliwy jest jedynie poza sezonem, gdyż latem przejeżdża tamtędy mnóstwo turystów.”Emilia SmolkaEmi w drodze„W Indiach spałam w różnych dziwnych miejscach, m.in. na dziedzińcach świątyń podczas hinduistycznych świąt, ale najbardziej zapadł mi w pamięć nocleg na odizolowanej plaży w Goa. Głównie dlatego, że nie było łatwo się tam dostać (szczególnie po ciemku!), i dlatego, że były tam olbrzymie nietoperze, prawie wielkości Batmana :P, coś niesamowitego! Przeraźliwy wręcz szum fal oceanu, krewetki z ogniska, a na śniadanie jeszcze świeży kokos znaleziony pod palmą sprawiły, że aż sama się do siebie uśmiechałam, bo zawsze mi się coś takiego marzyło. Ciepło było, spaliśmy więc pod gołym niebem, bez żadnych namiotów, śpiworów czy karimat. Dopiero rano mogłam zobaczyć jak ta plaża wygląda - to dopiero było wielkie wow!”Natalia FraśZapiski ze świata„Jeśli miałabym wybrać nocleg z kategorii „najbardziej farciarski”, nie może to być nic innego, jak włoski taras z widokiem na morzei zachodzące słońce nad Monako.  Patrząc na warunki, w jakich mieszka Fabienne, która nas do siebie zaprosiła (apartament w małej, włoskiej wiosce, dostęp do basenu na tarasie i  jedna z najbardziej luksusowych łazienek jakie widziałam), trudno nazwać to spaniem „na dziko”, jednak okoliczności, dzięki którym się tam znaleźliśmy – jak najbardziej. Był  to lipcowy piątek, godzina dziewiętnasta, szanse na złapanie stopa w Monako spadały z każdą sekundą. Aż tu nagle, po napisaniu tabliczki „Anywhere”, zatrzymała się ona: sympatyczna blondynka koło czterdziestki, która nigdy w życiu nie brała nikogo „na stopa”.  Miała nas dowieźć tylko do autostrady, jednak po kilku minutach stwierdziła, że skoro zaraz zrobi się ciemno, pokaże nam bezpieczny park, w którym możemy się przespać. Po kolejnej minucie uznała, że i tak z nerwów nie mogła by zasnąć, bo z pewnością coś nam się w nocy stanie, więc zaprasza do siebie. Najpierw na basen, potem na kolację, a potem na nocleg! Co jest w tej historii najfajniejsze? To, że do tej pory mamy ze sobą kontakt i jest szansa, że wkrótce znów się spotkamy!”

[63] Wiesz z kim jedziesz? Autostopowi kierowcy.

STOPEM PO PRZYGODE

[63] Wiesz z kim jedziesz? Autostopowi kierowcy.

Poniższy tekst jest w całości mocno ironiczny, oparty na własnych doświadczeniach oraz spostrzeżeniach i nie ma na celu obrażania ludzi ani zwierząt.Przed przeczytaniem polecam zaaplikowanie sobie porządnej dawki dystansu oraz dobrego humoru :)Nic nie widzę, nic nie słyszęZerka na Ciebie stojącego przy drodze kątem oka, twardo przy tym udając, że Cię nie zauważa. Przeważnie na jego twarzy nie pojawia się nawet cień uśmiechu; patrzy prosto przed siebie z największym skupieniem.Hej, cześć, dzień dobry!Jesteś dla tego kierowcy jak zjawisko paranormalne – gdy Cię zauważy, zaczyna machać, trąbić i nierzadko krzyczeć coś (przy zamkniętych szybach oczywiście), co w jego mniemaniu powinno pomóc w złapaniu podwózki.I tak cię nikt nie weźmieRzuca Ci niby miłe, a jednak odrobinę pogardliwe spojrzenie i pobłażliwy uśmiech – naprawdę myślisz, że ktoś pozwoli Ci wsiąść do swojego czystego samochodu, brudasie? Przyznaj się, kiedy ostatnio widziałeś prysznic? Czuję, że dawno.Nie mogę pomóc, żona patrzyBardzo częsty przypadek. Ten typ kierowcy zawsze jedzie z dziewczyną/żoną na fotelu pasażera. W momencie, kiedy już zwalnia i prawie włącza kierunkowskaz, dostaje prosto w twarz morderczym spojrzeniem mówiącym: „no chyba nie wyobrażasz sobie, że wpuścimy tego włóczęgę do samochodu!”. Najczęściej okazuje się, że faktycznie sobie tego nie wyobraża.Złośliwy śmieszekWydaje mu się, że kiedy zacznie zwalniać po to, by gwałtownie przyspieszyć, gdy będzie tuż obok Ciebie, to zrobi światu świetny żart, którym rozkręci karuzelę śmiechu tak mocno, że ta już nigdy nie zdoła się zatrzymać.Wydaje mu się. Prawdopodobnie bardzo skutecznie Cię takim żartem poirytuje.Trochę się cykamJuż z daleka uważnie się przygląda i próbuje ocenić, czy trzymasz za plecami siekierę czy jednak jesteś nieszkodliwy. Kiedy się odważy i zdecyduje zatrzymać, często zamiast zapytać dokąd jedziesz patrzy Ci głęboko w oczy i nie do końca wie jak się zachować. Należy wtedy ośmielić go miłym uśmiechem; często jest to jego pierwszy raz w temacie podwożenia autostopowiczów.MrukZatrzymuje się, mówi dokąd jedzie i bez słowa pomaga Ci włożyć plecak do bagażnika. Wydaje się niezbyt rozmowny, zdawkowo odpowiada, gdy starasz się podtrzymać konwersację. Masz wtedy dwa wyjścia: zniechęcić się i zamilknąć lub z uporem maniaka próbować. W tym drugim przypadku Mruk często pokazuje swoją drugą naturę; można wobec tego wyróżnić kolejne dwa podtypy tego kierowcy:Niby Mruk, a gadułaCzęsto spotykany typ wśród zawodowych kierowców. Na początku bada sytuację – możesz przecież okazać się dziwnym lub niesympatycznym człowiekiem, a on takich ludzi nie lubi. Kiedy uda Ci się pokazać z dobrej strony i zdobyć jego zaufanie, hamulce puszczają i Mruk robi się towarzyski. Opowiada Ci o swojej pracy, miejscach które udało mu się odwiedzić i o młodszej córce, która ledwie chodzić zaczęła, a już pakuje mu się do kabiny za każdym razem, kiedy wraca do domu i parkuje ciężarówkę pod domem. Trochę narzeka na swojego szefa, ale mimo wszystko kocha tę robotę i za żadne skarby nie zamieniłby jej na inną. Na odchodnym życzy powodzenia i prosi, żebyś uważał na siebie, a jeśli kiedykolwiek będziesz przejazdem w Bziance Dolnej, koniecznie go odwiedź! Trzeci dom za rondem.Mruk nieśmiałekJest zwyczajnie nieśmiały i nie przepada za ciągłym nadawaniem, ale chętnie słucha Twoich opowieści. Trzeba uważać, żeby z nimi nie przesadzić; Mruk z grzeczności nie przerwie Twojego monologu. Od czasu do czasu zadaje trafne pytania i powtarza jak mantrę: „podziwiam twoją odwagę, ja bym nigdy…”. Zawsze postara się wysadzić Cię w najbardziej dogodnym miejscu i przyznać, że miło było Cię poznać.ChwalipiętaNa początku zapyta skąd jesteś, dokąd zmierzasz i co widziałeś. Hiszpania? Hiszpania jest oklepana, drogo, ludzie brzydcy, już lepiej pojechać do Chile tak jak on trzy lata temu. Po hiszpańsku też mówią. Nie byłeś nigdy w Ameryce Południowej? Eh, nic nie wiesz o życiu, tam to dopiero jest ładnie. Wprawdzie był tylko ze zorganizowaną wycieczką all inclusive, tydzień w hotelu pięciogwiazdkowym, ale widział pustynię! Prawdziwą! A gdzie byłeś najdalej? Zresztą nieważne, i tak Cię pewnie przebije, bo zimą jedzie za koło podbiegunowe, a to na sto procent dalej niż wszystkie Twoje Gruzje razem wzięte.Człowiek jednoosobowa imprezaMój ulubiony typ kierowcy. Bywa, że na początku wydaje się trochę zdystansowany i niekoniecznie chętny na towarzyskie pogaduszki. Przeważnie sytuacja zmienia się diametralnie już po kilku kilometrach – zaczyna zagadywać i opowiadać trochę o sobie. Jest przy tym przeraźliwie zabawny, sprawia wrażenie, jakby świetnie bawił się sam ze sobą. Podczas gdy Ty pokładasz się ze śmiechu na desce rozdzielczej po kolejnej anegdotce z jego wczesnej młodości, on nawet nie zdaje sobie do końca sprawy z tego, że sprawia Ci niesamowitą radość samym swoim towarzystwem.Nie mogę Ci wiele daćA jednak dam wszystko co mam, bo jesteś autostopowiczem. Hej, tak biednie wyglądałeś przy tej drodze, na pewno stałeś tam trzy dni i równie długo nic nie jadłeś, zjadę tu na stację benzynową, chcesz coś? Na pewno nic? I tak kupię Ci kawę, zagrzej się trochę biedaku. O, a jeszcze została mi kanapka z pracy, nieruszana, zjedz sobie, pewnie jesteś strasznie głodny. No co Ty, nie częstuj mnie cukierkami, Tobie bardziej się przydadzą. W razie czego daję Ci mój numer telefonu – jeśli będziesz mieć jakieś kłopoty w tej podróży, zadzwoń, uratuję Cię!MartwicielMartwi się o Twoje zdrowie i bezpieczeństwo bardziej niż Ty sam. Ma trochę cech nie mogę Ci wiele dać, jednak w o wiele mniejszym stopniu. To bardziej pomagacz-teoretyk, który sypie dobrymi radami jak z rękawa, ale nie umie (lub nie chce) przyczynić się do prawdziwej pomocy, którą tak naprawdę byłoby jedynie wysadzenie Cię w trochę dogodniejszym miejscu niż środek autostrady. Spałeś ostatniej nocy w miejskim parku? O matko, to takie niebezpieczne, jeszcze Cię jakieś dzikusy napadną, przecież lepiej do hotelu iść. Jak to nie chcesz? Dziwni ci autostopowicze.Kali jeść, Kali pomócSpotykany za granicą. Zwykle prosty (nie mylić z prostackim!) lub starszy człowiek, któremu nie było nigdy dane uczyć się języka obcego. Rozumie trochę słów i podstawowe zwroty po angielsku; przyswoił je sam, słuchając anglojęzycznych piosenek i oglądając filmy. Mimo bariery językowej stara się z całych sił być dobrym rozmówcą, zagaduje, zadaje pytania, uważnie słucha. Czasem prosi o powtórzenie lub wytłumaczenie; jesteś dla niego świetną okazją do podszkolenia języka, więc doceniasz się jego samozaparcie i próbujesz być równie sympatycznym towarzyszem drogi co on. Choć kierowca czasem prawie zupełnie nie rozumie gdzie chcesz zostać wysadzony, zwykle sam wpada na to, że najbardziej usatysfakcjonuje Cię duża stacja benzynowa. Często swoją językową bezradność chce Ci później zrekompensować darami losu w postaci jabłek z własnego ogrodu lub butelki zimnej coli. Doskonale rozumie słowo „dziękuję”, więc nie zapomnij go użyć.

[62] Do zobaczenia w przyszłym roku, 2015

STOPEM PO PRZYGODE

[62] Do zobaczenia w przyszłym roku, 2015

Zdążyłam prawie zupełnie zapomnieć, że 1. stycznia tego roku cokolwiek napisałam, a już tym bardziej, że były to całkiem ładne życzenia dla samej mnie. I wiecie co? Prawie w całości się spełniły. Często brzydko drwię z robienia rocznych podsumowań, ale pomyślałam, że ten rok był na tyle różnorodny, że może jednak mu się należy?W styczniu zaczęło się moje zafascynowanie Islandią, co okazało się dobrym znakiem – chwilę później Wizzair uruchomił bezpośrednie loty z Gdańska do Reykjaviku, a potem już wszystko poszło jak z płatka :) Pierwszy wpis zserii inspiracji tutaj.W lutym kupiłam wreszcie bilety do Hiszpanii, nad czym się długo zastanawiałam i rozważałam wszelkie za i przeciw. Ucierpiała na tym co prawda odrobinę moja sesja egzaminacyjna, ale mimo wszystko z czystym sumieniem mogę powiedzieć – było absolutnie warto! Pierwsza dalsza samotna podróż, podczas której miałam być sobie jedynym towarzyszem i rozrywką kiedy trzeba było czekać kilka godzin na lotnisku czy dworcu, a tymczasem przekonałam się, że podróżowanie solo sprzyja nawiązywaniu znajomości. Spędziłam trochę czasu sama ze sobą, przeżyłam porządny przypał na lotnisku w Madrycie i udowodniłam sobie, że jak się postaram, to jestem w stanie przekonać do swoich racji nawet hiszpańską policję. Mogłam gubić się do woli w uliczkach Granady, najadłam się na zapas pysznego tapas i wygrzałam w nieśmiałym wiosennym słońcu. Dokładnie tego potrzebowałam w lutym.W marcu było trochę wizyt w Krakowie: rodzeństwa, przyjaciele, couchsurferzy. W międzyczasie biegałam po lekarzach z moim nieszczęsnym kolanem, a także zrobiłyśmy z Magdą dosyć głupią (tak się wydawało tylko na początku) rzecz, czyli pojechałyśmy stopem do Czechowic po ogroooooooomną pufę. Chociaż zmuszone byłyśmy targać ją potem w nocy wzdłuż autostrady, było warto. Wciąż jest ulubionym meblem w naszym mieszkaniu.Kwiecień przywitałam operacją kolana, podczas której lekarz opowiadał mi kawały – bo przecież prima aprilis. Trzy dni w szpitalu były chyba najdłuższymi w moim życiu, ale wtedy postanowiłam sobie, że choćby nie wiem co, za trzy tygodnie mam być spionizowana i sprawna na tyle, żeby zorganizować najfajniejszą majówkę w życiu. Tym sposobem po powrocie do Krakowa błyskawicznie kupiłyśmy z Magdą bilety w jedną stronę do Kopenhagi. Nie spodziewałyśmy się, że ten wyjazd będzie tak udany i owocny. Poznałyśmy mnóstwo życzliwych ludzi, smażyłyśmy się na kopenhaskiej plaży, odwiedziłyśmy przyjaciół w niemieckim Bochum, zwiedziłyśmy piękne Drezno… Krótko mówiąc, kwiecień zakończył się bardzo intensywnie.A maj jeszcze intensywniej zaczął. Dzień po powrocie z Danii uznałam, że moje kolano czuje się już na tyle dobrze, by zabrać je na rower; zaowocowało to porządnym wypadkiem i plaskaczem twarzą o beton, a w rezultacie wieczorem na SORze, złamanym nosem, kilkoma ranami ciętymi, obitą głową i paroma bliznami. Na szczęście wszelkie fizyczne dyskomforty zaleczone zostały Juwenaliami, mnóstwem koncertów i odwiedzinami kolejnych couchsurferów.Czerwiec nie był dobry. Bardzo dużo stresu okołosesyjnego, nerwów, irytacji i niewyspania. Ale w lipcu byłam w Karkonoszach, które niezmiennie zachwycają. Wchodziłam boso do strumyków, robiłam mnóstwo zdjęć, przeczytałam dużo książek i powoli przygotowywałam się psychicznie do Woodstocku i kolejnego autostopowego wyjazdu.Z początkiem sierpnia przyszedł najpiękniejszy festiwal świata, razem z całym swoim błotem, niedojadaniem, zimnymi nocami, rzadkim myciem i ogromem fantastycznych ludzi i koncertów. Trochę wszyscy popłakiwaliśmy pakując namioty w drogę powrotną do domu, ale ja jednocześnie odrobinę się cieszyłam – parę dni później ruszyłyśmy z Agą w podróż. Miała być Szwajcaria i Francja; marzyło nam się w końcu Lazurowe Wybrzeże. Ostatecznie nie zobaczyłyśmy tych krajów na oczy i wylądowałyśmy na dwa tygodnie we Włoszech. W gorących, pachnących pizzą Włoszech, gdzie poznałyśmy znów mnóstwo świetnych ludzi, z którymi cały czas utrzymujemy kontakt. Ten wyjazd był jedną wielką abstrakcją – pierwszy raz miałam tyle styczności z policją co wtedy, pierwszy raz niektóre noclegi na dziko naprawdę przyprawiały nas o ciarki. Było super.We wrześniu spotkała mnie pierwsza w karierze studenckiej kampania wrześniowa. Nie ma tego złego – między jednym a drugim egzaminem kupiliśmy bilety na upragnioną Islandię.W październiku było wielkie odliczanie do wylotu. W międzyczasie po raz kolejny przekonałam się, że mam nieocenionych przyjaciół, którzy potrafią pokonać pół Polski, by być ze mną w moje urodziny. A potem przyszedł dzień odlotu, islandzkie bezdroża i spełnienie jednego z większych marzeń – kolor miało zielony i pojawiło się na niebie.W listopadzie żyłam Islandią; opowiadałam znajomym, rozdawałam przywieziony gruz, zaczynałam pisać relacje. W międzyczasie pojawiły się tanie bilety na Maltę, więc niewiele myśląc zebrałyśmy z Magdą chętnych i kupiłyśmy. Lecimy przedostatniego dnia lutego, na calutki tydzień, na całkowicie babską czteroosobową imprezę. Będzie super!Grudzień był bardzo prezentowym, a jednocześnie dosyć pracowitym miesiącem. Uczelnia to jedno, ale w międzyczasie udało mi się zacząć jedną współpracę, o której – mam nadzieję – więcej pojawi się niebawem. :)To był dobry rok. Trochę się boję, bo jeżeli następny ma być jeszcze lepszy, to mogę nie wytrzymać tego psychicznie. Na dobry początek życzę sobie, żeby Top Wszechczasów wypadł porządnie – w końcu jaki Top, taki cały rok.Do usłyszenia w przyszłym!Magda

