Żeby nadchodzący nie był gorszy. :))

PO PROSTU MADUSIA

Żeby nadchodzący nie był gorszy. :))

       I już tradycyjnie na zakończenie roku notka podsumowująca o takim samym zacnym tytule będącym zarazem najszczerszym życzeniem noworocznym. Osobiście bardzo się cieszę, że ten rok przeleciał bardzo szybko i że się już kończy, bo do najlepszych nie należał. Nie ma się jednak co oglądać za siebie, trzeba zrobić wszystko, żeby 2017 był lepszy. Pomysłów i planów mam sporo, zobaczymy co będzie z ich realizacją. ;) A na razie życzę Wam wszystkim z całego serduszka wszelkiej pomyślności w tym nowym roku i spełniania kolejnych marzeń! I zapraszam na krótkie podsumowanie ostatnich trzystu sześćdziesięciu pięciu dni. :))z nadzieją w przyszłość. <3         Ten rok pod względem wyjazdów był zdecydowanie spokojniejszy, ale nie oznacza to, że nigdzie nie byliśmy i że nic się nie działo. W marcu odwiedziliśmy Włochy, a dokładniej Bolonię, w której odbywają się wielkie targi kosmetyczne Cosmoprof. Cztery dni takich targów to prawdziwy maraton, ale też i niesamowite przeżycie, którego ciągle jeszcze nie opisałam. Podobnie jak samej Bolonii, po której powłóczyliśmy się kilka godzin i która to spodobała mi się bardzo. :) I tutaj także wypiliśmy wreszcie dobrą kawę we Włoszech, bo wcześniej jakoś nigdy się ta sztuka nie udawała. ;)fot. W.S.fot. W.S.         Po Włoszech, na Wielkanoc wylądowaliśmy w absolutnie przepięknym miejscu, jakim jest Mierzeja Wiślana. Piaski leżące niemal przy samej granicy są zaś niezwykle uroczym zakątkiem, gdzie panuje spokój i cisza. Bajkowa sceneria - z jednej strony morze, z drugiej zalew Wiślany, mnóstwo miejsca na spacery i można jeszcze na plaży znaleźć bursztyny - serdecznie polecam każdemu! :)          Co muszę przyznać szczerze, to fakt, że w tym roku wyjątkowo mało hasaliśmy po górach. W Tatry dotrzeć nam się nie udało, ale za to zapoznaliśmy się ciut bliżej z Sudetami i zdobyliśmy kilka kolejnych szczytów należących do Korony Gór Polski (o których jeszcze też napiszę, bo na razie tylko Ślężę z tego grona opisałam), zdobyliśmy po raz kolejny Mogielicę w Beskidzie Wyspowym i cudne Trzy Korony w Pieninach. Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się nieco więcej razy być na szczycie, bo to jest zdecydowanie niepowtarzalne uczucie. :)\Trzy Korony. :)Mogielica.Śnieżka.Ślęża.         Największe wyjazdy zanotowaliśmy w drugiej połowie roku, gdy w sierpniu polecieliśmy do Hiszpanii. Udało nam się zwiedzić Madryt, z którego udaliśmy się samochodem do Galicji, by spędzić tam ze znajomą hiszpańską rodziną kilka dni. Było to świetne przeżycie, zwłaszcza dla mnie, bo wszystkie te piękne miejsca widziałam po raz pierwszy, w przeciwieństwie do Tomasza. I chyba spokojnie mogę powiedzieć, że to właśnie Galicja była największym odkryciem tego roku - absolutnie urzekająca, pełna przepięknych krajobrazów i zupełnie inna niż stereotypowa Hiszpania. ;) Tak szalenie różna od uwielbianej przeze mnie Andaluzji, ale w tym tkwi właśnie jej urok - jest totalnie nieoczywista i zaskakuje na każdym kroku. :)Dolina Poległych nieopodal Madrytu.galicyjska plaża. ;)przylądek Finisterra.Plaża Katedr. ;)          Pod koniec września pojechaliśmy do Chorwacji, by spokojnie przez tydzień żeglować po jej wybrzeżu. Po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że jest to idealne miejsce na wakacje i odpoczynek. Piękna pogoda, cały czas ciepło i te niesamowite widoki. Z pokładu jachtu wszystko wygląda zupełnie inaczej, szczególnie urzekające są zachody słońca. Generalnie, Chorwacją zachwycam się od samego początku, także i tym razem nie było inaczej.          I tyle tych wyjazdów było. :) Ten rok jednak był też wyjątkowy dla blogaska pod wieloma innymi względami - wróciliśmy do recenzji krakowskich knajp, a i samego Krakowa też zaczęło się więcej pojawiać, rozpoczęłam nowy cykl o książkach, który w przyszłym roku zamierzam zdecydowanie rozbudowywać, zaś największym wyczynem był grudniowy blogmas, gdy posty pojawiały się codziennie począwszy od pierwszego grudnia, a skończywszy na Wigilii. Co zaś najważniejsze - przez cały ten czas byliście ze mną, za co wszystkim serdecznie dziękuję i obiecuję, że cały czas będę dawać z siebie sto procent, żeby tylko blogasek dalej się tak fajnie kręcił i rozwijał. :) Wszystkiego dobrego w 2017!!! ;***2016 - no weź, już idź. ;p~~Madusia.

