PODRÓŻE DZIEWCZYNY SPŁUKANEJ
Ja, matka dzieci nienarodzonych
Od kiedy pamiętam chciałam być mamą. Taką pieczącą ciasta, oddaną, czekającą z obiadem mamą. Chodziłam do dobrych szkół, miałam tysiąc zajęć dodatkowych: języki obce, gitara, kółko plastyczne, harcerstwo, taniec towarzyski. Miałam wykształconych rodziców, dziesiątki perspektyw, setki zmieniających się w oka mgnieniu pomysłów na przyszłość. Tylko pragnienie bycia mamą pozostawało niezmienne. W końcu zaszłam w ciążę. Prawie 4 lat temu, w stałym, choć wyjątkowo burzliwym związku. Wpadka. Nagle okazało się, że w ogóle nie znałam mojego partnera. Awantury o moją odmowę aborcji, płacze, krzyki, przekleństwa, błagania. Zostałam sama. Taszczyłam wielką walizkę na dworzec. Nie miałam parasola, a jak na złość lało. Wiatr zacinał z każdej strony, pochmurne niebo nie przestawało płakać, a ja płakałam razem z nim. Ludzie w pociągu dziwnie się na mnie patrzyli. Wróciłam do domu i zaczęłam plamić. Następnego dnia lekarz, hormony, leki rozkurczowe, nakaz leżenia. Więc leżałam. Całymi tygodniami. Za oknem lato, na facebooku ludzie chwalący się wakacjami. Ogniska, jeziora, lasy, egzotyka, morze, opalenizna, uśmiechy, imprezy. A ja leżałam. Moi rodzice i ja nie chwaliliśmy się ciążą. Jak tu się chwalić, zwłaszcza, gdy lądowałam co chwila na pogotowiu. Krawienie za krwawieniem, pobyt w szpitalu za pobytem w szpitalu. Jakaś dziewczyna w kolejnej już ciąży zaciagała się głęboko papierosem spacerując po szpitalnym ogródku i mówiła: „Jezu, jak ja Ci zazdroszczę, że masz ciążę zagrożoną. Ja wcale nie chcę tego dziecka utrzymać.”. Kontakt z byłym partnerem ograniczał się do moich błagań i płaczu. Płaszczyłam się, poniżałam. Nigdy nie czułam się równie samotna, ale powtarzałam sobie, że przecież dam radę, że sobie poradzę.Straciłam dziecko, gdy ciąża zaczynała być już widoczna. Gdy najgorsze dolegliwości minęły, gdy lekarz pozwolił mi wstawać z łóżka, gdy pani w sklepie doradziła zakup grubszego swetra „żeby maleństwo nie zmarzło”, gdy ciocia przyjaciółki wywróżyła mi dziewczynkę, a ja zaczynałam być autentycznie szczęśliwa. Kupiłyśmy z mamą pierwszą sukienkę, pierwsze, malutkie skarpetki, pierwsze body. Tak bywa. Tak mówią. Następna ciąża na pewno przebiegnie pomyślnie. Tylko jakie ma znaczenie następna ciąża, skoro już nie będzie TĄ ciążą, TYM dzieckiem?Zostałam z niczym. Bez mojego maleństwa, bez związku, bez celu w życiu, bez chęci. Za to z depresją, która ciągnęła się za mną przez kolejne trzy lata. Nie jestem w stanie dobrze opisać tego uczucia, które dopadało mnie za każdym razem, kiedy widziałam matkę z dzieckiem. Tej złości na widok ciężarnych nastolatek. Furii przy ciężarnych zaciągających się papierosem. Histerii, gdy kolejna bliska mi osoba ogłaszała wielką nowinę. Kobietom po poronieniach niejako odmawia się prawa do żałoby. Jakby Twoje dziecko nigdy nie istniało. Jakby nie było człowiekiem. Jakby nie było ważne. Przecież będziesz miała jeszcze inne. Nie o to, kurna, chodzi. Szukałam dobrych książek, forum, które pomogłyby uporać się z ciężarem w głowie. Wszędzie tylko bagatelizowanie problemu w stylu „no stało się, trudno”, albo infantylne rozumowanie typu „mój aniołek