[61] Islandia: migawki #4

STOPEM PO PRZYGODE

[61] Islandia: migawki #4

#GarðurGarður jest maleńką miejscowością położoną na samym końcu półwyspu Reykjanes. Lądujemy tam całkiem przypadkiem – trochę z braku laku, a trochę dlatego, ze stamtąd blisko do Keflaviku, skąd mamy lot powrotny. Miasteczko wydaje się być wymarłe. Jedziemy więc na sam cypel, gdzie – ku naszej uciesze – całkowicie przypadkiem znajdujemy świetny (i darmowy!) camping. O tej porze roku jest oczywiście pusto, ale na miejscu znajduje się wszystko, czego właśnie w tym momencie potrzebujemy do pełni szczęścia: ogrzewana budka z toaletami, mały aneks kuchenny z bieżącą ciepłą wodą, w którym przy okazji można schronić się od wiatru, dwie latarnie morskie i kilka stojących na brzegu łodzi, co zapewnia nam rozrywkę. Chociaż nie jest to może najlepsze miejsce na bazę wypadową podczas dłuższego wyjazdu, z pewnością rewelacyjnie nadaje się na kilkudniowy reset z przyjaciółmi z dala od cywilizacji. tak robiłyśmy zdjęcie z latarnią, że latarni nie widać e?#Blue LagoonBłękitną lagunę chcemy zobaczyć jedynie w ramach ciekawostki, by przekonać się, czy faktycznie robi takie wrażenie. Wiemy, że ceny wstępu do części wydzielonej jako spa są bardzo wygórowane; jednak tuż obok jest dokładnie taka sama woda z takim samym leczniczym błotem, tyle tylko, że za darmo. Robimy sobie więc krótki spacer krajoznawczy.#Reykjavik i…W Reykjaviku jesteśmy kilka razy, jednak najwięcej zwiedzamy tam jednej, halloweenowej zresztą nocy. Po wspólnym piwie w barze rozdzielamy się – chłopaki idą szukać fajnych kadrów na zdjęcia, a Magda i ja skręcamy w każdą uliczkę, która nam się spodoba. Spotykamy po drodze dwie Polki i wdajemy się w śmieszną rozmowę ze starszym obcokrajowcem, nie pamiętam skąd. Udaje nam się znaleźć klub KEX – znane ze świetnych koncertów miejsce w Reykjaviku. Cały czas mam wrażenie, że życie w tym mieście toczy się tylko przy głównej ulicy; za każdym razem, gdy odchodzimy gdzieś na bok, jest niemal pusto.Na noc jedziemy w okolice starego portu. Tam właśnie udaje nam się zobaczyć to, na co najbardziej czekamy przez cały wyjazd. Wszyscy znajomi, którym udało się być na Islandii przed nami twierdzili, że najpiękniejszą zorzę polarną zobaczyli nad Reykjavikiem. Cóż… chyba jednak coś w tym jest :).Drugi spacer po stolicy ma miejsce dzień przed odlotem; to niedziela, więc bardzo chcemy pójść na pchli targ i kupić jakieś drobiazgi dla przyjaciół. Targowisko znajduje się w pobliżu Harpy – chyba najciekawszego budynku w Reykjaviku. Budynek jest ogromną salą koncertową stworzoną z geometrycznych tafli szkła w różnych kolorach; w zależności od tego pod jakim kątem się na niego patrzy, mieni się innymi odcieniami. Całkowicie kojarzy mi się z wielkim plastrem miodu. Wewnątrz Harpa (notabene: po islandzku znaczy to nic innego niż harfa) robi jeszcze większe wrażenie niż z zewnątrz. Jeśli będziesz w pobliżu, nie bądź trąba i nie przegap okazji – wejdź do środka! Harpa Na pchlim targu co drugie stoisko wyglądało właśnie tak - starsza paniz drutami w ręce, robiąca wełniane swetry. Oficjalnie najbrzydsza i najdziwniejsza zarazemozdoba świąteczna, jaką widziałam.Zdjęcia: Kuba Jaworski i Czarek Antolak

[60] Islandia: migawki #3

STOPEM PO PRZYGODE

[60] Islandia: migawki #3

#MýrdalsjökullBardzo chcemy zobaczyć jakiś lodowiec; najlepiej ten największy i najzimniejszy. Niestety wiele dróg jest zamkniętych z powodu trudnych warunków atmosferycznych, w związku z czym decydujemy się na Mýrdalsjökull. Jestem niesamowicie ciekawa, czy na żywo naprawdę jest taki gładki i błękitny jak w książkach do geografii.Do języka lodowcowego prowadzi krótki i niewymagający szlak, a krajobraz wokół robi się nieco księżycowy. Z każdej strony otaczają nas góry, jednak im bliżej celu, tym więcej czarnych widoków: skał, pyłu i niezidentyfikowanej miękkiej nawierzchni – ni to błoto, ni to piasek. Kilka razy ta dziwna glina niemal usuwa nam się spod nóg, kiedy wychylamy się w stronę wody usiłując dotknąć jakiegoś wystającego z niej kawałka lodu.Naprawdę nie spodziewam się, że lodowiec na żywo zrobi na mnie takie wrażenie. Jest piękny, gładki, zimny i bardzo błękitny.# wrak samolotu US NavyOd początku wyjazdu marzy nam się choć jedna noc spędzona przy wraku samolotu US Navy. Znajduje się on niedaleko czynnego wulkanu Eyjafjallajökull (bardziej znanego pod nazwą „ejacośtam”), na czarnej plaży. Szczęśliwie docieramy tam przed zmrokiem, zahaczając wcześniej o muzeum Eyjafjallajökull. Ocean mamy niemal na wyciągnięcie ręki, wobec czego wieje bardzo mocny wiatr. Nic dziwnego – samolot leży na płaskim pustkowiu, gdzie nie ma ani jednego obiektu, za którym moglibyśmy przycupnąć i trochę się schronić. Tej nocy bardzo liczymy na zorzę polarną, jednak szybko zmaga nas sen. Poranne widoki przechodzą natomiast nasze najśmielsze oczekiwania. I jak tu się nie jarać takimi widokami?#Seljavellir – opuszczony basenSzczerze mówiąc byliśmy przy opuszczonym basenie dwa razy. Kilka dni przed tą właściwą wizytą mieliśmy w planie rozbić się przy nim na noc. Jednak w momencie gdy powstał ten plan, zrobiło się już ciemno. Wjechaliśmy w boczną drogę prowadzącą między dwoma górami. Zero latarni, właściwie zero wszystkiego. Ledwie widzieliśmy wtedy drogę, po której jechaliśmy. Zatrzymaliśmy się po kilku kilometrach, chłopaki poszli się rozejrzeć. Nieopodal w ciemności majaczył jakiś maleńki domek, ujrzałyśmy go z samochodu tylko dzięki świeczce palącej się w oknie. Aura była tak przerażająca, a cisza tak ogłuszająco głośna, że zgodnie stwierdziliśmy, że jest zbyt strasznie, by zostawać tu na noc i przede wszystkim szukać w tej ciemności basenu. Uznaliśmy, że wrócimy innego dnia.Za drugim razem na szczęście się udaje, a okolica w świetle dziennym wcale nie jest aż taka straszna. Zostawiamy samochód na dole i ruszamy szukać basenu. Woda w nim jest przyjemnie ciepła (choć trochę śmierdzi), a po drodze mijamy mnóstwo gorących źródeł; wrzątek dosłownie wylewa się z ziemi. Szatnie przy basenie, opisywane wszędzie jako idealne miejsce na nocleg na dziko, faktycznie są ciepłe i przytulne. Polecam jednak znaleźć opuszczony basen zanim zajdzie słońce i zrobi się całkiem ciemno.#SeljalandfossWodospad rozpoznawalny w dużej mierze dzięki temu, że tuż za nim znajduje się spora wnęka skalna, dzięki czemu można wejść „za niego” i z tej perspektywy obserwować hektolitry spadającej wody. Może to przez znajdujący się na miejscu tłum złożony w sporej mierze z wycieczek szkolnych, a może dlatego, że jestem trochę głodna, jednak Seljalandfoss nie robi na mnie takiego wrażenia jak się spodziewałam.Za to tuż obok jest budka z całkiem dobrymi hot dogami (chyba że nie lubicie baraniny – parówki dają trochę po nosie  owcą).#owcza zagroda i góra trolliW okolicy Mýrdalsjökull bardzo dużo jeździmy bocznymi i nie zawsze oznaczonymi drogami. Dzięki temu trafiamy między innymi do jednych z najbardziej uroczych według mnie miejsc, jakie udaje nam  się zobaczyć podczas pobytu na Islandii: do owczej zagrody znajdującej się na terenie czegoś a’la park wypoczynkowy oraz na górę trolli – względnie niewielkie wzniesienie, które jednak robi ciekawe wrażenie dzięki temu, że w promieniu kilku kilometrów wokół niego jest zupełnie płasko. I jestem prawie pewna, że kątem oka widzę trolla umykającego prędko w szczelinie pod kamieniem gdzieś na szczycie góry.Zdjęcia: Kuba Jaworski i Czarek Antolak

[59] Islandia: migawki #2

STOPEM PO PRZYGODE

[59] Islandia: migawki #2

#park narodowy ϷingvellirOd początku wyjazdu nie mogę doczekać się aż zobaczymy styk płyt tektonicznych. Gdy któregoś dnia zatrzymujemy się na noc na obrzeżach Ϸingvellir, czekam z niecierpliwością aż nastanie rano.Jednak porankowi niespiesznie do stworzenia miłej aury. Niebo jest całkowicie zachmurzone, do tego wieje silny wiatr. Tak silny, że wysiadając z samochodu z całych sił trzymamy drzwi. Po przekroczeniu granicy parku zatrzymujemy się przy wiacie. Jemy śniadanie, po czym chłopaki jadą rozejrzeć się po okolicy i sprawdzić, gdzie najłatwiej będzie nam zostawić samochód na czas trekkingu. My zostajemy z mlekiem powoli grzejącym się na turystycznym palniku.Obok wnosi się pokaźny stos kamieni. Ciekawość nie daje za wygraną – zostawiamy pod dachem niedopite kakao i wdrapujemy się na sam szczyt. Duże szczeliny wymagają równie dużych i ostrożnych kroków, niektóre kamienie są niestabilne, a mocny wiatr wcale nie pomaga w utrzymywaniu równowagi. Gdy w końcu udaje nam się podnieść głowy, naszym oczom ukazuje się nic innego jak książkowy, głęboki i zapierający dech rów tektoniczny. Zamieramy w bezruchu, rzucając tylko co chwilę w eter mniej lub bardziej wyszukane synonimy słowa „świetny”. Z wrażenia zapominamy zrobić choć jedno zdjęcie.Niedługo później przy wejściu do Parku spotykamy trójkę Amerykanów i zwiedzamy z nimi teren Ϸingvellir.#pole geotermalne – dolina Haukadalur, Geysir i StrokkurCała Islandia paruje. Nie trzeba szukać miejsc geotermalnych na mapie – wystarczy uważnie rozglądać się na boki. Jednak dolina Haukadalur jest nam całkiem po drodze, więc decydujemy przekonać się na własne oczy, czy osławiony największy czynny gejzer Islandii faktycznie jest taki fantastyczny.Unosząca się para widoczna jest z daleka. Mój pierwszy odruch po wejściu na pole geotermalne to zatkanie nosa – śmierdzi niemiłosiernie! Drugi to sprawdzenie, czy ziemia jest gorąca i wepchanie palców do wypływającej z jej wnętrza wody (w końcu ktoś musi sprawdzić czy faktycznie ma od 80 do 100 stopni, jak informują tabliczki).Dobrze, że mam za krótkie ręce by dosięgnąć tam, gdzie woda faktycznie jest wrząca.#GullfossDziwny, trójkątny wodospad - dokładnie tak bym go opisała. Przed wyjazdem dodałabym jeszcze: na zdjęciach wygląda na całkiem duży.Kiedy docieramy na miejsce, w powietrzu co chwilę błyskają tęcze. Wiatr niemal urywa nam głowy, ale twardo idziemy w stronę wodospadu. Im bliżej do celu, tym bardziej spływa z nas woda – od Gullfossa uderza ciężka, mokra bryza, która w pewnym momencie zamienia się w regularny deszcz. Gullfoss wcale nie jest duży. Jest ogromny. Jest po prostu gigantyczny. Szum słychać już z kilkuset metrów; nad samym brzegiem nie da się rozmawiać inaczej niż krzycząc do siebie. Po kilku minutach uciekamy z powrotem do samochodu suszyć buty, wyciskać wodę z kurtek i zastanawiać się, dlaczego niektórzy twierdzą, że to „turystyczne i przereklamowane miejsce”. Fakt – turystów jest wielu, ale mimo wszystko Gullfoss jest zdecydowanie warty zobaczenia. A taki niesamowity zachód słońca zastał nas w drodze powrotnej.#Zatoka Bagiennej DolinyCzyli po islandzku Vík í Mýrdal. Docieramy tam wieczorem i rozbijamy się na noc na parkingu przy plaży. Nie możemy oczywiście powtrzymać się od krótkich nocnych zwiadów (po części też po prostu potrzebujemy wybrać się na stronę w celu załatwienia potrzeb fizjologicznych). Czarna plaża nocą sprawia przedziwne wrażenie; niemal nie jesteśmy w stanie odróżnić jej od oceanu. Po niebie szybko uciekają chmury, ukazując jasno świecący łysy księżyc, a skały groźnie ostrzą mokre od bryzy kły.Rano budzi nas szum deszczu. Nic dziwnego – w końcu Vik jest najbardziej deszczowym miejscem na Islandii. Jemy porządne śniadanie i idziemy na spacer wzdłuż brzegu, pozwalając sobie w międzyczasie na zaglądnięcie w każdą szczelinę i wejście na każdą ładną skałę. A jakie skarby ocean wyrzuca na plażę! Powiększamy więc swoje (i tak już za duże) kolekcje kamieni i muszli. u góry noc, poniżej dzieńScenka rodzajowa pt: Góry? Ocean? Czarna plaża?Nie obchodzi mnie to, gotuję kuskus. O, noga! Czy noga jest duża? No całkiem, i rybą śmierdzi. Alma mater doczekała się wiecznej chwały na końcu świata ;)#DyrhólaeyMiejsce położone nieopodal plaży w Vik, dokładnie po drugiej strony góry. Klify i formacje skalne z pionowych słupów sprawiają, że długo zbieramy szczęki z piasku. A zdjęcia… cóż. Oglądając je po powrocie do domu zastanawiam się kiedy zdążyliśmy zrobić taki porządny fotomontaż ;) słupy wcale nie są takie znów małe jak wyglądają z daleka - Ej, myślisz, że ta woda, która tu spływa jest słodka czy słona?- Nie wiem, ale spróbuję.:)(była słodko-słona) "Halo dłoń! Czy dłoń mnie słyszy? Gdzie się dłoń schowała?" To nie z nas takie słodziaki; rysunek znaleziony między kamieniami.Zdjęcia: Kuba Jaworski i Czarek Antolak