Zaczytana Madusia: na co czekam w styczniu, czyli zapowiedzi wydawnicze. :)

PO PROSTU MADUSIA

Zaczytana Madusia: na co czekam w styczniu, czyli zapowiedzi wydawnicze. :)

        Święta, Święta i po! ;) Ten ostatni tydzień był dla mnie czasem niezwykle rodzinnym i pełnym odpoczynku, czyli właśnie takim jaki miał być. Teraz siedzę już w Krakowie, z tysiącem słoików wypakowanych świątecznym bigosikiem i mnóstwem innych cudów i zajadam sobie radośnie siedząc pod kocem (bo pogoda fatalna) i czytam te wszystkie cudowne książki, które znalazłam pod choinką. W tym roku Mikołaj/Gwiazdka bardzo się postarał i dzięki temu mam co robić wieczorami. ;) Nie oznacza to jednak, że przestałam śledzić wszelkie nowości i zapowiedzi, oj nie, lubię być w tym temacie na bieżąco. I ostatnio odkryłam, że styczeń zapowiada się bardzo ciekawie i są cztery takie pozycje, które koniecznie muszą się znaleźć na moim i tak już przepełnionym regale. ;) Jeśli jesteście ciekawi, o co mi chodzi, zapraszam do czytania! :)         1) "Dziewczyna, którą kochałeś" Jojo Moyes (wydawnictwo Znak) 9.01.2017- długo się wzbraniałam przed tą autorką, bo jakoś takie romantyczne historie od dawna mnie już nie interesowały. Ale ostatnio koleżanka oddała mi mój egzemplarz "Zanim się pojawiłeś" i przepadałam. Książkę połknęłam w dwa wieczory, upłakałam się oczywiście jak dzika świnka, trochę się też zezłościłam (ale o tym wszystkim jeszcze napiszę na spokojnie w styczniu, bo część recenzji już mam) i stwierdziłam, że jednak dam szansę tej autorce. W jej najnowszym tytule spodobał mi się opis, bowiem też ostatnio mam ochotę być jak główna bohaterka - wejść pod kocyk i nie wychodzić spod niego. Jednak zdecydowanie najbardziej urzekł mnie w opisie wydawcy zwrot: "podobno można łamać zasady, jeśli się kocha…" i dla tego zdania chcę przeczytać całą książkę. ;)http://bonito.pl/k-1202950-dziewczyna-ktora-kochales            2) "Pieśń królowej" Elizabeth Chadwick (wydawnictwo Prószyński) 24.01.2017 -  to pierwszy tom trylogii o Eleonorze Akwitańskiej. Tutaj nie potrzebowałam żadnej zachęty, bo wszelkie książki  i powieści historyczne (zwłaszcza te dotyczące kobiet) pochłaniam bez opamiętania. Gdy tylko więc dojrzałam ten tytuł w zapowiedziach, szybciutko go sobie zapisałam, bo koniecznie musi do mnie trafić. Akurat o Eleonorze Akwitańskiej czytałam dość mało, raptem jedną biografię (która tak średnio mi się podobała), a jest ona zdecydowanie fascynującą postacią. Była królową Francji i Anglii, a także matką słynnego Ryszarda Lwie Serce. Cała historia rozpoczyna się, gdy Eleonora ma lat 13 i całe cudne życie przed sobą, ale jak to zwykle bywa, wszystko zmienia się w jednej chwili - umiera jej ojciec, ona zostaje zmuszona do ślubu i musi zasiąść na tronie. Zapowiada się fantastyczna czytelnicza przygoda, a fakt, że to dopiero pierwszy tom, zdecydowanie zaostrza mój apetyt. ;)http://bonito.pl/k-1666064-piesn-krolowej           3) "Susza" Jane Harper (wydawnictwo Czarna Owca) 11.01.2017 - jako ogromna fanka kryminałów wszelakich nie mogłam przejść obojętnie obok tej pozycji. Już kilka jej recenzji czytałam i zachwyciły mnie szalenie, więc chętnie wezmę ten tom w swoje łapki tego jedenastego stycznia (chociaż ma poważną konkurencję tego samego dnia, o czym za chwilkę). Generalnie z kryminałami jest ten problem, że ciężko wymyślić coś nowego, aczkolwiek ostatnio coraz więcej ciekawszych pomysłów się pojawia i do tego grona zalicza się właśnie ta pozycja. Historia wydaje się być znana - małe miasteczko, zbrodnia sprzed lat i mnóstwo tajemnic, ale tłem dla niej jest najdotkliwsza susza od stu lat. A że tego jeszcze nie grali, to chętnie się dowiem, jak tytułowa susza wpływa na całą fabułę. ;)http://bonito.pl/k-1499091-susza       4) "W kręgach władzy. Tom 1. Wotum nieufności" Remigiusz Mróz (wydawnictwo Filia) 11.01.2017 - kolejne dziecko Mroza. Jak głoszą wydawcy: "Pierwsza polska seria political fiction", czyli zdecydowanie coś co Madusie lubią najbardziej. ;) Mróz ma talent do tworzenia intrygujących historii i wyrazistych postaci, więc mam nadzieję, że i tym razem też tak będzie. Pierwsze skojarzenie jakie się nasuwa, to oczywiście "House of cards"(które widnieje nawet na okładce), ale z opisu wydawcy wydaje się być jednak mylnym tropem. Marszałek sejmu (o dziwo, kobieta ;p) i wschodząca gwiazda prawicy oraz wielki spisek w najważniejszych kręgach władzy, który połączy te dwie postacie. Zapowiada się niezwykle smakowita uczta, która zapewne zdominuje mój jedenasty dzień stycznia. ;)http://bonito.pl/k-1555039-w-kregach-wladzy-tom-1-wotum-nieufnosci       A wy na co czekacie w styczniu? ;) Podzielcie się, może coś mi umknęło albo coś mnie zaciekawi. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 24. - świąteczne życzenia! :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 24. - świąteczne życzenia! :)

Blogmas: dzień 23. - chwila zadumy przed Świętami.

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 23. - chwila zadumy przed Świętami.