czeka na mnie w niebie”. Nigdzie nie byłam w stanie znaleźć choć jednej wypowiedzi kobiety, której przydarzyło się poronienie, która WIE, że tak bywa, która WIE, że musi się podnieść, która WIE, że jej użalanie się nad sobą jest żenujące. Lecz która mimo to nie potrafi przestać rozpaczać z powodu śmierci dziecka, nie potrafi przestać głowić się „co by było gdyby”, nie potrafi wziąć się do kupy. Wszyscy zdawali się radzić sobie z problemem lepiej ode mnie. Nie będę opisywać szczegółów, powiem tylko, że te lata były koszmarem. Nie byłam w stanie wywiązywać się z obowiązków, z pracy, z niczego. Mimo że zapełniłam sobie niemalże każdą minutę w ciągu dnia. Byle nie myśleć, byle nie czuć, byle przetrwać. Zawodziłam innych i siebie. Wszystkie decyzje były złe. Bałam się wstać z łóżka i wyjść do świata, a później nienawidziłam się za swoją beznadziejność. Stwierdziłam, że albo się zabiję, albo ucieknę. Więc uciekłam. W podróż. Musiałam. Nie miałam pieniędzy na jedzenie, moje biuro przynosiło straty, ale musiałam, MUSIAŁAM uciec. I jeśli jestem z czegoś dumna, to z tego, że znalazłam w sobie dość siły, dość odwagi, by wyruszyć. Nie istotne dokąd, po co, ani na jak długo. Jednak wyprawą, która naprawdę mi pomogła, było El Camino – Szlak Świętego Jakuba. Niosłam ze sobą symboliczne dwa kamienie – za mnie i moje nienarodzone dziecko. Zostawienie ich w odpowiednim miejscu było chyba najtrudniejszym gestem, jaki w życiu wykonałam. Ale pomogło. Później były kolejne podróże, aż w końcu, w Londynie, poznałam Anthony’ego. Znajomość jakich wiele, po prostu kolega z pracy. Pewnego wieczoru wraz kilkoma innymi pracownikami piliśmy piwo w ogrodzie, zbaczając coraz bardziej na tzw. tematy życiowe. W końcu jak powszechnie wiadomo wraz ze wzrostem alkoholu we krwi wzrasta zdolność do odnajdywania głębszego sensu w filozofii, religii, polityce i w ogóle każdym temacie, którego normalnie unikamy jak ognia. Jakaś dziewczyna powiedziała, że jej to już powoli włącza się instynkt macierzyński. Jakiś chłopak odpowiedział, że jemu jeszcze nie, ale na pewno w przyszłości chciałby mieć dzieci. I może zabrzmi okrutnie, ale nie mógłby być z kobietą, która owych dzieci mieć nie może. Zrobiło mi się niezręcznie, lecz nadal siedziałam cicho. Wtedy, po dłuższej ciszy, odezwał się Antek, ten sam Antek, który w ogóle rzadko kiedy się odzywa, a już zwłaszcza w kwestiach kontrowersyjnych, by powiedzieć bardzo spokojnie:„A ja, jeśli jestem w związku z kobietą to dlatego, że jest zabawna, inteligenta, życzliwa. Nie dlatego, że działa czy nie działa jej macica.”Kilka osób pokiwało z zadumie głowami, wcześniej wypowiadający się chłopak wyglądał na nieprzekonanego, a nasza wspólna znajoma roześmiała się głośno mówiąc: „Tony, Ty się rzadko odzywasz, ale jak już coś powiesz, to powiesz!”Pierwszy raz faktycznie go zauważyłam. Zaczęliśmy się spotykać, a ja z każdym spotkaniem utwierdzałam się w przekonaniu, iż trafiłam na szalenie dobrego człowieka. Bardzo szybko zapragnęliśmy założyć rodzinę. Miesiąc w miesiąc niepowodzenie. A potem klasycznie „przestaliśmy się starać” i nagle okazało się, że jestem w ciąży. Pamiętam dobrze czas tuż przed. Odbywaliśmy kolejny już treking, a