[58] Islandia: migawki #1

STOPEM PO PRZYGODE

[58] Islandia: migawki #1

#początekDzwoni budzik. Zerkam jednym okiem na zegarek: 4.30 rano. W myślach przeklinam kretyński pomysł jechania do Gdańska o tak barbarzyńskiej porze. Właśnie przez nią zapominam o rzeczach, które zostawiłam wieczorem na stole „do dopakowania rano”.Na zewnątrz mgła i ziąb, idę szybko patrząc na czubki swoich butów. Pół godziny do pociągu i perspektywa kolejnych pięciu w nim. Próbujemy spać, ale jesteśmy zbyt podekscytowani. Przychodzi sympatyczny pan, witamy w Pendolino, może kawka, herbatka, soczek, oczywiście za darmo, a do herbatki dostaną państwo porcję cytrynki. Bierzemy kawkę, jest ohydna. Pięć godzin zamienia się w moich myślach w piętnaście. Już dawno droga tak mi się nie dłużyła.Gdańsk wita słońcem, już we czwórkę idziemy coś zjeść, przez co spóźniamy się na autobus jadący na lotnisko. Wsiadamy w kolejny, jedziemy niemal godzinę, co chwilę zerkając na zegarek. Na styk, a przecież trzeba jeszcze nadać bagaż.Mam nadzieję, że może tym razem nie będę stresować się kontrolą bezpieczeństwa. Guzik! Przyznaję sama przed sobą, że ten stres jest jednak całkiem przyjemny. Cztery godziny lotu przed nami.Jesteśmy rozrzuceni po całym samolocie. Przy oknie obok mnie i Kuby niemrawy Polak, który całą drogę śpi, podczas gdy my jak najdelikatniej usiłujemy wycelować kijem z kamerką w stronę nieba, gdzieś pomiędzy jego pachą a szyją, by zrobić zdjęcia. Zachód jest piękny, na niebie kolory, jakich Paint nie widział.Odbieramy bagaż, a Magda zapodziewa gdzieś telefon. Na sali przylotów czeka na nas gość z wypożyczalni samochodów. Szybko szybko, musimy pojechać kawałek dalej, pod Reykjavik, tam dostaniecie auto, podpiszemy umowę, wszystko wam wytłumaczę. Oglądamy nasz nowy dom na kółkach z każdej strony, zapisujemy wszystkie rysy, wgniecenia i wypaloną papierosem dziurę w tapicerce. Magda dochodzi do wniosku, że musiała zgubić telefon na lotnisku. Wracamy; biuro rzeczy znalezionych czynne od 8 do 12, nie mogę wam pomóc, proszę wrócić jutro. Nie mamy czasu na jutro. Jutro będziemy daleko.Jedziemy z powrotem w stronę stolicy, zaprzyjaźniając się w międzyczasie z naszym Hyundaiem. Wcześniej przygotowana playlista gra głośno, widoki za oknem migają – jest ciemno, tylko trochę świateł miasta. Nic nadzwyczajnego, dopóki nie zostawiamy Reykjaviku w tyle. Widok za prawym oknem się zmienia, majaczy coś dużego i białego. - Wycieczka patrzy w prawo! Szybko! – krzyczę. Przed naszymi oczami Esja. Szczęście we mnie eksploduje. Zatrzymujemy się na noc na pustym placu przy zatoczce. Na zewnątrz -10 stopni, wewnątrz odrobinę cieplej, jednak rano szyby są oblodzone od środka. Jestem jedyną osobą, która nie zmarzła tej nocy na kość – śpiwór z ogromnym komfortem robi robotę. A takich porannych widoków nie spodziewamy się w najśmielszych oczekiwaniach.#opuszczona chatkaDroga ucieka pod kołami, rozglądamy się na boki – gdzieś tu powinien być nieduży wulkan, na który chcieliśmy wejść. Na płaskiej ziemi pojawia się niewielki stożek, a niedaleko niego…- Patrzcie, coś tam paruje. Ziemia chyba.- Gorące źródła?! Jedziemy!- A to obok? Co to? Wygląda jak jakaś buda.- Też jedziemy!Niewielki domek, a raczej jego ruiny. Brak drzwi i okien, wewnątrz pełno czarnego piasku, jakieś deski, złom. W suficie niewielkie wejście na równie niewielki stryszek, brak drabiny. W kącie zwłoki. Na szczęście „tylko” owcy – czarnej, więc ledwo przez nas zauważonej. Żałujemy, że nie wykorzystamy tego idealnego miejsca na nocleg: ściany, choć dziurawe, na pewno chroniłyby przed wiatrem, wewnątrz jest tyle miejsca, że z powodzeniem można rozbić namiot i rozpalić niewielkie ognisko. Tylko tej owcy w kącie szkoda.#pionowe słupy skalne i muzeum rekinaW wiele miejsc trafiamy przez przypadek i tylko dlatego, że mamy akurat ochotę skręcić w jakąś boczną drogę. Nie żałujemy ani razu.Muzeum rekina znajduje się w Bjarnarhofn. Mały domek, a w nim starszy i bardzo uśmiechnięty pan. Jedno pomieszczenie, stare łodzie, drewniane narzędzia, krótki film na ekranie, a na deser zgniły rekin do spróbowania. Najpierw leżakował 6 tygodni w drewnianych skrzyniach i gnił w najlepsze, później przez 3 miesiące suszył się na wolnym powietrzu, a skończył w naszych żołądkach.  Suszarnia. Jak widać na załączonym obrazku,bardzo śmierdzi.#Glymur i spacer po dnie oceanuGlymur – jeden z bardziej znanych wodospadów Islandii. Krótki szlak, bo tylko 1,5 godziny w jedną stronę, idealna pogoda, zachwycające krajobrazy wokół. Cieszymy się, że napełnimy butelki wodą z górskiego potoku, bo ta z Bonusa już się skończyła, a wiadomo, że taka prosto z ziemi jest lepsza.Na szlaku spotykamy zaledwie kilka osób, za to mnóstwo zapierających dech przepaści, formacji skalnych i trochę jaskiń. Nikt z nas nie spodziewa się, że rzeczka, którą trzeba przekroczyć, by dotrzeć do Glymura będzie tak wartka i głęboka. Jest to równoznaczne z koniecznością zawrócenia ze szlaku i zrezygnowania z wodospadu; przynajmniej mi i Magdzie tak się wydaje. Chłopaki nie dają za wygraną, zostawiają wszystkie swoje rzeczy i aparaty z nami, na bezpiecznym brzegu, i przechodzą na drugą stronę. To właśnie wyjaśnienie dlaczego nie mamy żadnych zdjęć Glymura.Ze szlaku jedziemy dalej. Cały czas trzymamy się przy fiordzie, dlatego widoki są fantastyczne. Znajdujemy malutki placyk przy równie malutkim wodospadzie, przy samym oceanie. Parkujemy. Tym razem my z Magdą idziemy na zwiady i spacer wzdłuż brzegu. Atlantyk wypluwa same piękne rzeczy – muszle, tony kolorowych kamieni, kończyny krabów i innych żyjątek, kości i wodorosty. Zachwycamy się i zabieramy połowę gruzu ze sobą; na pamiątkę i jako prezenty dla przyjaciół.#zwierzętaNajpierw pojawiają się owce. Pojedyncze, a czasami całymi stadami. Niskie, na krótkich łapkach, z grubym, niemal ciągnącym się po ziemi futrem. Raz podczas jazdy wąską szutrówką z naprzeciwka wybiega całe stado – mordki radośnie falują w ruchu, zupełnie się nie przejmując, że robią korek. Zza szyby cwaniaki, a przy każdej próbie zrobienia zdjęcia z bliska uciekają jak tchórze; względnie strzelają focha i odwracają się tyłem. Później pojawiają się konie. Znów niskie, krępe i na krótkich łapkach; te jednak są szalenie ciekawskie. Nie trzeba ich zbytnio zapraszać i przywoływać – same do nas podbiegają i pchają pyski do aparatu. Częstujemy je cukrem; biorą go z ręki grzecznie i delikatnie, nastawiają głowy do głaskania. Zastanawiam się czy to tylko próba wyłudzenia jeszcze jakiegoś smakołyku czy po prostu zyskaliśmy nowych włochatych kumpli.Kilka krów, kilka kóz; wszystkie spokojne i sympatyczne. Na jednym szlaku spotykamy psa – stary, siwy, cały czas się łasi i ewidentnie bardzo chce się z nami zaprzyjaźnić. Pewnie jakiś islandzki inteligent, bo po kilkukrotnym powtórzeniu „Łapa. Piesku, łapa. Koleś, daj mi łapę. Łapę, czaisz? Łapa.” w końcu ją podaje. Chyba dla świętego spokoju.Choć pierwszym skojarzeniem są zapewne "Magdy jako zwierzęta",właściwym obiektem jest tu zupa. Tradycyjna islandzka zupa mięsna, czyli zupa z owcy.Zdjęcia: Kuba Jaworski i Czarek Antolak

[57] Islandia: przedsmak

STOPEM PO PRZYGODE

[57] Islandia: przedsmak

Nie mogę się zebrać. Nie możemy. Wciąż nie zeskanowałam mapy, wciąż nie mam zdjęć z aparatów; przeglądam jedynie w kółko te, które zrobiłam telefonem. Właściwie nie mam nawet szczególnej ochoty pisać tym razem relacji z prawdziwego zdarzenia: dzień po dniu, co, kiedy, ile i dlaczego. O ile spodziewałam się, że nadmierne planowanie nie wyjdzie na dobre (tak, sprawdziło się), to właściwie nie ono było tutaj clue. To była po prostu trochę inna podróż. Nie byliśmy tak zupełnie zdani na przypadek – mieliśmy w końcu samochód. Może właśnie dlatego potrzebowaliśmy więcej cierpliwości do siebie nawzajem.Wydaje mi się, że Islandia nie potrzebuje relacji jako takiej i dokładnego opisu jakie co odwiedziliśmy dzień po dniu. Tam każde miejsce jest wyjątkowe i piękne. Z każdym kolejnym kilometrem zastanawiałam się, czy to na pewno nie jest jeden wielki fotomontaż. Realność tego miejsca dotarła do mnie dopiero w połowie pobytu na wyspie.Przez ten tydzień zrobiliśmy bardzo dużo nowych rzeczy. Spróbowaliśmy zgniłego rekina, spacerowaliśmy dnem rowu tektonicznego, widzieliśmy lodowiec i kilka wulkanów. Nie wspomnę już o czających się za każdym rogiem gorących źródłach, parujących z daleka na środku pustkowi. Zobaczyliśmy kilka jaskiń, wypróbowaliśmy wodoodporność naszych ubrań w górskich potokach, przy wodospadach i w oceanie. Zachwycaliśmy się owcami, karmiliśmy dzikie konie, spacerowaliśmy po dnie fiordu, wchodziliśmy na każdą dziwną formację skalną i liczyliśmy przydrożne domki Trolli. Pooglądaliśmy z każdej możliwej strony wrak samolotu US Navy. Przy tym wszystkim czasem marzliśmy jak jasny gwint, ale jakoś zapominaliśmy zupełnie, że jest to powód do smutku i zmartwienia, bo podziwianie wszędobylskiego piękna i zajmowało niemal cały nasz czas. Przespaliśmy siedem nocy w samochodzie. Z materacem, bez materaca; w bagażniku i na fotelach. Zjedliśmy trzy paczki kuskusa, dwa opakowania pomidorów, kilogram zozoli, co najmniej dwanaście zupek chińskich i mnóstwo pasztetu. Czasem zamiast gotować wodę, nabieraliśmy wrzątku z gorących źródeł, by potem udawać, że herbata wcale nie ma mocnego posmaku siarki. Każdy ranek zaczynaliśmy gorącym kakao, pitym w rękawiczkach, za to z najfantastyczniejszymi widokami, jakie mogliśmy sobie wymarzyć.Wjeżdżaliśmy w każdą boczną drogę. Najechaliśmy na kilka sporych kamieni i zalaliśmy samochód mlekiem. Jeździliśmy na basen po to, żeby móc się umyć. Na stacjach benzynowych robiliśmy zapasy kranówy, a w Bonusie zakupy, najtańsze jakie się dało. Błądziliśmy na pchlim targu w Reykjaviku, gdzie wszystko pachniało rybą. Wysłaliśmy łącznie kilkadziesiąt pocztówek do rodziny i przyjaciół, a do Polski przywieźliśmy imponującą ilość kamieni i muszli.Wkurzaliśmy się na siebie czasami, no pewnie. Kto by wytrzymał bez cienia irytacji przez tyle dni, widząc na oczy wciąż tych samych ludzi i przez większość czasu będąc z nimi zamkniętym w tak małej przestrzeni. Jednak uważam za spory sukces fakt, że ostatecznie dochodziliśmy do porozumienia i nie doszło do rękoczynów. Mimo wszystkich ludzkich odruchów stanowiliśmy chyba zgraną drużynę.Opowiem co warto zobaczyć. Opowiem, co wziąć pod uwagę i gdzie nie jechać. Wszystko za jakiś czas; jak emocje całkowicie opadną, przywieziony gruz zostanie rozdany, a aparatowe zdjęcia doczekają się ostatecznego dopieszczenia.Na ten moment jedynie te super profesjonalne migawki, które uchwyciłyśmy z drugą Magdą telefonem.  Choć jakość leży i kwiczy, mam nadzieję, że podziałają jako zachęta do uzbrojenia się w cierpliwość w oczekiwaniu na lepsze fotografie. Skoro na kiepskich zdjęciach są takie widoki, to dopiero jakie wrażenie zrobią te dobre? :)Poleca się przeglądać zdjęcia przy tym soundtracku:

Jak przygotowywaliśmy się do wyjazdu na Islandię?

STOPEM PO PRZYGODE

Jak przygotowywaliśmy się do wyjazdu na Islandię?