       Ostatni dzień przed Wigilią spędzę pewnie głównie w kuchni, ale dzisiaj chciałabym także znaleźć odrobinę czasu na chwilę zadumy. W końcu Święta to nie tylko tona jedzenia i prezenty, to również coś głębszego, co każdy z nas przeżywa na swój sposób. Ostatni czas nie był dla mnie łatwy, były ciężkie dni, gdy nawet z łóżka nie chciało mi się wstawać i gdy niewiele rzeczy miało sens. Powoli wychodzę z tego dołka i staję prosto na swoich krótkich nóżkach, ale zdecydowanie nie jest to najłatwiejsze. Ale Święta to taki magiczny czas, gdy wszystko staramy się widzieć w lepszych barwach, a zbliżający się nowy rok zawsze zwiastuje zmiany i coś nowego. I dzisiaj postanowiłam, że głównym bohaterem przedostatniego blogmasa będzie pewien niezwykle ważny dla mnie tekst. Nie znam jego autora, bo jest to fragment jasełek, które wystawialiśmy kiedyś w gimnazjum. Do tej pory jestem w stanie cytować większość tekstu z pamięci i zawsze w trudnych chwilach podnosi mnie na duchu. Zapraszam do czytania.       "Drogi Synu, piszę ten list, bo chcę opowiedzieć Tobie o domu. Każdy z nas ma swój dom i dlatego tak często różnie myślimy o nim, ale najważniejsze jest to, że zawsze mamy dokąd pójść, powrócić, znaleźć schronienie i odpoczynek. Mój dom... jaki on jest?      O domu często myślimy dziwnie. A dom jest życie. Taki jego kształt jakie jest życie. Opowiadałeś mi dawno temu, po powrocie z dalekiej podróży o różnych domach. O takich, w których bałeś się dotknąć czegokolwiek i o takich, które były otwarte, przyjazne, choć nieraz ubogie. To były te dobre domy. A takimi mogą być tylko te, w których zamieszkuje prawdziwy człowiek. Prawdziwy człowiek to człowiek dobry. I taki wówczas jest dom. Albowiem dom – to człowiek.        Dom to nie zatrzaśnięte za sobą drzwi, zaryglowanie przed wszystkimi, obmurowanie swojego świata. Dom musi być otwarty. Dom winno wypełniać też światło. Ono jest po to, by każdy mógł zobaczyć Twoją twarz i by patrząc w Twoje oblicze czytał w nim człowieka. Wasze dłonie nie rozminą się wtedy. Podajcie je sobie. Są znakiem pokoju, nie odpychaj ich, nie gardź dłońmi proszącymi. W ten sposób budujesz czyjś dom.        A dom to Twoje zamieszkiwanie. A zamieszkiwanie jest wysiłkiem. Trzeba odnajdywać w sobie wysiłek zamieszkiwania, poprzez łzę i uśmiech, poprzez codzienność i święto.     Widzisz, można zamieszkiwać we wszystkim. Mieszkaj w chwili, w kropli stajałego śniegu, w dobrym wspomnieniu, może w tęsknocie, w muzyce, w ciszy, w przebaczeniu. Nade wszystko w modlitwie.     Jeszcze tyle chciałabym powiedzieć. To wszystko chciałam Tobie powiedzieć tego wieczoru, kiedy wracaliśmy z ogródka do domu. Zapytałam wtedy jaki jest Twój dom? Nie opowiedziałeś. Otworzyłeś drzwi. Weszliśmy do środka, do Twojego domu.           Drogi Synu. Piszę ten list, bo chcę Ci opowiedzieć o domu. Każdy z nas ma swój dom i dlatego tak często różnie myślimy o nim, ale najważniejsze jest to, że mamy dokąd pójść, powrócić, znaleźć schronienie i odpoczynek. Mój dom... Jaki on jest?"~~Madusia.

Blogmas: dzień 22. - świąteczny TAG. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 22. - świąteczny TAG. ;)

      Na trzy dni przed Świętami tempo prac domowych znacznie się zwiększa, przez co zdecydowanie mniej czasu mam na blogaska. Nie oznacza to jednak, że będzie on zaniedbany, oj nie, codzienny blogmas musi być. ;) Po raz kolejny zainspirowała mnie blogosfera, gdzie dość popularny stał się świąteczny TAG i dzisiaj to właśnie on będzie bohaterem blogmasa. ;)      1) Ulubiony świąteczny film? - pisałam już notkę o świątecznych filmach, ale takim moim totalnym świąteczny faworytem jest komedia romantyczna "Holiday". Jest to zdecydowanie jestem z filmów, który i bawi i wzrusza i sprawia, że na serduszku robi się ciepło. :) Do tego rewelacyjna obsada, piękne krajobrazy i cudna historia. I oczywiście szczęśliwe zakończenie. I cudowny wątek ze starszym panem, który jak tylko pokazuje się na ekranie, to sprawia, że mam mokre oczy. Absolutnie polecam, zwłaszcza że w Święta ma lecieć w telewizji, także warto sobie na niego wygospodarować czas. :)          2) Ulubiony świąteczny kolor? - trochę musiałam się zastanowić nad odpowiedzią, ale po chwili stwierdziłam, że przecież jest to kolor choinki. Kojarzycie taki intensywny, nieco butelkowy, odcień zieleni, który mają igły na choince. Taki soczysty i intensywny. To zdecydowanie mój ulubiony świąteczny kolor. Ostatnio w Biedronce takie świąteczne cotton ballsy były i właśnie w zestawie z czerwonymi występował dokładnie ten odcień zieleni, który mam na myśli. ;)         3) Ubierasz się odświętnie czy spędzasz Święta w piżamie? - zwykle odświętnie, mam takie dwie ciemne sukienki, które zawsze idealnie się w tej roli spełniały, chociaż w zeszłym roku postawiłam na szarości i piankową spódnicę. Nie miałabym jednak nic przeciwko spędzaniu Świąt w piżamce, bo ja ogólnie bardzo lubię siedzieć w domku właśnie w niej. ;)              4) Otwierasz prezenty w Wigilię czy świąteczny poranek? - wiadomo, że w Wigilię. ;p Po kolacji zawsze albo ja albo moja siostra rozdajemy wszystkim prezenty spod choinki, a później jest wielkie odpakowywanie i dyskusja o tym kto co dostał, dlaczego w ogóle dostał coś takiego i czy się podoba. A zdecydowanie największą radość sprawia mi oglądanie, jak ktoś rozpakowuje prezent ode mnie, zwłaszcza jak jest dość nietypowy. ;))szczęśliwa Magdalena. <3      5) Czy kiedykolwiek zbudowałaś dom z piernika? - domku nie budowałam, ale miliony pierniczków upiekłam. ;) Teraz w grudniu już trzy razy je piekłam i mam nadzieję, że ta trzecia porcja doczeka już do Świąt, szczególnie że dopiero zaraz zabieram się za jej ozdabianie. ;)     6) Co lubisz robić podczas przerwy świątecznej? - zawsze najchętniej spałam. ;) W trakcie studiów też sporo się uczyłam, bo zawsze po Nowym Roku były pierwsze przedterminowe egzaminy. W zeszłym roku pracowałam. A w tym pewnie będę po prostu odpoczywała, zajadała się świątecznym bigosikiem w zaciszu naszego krakowskiego mieszkania siedząc pod kocykiem i czytała te wszystkie cudowne książki, które znajdę pod choinką. ;)        7) Jakieś świąteczne życzenia? - będą na blogasku za dwa dni, bo w Wigilię pojawi się specjalny post z życzeniami świątecznymi. :) Także na razie życzę jedynie cierpliwości i wytrwałości przy przedświątecznym sprzątaniu i pobycie w kuchni. ;)      8) Ulubiony bożonarodzeniowy zapach? - myślałam nad pierniczkami, zastanawiałam się też nad zapachem choinki, gdy do mojego noska dotarł zapach z kuchni, gdzie na palniku stoi ogromny gar ze świątecznym bigosikiem. I odpowiedź sama się nasunęła, bo to jest zdecydowanie mój najukochańszy zapach, który kojarzy mi się nie tylko ze Świętami, ale także z Sylwestrem, gdy na studiach wyjeżdżaliśmy ze znajomymi do chatki w górach, gdzie zawsze brałam ogromną porcję tegoż właśnie bigosiku, który idealnie pasuje pod zimą wódeczkę. ;)        9) Ulubione świąteczne jedzenie? - tutaj zwycięzca jest tylko jeden - wigilijne pierogi z kapustą i grzybami. Czekam na nie cały rok i zawsze pochłaniam je w ilości, której nie da się określić. Nie ma absolutnie niczego lepszego (bigosik jest tuż za nim), zwłaszcza że u nas w domu lepienie pierogów w Wigilię to cały rytuał. ;) Mama robi ciasto i wykrawa pierogi, a ja z siostrą nakładamy farsz i sklejamy. Co roku są podejrzenia, że ja swoje specjalnie sklejam zbyt słabo, żeby się lekko rozpadły w garnku, bo wtedy mogę je zjeść od razu. ;) Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. ;))duuuża porcja miłości. <3      I na dzisiaj to tyle, strasznie głodna się zrobiłam w trakcie pisania, a że czeka mnie teraz zdobienie pierniczków, to dla ich bezpieczeństwa lepiej będzie, jak sobie podjem troszkę bigosiku. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 21. - świąteczna Częstochowa. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 21. - świąteczna Częstochowa. :)