w małej wiosce na szlaku poznaliśmy Tintina-nepalskiego chłopca z porażeniem mózgowym. Pamiętam naszą, moją i Anthony’ego rozmowę o życiu tego biednego dziecka. I moją wzmiankę, że chyba to jedno spotkanie uświadomiło mi, iż naprawdę nie ma dla mnie znaczenia JAKIE będzie moje dziecko, byleby było. Bylebyśmy mieli szansę kimś się zająć, sprowadzić na ten świat jednego szczęśliwego człowieka. Nie po to, by dziecko POSIADAĆ, lecz by dać mu fajne życie. Banał.Rozmawialiśmy nawet o możliwości adopcji i o tym, jak wielu warunków nie spełniamy. To nic, na wszystko z czasem znaleźlibyśmy sposób. Tintin obudził we mnie zupełnie nowe, chyba nieco dojrzalsze spojrzenie na macierzyństwo. A dwa dni później byłam już w ciąży, choć jeszcze o tym nie wiedziałam.Mały Żabojad został spłodzony gdzieś w nepalskich Himalajach, odkryty zaś w Indiach. Od samego początku wymiotowałam jak kot i czułam się okropnie. Na myśl, że mogę być w ciąży, naprowadził mnie wyjątkowo chudy, indyjski znachor, który machając wahadełkiem nad straszliwie grubą książką oraz kartką z moim imieniem oznajmił, iż źródło mojego samopoczucie jest natury ginekologicznej. Trochę z tego żartowaliśmy, ale i tak kupiliśmy test. Nie wytrzymałam do rana: dwie grube kreski. Pamiętam jak biegłam, cała zaryczana, przez długi korytarz, wrzeszcząc do Antka: JESTEM W CIĄŻY! JESTEM W CIĄŻY! JESTEM W CIĄŻY!Takiej radości nie przeżyłam chyba w całym swoim życiu. Nie chcieliśmy przerywać podróży, ale wiedziałam też, iż dłuższy pobyt w Azji po prostu mnie wykończy. Żabojad od początku przyprawiał mnie o kaca giganta. I nie mam tu na myśli kaca pt. „Opróżniłyśmy wczoraj z koleżankami dwie butelki Carlo Rossi na trzy! Ale z nas wariatki.”, tylko „Bawiłam się na panieńskim mojej najlepszej przyjaciółki, gdzieś w połowie imprezy ją zgubiłyśmy, lał się szampan, wódka i red bulle, jedna z uczestniczek odnalazła się następnego dnia w innym mieście, będę zbierać fakty przez najbliższy tydzień, wstyd mi jak wszyscy diabli, a jak ruszę głową o milimetr, to się zrzygam.” Takim właśnie samopoczuciem objawiało swą obecność moje dziecko (i tak przez pełne trzy miesiące). Z tą tylko różnicą, że kac następnego dnia się kończy, a ciążowe dolegliwości nie.Indyjskie jedzenie ani upały ewidentnie mi nie służyły. Chciałam też być bliżej Europy i europejskiej służby zdrowia „w razie w”. Chyba od samego początku chciałam zrobić wszystko, by chronić moje dziecko. Padło na Bałkany. Jednak pewnym zbiegiem okolicznośći przepadły nam wyjątkowo tanie bilety. Wściekła jak osa kupiłam drugie najtańsze: Do Francji. I tak jak pod wpływem jednej spontanicznej decyzji postanowiłam opuścić Nepal tuż przed katastroficznym trzęsieniem ziemi, tak kolejny przypadek wyszedł nam na dobre.Niemal natychmiast po powrocie do domu zaczęłam plamić. Okazało się, że mam w macicy olbrzymie cysty/torbiele. Kobiety na forach panikują, jeśli tego typu zmiana osiąga 3x4cm. Jedna z moich zmian miała rozmiar otwartej męskiej dłoni. Wiem, wydaliłam ją podczas wyjątkowo obfitego krwotoku. Takich mniejszych lub większych krwotoków miałam w pierwszym trymestrze kilka. Do tego codzienne plamienia, leżenie plackiem w łóźku, wymioty po kilka razy