Ta cała Islandia to niby jest jeszcze w Europie, ale już prawie nie. Bilety niby (już teraz) łatwo dostępne, ale ich ceny są wciąż w większości przypadków mocno obciążające kieszeń. Może właśnie dlatego poczuliśmy potrzebę porządnego przygotowania się do wyjazdu na Islandię – takiego ze ślęczeniem godzinami nad mapą, szukaniem fajnych miejsc i wartościowych porad w internecie, pisaniem do ludzi, którzy byli i doświadczyli. Nie oznacza to bynajmniej, że kupując bilety 7 tygodni przed terminem, mieliśmy wszystko dopięte na ostatni guzik na długi czas przed. Ani odrobinę.Co w takim razie robiliśmy przez tak wiele dni?Autostopem czy samochodem?Pierwotnie mieliśmy jechać we dwójkę. Pierwszą myślą było poruszanie się po wyspie stopem, bo koszty wynajmu samochodu zwyczajnie nas przerastały. Ta wersja zmieniała się jednak kilkanaście razy w ciągu paru dni, a decyzja została ostatecznie niepodjęta. W międzyczasie zupełnym przypadkiem udało nam się znaleźć kolejnych dwóch kompanów, dzięki czemu wynajęcie samochodu stało się lżejszym jak na studencką kieszeń wydatkiem.Przejrzeliśmy dokładnie mnóstwo, naprawdę mnóstwo stron internetowych różnych wypożyczalni. Pytaliśmy, czytaliśmy opinie, kontaktowaliśmy się z Polakami mieszkającymi na wyspie (rozważaliśmy też przez moment opcję pożyczenia samochodu od osoby prywatnej). Ostatecznie zdecydowaliśmy się wypożyczyć auto na citycarrentals.com. Czy się sprawdzi – okaże się na miejscu.Pro tip: zanim wypożyczysz samochód, przeczytaj dokładnie wymagania wypożyczalni względem wynajmującego (często musi to być osoba, która ukończyła 20 rok życia i różne inne kruczki) i opinie osób korzystających wcześniej z usługi.Sprawa pieniędzyJeśli wierzyć licznym relacjom i przewodnikom, na Islandii wszędzie i za wszystko można płacić kartą. Zresztą, nawet jeżeli chcielibyśmy wymienić gotówkę, w Polsce bardzo ciężko znaleźć kantor, który sprzedaje korony islandzkie, a z kolei wymiana złotówek na euro i euro na ISK już na wyspie okazałaby się dosyć nieopłacalna. Dlatego założyliśmy na potrzeby wyjazdu konto walutowe. Wiele banków oferuje takie rozwiązanie, wystarczy wgłębić się trochę w internetową lekturę. My wybraliśmy Alior Bank. Pieniądze na życie na Islandii wpłaciliśmy w złotówkach, następnie zostały one przeliczone na dolary, a później na ISK. Podwójne przewalutowanie trochę przerażająco brzmi, ale mamy nadzieję, że nie zostaniemy oskubani przez to podłe narzędzie kapitalizmu.Właściwie to sprawa samochodu i konta spędzała nam sen z powiek najdłużej, tym bardziej, że załatwialiśmy to prawie na ostatnią chwilę (a już na pewno później niż powinniśmy).Ratunku pomocy!Postanowiliśmy spróbować sił w szukaniu patronów islandzkiej wyprawy. Choć nie osiągnęliśmy fenomenalnych efektów, dostaliśmy na drogę trochę jedzenia i wsparcie medialne. (więcej tu)Kto czyta, nie błądziCzytaliśmy. Błądziliśmy jak cholera w otchłaniach internetu, wymieniliśmy się setkami linków, zdjęć, artykułów. Ustaliliśmy wstępną trasę, usiłując ją maksymalnie zoptymalizować tak, by nie przesadzić z ilością kilometrów, ale jednocześnie zobaczyć jak najwięcej. Nauczyliśmy się prawie na pamięć przewodnika (prawie, bo nie sposób spamiętać wszystkie te pokręcone nazwy i jeszcze skojarzyć je z odpowiednimi miejscami), a ja wciąż mam wrażenie, że nie wiem nic o kraju. Rzecz o mapachWszyscy krzyczeli: nie kupujcie mapy w Polsce! Na miejscu dostaniecie o wiele dokładniejszą. Chyba mieli rację, bo jedyna mapa, jaką udało mi się znaleźć w Krakowie była cieniutka, byle jaka i jestem pewna, że podarłaby się po pierwszym rozłożeniu.Roboczo wydrukowaliśmy na formacie A3 całkiem fajnie oznaczoną mapę znalezioną w internecie i na niej rysowaliśmy, zaznaczaliśmy i kreśliliśmy głupoty.Co zabrać?Ogólne wskazówki jak się spakować (klik) już kiedyś opisałam, ale uznaliśmy, że wyprawa do zimnej krainy w tak niefortunnym (jak wszyscy twierdzą) jesiennym terminie będzie wymagała kilku ważnych modyfikacji. - śpiwór – koniecznie gruby! Mi się udało pożyczyć taki z komfortem do… -28 stopni, co pewnie jest trochę przesadą, ale lepiej (hehe) dmuchać na zimne- kuchenka turystyczna – jeszcze nie wiemy, czy się przyda, ale myślę, że możliwość wypicia gorącej herbaty gdzieś na zimnym pustkowiu będzie nieoceniona- termos/kubek termiczny – długo ciepła herba > krótko ciepła herba- ubrania chroniące przed wiatrem – wszyscy twierdzą, że to wiatr jest największym utrapieniem turystów na Islandii. Ciepła kurtka, szalik, czapka, rękawiczki to konieczność.- materac – zamiast czterech karimat bierzemy dmuchany materac, by oszczędzić trochę miejsca w plecaku. Wielkością powinien idealnie wpasować się w bagażnik samochodu.StronyJak wspomniałam wcześniej, oczytaliśmy się internetów jak szaleni. Nie widzę wobec tego powodów, dla których miałabym nie ułatwić ci teraz zadania i nie pomóc oszczędzić kilku godzin życia, które mógłbyś spędzić na wklepywaniu w Google kolejnych haseł związanych z Islandią.Ważne informacje- http://en.vedur.is/weather/forecasts/aurora/- prognozy zorzowe, pogodowe i wszelkie inne meteorologiczne informacje- http://www.samferda.net/ - islandzki blablacar- http://www.safetravel.is/ - aktualne informacje o drogach, alarmach pogodowych itp.- http://islandia.geozeta.pl/wizy - przepisy Jak to zrobić tanio (i nie tylko)Właściwie wszystkie strony sprowadzają się do tego samego, a informacje często się powielają, niemniej warto przejrzeć.- http://www.nomadicmatt.com/travel-blogs/iceland-budget-tips/- http://dreamtravelspots.blogspot.com/2015/08/how-not-to-blow-all-your-money.html- http://www.katilda.com/2014/06/12-tips-for-going-to-iceland.html- http://toeuropeandbeyond.com/dos-and-donts-of-an-iceland-road-trip/- http://www.bloglovin.com/blogs/unlocking-kiki-12057517?post=3734421425&group=0&frame_type=a&context=post_page&context_ids=&blog=12057517&frame=1&click=0&user=0&viewer=true- http://www.whitesticker.pl/50-ciekawostek-o-islandia/- 50 ciekawostek o kraju- http://expertvagabond.com/northern-lights-iceland/- coś dla fanów fotografii- http://paragonzpodrozy.pl/11060/top-10-noclegow-na-islandii/- zestawienie 10 najlepszych noclegów na dziko na Islandii wg Paragonu z podróżyMam nadzieję, że wszystko powyższe okaże się być komukolwiek choć trochę przydatne. Na pewno będzie porządnie zmodyfikowane po powrocie, kiedy już okaże się, że zapomnieliśmy o połowie ważnych rzeczy (a zapomnieliśmy na pewno). Mam tylko nadzieję, że o tej mniej ważnej połowie.

[55] Dlaczego warto być blondynką

STOPEM PO PRZYGODE

[55] Dlaczego warto być blondynką

To będzie bardzo feministyczno-szowinistyczny tekst.Dokładnie taki, po którego przeczytaniu prawdopodobnie popukasz się w głowę i zapytasz: czy ją już całkiem porąbało?W relacji z Włoch wiele razy określiłam Agnieszkę i siebie mianem blondynek. Beata Pawlikowska też na to wpadła, a nawet wydała całą serię książek, nazywając się „blondynką w podróży”. Nie wiem do końca czy miała na myśli jedynie kolor włosów czy coś jeszcze innego, ale ja użyłam tego słowa nie przez przypadek.Młodorośli myśliciele XXI wieku podkreślają, że „blondynka to nie kolor włosów, tylko stan umysłu”. Jakby nie było, mają trochę racji. Tym zdaniem zresztą tłumaczy się wiele umysłowych blondynek, próbujących udowodnić, że wcale nimi nie są.Tylko po co się tak uparcie bronić przed czymś, co może być pomocne?Bądźmy ze sobą szczerzy – dziewczyny miewają łatwiej. Nie zawsze i nie we wszystkim, dlatego tylko miewają. W sklepie, w kolejce (oprócz tej do toalety w miejscach publicznych), w barze, w kłopotach. Również w podróży. Dlaczego więc czasem tego nie wykorzystać z pełną świadomością?Może dlatego, że to nie do końca fair. Dokładnie tak samo, jak zakładanie z góry, że jeśli blondynka, to na pewno nierozgarnięta i nieporadna. Krzywo zaparkowany samochód? Pewnie baba za kierownicą. I tak dalej, dalej, w nieskończoność.Nie mam ochoty robić z siebie superbohaterki, bo nią zwyczajnie nie jestem, niemniej w równym stopniu nie poczuwam się do bycia umysłową blondynką. Za to fakt, że wizualnie nią jestem, czasem mi pomaga w udawaniu.Bo czy policjant wlepi mandat nieporadnej blondynce idącej wzdłuż autostrady, która z uroczym uśmiechem zacznie tłumaczyć, że nie umie znaleźć wyjazdu? Tylko jeśli będzie wyjątkowo złośliwy.Czy ktokolwiek będzie miał serce, żeby zostawić nieporadną blondynkę na stacji benzynowej, skoro może podwieźć ją nawet tych kilka kilometrów?Czy poproszony o pomoc przechodzień odmówi nieporadnej blondynce pomocy w znalezieniu drogi, gdy widzi, że się zgubiła?Nie sądzę. Po co w takim razie pokazywać się zawsze ze strony „dam radę sama, ja nie potrzebuję pomocy”, skoro świat jest pełen osób, które chętnie i z pełną życzliwością nieporadnej blondynce pomogą?Nie chodzi, broń borze, o wykorzystywanie lub nadużywanie ludzkiej uprzejmości. Chodzi tylko o to, że proszenie o pomoc to nic złego, a bycie nieporadną blondynką jedynie zwiększa szanse na powodzenie operacji. Gdyby nie to szowinistyczne zagranie, nie spałabym tyle razy w tirach, bo nikt by mnie tam nie przygarnął. We Włoszech prawdopodobnie dostałybyśmy mandat co najmniej dwa razy, kierowca autobusu nie wytłumaczyłby nam jak działają bilety miejskie w Wenecji i pewnie jeszcze skasowałby nam za nie więcej niż trzeba. Podczas pobytu w Rzymie zapewne spałybyśmy pod mostem zamiast u couchsurfera, bo na spotkaniu nikomu nie zrobiłoby się nas szkoda, a na campingu nie dostałybyśmy zniżki. Nie uwierzę nikomu, kto będzie przyrzekał, że zawsze i w każdej dziedzinie życia gra fair. Że nigdy nie próbuje wejść do ubikacji w McDonaldzie na krzywy ryj bez paragonu, wysiada z autobusu dokładnie w momencie, kiedy bilet czasowy skończy swoją ważność i nie je rzeczy, które przekroczyły termin ważności o dwa dni. Tak samo nie uwierzę, gdy jakakolwiek kobieta powie mi, że nigdy, ale to nigdy nie zdarzyło jej się wykorzystać faktu, że jest kobietą i gdy ładnie się uśmiechnie, może więcej. (Już nie wspomnę, jak świetnie to działa w południowych krajach!)Dziewczyny mają łatwiej. Tak po prostu jest. Nawet jeśli wszystkie feministki z jakimi kiedykolwiek miałam styczność przyparłyby mnie w tym momencie do ściany i kazały zaprzeczyć, nie zrobiłabym tego, bo zwyczajnie słabo wychodzi mi kłamanie. Zresztą po co? Całkiem nieźle czuję się w roli blondynki i całkiem niezłe rzeczy pomaga mi ona robić. Chociaż czasem wyrzuty sumienia delikatnie mnie kłują, zaraz potem dochodzę do wniosku, że skoro ktoś kiedyś wpadł na tak złośliwy pomysł, by powiedzieć „blondynki są niemądre”… Cóż. Sam się wkopał. :)Blondynki, korzystajcie ze swojego blondyństwa. Nie złośliwie i nie nadużywając, ale ładny uśmiech i wzrok mówiący „bo ja nie wiem, ja nie umiem” naprawdę oszczędza czas i bywa pomocny. Blondynki są spoko. Blondynki mogą więcej. Blondynkom dżentelmeni w sklepach zdejmują produkty z najwyższych półek bez mrugnięcia okiem. Z pozdrowieniamiBlondynka wow wow, ona miała kiedyś włosy!i wtedy sprawiała wrażenie nawet bardziej blond :)