          Dzisiaj środa, dzień dwudziesty pierwszy, powoli zbliżamy się do końca naszego blogmasu, który wypadnie w Wigilię. :) Te ostatnie trzy tygodnie były zdecydowanie szalonym czasem, dzięki któremu mogliście codziennie przeczytać coś nowego i czegoś nowego dowiedzieć się też o mnie. Na podziękowania będzie jeszcze czas, a dzisiaj chciałabym Wam pokazać moje rodzinne miasto w świątecznym wydaniu. Praktycznie każde mniejsze czy większe miasto na Święta się stoi i świeci się jak miliony monet, a Częstochowa nie jest tutaj żadnym wyjątkiem. W tym roku dekoracje na głównym placu miasta (jakim jest zdecydowanie Plac Biegańskiego) zachwycają wszystkich, szczególnie tych mniejszych mieszkańców. :) Niech zachwycą też i Was. :)        Trzeba przyznać, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat Plac Biegańskiego i jego okolica uległa ogromnej przemianie. Został wprowadzony przede wszystkim zakaz jazdy po nim i stał się jednym wielkim deptakiem. Niestety, stał się też jednym wielkim i pustym deptakiem, bo na co dzień średnio jest zagospodarowany, ale za to idealnie sprawdza się przy różnych okazjach. Mnie w takim wydaniu bardzo się podoba, bo jestem zwolenniczką jednak tego, aby samochody miały ograniczony dostęp do centrum miasta. Pięknie zaś prezentuje się odnowiony (aczkolwiek na różowo ;p) Ratusz, gdzie obecnie mieści się muzeum. :)         Tegoroczna dekoracja składa się ze światełek na drzewach, z ogromnej choinki na środku placu, ale jej największą atrakcją są ustawione po bokach wielkie świąteczne akcesoria - bombka, miś, lokomotywa, konik i gwiazdki. I to zwykle przy nich kłębi się największy tłum (szczególnie dzieci), żeby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. :) Mnie osobiście najbardziej spodobał się ten miś z napisem "Częstochowa", który widoczny jest na pierwszym zdjęciu. :)     Powiem szczerze, że chociaż nie jest to jaka wybitnie wielka dekoracja, to zdecydowanie przypadła mi do serduszka i jestem z niej dumna. :) Cieszę się, że moje miasto wpadło na taki pomysł, bo zwykle były tylko światełka i choinka. Widać, że coś fajnego zaczyna się tu dziać. :) Jeszcze po cichu liczę, że uda nam się wybrać obejrzeć szopkę na Jasnej Górze, ale to już po Świętach. :) Trzymajcie się ciepło w ten pierwszy w pełni zimowy (a przynajmniej wg kalendarza, bo u mnie właśnie cudne słoneczko za oknem i zielona trawka ;p), a ja idę piec kolejną porcję pierniczków. :)~~Madusia.

Blogmas: dzień 20. - a Tobie z czym kojarzą się Święta?

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 20. - a Tobie z czym kojarzą się Święta?