dziennie, NIEUSTANNE mdłości, przyjmowanie leków rozkurczowym oraz hormonów. Przed 12tym tygodniem wykonano mi 7 badań USG, co chwila lądowałam na pogotowiu. Pewna młoda lekarka powiedziała wprost, że ona rozpatruje utrzymanie tej ciąży przy tak obfitych krwotokach z wydalaną tkanką w kategorii cudu. Specjalista wyrażał się bardziej powściągliwie, lecz i on przyznał, że Żabojad ma naprawdę wyjątkowo silną wolę przeżycia.Gdybym chciała opisać wszystkie emocje towarzyszące mi podczas tej ciąży, zajęłoby to 10 stron, a na koniec sama siebie musiałabym zapisać do terapeuty. Mijał jednak tydzień za tygodniem, a dziecko wciąż żyło. Mimo wszystkich krawień, nadal obecnych cyst, lekkiego oderwania pęcherza płodowego od ściany macicy. Okropne samopoczucie zaczęło ustępować, a ja zaczęłam na nowo mieć nadzieję, którą utraciłam już dawno. Teraz dziecko radośnie tańczy w coraz większym brzuchu. Lekarz mówi, że bez dwóch zdań odziedziczyło temperament po mamie, bo nie potrafi usiedzieć chwili spokojnie. Anthony co rusz gada do brzucha: „Cześć, tu twój tata! Nie słuchaj mamy, twoim pierwszym językiem i tak będzie francuski!”. Planujemy już powrót do podróży po narodzinach dziecka. Bo przecież nie po to tak bardzo chciałam je mieć, żeby przez pierwszych kilka lat oglądało tylko łóżeczko i pieluchy. Pewnie się zastanawiacie po co w ogóle o tym wszystkim mówię. Cóż, powody są dwa:Po pierwsze, łudzę się, iż moja historia doda komuś otuchy. Nie tylko komuś, kto stara się o dziecko, ale komukolwiek, kto tkwi w trudnym momencie w życiu. Myślę o tych wszystkich szansach, które bym zmarnowała, gdybym tych kilka lat temu po prostu się poddała. Gdybym nie próbowała tak rozpaczliwie wypłynąć na powierzchnię, choć w tamtym momencie wydawało mi się, że już nigdy nie będę szczęśliwa i te wszystkie wysiłki są na nic. Cholera, było warto zmuszać się ostatkiem sił do wstawania z łóżka. Naprawdę warto było.Po drugie, nie wiem jak długo jeszcze powinnam ukrywać aktualną ciążę. Co prawda nadal większość dnia muszę spędzać w pozycji horyzontalnej, nadal mam absolutny zakaz jakiegokolwiek wysiłku i nadal biorę hormony „tak na wszelki wypadek”. Nadal odliczam nerwowo każdy dzień każdego tygodnia przybliżającego mnie do upragnionego rozwiązania. Nadal istnieje spora szansa, iż większość ciąży będę musiała przeleżeć. Ale nie chcę już pokrętnie się z wszystkiego tłumaczyć, zatajać moją sytuację, jakby była powodem do wstydu. Bo chociaż wciąż może stać się coś złego, to przecież zawsze może. Przy porodzie, po urodzeniu, po osiemnastce. I co, mam dziecko chować w piwnicy, żeby się czasem nikt o nim nie dowiedział, „tak na wszelki wypadek”? Chcę cieszyć się tą ciążą tak, jakbym nigdy się o nią nie bała. I nie widzę powodu, by się ową radością nie dzielić. Moje dziecko, jeszcze zanim dowiedziałam się o jego istnieniu, odbywało ze mną treking w Nepalu, jeździło na pace ciężarówki po himalajskich wirażach, podróżowało w indyjskim wagonie najniższej klasy, przeżyło trzęsienie ziemi (które odczuliśmy w Agrze), odwiedziło indyjskiego znachora, spało pod gołym niebem na pustyni, smakowało egzotycznej kuchni, spacerowało po Szczurzej Świątyni. A tyle jeszcze przed nim.