Dziki (prawie) zachód: o farciarskim pechu i pysznym jedzeniu

STOPEM PO PRZYGODE

Dziki (prawie) zachód: o farciarskim pechu i pysznym jedzeniu

Budzimy się wcześnie z obawy, że ktoś z mieszkańców pobliskiego osiedla nas zauważy i okaże się, że nie jest zachwycony naszą świetną miejscówką noclegową. Szybko wychodzi na jaw, że lokatorom pobliskich drzew kategorycznie nie spodobał się namiot (na pewno chodziło o kolor) i dwie ściany są fantazyjnie obsmarowane ptasimi kupami.Pakujemy się więc i idziemy do pobliskiego parku zjeść śniadanie, po czym postanawiamy złapać autobus jadący na wybrzeże. Nie miała być taka kwaśna!Plaża jest kamienista, ale miła i dosyć spokojna. Słońce praży, a cień znów szybko się kończy, konstruujemy więc profesjonalne urządzenie do przedłużania go, złożone z pałąka od namiotu i koca.Kładziemy się tylko na chwilę, a budzimy prawie dwie godziny później, kiedy cień już uciekł, wobec czego każda z nas ma przypieczony jeden bok.Idziemy do pobliskiego supermarketu po wykwintny obiad złożony z parówek i znajdujemy wylotówkę. Kolejny stop łapie się szybko – młody Włoch, który mówi tylko po włosku. Siadam więc z przodu, a kierowca w ciągu 10 minut opowiada mi całe swoje życie, po czym pyta, czy byłyśmy w Pizie i widziałyśmy wieżę. Mówię, że tak, jednak on albo mnie nie słucha albo nie chce rozumieć, bo radośnie oznajmia:- Dobrze! To pojedziemy do wieży, musicie ją zobaczyć. Potem oczywiście zawiozę was na jakąś stację benzynową.Nie mam serca tłumaczyć mu, że źle się zrozumieliśmy.Nasz kierowca vel mistrz selfiez krzywą wieżą w PizieWysiadamy na stacji przed wjazdem na autostradę. Po dłuższej chwili zatrzymuje się samochód. Idę dowiedzieć się dokąd jedzie i widzę, że w środku siedzi dwóch facetów, na oko koło czterdziestki. Są dziwnie niemrawi i na początku mamy obawy co do wsiadania z nimi, jednak nie wyglądają na takich, którzy planowaliby wyciąć nam organy. I wcale nie są – to najśmieszniejsi ludzie, jakich tego dnia spotykamy. Widać, że są starymi przyjaciółmi: cały czas się przekomarzają i sobie dogryzają. W końcu wysadzają nas na stacji, gdzie znów dostajemy, tym razem od nich, po piwie. Stamtąd szybko udaje nam się złapać młodą parę Szwajcarów, która wraca do swojego kraju. Długo wahamy się, czy ostatnie dni wyjazdu spędzić na zobaczeniu szwajcarskich Alp i już prawie się na to zgadzamy, ale ostatecznie postawiamy zostać we Włoszech. Jest tu zbyt pysznie i zbyt pięknie, a ludzie są dla nas zdecydowanie zbyt życzliwi.Wysiadamy pod Genovą, a tam zabiera nas starsza pani jadąca do Novary. Na nasze nieszczęście, pogoda mocno się psuje – zaczyna padać i robić się bardzo chłodno. Postanawiamy zostać na noc w Novarze, a następnego dnia rano złapać pociąg do Arony – turystycznej miejscowości położonej kilkadziesiąt kilometrów dalej, w stronę Mediolanu. Jesteśmy właściwie w prawie tak beznadziejnym położeniu jak dzień wcześniej w Pizie. Na dworcu grasuje chora psychicznie starsza kobieta, która krzyczy na wszystkich wokoło i ma zupełnie w nosie fakt, że średnio ją rozumiemy. Bierzemy więc nasze kilogramy na plecy i idziemy szukać miejsca na nocleg.Trafiamy do parku. Nie jest on wybitnie dziki, właściwie to wydaje się całkowicie cywilizowany – praktycznie przy samej ulicy, gęsto poprzecinany alejkami z ławkami. Spacerując zauważamy w pewnym momencie duży krzak, który jest właściwie kilkoma iglakami, ciasno zrośniętymi na samiutkim środku trawnika. Niewiele tam wprawdzie miejsca, ale z alejek praktycznie nie sposób dojrzeć, że wewnątrz ktokolwiek śpi. Szybko decydujemy się rozłożyć w środku namiot. Wysłużona i cała w kupie mobilna sypialnia jest trochę za duża względem ilości miejsca w krzaku i właściwie bardziej lewituje w nim, zaczepiona ścianami o gałęzie. Żeby było śmieszniej, w ferworze walczenia z pałąkami namiotu wewnątrz krzaka, gubimy gdzieś tropik (a na zewnątrz wciąż mocno pada).Jesteśmy już prawie zadowolone z naszej miejscówki. Agnieszka wchodzi do namiotu, a ja podaję jej do środka plecaki, gdy nagle…- O kurna.- Co?- Cicho, nie ruszaj się. Coś jedzie alejką. Na dróżce, od której dzieli nas jakieś 8-10 metrów widzę światła samochodu. Obie wstrzymujemy oddech – tego brakuje, żeby właśnie teraz ktoś nas zauważył i zadzwonił po policję. Jak się jednak okazuje, wcale by nie musiał.- Aga, to carabineri. – szepczę najciszej jak potrafię. – Zaraz podam drugi plecak, niech sobie pojadą.Mundurowi na szczęście odjeżdżają, a my zostajemy niezauważone. Marzymy tylko o tym, żeby przespać się chociaż parę godzin, by móc funkcjonować następnego dnia, nawet jeśli w nocy ma obudzić nas policja. Zresztą, jaki policjant mógłby się spodziewać, że gdy znajdzie namiot w jakichś parkowych krzakach, to wcale nie będą tam koczować nielegalni imigranci, a dwie blondynki z Polski? Dobrze, że nie mamy okazji dowiedzieć się tego na własnej skórze.Zasypiamy szybko, a za parę godzin budzą nas rozmowy. Najpierw słyszymy młodych ludzi, prawdopodobnie wracających z imprezy, na alejce parę metrów od naszego namiotu. Chwilę później ktoś z całym impetem kopie w kosz na śmieci, po czym przerażająco głośno na niego krzyczy. Jedna osoba. Idzie alejką i wrzeszczy do siebie, przy czym zdecydowanie nie brzmi jak trzeźwy człowiek. Modlę się w myślach, żeby gość nie wpadł na świetny plan wysikania się w krzakach i nas nie zauważył. Na szczęście szybko idzie dalej, a my ponownie zasypiamy.Wstajemy szybko, bo przed 6 rano. Pierwsza rzecz, jaką zauważamy, to że ściany namiotu są dziwnie suche – mimo braku tropiku i ulewy na zewnątrz, nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu, a w środku było wyjątkowo ciepło jak na fakt, że noc okazała się naprawdę chłodna. Krzak w Novarze zyskuje miano bezkonkurencyjnie najlepszej jak do tej pory miejscówki na nocleg.W żaden sposób nie zapobiega to faktowi, że podczas składania namiotu znów zauważamy na alejce obok samochód. Zamieramy w bezruchu, ale auto okazuje się być jedynie śmieciarką.Zestresowane i bardzo głodne idziemy na dworzec pociągowy, a ja tego właśnie dnia osiągam ten poziom niewyspania, że zasypiam wszędzie. Najpierw na dworcu, później w pociągu, siedząc na plecaku w przejściu między wagonami, bo przedziały są przepełnione. Szczęśliwie szybko docieramy do Arony, która absolutnie nas zachwyca. Małe, niby turystyczne, ale jednak całkiem spokojne miasteczko nad jeziorem Maggiore z przepięknymi widokami na Alpy. Robimy kilka zdjęć, po czym rozsiadamy się w niewielkiej, rodzinnej knajpce, gdzie zamawiamy dużą i pyszną pizzę z orzechami i gorgonzolą, z której, między innymi, słynie Piemont. Po takim sycącym obiedzie idziemy tam gdzie zawsze, czyli na wylotówkę.  o taaaaaam chcę pojechaćNie musimy długo czekać na podwózkę. Zatrzymuje się młody chłopak, który zawozi nas do miejscowości położonej kilka kilometrów dalej – Dormelletto. Tam próbujemy łapać dalej, jednak dajemy sobie deadline – jeśli nie złapiemy nikogo w ciągu dwóch godzin, idziemy na położony w pobliżu camping. Po godzinie uznajemy, że wcale nie chce nam się już dziś łapać i może po 10 dniach w podróży pozwolimy sobie wreszcie na burżujski, płatny i wygodny nocleg. Wcześniej idziemy do znajdującego się obok supermarketu, gdzie kupujemy wino i pyszności na kolację.Właścicielka campingu wskazuje nam miejsce na rozbicie namiotu przy samej plaży. Jesteśmy maksymalnie szczęśliwe, bo w zasięgu parudziesięciu metrów mamy piękne widoki, sklep, dostęp do prądu i oczywiście prysznic z ciepłą wodą (więc myjemy się dwa razy, tak na zapas).Po ogólnym ogarnięciu siadamy na kamieniach przy brzegu i całym jedzeniowym dobrodziejstwem. W pobliżu imprezuje jakaś niemiecka kolonia, małe dzieci biegają po trawniku, a my patrzymy, jak się ściemnia, a na czystym niebie pojawia się morze gwiazd i jest nam po prostu dobrze.Rano góry w świetle wschodzącego słońca jeszcze bardziej nas zachwycają. Z bólem serca i ogólnym smutkiem idziemy na zapasowy prysznic i stajemy w zatoczce.Niedługo potem jedziemy już ze starszym panem do kolejnej miejscowości, z której zabiera nas dwóch Egipcjan. Nie za wiele mówią po angielsku, ale nie przeszkadza im to w tym, by zatrzymać się na stacji benzynowej na wspólną kawę. Bez problemu też wysadzają nas dokładnie tam, gdzie chcemy.Z kolejnej stacji zabiera nas starszy, bardzo sympatyczny pan, z którym jedziemy kilka dobrych godzin, bo zawozi nas aż pod Wenecję. A tam miłe zaskoczenie – duża stacja z mnóstwem polskich tirów. Robimy więc rundkę między samochodami i znajdujemy dwóch kierowców, którzy zgadzają się nas zabrać. Zbyszek i Tomek niszczą moją teorię o tym, że imiona kierowców jeżdżących razem w trasy muszą się rymować.Panowie jadą w stronę Austrii i tam też się z nimi zabieramy. Na wieczór dojeżdżamy na parking kawałek za granicą austriacko-włoską, położony dosyć wysoko w górach, co skutkuje tym, że temperatura spada do jakichś 12 stopni. Robimy sobie herbatę i rozważamy pod którym daszkiem będzie nam najlepiej rozbić namiot.- Powariowałyście? Po co będziecie rozbijać namiot, jak my mamy po dwa łóżka w samochodach. Spokojnie możecie się przespać w ciężarówce, ciepło wam będzie przynajmniej.Nie ukrywamy, że perspektywa wygodnego łóżka bardzo nam się podoba.Rano budzą nas piękne widoki za oknem i zapach świeżej kawy. Jedziemy z parkingu prosto na stację, gdzie każda z nas dostaje po pizzy z mrożonki i jest to chyba najlepiej smakujące śniadanie na świecie. Zbyszek i Tomek z Austrii odbijają na Czechy, a my, jako że wolimy jechać przez Słowację, wysiadamy po Wiedniem. Na parkingu najpierw łapiemy polskiego kierowcę tira, jednak po paru minutach jazdy łapie nas policja – czepiają się o rozładowaną winietę. Kierowca jest tym na tyle zestresowany, że postanawiamy wysiąść i nie robić mu więcej kłopotów niż już ma. Właśnie na tej stacji przy obwodnicy Wiednia mamy ogromnego farta – zatrzymuje się samochód osobowy na polskich numerach, a w nim dwóch młodych chłopaków.- Cześć, gdzie jedziecie?- Do Limanowej. A wy dokąd chcecie?- Do Polski! Pewnie w takim wypadku najwygodniej będzie nam pojechać do domu przez Kraków…- No to wsiadajcie, podrzucimy was chociaż do Rabki.Jesteśmy przeszczęśliwe. Mimo że mamy idealne warunki do spania, nie mrużymy oka ani na moment – nasi współtowarzysze są tak śmieszni, że w ogóle się z nimi nie nudzimy. Po kilku godzinach drogi wysadzają nas przy przystanku autobusowym, skąd za dosłownie parę minut odjeżdża bus do Krakowa. Głupio nam jednak stać bezczynnie, więc wyciągamy kciuki i… zatrzymuje się van. Biegnę do kierowcy i pytam po polsku dokąd jedzie, na co ten pyta mnie o to samo po angielsku. Nieważne po jakiemu - grunt, że do Krakowa! Tym sposobem na pierwszego stopa w Polsce po dwóch tygodniach za granicą, łapiemy Szweda, Amerykanina oraz pół Szwedkę – pół Amerykankę. Żeby było śmieszniej, okazuje się, że również podróżowali po Włoszech, a teraz planują zrobić w Krakowie dokładnie to samo, co parę dni wcześniej my zrobiłyśmy w Rzymie, czyli iść na spotkanie couchsurferów głównie po to, żeby znaleźć osobę, która ich przenocuje. Dodatkowo przyznają się, że za jeden z celów swojej podróży wzięli sobie zabieranie wszystkich autostopowiczów, których zobaczą przy drodze.Jako naiwny dzieciok, który wierzy, że rzeczy nie dzieją się bez przyczyny, wiem, że kiedyś ich jeszcze spotkamy. Może to sugestia od świata, że zamiast smucić się, że piękne Włochy, piękni Włosi, pyszne jedzenie, zapierające dech widoki, wiecznie gorący wiatr, życzliwi kierowcy, niewygodne noclegi i bliskie spotkania z policją już za nami, powinnyśmy planować kolejny wyjazd. Czyżby tym razem do Szwecji? :)