     Święta to zdecydowanie czas magiczny i jedyny w swoim rodzaju. Każdy z nas ma swoje dobre wspomnienia związane z tym okresem, które pielęgnuje w swoim serduszku i do których powraca w trudnych chwilach. Przez cały grudzień starałam się Wam praktycznie codziennie przybliżać mój punkt widzenia, to, jak ja postrzegam Boże Narodzenie i czym jest dla mnie. A dzisiaj postanowiłam w tej sprawie oddać głos moim znajomym blogerkom, które bardzo lubię i czytam zawsze z ogromną przyjemnością. Kilkanaście dni temu zapytałam je z czym kojarzą im się Święta i to ich opowieści chciałabym dzisiaj przedstawić. Zapraszam serdecznie, bo naprawdę warto je przeczytać. :)       Kinga z bloga Jointy & Croissanty       Święta Bożego Narodzenia mają dla mnie szczególny wymiar, ponieważ jestem katoliczką. W moim wypadku jest to czas całkowicie zarezerwowany dla najbliższych osób i rodziny (również dla naszego czworonożnego pupila:). Pierwsze skojarzenia, które przychodzą mi na myśl są dość banalne, czyli pachnąca igliwiem choinka, odgłos drewna trzaskającego w kominku, zapach przyprawy korzennej i śnieg skrzypiącym pod butami. Myśląc o Świętach od razu słyszę moją ulubioną pastorałkę "Oj, Maluśki, Maluśki". Jednak najbardziej wyjątkowa w tym czasie jest atmosfera, która sprzyja łagodzeniu konfliktów i wybaczaniu."Magdalena z bloga Madzioszeeek       Mi się kojarzą Święta z rodziną i z tradycją. Jak byłam mała zawsze na Wigilię chodziliśmy do Babci i Dziadka. Zawsze z nimi wyczekiwaliśmy pierwszej gwiazdki, pomagałyśmy nakryć do stołu. Jak już byłam starsza to wyprowadziliśmy się na koniec wioski. Wigilia zawsze była szalona. Tradycyjnie wraz z siostrami siadałyśmy z rana do lepienia uszek i pierogów, a Tato latał z lampkami,bo tradycyjnie wszystko przed Wigilią świeciło na podwórku, a w tym dniu coś się paliło lub mu nie pasowało. Tradycją było też, że tato zawsze w tym dniu latał na mopie:) Teraz czasy się zmieniły i życie mamy inne. Mimo wszystko Święta spędzamy razem choć już osoby przy stole się zmieniły. Wkradają się nowe tradycje np. kawa o smaku ciasteczkowym, którą mój narzeczony z moją Mamą piją tylko w Wigilię i na Boże Narodzenia.Łucja z bloga Szkiełkiem, okiem i sercem     Nie bez przyczyny uważam , że Boże Narodzenie jest najpiękniejszym ze wszystkich świąt... Przyznaję, że atmosferę niecierpliwego oczekiwania wprowadza mnie Adwent... Dla mnie jest to czas poważnej refleksji i zamyślenia... I chociaż od trzech dni na dworze jest deszczowo i zimno, na duchu podtrzymuje mnie świadomość, że za kilka dni będą już oczekiwane święta... Oczywiście, że skrycie marzę o tym aby spadł śnieg...bo wtedy skończy się szarość i na zewnątrz będzie czysto, biało i pięknie. Dopiero a może już w sobotę mój dom zapachnie ciastem, cynamonem, suszonymi grzybami... Już teraz po całym domu  roznosi się zapach anyżku, cynamonu, cytrusów oraz  świerkowych i sosnowych gałązek z których zrobione są stroiki... Przyznaję, że w moim domu przywiązuje się ogromną wagę do wszystkich Świąt...  Pielęgnuje się tradycje i celebruje się.Ania z bloga W różne strony       Boże Narodzenie kojarzy mi się z wigilijną kolacją. Jako dziecko wypatrywałam pierwszej gwiazdki, tak często schowanej za chmurami i czekałam na rozpoczęcie wieczerzy, po której zjawiały się prezenty. Ale to nie na podarki czekałam najbardziej - moje myśli zwrócone były ku pysznym pierogom z kapustą i grzybami serwowanymi wraz z zupą grzybową. To wciąż moje ulubione potrawy wigilijne. Pamiętam, że gdy miałam kilka lat, dzień przed Wigilią miałam sen, w którym na wieczerzy niespodziewanie zjawił się mój wujek i byłam zmuszona podzielić się z nim pierogami. Do dziś pamiętam tę wielką ulgę po przebudzeniu, gdy uświadomiłam sobie, że będę mogła zjeść tyle pierogów, ile będę chciała.Agnieszka z bloga Life and Chill       Osobiście święta kojarzą mi się z czasem poświęconym tym najbliższym, gdy cała rodzina spotyka się przy wspólnym stole pełnym miłości i ciepła. Czuję się wtedy tak jakby cały ten pęd życia codziennego zwolnił i pozwalał nam nacieszyć się drobnymi rzeczami, takimi jak uśmiech bliskich, zapach wigilijnych potraw czy choćby widok pięknie wystrojonego drzewka. W tym roku święta będą dla nas wyjątkowe, bo pierwsze spędzone z naszą córeczką, która jest największym skarbem, jaki mogliśmy w życiu otrzymać.         Dziękuję pięknie każdej osobie, która wzięła udział i tak pięknie napisała. :) Było mi niezwykle miło, że zostały mi powierzone tak cudowne wspomnienia i bardzo się cieszę, że mogę się też nimi podzielić z Wami. :) A w komentarzach też możecie napisać z czym się Wam kojarzą Święta. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 19. - hej kolęda, kolęda! :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 19. - hej kolęda, kolęda! :)

     Ostatnie dni przed Świętami będą dla mnie czasem głównie sprzątania. Przyjechałam bowiem wczoraj z moimi świntuchami do rodziców i mam w planach ogarnąć swój stary pokój, a uwierzcie, trochę klamotów tutaj nazbierałam. ;) Sprawy zaś zupełnie nie będą mi ułatwiać wspomniane powyżej świntuchy, gdyż rodzice mają swojego własnego prywatnego Franka, który żywi wyjątkowo mocne uczucia do mojej Kluseczki. A że biegać razem nie mogą, to rozgrywają mi się pod nogami sceny jak z najlepszych miłosnych dramatów. Nie ma lekko. ;) Dzisiaj zaś na blogasku skupimy się na kolejnym muzycznym temacie - tym razem jednak na tapetę weźmiemy kolędy. ;) I jak zawsze będzie to moja subiektywna lista, także spokojnie możecie pisać w komentarzach swoich faworytów. ;) Fajnie byłoby też, jakbyście zadali mi jakieś pytania, bo Q&A mi się sypie. ;p          1) "Przybieżeli do Betlejem" to mój faworyt od czasów najwcześniejszego dzieciństwa. Zawsze biegałam radośnie po domu śpiewając ją mniej więcej w takiej formie jak została stworzona, bo często zdarzało mi się pomylić słowa. Szczególnie w drugiej zwrotce, którą sobie bardzo skracała mdo "oddawali swe ukłony w pokorze o Boże". ;p Poza tym, osobiście zawsze uważałam, że kolędy powinny być skoczne i radosne, bo to przecież są radosne Święta. :)          2) "Tryumfy króla niebieskiego" to kolęda, którą pamiętam ze świątecznych mszy. Jakoś tak szalenie mi się spodobała, mimo iż w domu raczej jej nie śpiewaliśmy. Ale idealnie wpisuje się w mój magiczny klimat Świąt. :)        3) "Cicha noc" jest uważana powszechnie za jedną z piękniejszych kolęd, nie tylko w języku polskim. Też podzielam to zdanie, bo słysząc ją zawsze widzę przytulny dom i rodzinną ciepłą atmosferę. Do tego odpowiednio zaśpiewana może wzruszać, o czym przekonaliśmy się w filmie "Listy do M", gdzie też Julka Wróblewska stworzyła jedno z ładniejszych wykonań. :)     4) "Wśród nocnej ciszy" to kolejna raczej radosna i pogodna kolęda, którą bardzo lubię sobie podśpiewywać podczas wieczornego ozdabiania pierniczków. ;) I nie tylko zresztą, bo jest tak szalenie rytmiczna, że śpiewa się ją niezwykle łatwo. I niezwykle łatwo też przerabia, ale o tym ciii, dzisiaj jesteśmy poważni. ;p        5) "Gdy się Chrystus rodzi" jest kolędą, która ponownie kojarzy mi się z czasami dzieciństwa. Jak już pewnie wiecie, śpiewanie nie jest moją mocną stroną, a tutaj słowo "gloria" zwykle bardzo mocno się przeciąga, więc średnio mi to wychodziło i miałam przy tym duużo śmiechu. ;) Ot, taki urok bycia dzieckiem. ;) A to wykonanie kojarzy mi się też wybitnie ze świątecznymi mszami, gdzie kolędy odbijały się podobnym echem od ścian kościoła. :)       I na dzisiaj będzie koniec, zaś jutro wyjątkowa notka, w której kilka moich znajomych i ulubionych blogerek opowie o tym, z czym kojarzą im się Święta. :)~~Madusia.

Blogmas: dzień 18. - zrób to sam: dwie proste ozdoby. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 18. - zrób to sam: dwie proste ozdoby. :)

         W ostatnią niedzielę przed świętami zajmiemy się rękodziełem. ;p Nie będzie to nic szczególnie wyszukanego, bo nie ukrywajmy, posiadam dwie lewe ręce i generalnie nigdy nic mi z prac technicznych nie wychodziło. Ostatnio jednak coś mnie naszło na własną produkcję i pewnego wieczoru siadłam sobie radośnie i zaczęłam tworzyć. Było naprawdę wesoło, uśmiałam się momentami do łez (a śmiech z samej siebie jest zawsze najtrudniejszy), ale coś tam tymi moimi łapkami udało się zrobić. Zapraszam na wyjątkowo proste zrób to sam, które każdy z nas (podejrzewam, że z tą drugą rzeczą to nawet moje świntuchy nie miałyby problemów ;p) jest w stanie wykonać. ;)   Zaczniemy od tej ciut trudniejszej, żeby nie było, że taki wyjątkowy ze mnie gamoń. Zainspirowana różnymi postami, postanowiłam zrobić swoje własne takie jakby kulki a'la cotton balls. Nie jest to wcale jakieś wybitnie skomplikowane, trzeba tylko mieć w pewnym momencie dużo cierpliwości. Ale po kolei - potrzebny nam jest sznurek/kordonek/włóczka/mulina (ja postawiłam na tą ostatnią w kolorze bieli), klej (mój był zwykły szkolny w tubce) i balony. Najpierw dmuchamy je na taką wielkość, jaką chcemy, żeby miały nasze kulki (czyli raczej mniejsze niż większe), następnie do małego słoiczka wyciskamy cały klej i mieszamy go z malutką ilością wody. Mulinę tniemy na stosunkowo niedługie kawałki, zamaczamy w kleju tak, aby były w nim całe i obklejamy nimi balon. I tak z każdym kolejnym kawałkiem, aż dojdziemy do wniosku, że już wystarczająco dużo ich tam mamy (mnie na jedną kulkę schodził cały pęk muliny). Tak przygotowany balon odstawiamy na kilka godzin (a najlepiej na noc), żeby spokojnie wysechł i później delikatnie przebijamy go igłą. Usuwamy pękniętą gumę (hehe ;p) i możemy się cieszyć naszą piękną kulką. ;)prosty zestaw. ;)       Proste c'nie? A to była ta trudniejsza część. ;) Teraz cofniemy się do czasów przedszkolnych (czy też wczesnoszkolnych), gdy takie ozdoby robiło się na lekcjach. Potrzebny nam jest wyłącznie papier kolorowy (mogą też być stare gazety, niech się na coś przydadzą), klej i nożyczki. I pewnie się już domyślacie, że tą drugą ozdobą jest papierowy łańcuch na choinkę. ;) Wykonanie jest banalnie proste - tniemy papier na paski, składamy taki paseczek tworząc z niego kółeczko i sklejamy. Każdy kolejny zahaczamy o poprzedni i w ten sposób tworzymy łańcuch. ;p Ja zrobiłam dwie wersje - jedną właśnie z papieru kolorowego (i wisi teraz na lustrze) i drugą z gazet (a ten wisi na poręczy schodów) i jestem z siebie szalenie dumna. ;pgazetowy na schodach.papierowy na lustrze. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 17. - 7 gier na udany wieczór.