[53] Dziki (prawie) zachód: wszystkie autostrady prowadzą do Rzymu

STOPEM PO PRZYGODE

[53] Dziki (prawie) zachód: wszystkie autostrady prowadzą do Rzymu

- Psia mać. O papiery się pewnie czepią, bo nie wypełniłem na dzisiaj.Policjant wchodzi do autobusu, prosi o teczkę z dokumentami. Po chwili pokazuje na nas i pyta:- Autostop?Zanim zdążamy odpowiedzieć, kierowca ratuje nas mówiąc, że nie, broń Boże, autostop przecież zakazany. Jesteśmy znajomymi z jego firmy. Policjant sprawdza nasze dowody i wysiada z autobusu, pokazując kierowcy, żeby szedł za nim.Trochę się stresujemy widząc w lusterku burzliwą dyskusję. Po paru minutach nasz kierowca biegiem wraca do autobusu.- I co…? – nie wiemy, czy wypada pytać.- Mandat. Zaczął od kwoty 2000 euro, bo nie wypisałem na dziś tych pieprzonych papierów. Za was też mi się dostanie.Wysiada. Nie wiemy co będzie – policja każe nam wysiąść tutaj, na środku autostrady, a potem wlepi nam mandat za bycie na niej? Powinnyśmy zaproponować kierowcy, że dołożymy się do kary? Zanim ustalamy jedną wersję, policjant znów wchodzi do autobusu, by zrobić sobie kontrolny spacer wzdłuż siedzeń i sprawdzić, czy wszystkie zasady bezpieczeństwa zostały przestrzegane. Podczas obchodu niechcący zahacza o słomkowy kapelusz leżący na półce, który spada na ziemię. Podnosi go, uważnie ogląda i odkłada na miejsce, po czym zawraca i ponownie prosi kierowcę na zewnątrz. Kilka chwil później ten wbiega zdyszany do autobusu, a napotykając nasze pytające spojrzenia, mówi:- Cicho. Być może właśnie kapelusze tych chińczyków ratują nam dupę. Za chwilę wam opowiem.Wysiada. Już w ogóle nie wiemy o co chodzi; w lusterku widzimy jedynie, że obaj panowie szeroko się uśmiechają, ściskają ręce, kierowca spokojnie przyjmuje mandat, po czym wsiada do autobusu, a policjant macha nam na pożegnanie.Okazuje się, że policjant z zamiłowania… jeździ konno. Gdy ujrzał tanie, słomkowe kapelusze, uznał, że jeden z nich na pewno świetnie dopełni jego wizerunku podczas treningów. Zaproponował więc kierowcy umowę – jeśli dostanie kapelusz, anuluje mandat 2000 euro na kwotę zaledwie… 60 euro. Tego właśnie dnia po raz pierwszy byłam świadkiem łapówkarstwa. W każdym razie, zostaje nam tych nieszczęsnych 40 kilometrów do Rzymu. Zaczynamy zastanawiać się nad jakimś noclegiem – średnio widzi nam się spanie po raz kolejny na dworcu, tym bardziej, że nasz kierowca usilnie prosi, żebyśmy tego nie robiły, bo we włoskiej stolicy kręcą się różne podejrzane typy i bałby się, że nie będziemy bezpieczne. Agnieszka ostatkiem internetu wysyła wiadomości na couchsurfingu i szczęśliwie szybko dostaje odpowiedź od człowieka o imieniu Alessandro – niestety nie może nas przenocować, ale informuje, że o 19 jest spotkanie couchsurferów i zapewnia, że będziemy na nim mile widziane. Wychodzimy wtedy z niezbyt może chwalebnego założenia – pójdziemy na spotkanie, to może gdy ktoś nas zobaczy, dwie małe, biedne blondynki z wielkimi plecakami, to zrobi mu się na tyle przykro, że postanowi przygarnąć nas na noc.Kierowca wysadza nas tuż koło Watykanu, a że mamy jeszcze chwilę do couchsurfingowego spotkania, decydujemy się na spokojny spacer w umówione miejsce.Bez większego problemu trafiamy na miejsce spotkania i szybko znajdujemy się w towarzystwie. I to jakim towarzystwie! Poznajemy ludzi z totalnie różnych zakątków świata – najwięcej czasu spędzamy na rozmowie z Irańczykiem, Hindusem mieszkającym w Kalifornii, Amerykaninem, Hiszpanem i pół Szkotką – pół Włoszką, która właściwie nie jest pewna swoich korzeni, ale przez ostatni rok mieszkała na Węgrzech. Wszyscy są przesympatyczni, otwarci i szybko angażują się w szukanie dla nas noclegu. Równie szybko znajdujemy hosta – Włoch Nico deklaruje, że chętnie przygarnie nas na jedną lub dwie noce.Właściwie większość wieczoru spędzamy siedząc na schodach przy miłej knajpce i dopiero gdy robi się późno i większość ekipy zaczyna się wykruszać, przenosimy się w bardziej kameralne miejsce nad Tybrem. Dwa piwa później wspólnie z Nico uznajemy, że najwyższy czas iść spać. Umawiamy się z nowymi znajomymi na następny dzień i zatłoczonym autobusem jedziemy na obrzeża Rzymu.Ranek budzi nas deszczem. Zbieramy się dosyć szybko, bo chcemy zobaczyć jak najwięcej miasta. Nico odprowadza nas kawałek w stronę centrum i idzie do pracy, a nam zostaje to, co cieszy najbardziej – dużo, dużo czasu, który możemy spędzić dokładnie tak jak chcemy, czyli na powolnej włóczędze między zabytkami, uliczkami i placykami.W międzyczasie wpadamy na chwilę do Watykanu, ot żeby usłyszeć jak papież życzy wszystkim smacznego obiadu.Fontanna di Trevi okazuje się być w remoncie……co ani trochę nie przeszkadza nam w zrobieniu sobie z nią zdjęcia.„Ej, czy to są… płytki łazienkowe?” Forum Romanum Schody Hiszpańskie z góry i z dołu Circo Massimo TybrChodzimy, obserwujemy, jeśli mamy ochotę, to po prostu przysiadamy i chłoniemy Rzym wszystkimi komórkami ciała. W międzyczasie jemy pyszną pizzę z małej budki przy ulicy. Tak beztrosko czas mija nam do wieczora, kiedy spotykamy się znów z couchsurferami, i kiedy znów przysiadamy na tych samych schodach, z butelką wina w ręce, mijani co chwilę przez ulicznych artystów pokazujących magiczne sztuczki. Rzym ma urok. Nie trzeba tu robić niczego odkrywczego i oryginalnego, by czuć się dobrze.Nico opuszcza nas trochę wcześniej, tłumacząc się zmęczeniem. My dwie zostajemy w centrum chwilę dłużej. Super wskazówka dla rzymskiego turysty brzmi: jeśli masz dojechać z miejsca A do miejsca B autobusem miejskim, upewnij się, że dokładnie wiesz na którym przystanku wysiąść. W Rzymie przystanki często mają jedną nazwę i kilka „podnazw”, nadanych od ulicy, przy której się znajdują. Tym sposobem podczas powrotu do mieszkania Nico, myli nam się zupełnie wszystko – host powiedział nam tylko tę główną nazwę przystanku, która widnieje na tabliczkach przy pięciu kolejnych mijanych zatoczkach. Wysiadamy oczywiście na złym przystanku i błądzimy przez półtora godziny między uliczkami, które wydają się dokładnie takie same. Nico nie odbiera telefonu i zaczynamy być odrobinę zrozpaczone, kiedy nagle zupełnie niechcący skręcamy w jakąś uliczkę i naszym oczom ukazuje się odpowiedni blok. Więcej szczęścia niż rozumu, jak by to powiedziała moja mama.Rano szybko zbieramy się i pędzimy na wylotówkę, której daleko do perfekcji. Z nudów wynajdujemy za to nową grę pod tytułem „ile radiowozów widzisz”. W ciągu 40 minut łapania mija nas 5 zwykłych – policyjnych i jedni carabinieri. Na szczęście po tym czasie zatrzymuje się kierowca o imieniu Faustino, który zawozi nas na fajną stację benzynową. Tak fajną, że – jak zgodnie uznajemy – nie byłoby tragedią utknąć na niej na dłużej. Największa i najbardziej zmutowana szysza jaką w życiu widziałam!Niedługo po zaklimatyzowaniu się w nowym miejscu zatrzymuje się przy nas samochód. Wysiada z niego niski, łysawy, a jednocześnie trochę siwy Włoch i zaczyna do nas krzyczeć. Po włosku oczywiście, a macha przy tym rękami, jakby usiłował odgonić stado niewidzialnych os. Co drugie słowo to „orto”, zupełnie nie wiemy o co mu chodzi. Próbuję się z nim dogadać; w końcu Włoch pyta skąd jesteśmy. - Polska.- (po włosku) A, Polska! Znam dużo damskich imion: Paulina, Alina, Małgorzata. Moja dziewczyna jest Polką, ma na imię Małgorzata. Zadzwonię do niej.Jakie trzeba mieć szczęście, by tak trafić?Włoch dzwoni. Najpierw zaczyna żwawo gestykulować, pokrzykując co i rusz do telefonu, po czym podaje mi słuchawkę.- Halo? Dzień dobry?- Cześć, dziewczyny, słuchajcie, Paolo nie może was zabrać tam gdzie chcecie jechać, bo jedzie w innym kierunku, ale mówi, że stoicie w złym miejscu, więc podrzuci was kawałek dalej, chociaż do orto, tam więcej autostrad się krzyżuje, więc przy orto na pewno łatwiej wam będzie kogoś złapać.- Dobrze, okej, ale co to jest to orto?!- No zjazd z autostrady.Pani Małgosia okazuje się bardzo miła, nawet mimo Paolo, który co chwilę wyrywa mi telefon, wtrąca swoje trzy grosze, po czym znów podaje słuchawkę i każe nam rozmawiać, przy czym co chwilę wybucha śmiechem i powtarza: „Paolo jest sympatyczny, no nie?”. Oj bardzo sympatyczny, tak samo jak jego ADHD. Podczas drogi do zjazdu z autostrady (nie)stety siedzę z przodu, więc przypada mi zaszczyt rozmawiania z Paolo. Kiedy kończę wreszcie gadać z panią Małgosią, kierowca zabiera mi swój telefon i zaczyna przeglądać galerię zdjęć (jadąc cały czas autostradą z prędkością 140 km/h).- Patrz, to jest Małgorzata. Leci teraz z powrotem do Warszawy. O, a to jest córka Małgorzaty, Paulina. A tu Paulina z moją córką Ericą. To jest filmik, jak Erica tańczy. Erica ma tyle lat co Paulina, siedemnaście. A wiesz co, masz ładne włosy, rasta rasta. Paolo też ma włosy, ale trochę mało. Też ładne, prawda?I tak przez 20 minut. Wysiadając na stacji dostajemy od Paolo – który widocznie bardzo przejął się naszym losem – karteczkę, z którą każe podchodzić nam do kolejnych kierowców.Jedziemy do Florencji, czy mogłybyśmy prosić o podwózkę?Na szczęście nie jest to konieczne, bo szybko zatrzymuje się nam ciężarówka ze starszym panem za kierownicą. Pan nie rozumie ani trochę angielskiego, więc po włosku próbuję wytłumaczyć mu, że jedziemy w stronę Florencji i chciałybyśmy wysiąść na kolejnej stacji. Bez słowa wysiada, wrzuca nasze plecaki do naczepy i otwiera drzwi ze strony pasażera. Miejsca jest tam dokładnie na półtora osoby, więc trochę się ciśniemy, ale szybko okazuje się, że mimo szczerych chęci obserwowania drogi przegrywamy walkę ze snem. Po kilkunastu minutach jechania w kompletnej ciszy, w półśnie, nasz kierowca zjeżdża na stację benzynową. Jesteśmy pewne, że to już czas wysiadać, więc zrywamy się, na co Włoch pokazuje ręką, żebyśmy siedziały, po czym wysiada, bez słowa otwiera nasze drzwi i ustawia nasz fotel w bardziej leżącej pozycji. Traktujemy to jako oficjalne pozwolenie na przespanie drogi, więc dziękujemy i wracamy do krainy snów.Kilkadziesiąt kilometrów później wysiadamy na stacji benzynowej i już chcemy żegnać się z naszym kierowcą, jednak on mówi, że zaprasza nas na kawę, a że odmówić nie wypada… Kiedy chwilę później już naprawdę chcemy się pożegnać, dostajemy w prezencie niemieckie piwo i wielkie, soczyste i pachnące limonki, które kierowca wiezie właśnie do domu prosto z Sycylii!Następny stop przychodzi (a raczej przyjeżdża) szybko. Zatrzymuje się młody gość o imieniu Alessandro, który jedzie do Pizy. Czy chcemy jechać do Pizy? No w sumie czemu nie.Alessandro wysadza nas blisko wieży, więc pędzimy ją zobaczyć. Znów łapiemy nastrój z Wenecji, czyli skrajne zafascynowanie i podekscytowanie. Zawsze chciałam sprawdzić, czy pozującydo zdjęcia z wieżą ludzie naprawdę takgłupio wyglądają. Marzy nam się w końcu znalezienie fajnego noclegu na plaży, a wiemy, że z Pizy na wybrzeże jest jedynie jakieś 10 kilometrów. Siadamy w związku z tym na trawiastej wysepce na środku skrzyżowania i machamy kciukami. Jest jednak zbyt ciemno by ktokolwiek nas zauważył, więc ruszamy na obchód miasta w poszukiwaniu sensownego miejsca na nocleg.Piza nie jest specjalnie piękna. Właściwie wystarczy zobaczyć wieżę i może przejść się wzdłuż rzeki, żeby zobaczyć ładne, kolorowe kamieniczki, by móc powiedzieć, że zwiedziło się miasto. A już na pewno Piza nie jest miejscem dobrym na nocleg na dziko. Po blisko dwóch godzinach błądzenia trafiamy w końcu na ślepą uliczkę. Po jednej stronie są jakieś bloki, po drugiej plac zabaw, a na nim niezbyt zachęcająco wyglądające i zarośnięte ruiny jakiegoś budynku. Idealne miejsce na rozbicie namiotu! Wprawdzie okolica nie jest najprzyjemniejsza, ale bierzemy sobie za punkt honoru przeżyć do rana. No i znowu nam się udaje.cdn.

[52] Kraina Lodu - w poszukiwaniu Trolli

STOPEM PO PRZYGODE

[52] Kraina Lodu - w poszukiwaniu Trolli

Dlaczego, kiedy i po co tak daleko?Stara ludowa prawda głosi, że największą radość sprawiają bilety lotnicze zakupione bez głębszego namysłu.Druga mądrość mówi, że jak się chce, to wszystko się da.Dlatego właśnie początkiem września, na skutek niezastanawiania się  i chęci, w cztery osoby zakupiliśmy bilety na Islandię na termin 26.10 - 2.11.Dopiero po fakcie zaczęliśmy się zastanawiać jak zorganizować całość tak, by w ciągu tygodnia zobaczyć jak najwięcej. Postanowiliśmy wynająć na miejscu samochód, który na tych kilka dni stanie się naszym łóżkiem, kuchnią, rupieciarnią i najlepszym kumplem. Naszym głównym z najgłówniejszych celem jest oczywiście złapanie za ogon zorzy polarnej (no, i nocleg we wraku samolotu, i przytulenie owcy, i ulepienie bałwana pod lodowcem, i…), a że szczęście w życiu mamy, liczymy, że uda nam się spełnić to marzenie. Przechodząc do rzeczy – jesteśmy studentami, a jak powszechnie wiadomo, student wszystkim przehandluje, wszystko wypije i wszystko co jest za darmo przygarnie. Umie też całkiem nieźle kombinować. W związku z powyższym wpadliśmy na szatański plan poszukania patronów oraz sponsorów naszego islandzkiego projektu. Wciąż czekamy na odzew kilku firm oraz organizacji, a póki co swoją stuprocentową pomoc potwierdzili:- Zielony Maluch- Klub herbaciany „Nie lubię poniedziałków”Jeśli masz własną działalność i ochotę, żeby w jakiś sposób nas wspomóc – czekamy na kontakt!Jeśli znajomy Twojego znajomego brata wujka psa sąsiada ma ciotkę, która prowadzi firmę i chciałaby nam pomóc – również czekamy na kontakt! :)Jeśli nie obracasz się wśród ludzi biznesu, ale mimo wszystko chcesz zwiększyć nasze szanse na owocny wyjazd na Islandię – wystarczy, że udostępnisz ten post znajomym, którzy mogą przyczynić się do rozwoju wyprawy. Będziemy wdzięczni za każdy krok!Z naszej strony możemy zaoferować: - zdjęcia- więcej zdjęć-głupawe filmiki o charakterze reklamowym (albo po prostu głupkowatym, wedle życzenia)- profesjonalne testy i recenzje sprzętu/rzeczy/jedzenia (a jemy prawie wszystko!)- teksty, opisy i relacje (lub jak kto woli to nazwać: artykuły)- późniejsze opowieści, prezentacje i w ogóle kupę śmiechu!Działamy w imię zasady „im bardziej oryginalny i ciekawy pomysł na współpracę, tym chętniej się w niego zaangażujemy”.Pamiętaj – kto pomaga, ten jest super i karma zawsze do niego wraca. A przecież chcesz być super, prawda? :)Kontakt mailowy: magdanielena.f@gmail.com