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 17. - 7 gier na udany wieczór.

         Ostatni weekend przed Świętami właśnie się rozpoczął. Nie wiem czy Wam też tak czas szalenie szybko biegnie, ale mnie ostatnio dni po prostu przemykają tak błyskawicznie, że ledwo wyrabiam się ze wszystkim, co sobie założyłam. ;) Trochę przez ostatnie dni mało pisałam, ale dzisiaj już wracam z kolejnym tasiemcowym tematem. Święta to zdecydowanie czas rodzinnych spotkań, więc fajnie je sobie umilić grając wspólnie w różne gry. I na tym chciałabym się dzisiaj skupić, prezentując Wam siedem gier, które mogą sprawić, że wieczór będzie udany. :)         1) Agricola - trzymamy się porządku alfabetycznego, toteż pierwsze miejsce zajmuje nasz najnowszych nabytek. Szukaliśmy fajnej planszówki, Tomasz przeglądał różne fora i opinie, aż wreszcie wybór padł na Agricolę. Kupiliśmy ją i przeleżała na półce kilka ładnych miesięcy. ;p Po odpakowaniu bowiem zaczęliśmy czytać instrukcję i zdecydowanie nas przerosła, więc zrezygnowaliśmy z prób na pewien czas. W końcu stwierdziliśmy, że głupio, żeby tak leżała, zmobilizowaliśmy się i przy pomocy filmików na jutubie rozegraliśmy pierwszą partię. Było ciężko, ale szybko się okazało, że nie taka gra straszna jak ją instrukcja maluje. ;p W dwie osoby gra się bardzo przyjemnie, możliwa jest jednak rozgrywka na więcej osób (max. 5) oraz samemu, ale tego nie próbowaliśmy. Generalnie gra bardzo przyjemna, dużo elementów strategicznych w sobie ma (przy czym trzeba umieć szybko zmieniać plany, gdy się okaże, że przeciwnik zabrał to, na co właśnie miałeś ochotę) i potrafili umilić wieczór. ;)         2) Carcassonne - jedna z moich ulubionych gier, w które mogłabym grać i grać, gdyby tylko Tomasz nie miał jej dość. ;p Swego czasu była to jedyna planszówka jaką mieliśmy w domu i sporo razy pojawiała się na stole bądź podłodze. Jest absolutnie banalna, losujemy płytki terenu i budujemy (zamek, drogę, pola w zależności od tego, co znajduje się na naszej). W początkowej wersji dostajemy 72 płytki, ale można zwiększyć ich ilość poprzez zakup dodatków do gry, których wyszło całkiem sporo. My mamy dwa (Karczmy i katedry oraz Księżniczka i smok), które wydały nam się najbardziej atrakcyjne i faktycznie dzięki nim (szczególnie przez żarłocznego smoka) można sobie urozmaicić grę. Teraz zwykle gramy, gdy wyjątkowo mocno pomęczę Tomasza, że strasznie mam na to ochotę, a i tak najczęściej kończy się moją przegraną. ;) W większą liczbę osób też gra się całkiem przyjemnie, chociaż wiadomo, że trudniej. ;)         3) Dixit -jest to gra, w którą bardzo lubię grać i w którą zawsze (ale to absolutnie zawsze) przegrywam. ;p Zasady są banalne proste i w tym tkwi jej urok - jest to po prostu gra w skojarzenia. Wybieramy jeden obrazek, wymyślamy do niego hasło (słowo/zwrot/w sumie cokolwiek), które w jakikolwiek sposób może się z nim kojarzyć, reszta osób ze swoich kart wybiera taką, która też im pasuje i na koniec wszyscy mają odgadnąć tą pierwszą kartę. Można się przy tym uśmiać, bo czasem aż trudno uwierzyć, że coś się mogło komuś z czymś skojarzyć. To gra dobra na zdecydowanie większą liczbę osób, wtedy jest trudniej i na pewno weselej. ;) A i tak zwykle przegram ja. ;p          4) Dobble - hit zeszłorocznych Świąt, przynajmniej w księgarni, w której pracowałam, bo sprzedawał się na pniu. ;) Mnóstwo świetnej zabawy zamkniętej w małym metalowym pudełeczku. Jest kilka wariantów gier, my zwykle preferujemy ten, w którym rozdaje się wszystkie karty każdemu po równo, po czym jedną kartkę się odsłania i wszyscy wypatrujemy symboli. Jeśli mamy taki sam jak ten na wyłożonej karcie, szybciutko krzyczymy (bo mówienie nie wchodzi w grę ;p) jego nazwę i wykładamy. I teraz od nowa wypatrujemy kolejnego wspólnego symbolu. Cała gra trwa raptem kilka minut, a emocji przy niej normalnie jak przy SuperBowl. Idealna na każdą okazję, mieści się do torebki, więc można ją wszędzie ze sobą zabrać. Rewelacja. :)          5) iKnow - urodzinowy prezent Tomasza. Taka gra dla nieco większych dzieci (bo na pudełko stoi jak byk, że powyżej 15 lat), ale i tak pytania czasem trafiają się takie, że nikt nie ma pojęcia o co chodzi. ;) Fajny sposób na dowiedzenie się czegoś więcej i sprawdzenie swojej wiedzy. Dodatkową frajdę daje też obstawianie, czy ktoś odpowie czy nie oraz możliwość wyboru podpowiedzi (od jednej do trzech, odpowiednio też punktowane). Po kilku rozgrywkach można też zacząć sprawdzać swoją pamięć, bo można trafić na znajome pytanie. ;) Ale zdarza się to bardzo rzadko, bo pytań jest naprawdę mnóstwo, a gra ma jeszcze cztery dodatki z kolejnymi zestawami. ;)         6) Mafia - to gra dla większej ilości osób, gdyż do rozpoczęcia rozgrywki potrzebne jest siedem osób. Im więcej jednak tym fajniej, większe pole do wkręcania ludzi. Generalnie aby w nią grać wcale nie potrzeba specjalnej gry, wystarczą zwykłe kartki czy nawet kartki z odpowiednimi rolami. Kluczową zaś postacią jest mistrz gry, który ją całą prowadzi, wymyślając przy tym różne konwencje. Bardzo dużo na pierwszym roku studiów w to graliśmy i naprawdę były to szalenie wesołe wieczory. Im większa fantazja tym lepsze postacie i ciężej było zgadnąć kto jest tą mafią, którą miasto musi wykurzyć. Gra dzieli się na dwie pory - dzień (gdy miasto dyskutuje, obraduje i wyklucza kogoś) i noc (gdzie mafia likwiduje najbardziej niepokojące jednostki). Generalnie polecam, bo rozkręca świetnie imprezę (raz na żaglach w to graliśmy, gdzie na jednej łódce cisnęły się trzy załogi i było naprawdę wesoło ;p).       7) Magnaci - to gra, którą Tomasz wspierał na jakimś portalu, żeby udało się ją wydać. Na szczęście ta sztuka się dokonała i dlatego teraz możemy cieszyć się nią w zaciszu naszego mieszkania. Pięknie wydana, z olbrzymią mapą i dużą ilością historii Polski, którą oboje bardzo lubimy. Jednak jej znajomość do grania nie jest wymagana, kompletny laik też będzie się dobrze bawił. Są cztery tury (którymi są cztery elekcje), wybory urzędów, później wybory przywilejów i na koniec wojny. Najważniejsze jest, aby obronić się przed nimi i nie dopuścić do rozbioru Polski. Oczywiście można również obrać inną taktykę i wraz z rozbiorami przegrywają wszyscy. Tylko od nas zależy jak to się skończy. ;p Generalnie, fajnie i przyjemnie, w cztery osoby gra się bardzo dobrze, zaś najwięcej można w pięciu graczy. :)      I tak wygląda madusiowa siódemka gier. ;) Nie są to oczywiście wszystkie moje ulubione, bo brakuje tutaj "Wiedźmina", którego w wersji planszowej także uwielbiam czy zwykłego Monopoly, w które bardzo lubiłam grać jak byłam dzieckiem. ;) Ale z czystym serduszkiem powyższą siódemkę Wam polecam, szczególnie jeśli jeszcze nie macie prezentów dla bliskich, bo taka gra to zawsze zabawa dla całej rodziny. :)~~Madusia.