[51] Dziki (prawie) zachód: o kradzieży, policji i kotletach

STOPEM PO PRZYGODE

[51] Dziki (prawie) zachód: o kradzieży, policji i kotletach

- Do Włoch. Jadę do Włoch.- To rozumiem, że możemy z tobą?- Zrobię porządek z tyłu i wskakujcie.Tak poznajemy Pablo: pół Włocha – pół Hiszpana, mieszkającego do 18. roku życia w Ekwadorze. Jeden strzał przez całą Słowenię – los chyba postanowił wynagrodzić nam węgierskiego pecha. Mimo że Pablo jedzie do Verony, decydujemy się wysiąść pod Wenecją. Ku naszej uciesze jest tam duża stacja benzynowa, a na niej oczywiście polscy kierowcy tirów. Idziemy na krótki rekonesans z nadzieją, że któryś z nich jeszcze dziś jedzie dalej, jednak na marne.- My już dzisiaj stoimy, ale do Wenecji blisko, z buta jakieś 40 minut. Musicie tylko przejść o tam przez ogrodzenie, a potem przez takie krzaki wzdłuż pola kukurydzy, a jak droga się skończy to będzie wiadukt, potem znów przez pola pod lasem i już będziecie w Mestre, a z Mestre jeździ autobus do Wenecji, tej na wodzie. Może wam się jeszcze dziś poszczęści.droga do MestreJeśli kiedykolwiek byłeś w dupie, a potem magicznym sposobem szczęście zaczęło sprzyjać ci aż podejrzanie za bardzo, na pewno znasz stan, który teraz opiszę. Stan, w którym nie obchodzi cię fakt, że twoje położenie właściwie nie jest tak idealne jak mogłoby się wydawać – cieszysz się po prostu, że cokolwiek się zmieniło, że jesteś w innym miejscu; zupełnie nie szkodzi, że wciąż nie masz gdzie spać, żar leje się z nieba mimo nie najwcześniejszej godziny i okrutnie chce ci się pić, a na kolejnych kilka kilometrów marszu polem kukurydzy z 15 kilogramami na plecach zostało ci ledwie pół butelki wody. Nasza rozmowa przez dłuższy czas ogranicza się do- Kurde Aga, jesteśmy we Włoszech!- Wiem, czaisz? Jesteśmy pod Wenecją, a byłyśmy w dupie!- WE WŁOSZECH!!!Jestem pewna, że wtedy gdzieś wysoko nad naszymi głowami wisiał komiksowy dymek o treści: one jeszcze nie wiedzą…Docieramy do Mestre – „lądowej” części Wenecji, gdzie wsiadamy w autobus jadący do części właściwej, czyli tej mokrej, romantycznej i podobno śmierdzącej.Jest ukrop. Jak okaże się dwa tygodnie później, jest do chyba najgorętsza noc jaka nas spotkała. Temperatura nie schodzi poniżej 28 stopni, za to z nas po godzinie dreptania w kółko wąskimi uliczkami schodzi zapał i adrenalina. Mam wrażenie, że kręcimy się wciąż w tym samym miejscu, każdy róg i mostek wygląda dla mnie identycznie. Robi się lepiej w momencie, kiedy spełniamy żądanie żołądków o uzupełnienie kalorii , po czym podejmujemy męską decyzję – skoro teraz, w nocy (a jest już około 24) jest tak niesamowicie gorąco, to w ciągu dnia będzie jeszcze gorzej, nie wspominając już o ilości turystów. Zwiedzimy ile damy radę teraz, a na rano zostawimy sobie plac Świętego Marka i ruszamy w dalszą drogę.Zwiedzanie kończy się początkowo podświadomym, a później uporczywym szukaniem odpowiedniej miejscówki na spanie. Ciężko jednak cokolwiek zdziałać w mieście, gdzie występuje prawie jedynie beton i woda. Krzaczasty i sympatycznie wyglądający park okazuje się być zamkniętym, a przytulny kącik pod mostem został już wcześniej zajęty przez bezdomnych. Cóż zrobić, trzeba wrócić do korzeni – dworzec. Zamknięty, ale przed nim śpi mnóstwo ludzi z walizkami i plecakami, więc chcemy zlać się z tłumem i przespać chociaż kilka godzin. Na siłę wchodzimy do śpiworów, choć przy takiej temperaturze nie jest to najłatwiejsza rzecz na świecie, jednak ze względu na nerki z dokumentami i kasą nie chcemy ryzykować. Zasypiamy momentalnie.Jakieś 1,5 godziny później budzi nas głos ochroniarza, prawdopodobnie krzyczącego, że musimy stąd iść. Budzi w ten sposób wszystkich koczujących. Nam natomiast rzuca się w oczy, że bardzo blisko, właściwie ramię w ramię obok nas leży i śpi facet, a pod tyłkiem ma cały stosik naszych rzetelnie noszonych przy plecaku… kartonów. Z powodzeniem mógł okraść nas z czegoś bardziej użytecznego – prawdopodobnie byśmy tego nie zauważyły. No ale z dwojga złego…Dosypiamy jeszcze godzinę w dworcowej poczekalni, bierzemy porządny prysznic w dworcowych umywalkach i po solidnym śniadaniu bierzemy się ponownie za zwiedzanie.Po pierwsze: Wenecja jest naprawdę mocno przepełniona turystami.Po drugiej: wcale nie śmierdzi aż tak bardzo. Warto ją zobaczyć. Zgubić się w wąskich uliczkach, w których czasem miałyśmy problem zmieścić na szerokość plecaki. Wwąchać się w zapach świeżej kawy parzonej na każdym rogu i poobserwować ludzi przysiadających w małych kawiarenkach z filiżanką i gazetą, sprawiających wrażenie, jakby nigdzie się nie spieszyli. Turyści pędzą, z punktu A do punktu B, a dla tubylców czas każdego ranka na chwilę się zatrzymuje. moje ulubione - pies Kapitan!Po jakichś dwóch godzinach mamy dość upału, hałasu, ludzi i wszystkiego. Niespiesznie łapiemy autobus z powrotem do Mestre, gdzie mamy naprawdę szczere chęci znaleźć sklep – jedzenie powoli nam się kończy. Jednak będąc we Włoszech trzeba pamiętać, że sjesta rzecz święta. Siadamy więc w cieniu jakiegoś budynku, na samym środku chodnika i jemy obiad w postaci marnych resztek bagietki i konserwy sprzed dwóch dni. Gdy kończy nam się cień (wspominałam już, że cienie we Włoszech strasznie szybko uciekają?), szukamy drogi powrotnej przez pole kukurydzy na naszą stację benzynową.Spotykamy na niej zaledwie jedną polską ciężarówkę. Zagadujemy i niestety dowiadujemy się, że kierowca stoi już prawie dobę czekając na załadunek – jeśli do 16 nie dostanie zlecenia, pojedzie najwcześniej następnego dnia. Postanawiamy więc czekać na kolejne tiry, jako że ruch osobówek na stacji nie jest szczególnie duży. Siadamy w cieniu i nawet nie zauważamy kiedy mijają kolejne godziny. Parę minut po 16 przychodzi do nas kierowca, z którym rozmawiałyśmy wcześniej.- I co dziewczyny, nic nie jedzie?- No nie jedzie.- Czyli co, pijemy piwo? A tak w ogóle to Robert jestem.Jak trzeba pić to co poradzić. Zmieniamy nasz cień na cień robiony przez ciężarówkę Roberta i na miłych rozmowach mija nam całe popołudnie. Wieczorem całkowicie bezpardonowo rozbijamy namiot na trawie tuż za samochodem i jak padamy, tak śpimy niemal 10 godzin.nasz nocleg na stacji i ja-modelkaRano wcale nie jest lepiej. Ruch na stacji jest prawie żaden. Robert podaje nas na CB średnio co 10 minut, a my w międzyczasie machamy kartką, plotkujemy, jemy we trójkę chyba najpyszniejszego na świecie arbuza, znów plotkujemy, bijemy się z upierdliwymi i wszędobylskimi mrówkami i liczymy ugryzienia po komarach. Po jakichś 7 godzinach takiego bezczynnego wegetowania na stacji pojawia się dwójka węgierskich autostopowiczów, dwóch chłopaków. Zagadują, przysiadają się i o ile przez pierwszych kilka minut jest całkiem miło, tak przestaje być w momencie, kiedy na dobre rozsiadają się obok nas i próbują łapać stopa. Tuż obok nas. Ciężko przychodzi im łapanie aluzji – rozumieją, że powinni sobie pójść dopiero, gdy mówimy im to wprost.Robert wciąż co parę minut podaje nas na CB. Robi się po 16, kiedy nagle słyszymy wołanie:- Dziewczyny! Odezwał się chłopak na radiu, jedzie pod Bolonię, może tu zjechać i was zabrać. Chcecie?Po dobie spędzonej na stacji chcemy gdziekolwiek.Na tej stacji pod Wenecją (która jak później się okazało, była zupełnie nie z tej strony, w którą chciałyśmy docelowo jechać) ma miejsce początek kolejnej historii pod hasłem „poznaj dobroć polskich tirowców – zaprzyjaźnij się z nimi, a na pewno nie zginiesz”. Z Michałem faktycznie docieramy pod Bolonię. Na nasze nieszczęście, jest piątek wieczorem, a w okresie wakacyjnym we Włoszech tiry mają zakaz jeżdżenia w weekendy; wyjątkiem są chłodnie. No ale Michał niestety przewozi meble.- Ale nie martwcie się, może uda wam się coś złapać rano, a jak nie to też nie zginiecie, weekend na parkingu to fajna rzecz, chłopaki się pewnie zaraz zjadą, obiad zrobimy, lubicie schabowe, no nie? Ogórki kiszone też mam, dobre, domowe.Chwilę później faktycznie zjeżdżają się kolejne ciężarówki. Obok nas staje Paweł, a chwilę później do towarzystwa dołącza Kamil. Natomiast Michał faktycznie wyciąga z lodówki ziemniaki, ogromne kawałki schabu na kotlety i ogórki. po lewej Paweł i jego ciężarówka, po prawej Michałze swoją, na dole ja z kotletamiGdyby ktoś wcześniej tego dnia – lub wcześniej kiedykolwiek – powiedział mi, że będę kiedyś obierać ziemniaki i panierować kotlety na środku parkingu przy stacji benzynowej, między dwoma tirami, i że ten niedosolony obiad będzie jednym z pyszniejszych, śmiałabym się głośno i długo.Na stacji pod Wenecją wspominany wcześniej ciąg alkoholowy w postaci darowizn od nieznajomych kontynuował Robert, natomiast tutaj dostajemy najpierw piwo od Michała, a później wino od Kamila. Wino, które jest najlepszym musującym, owocowym i tanim smakiem jakiego próbowałam kiedykolwiek.Rozmawiamy pół nocy, śmiejemy się do łez. Po północy na parkingu zaczyna brzmieć głośny rechot – dziesiątki małych żab skaczą na każdym możliwym kawałku trawy wokół. Początkowo planujemy rozbić namiot na betonie między samochodami naszych kolegów, jednak w związku z chodzącą gdzieś wokół burzą, decydujemy się spać w pustej naczepie Pawła.A rano szóstego dnia Magda z Agnieszką biorą w końcu prawdziwy, normalny prysznic!Żegnamy się z tirowcami i siadamy przy wyjeździe ze stacji. Całkiem szybko udaje nam się złapać pana jadącego do Rimini, jednak decydujemy się wysiąść wcześniej, za Bolonią. Uparcie próbujemy kierować się w stronę Francji, ale mimo że wiele aut się zatrzymuje, nikt nie jedzie w naszym kierunku. W końcu uzgadniamy, że może niegłupią opcją jest jechać do Rimini – średnio co drugi kierowca udaje się właśnie tam. Dosłownie chwilę po podjęciu decyzji zauważam autokar na polskich numerach. Machamy flagą jak porąbane, a kierowca patrzy na nas, robi oczy jak pięć złotych i żegna się, po czym zatrzymuje. Biegnę.- Dzień dobry!- Dzień dobry, dziewczyny, na miłość Boską, co was tu, gdzie, tak daleko…- No tak wyszło, a dokąd pan jedzie?- Jadę po chińczyków. Do Rzymu.Patrzę na Agnieszkę. Bez słowa wsiadamy.Do Rzymu mamy 400 kilometrów. Przez pierwszych 150 żywo rozmawiamy, jednak później sen bierze górę. Budzimy się jakieś półtora godziny później. Widoki robią się coraz piękniejsze. Wokół góry usiane małymi domkami oraz malownicze mosty. Dojeżdżamy do bramek zjazdowych na autostradzie; jesteśmy coraz bardziej podekscytowane, bo do Rzymu zostało 40 kilometrów! Kierowca wkłada do automatu bilet, szlaban się otwiera, przejeżdżamy na drugą stronę i…Zatrzymuje nas policja. cdn.Krótka wskazówka jak uciąć wszystkich możliwych na zdjęciu,czyli nieudolne selfie zrobione przez Michała.

Dziki (prawie) zachód: o tym dlaczego nie warto planować

STOPEM PO PRZYGODE

Dziki (prawie) zachód: o tym dlaczego nie warto planować

Czas: 10-22.08Dystans: ok. 4000 kmHajs: ok. 110 €Od dłuższego czasu wszyscy pytali: to dokąd w końcu jedziecie? „Gdzieś na zachód, może Francja” – odpowiadałyśmy obie. Miałyśmy kierować się w stronę Czech, potem Niemiec, a potem gdzie wyjdzie.Lądujemy w Barwinku. Dlatego, że początek jest trudny – dużo czekania, podwózki po kilka kilometrów. Za to po przekroczeniu granicy ze Słowacją udaje nam się złapać tira aż do Miskolca. W ten sposób poznajemy pana Jurka, a przez CB jego kolegę - pana Janka. Pod Miskolcem obaj panowie zaczynają szukać nam transportu na dalszą drogę.- Panowie, jedzie któryś w stronę Francji? Dwie dziewczyny do zabrania.- Cześć Jurek!- O, cześć Marcin! Jedziesz na Francję?- Nie jadę, ale powiedz dziewczynom, że jadę do Istambułu i jeśli chcą, to mogą się zabrać.Patrzymy na siebie porozumiewawczo. Kebab prosto z Turcji? Taka oferta tuż po wyruszeniu? Brzmi idealnie! Już prawie mówimy „tak, jedziemy do Istambułu”, kiedy Agnieszka przypomina o głośnych ostatnio zamieszkach w Turcji. Innym razem.Wysiadamy na całkiem porządnym parkingu przy autostradzie; takim z ubikacją i dużą ilością krzaków, za którymi z powodzeniem można rozbić namiot. Właściwie od początku jesteśmy na to nastawione, więc niespiesznie robimy kanapki, a ja odkrywam zabawną rzecz – duża paczka chusteczek nawilżanych, które kupiłam na wyjazd okazuje się dużą paczką jednorazowych woreczków na brudne pieluchy o zapachu świeżej pieluchy. Gdyby w tamtym momencie ktoś zapytał co z nimi zrobię, odpowiedziałabym, że na pewno się nie przydadzą. A jednak.Siadamy przy wyjeździe z parkingu, by być chociaż odrobinę widoczne z autostrady i leniwie machamy kciukami, właściwie bardziej dla poczucia, że nie siedzimy bezczynnie niż dla faktycznego złapania kogokolwiek. Zajęte rozmową ledwo zauważamy zjeżdżającą nagle gwałtownie z autostrady na pobocze ciężarówkę. Węgierski kierowca pokazuje, żebyśmy wsiadały, jedzie w stronę Budapesztu i chętnie nas zabierze. Niestety, jedyny język w jakim mówi to węgierski, więc bardzo ciężko nam się dogadać. Zresztą, rozmowa byłaby bardzo trudna, bo z głośników non stop leci dziwne i bardzo głośne techno. Szybko wnioskuję, ze kierowca musi mieć adhd. Nie potrafi usiedzieć za kierownicą i skupić się tylko na jeździe – co chwilę rozmawia przez telefon, jeśli akurat tego nie robi to gra w jakieś telefonowe gry, w międzyczasie tańczy (!) w zabawny sposób. Staramy się jednak nie narzekać – w końcu mamy podwózkę. Po jakichś 2 godzinach jazdy zatrzymujemy się nagle tuż przed rozjazdem na środku autostrady, a kierowca pokazuje nam kierunek na Budapeszt, tłumacząc, że on jedzie w prawo. Na nic zdają się nasze tłumaczenia, że Budapeszt był tylko kierunkiem odniesienia i wcale nie chcemy tam jechać. W końcu załapuje, że chcemy jechać z nim dalej, co kwituje słowami: „OK. Problem, car, serwis. OK?”. No chyba OK.Jedziemy do tego nieszczęsnego serwisu, gdzie spędzamy godzinę. Po powrocie do samochodu kierowca znów wykonuje telefon. Krzyczy do niego, po czym podaje Agnieszce słuchawkę mówiąc: „English”. To jego brat, który faktycznie mówi po angielsku i tłumaczy nam, że kierowca jedzie nad Balaton. Idealnie! Żadna z nas nigdy nad Balatonem nie była. Ruszamy więc w drogę, a my obie szybko zasypiamy.- Fonyod! Fonyod! Balaton! – budzi nas krzyk kierowcy. Patrzę na zegarek – 2.00 w nocy. Nie do końca obudzone dziękujemy i wysiadamy. Chcemy jak najszybciej znaleźć miejscówkę do spania, jednak okazuje się to nie takie proste. Sporo terenu przy samym jeziorze to prywatne posesje, a nie mamy najmniejszej ochoty robić sobie problemów. Na szczęście okazuje się, że blisko jest dworzec PKP, a przy nim ładne i wyglądające na wygodne podwórko wysypane żwirem. Bez dłuższego namysłu rozwijamy karimaty za krzakiem, tuż przy torach.Budzą nas śmiechy kolejnych przechodniów. Niespiesznie wstajemy, ogarniamy się w dworcowej toalecie i jemy śniadanie. Chcemy szybko dostać się na autostradę i złapać kogoś jadącego w przeciwnym kierunku niż ten nieszczęsny Budapeszt. Zatrzymana para podwozi nas kilka kilometrów, do wjazdu na autostradę i wysadza pod samym komisariatem policji. Tam próbujemy łapać stopa przez kolejne dwie godziny, po czym zgodnie kapitulujemy. Słońce praży mocno jak w Afryce, jest chyba z 40 stopni, a ramiona już po pół godzinie stania zaczynają nas parzyć. Podejmujemy decyzję, że lepszym wyjściem jest wrócenie nad jezioro i tam przeczekanie w cieniu największego upału. Tak robimy.Fonyod to turystyczna miejscowość, jednak na pewno nie zatłoczona. Nad wodą jest spokojnie i w miarę cicho, co w połączeniu z miłym i chłodnym cieniem szybko mnie usypia. Budzę się po dwóch godzinach ze spuchniętą twarzą – jakiś złośliwy insekt uznał, że świetnym żartem będzie ugryzienie mnie w wargę.Udaje nam się złapać stopa do miejscowości położonej 10 km dalej. Stamtąd decydujemy się na pociąg do kolejnej większej miejscowości, bo przecież bez sensu jest utknąć kilkaset kilometrów od domu. Idziemy na dworzec, gdzie kupujemy bilet i szukamy peronu, żeby przekoczować na nim do czasu odjazdu.Na peronie zauważamy trójkę chłopaków z wielkimi plecakami, a że - jak to działa w podróży - swój zawsze swojego zaczepi, zagadujemy. Poznajemy dzięki temu pół Chińczyka – pół Japończyka, który wychował się w Anglii, a mieszka w Hongkongu, Francuza oraz Niemca, który chyba nie pała do nas zbytnią sympatią, bo usilnie stara się nas ignorować, a podczas rozmowy bez przerwy dłubie w nosie. Niemniej jednak dworcowa znajomość rozpoczyna dziwny ciąg alkoholowy towarzyszący nam przez cały czas trwania podróży.- Hej dziewczyny, a chcecie może wino?- ?- Mamy butelkę wina i jakoś nie możemy go wypić, więc damy wam w prezencie.- Jest zatrute, zepsute czy o co chodzi?- Jest chyba w porządku, po prostu nie jesteśmy fanami wina.Ta sytuacja powoduje lawinę. Od tej pory alkohol od obcych ludzi dostajemy niemal codziennie.Przyjeżdża nasz pociąg, więc żegnamy się z nowymi znajomymi i wsiadamy. Stacja końcowa – Nagykanizsa. Na dworcu w tym mieście znów spotykamy podróżników, tym razem dwójkę młodych Francuzów, którzy zagadują nas pytaniem gdzie zamierzamy spać. - Pewnie tutaj na dworcu, mają chyba jakąś poczekalnię, idziecie z nami?Wyglądają na przestraszonych, ale ruszają z nami. W momencie kiedy rozkładamy karimaty w dworcowej poczekalni, wchodzi do niej dwójka pracowników stacji i pokazują, że musimy wyjść, bo poczekalnia zostanie zaraz zamknięta. Francuscy towarzysze przestraszeni zwijają manatki i postanawiają iść w stronę centrum miasta w poszukiwaniu hostelu. My jesteśmy na to zbyt leniwe (i zbyt biedne)  – przenosimy się z karimatami kilkanaście metrów dalej, przed drzwi poczekalni i kładziemy się po prostu pod ścianą na peronie. Ze stojącego przy nim pustego pociągu wychyla się jakiś ochroniarz czy konduktor i mruga do nas porozumiewawczo, pokazując na migi, że możemy spać spokojnie, że on tu będzie pilnował porządku. Nie musi powtarzać tego po raz drugi.Rano szybko zbieramy rozrzucone rzeczy i chcemy ruszać w stronę wylotówki. Idziemy jeszcze standardowo do dworcowej łazienki trochę się ogarnąć. Zaspana i nie do końca przytomna inteligentnie stwierdzam, że muszę umyć stopy, toteż balansując gdzieś między ścianą a drzwiami pakuję nogę bezpośrednio do umywalki. Gdy stoję tak z kończyną niemalże wyżej głowy, do toalety wchodzi jakaś kobieta, prawdopodobnie pracująca na dworcu i zaczyna mnie ochrzaniać. Tak przypuszczam, bo właściwie równie dobrze może pytać o przepis na barszcz z uszkami; cała jej węgierska wypowiedź brzmi dla mnie jak „ege szege buraki”, a kobieta ma zupełnie w nosie to, że co chwilę mówię jej to po polsku, to po angielsku, że naprawdę nic nie rozumiem.Po tym burzliwym poranku w łazience znajdujemy drogę w stronę wylotówki. Po przejściu może kilometra zauważamy na sporym kawałku zieleni tuż przy chodniku dwie osoby z wielkimi plecakami, które zwijają namiot. Machamy im z daleka, oni odmachują, po czym krzyczą:- Hej, chcecie może kawę?Bez zastanowienia skręcamy w ich stronę. Kawa to zawsze rzecz, której najbardziej brakuje podczas podróży.Dostajemy po dużym kubku pachnącego napoju i zaczynamy rozmowę, która właściwie koncentruje się wokół rozłożonej na mokrej jeszcze trawie mapie Europy. Nasi nowi znajomi są z Francji i okazuje się, że zawsze bardzo chcieli odwiedzić Kraków, więc od razu wymieniamy się kontaktami. Dwie kawy później żegnamy się i wracamy na trasę w stronę wylotówki.Węgry to naprawdę miły kraj. Ładny, zadbany i czysty, ludzie są przesympatyczni i bardzo pomocni. Jedyne „ale” to ich niezbyt piękny język i fakt, że niewielu Węgrów mówi po angielsku. Nie chcę mówić, że łapanie stopa na Węgrzech również jest beznadziejne – może po prostu mamy pecha? Za to jakiego porządnego … Kolejni kierowcy podwożą nas dosłownie po kilka kilometrów. Oczywiście, każdy kilometr jest na wagę złota, szczególnie gdy z nieba leci żar parzący niemiłosiernie w głowę, w twarz, bijący od asfaltu. Jednak gdy kolejna osoba wysadza nas na środku drogi bez pobocza i kawałka cienia, stajemy się nieco poirytowane. Idziemy w końcu spory kawałek pod górkę, żeby znaleźć choć odrobinę chłodniejsze miejsce na przeczekanie największego upału. Na szczęście za górką są dwa przystanki autobusowe – jeden po stronie, w którą jedziemy, drugi po przeciwnej. Jako że właśnie ten przystanek po złej stronie jest w całości schowany w cieniu, robimy bardzo niemądrą rzecz – próbujemy złapać stopa w naszą stronę siedząc po stronie przeciwnej. Wbrew pozorom okazuje się to nie takie głupie i niektórzy się nawet zatrzymują, jednak nigdy nie jadą do Słowenii. W końcu zatrzymuje się starsza kobieta.- Dokąd jedziecie dziewczyny?- Do Słowenii, a pani?- Mieszkam na Słowenii i będę tam jechać, ale dopiero za godzinę, bo teraz jadę coś załatwić. Jeśli nadal będziecie tu siedzieć, to was zabiorę.- Super, dziękujemy!- Nie ma problemu. Skąd jesteście? Z Danii?- Eeee… Nie, z Polski.- Aha. Ja z Kanady. Do zobaczenia później!Idziemy trochę na łatwiznę i postanawiamy poczekać na panią ze Słowenii. Po godzinie faktycznie przyjeżdża. Wszystko byłoby idealnie kolorowe, gdyby nie fakt, ze ma bardzo mały, dwuosobowy samochód. Koniec końców, Agnieszka zajmuje miejsce pasażera, a ja siedzę razem z naszymi plecakami w bagażniku.Nasza pani kierownica okazuje się bardzo sympatyczna. Opowiada trochę o swoich podróżach i miejscach, w których mieszkała. Wysadza nas na dużej stacji benzynowej tuż za granicą, życzy szczęścia i udanej podróży i prosi, żebyśmy na siebie uważały.Korzystamy z okazji, że jesteśmy na stacji i kupujemy chleb, który jest zdecydowanie za drogi w stosunku do swojej wielkości, uzupełniamy puste butelki wodą, piszemy na kartce „ITALY” i stajemy na wyjeździe ze stacji. Widocznie Słowenia decyduje się zadośćuczynić nam pecha doświadczonego na Węgrzech, bo zatrzymuje się przy nas trzeci wyjeżdżający samochód. Podchodzę do okna – w środku siedzi nagi od pasa w górę i całkiem przystojny kierowca.- Cześć, dokąd jedziesz? – pytam.Twarz chłopaka jaśnieje w uśmiechu. cdn.

Łyk inspiracji: Kanada

STOPEM PO PRZYGODE

Łyk inspiracji: Kanada

 Język urzędowy: angielski, francuskiStolica: OttawaPowierzchnia na świecie: 2.Narody i grupy etniczne: przynajmniej 34 duże grupy etniczne; Polacy 2,8%Waluta: dolar kanadyjskiTagi: góry, wodospady, niedźwiedzie, łosie, syrop klonowy, jeziora, Indianie, lasy, koniec świata, drwale, wilgotno Góry SkalisteDawson City - miasto znanez największej na świeciegorączki złotaCalgary Stampade - corocznyfestiwal kowbojskiorganizowany w połowielipca Haida Gwaii - archipelag 200 wyspzachodnie wybrzeże Kanady wioska rybacka Lunenburg,Nowa Szkocja Góry lodowe na Oceanie ArktycznymJezioro w rejonie Fort McPhersonMontreal Droga Icefields Parkwayprowadząca przez Góry Skalistez Lake Louis do Jasper Park Narodowy Jasper Wodospad NiagaraOttawaNowa Funlandia Victoria, stolica prowincjiKolumbia Brytyjska Zatoka Fundy w Nowej SzkocjiPark Narodowy Wells Gray

Nie taki Woodstock straszny - lifehacki festiwalowe

STOPEM PO PRZYGODE

Nie taki Woodstock straszny - lifehacki festiwalowe

O czym jak o czym, ale o Woodstocku mogę opowiadać do znudzenia. We wpisie o Przystanku wyczerpałam chyba większość możliwych argumentów mających na celu przekonanie tych, którzy wciąż mają opory, żeby odwiedzić Kostrzyn nad Odrą, że jest to słuszny krok. Ale co jak już zdecydujecie, że chcecie przyjechać na festiwal? Pierwsze razy są trudne. Nie wiadomo co, jak, o czym pamiętać, co zabrać i że istnieją życiowe lifehacki, także woodstockowe. Do dzieła.Kup bilet na pociąg wcześniejMożna to zrobić na stronie przewozów regionalnych. Jeśli wiesz dokładnie kiedy i dokąd planujesz wrócić z festiwalu, warto kupić od razu bilety w dwie strony. Wprawdzie w Kostrzynie przez cały czas działa punkt biletowy, jednak kolejki do niego są ogromne – szkoda twojego czasu.Na dworcu również bądź wcześniejSerio. Dziesięć minut przed odjazdem to trochę życie na krawędzi, chyba że nie zależy ci aż tak na miejscu siedzącym. Chyba że nie zależy ci aż tak na jakimkolwiek miejscu i lubisz jechać kilka(naście) godzin wciśnięty gdzieś między drzwi a pociągową ubikację.Uwaga: jeśli jedziesz na Woodstock samochodem, pamiętaj, że wjazd na teren festiwalu możliwy jest do kilku dni przed jego rozpoczęciem (w tym roku do 26.07 do północy)Nie bierz za dużo bagażuPopełniłam ten błąd podczas pierwszego Woodstocku. Wielki plecak, bo może to się przyda, tamto też, koszulek więcej, bo co jak się wybrudzę jak świnia.Za kolejnym razem zmądrzałam i mój bagaż ograniczył się do plecaka rozmiarów mniej więcej małego bagażu podręcznego. Właściwie na Woodstock nie potrzebujesz niczego bardziej zaawansowanego technologicznie niż trzy pary gaci, mydło i kawałek śpiwora. Dostęp do kranów jest nieograniczony, a posiadając parę sprawnych rączek na pewno będziesz w stanie przeprać sobie ubłocone skarpetki. Na terenie Przystanku znajduje się ogromny, polowy i bardzo tani Lidl, w którym można kupić wszystko. Dosłownie wszystko. Namiot, leżak i bieliznę na zmianę również. Dlatego też nie jest koniecznym wiezienie ze sobą do Kostrzyna kilogramów pasztetu i chleba. Wszystko kupisz na miejscu, a paragony z zakupów często można wymienić np. na darmową kawę.Uwaga: jeśli wybierasz się na festiwal sporo dni przed rozpoczęciem, musisz wziąć pod uwagę, że udogodnienia takie jak krany, płatne prysznice, strefa gastro czy Lidl będą jeszcze nierozstawione. Przejrzyj wcześniej harmonogram festiwaluNie zrobiłam tego dokładnie za pierwszym razem, przez co ominęło mnie sporo fajnych wykładów i warsztatów. Woodstock to nie tylko koncerty – tu cały czas coś się dzieje. Wykłady oraz warsztaty na ASP (Akademii Sztuk Przepięknych), poranne zajęcia z jogi, pokazy kuglarzy, konkursy i zawody (chociażby te nieformalne we flanki). Dokładny i oficjalny harmonogram Przystanku możesz znaleźć na stronie festiwalu lub stworzyć go samodzielnie tutaj: kliknij i stwórz harmonogramWeź poduszkę!Być może wspominałam już kiedyś przeczytaną gdzieś historię biednego woodstockowicza, który nie zabrał ze sobą tego pozornie mało znaczącego rekwizytu. Po dwóch dniach w namiocie, w hałasie, w upale i ogólnym zmęczeniu był tak zdesperowany i tak potrzebował minimalnego chociaż komfortu, że użył jako poduszki bochenka chleba. Brzmi śmiesznie, ale naprawdę po kilku dniach bez minimum wygody będziesz zdesperowany. Poduszka nie zajmie dużo miejsca, a oszczędzi twojej szyi bólu.MateracDwa lata temu wspomniany wcześniej bagaż miałam duży, więc bez problemu przyczepiłam do plecaka karimatę. Ale przyczepienie karimaty do plecaka trzy razy mniejszego od niej samej nie jest już takie proste. W zeszłym roku znalazłyśmy z Zuzą idealne rozwiązanie – zamiast karimat zabrałyśmy ze sobą dwuosobowy dmuchany materac. Jego przewiezienie jest wprawdzie trudniejsze, bo zajmuje więcej miejsca i nie jest tak lekki jak karimata, ale komfort spania jest nieporównywalny. Nie dość, że miękko, nie wieje od podłoża i w ogóle nie trzeba się tak bardzo przejmować nierówną ziemią (a i żaden patyk nie zacznie niespodziewanie gryźć w plecy w środku nocy), to w razie deszczu nie trzeba martwić się pobudką w kałuży. Materac to według mnie zdecydowanie najlepszy lifehack woodstockowy – przynajmniej jak do tej pory.Jeśli wciąż boisz się, że możesz mieć problem z rozsądnym spakowaniem plecaka na Woodstock, drużyna Jurka Owsiaka przychodzi z pomocą.Pomaluj paznokcieNie jestem pewna, czy panowie skuszą się na ten krok, jednak myślę, że dziewczyny jak najbardziej powinny. Jak powszechnie wiadomo, Woodstock nazywany jest pieszczotliwie Brudstokiem nie bez powodu. Teren jest wprawdzie w większości trawiasty, jednak sporo na nim miejsc piaszczystych i ziemistych, a co się z tym wiąże – pełno kurzu i pyłu. Wszędzie - przygotuj się, że po powrocie z Woodstocku przez trzy dni będziesz smarkać na czarno. Co do tego wszystkiego mają pomalowane paznokcie? Otóż już po kilku godzinach na festiwalu nawet największemu czyściochowi za paznokciami utworzy się tak zwana żałoba. Uciążliwym jest ciągłe wyciąganie piachu zza paznokci, a malując je na ciemny kolor łatwiej o nim zapomnieć. Czego oczy nie widzą tego sercu nie żal, prawda?Jedz arbuzy!Szukając w internecie zdjęć woodstockowiczów zawsze prędzej czy później trafisz na ludzi w arbuzowych hełmach, arbuzowych biustonoszach, z arbuzowymi miskami i torebkami. Wniosek wysuwa się tylko jeden: arbuz jest wielofunkcyjnym środkiem zesłanym z nieba. Wierz lub nie, ale naprawdę idealnie sprawdza się jako uzupełnienie woodstockowej diety. Przy upale nawodni, jednocześnie wypełni żołądek na tyle, że żaden głód cię nie pokona. Do kupienia oczywiście w Lidlu.Nie świruj z bezpieczeństwemWiele razy spotkałam się z pomysłem zamykania namiotu na kłódkę „bo na Woodstocku kradną”. No jasne, że kradną. Tak samo jak w supermarkecie, w autobusie i nad jeziorem; wszędzie trafi się jakiś oszołom. Po co więc dawać potencjalnemu złodziejowi sygnał, że trzymasz w namiocie coś cennego? Tak, kłódka jest sygnałem; po coś ją w końcu masz. Najlepiej mieć wszystkie wartościowe rzeczy cały czas przy sobie  - mam na myśli przede wszystkim dokumenty, pieniądze i telefon. Świetnie w tym celu sprawdza się nerka. Co z resztą cennych przedmiotów, które są za duże/zbyt niewygodne, by trzymać jej 24/7 przy sobie? Najlepiej po prostu zostaw je w domu :)Ochrona przed słońcemNiby oczywiste, ale w ferworze festiwalowych uniesień łatwo zapomnieć o kremie z filtrem i czymś na głowę. Wiem, że brzmi to trochę jakbym była przewrażliwiona, ale… naprawdę. Podczas Woodstocku rzadko się zdarza (przynajmniej mi) siedzieć non stop w miejscu. Przeważnie chodzi się od sceny do ASP, do kranów, do strefy gastro, a większość przestrzeni jest niezacieniona. Nawet nie zauważysz, kiedy słońce spali cię na skwarkę.Zabierz plandekę lub folię budowlaną/malarskąIdealna na ochronę namiotu przed deszczem – można położyć pod spód bądź zawinąć na wierzch. Podwieszona na drzewie nad twoim miejscem biwakowym zapewni ochronę przed niechcianymi gośćmi w postaci kleszczy spadającymi z nieba.Weź latarkęW toi toiach jest ciemno, szczególnie w nocy. Sprawdzone info.Żulerski kocykŻulerskim kocykiem nazywany jest koc spełniający funkcje brudne, robocze i izolujące. Świetnie nadaje się do siedzenia w piachu i nie jest go szkoda, gdy wybrudzi się masłem. Polecam każdemu takiego przyjaciela.Nie masz z kim jechać?Zapewne nie tylko ty. Dobrym rozwiązaniem jest bank podróży  – ogłaszają się tu ludzie, którzy również szukają kompana. Do Festiwalu jeszcze tydzień, więc do dzieła – im szybciej tym lepiej!