Blogmas: dzień 16. - krakowska choineczka. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 16. - krakowska choineczka. :)

Blogmas: dzień 15. - wspomnienia z wakacji - migawki z Chorwacji. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 15. - wspomnienia z wakacji - migawki z Chorwacji. :)

       Piętnasty dzień grudnia jest dla mnie niezwykle ważnym i trudnym, także notka nie będzie jakaś wybitna. Wahałam się nawet, czy pisać coś dzisiaj, ale stwierdziłam, że skoro już dwa tygodnie wytrzymałam codziennego pisania, to warto to kontynuować. I dlatego też dzisiaj będzie krótko i wakacyjnie. :) Postanowiłam bowiem powrócić do słonecznego września, gdy żeglowaliśmy radośnie po Chorwacji. Strasznie mało zdjęć z tej wyprawy Wam pokazywałam, dlatego dzisiaj trochę te zaległości nadrobię. Będzie dużo słońca i przepiękne białe żagle (chociaż nie tylko) trzepoczące na Adriatyku. Aż chciałoby się tam wrócić. :)         Chorwację pokochałam od pierwszego wejrzenia już na studiach, chociaż największe wrażenie zrobiła na mnie, gdy wyprawiliśmy się we dwoje z Tomaszem na Murter. Wszystkie te wyjazdy okazały się jednak niczym w porównaniu do tego, jak wygląda Chorwacja z pokładu jachtu. Jest to absolutnie fantastyczne przeżycie, którego nie da się właściwie opowiedzieć słowami. Pływając po Adriatyku czuję się wyjątkowo bezpiecznie, w przeciwieństwie do Bałtyku, gdzie już raczej na żadną łódkę nie wejdę (co najwyżej może na prom). A widoki są oszałamiające, chwilami aż zapiera dech, co (mam nadzieję) potwierdzą moje poniższe zdjęcia.         Pięknie, nieprawdaż? Mam wrażenie, że te widoki nie mogą się znudzić i zawsze podziwia się je z przyjemnością. ;)       Na dzisiaj to niestety tyle, ale jeśli macie ochotę to w komentarzach możecie zadawać pytania, bo chciałam taką notkę zrobić, a na razie są tylko cztery. ;p Także - pytajcie! ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 14 - o tym jak bardzo Sushi Kushi. ;p

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 14 - o tym jak bardzo Sushi Kushi. ;p

          W czternastym dniu naszego blogmasa skupimy się na jedzeniu. I to na nie byle jakim, bo jednym z moich ulubionych, chociaż zdecydowanie nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Wprost przeciwnie, pierwszym sushi jakie spróbowałam, plułam dalej niż widziałam. ;p Dopiero później stwierdziłam, że jednak nie jest to takie złe, a w momencie, gdy odkryłam knajpę, o której dzisiaj chcę napisać, przepadłam i zakochałam się w nim po czubki moich włosów. ;p Otóż kilka miesięcy temu na naszym betonowym zadupiu wszechświata, jakim jest krakowski Ruczaj, swoje podwoje otworzyła sieciówka Sushi Kushi, a że mamy tam dosłownie dwa kroki pojawiliśmy się dość szybko. Pierwsza wizyta zaowocowała prawdziwą miłością i od tamtej pory zamawiamy tam raz na jakiś czas. A co dokładnie tak mnie urzekło - o tym poniżej. Zapraszam. :)         Zawsze myślałam, że surowej ryby nie wezmę do ust i długo się przed tym wzbraniałam. Później okazało się, że jeśli tylko jest przyrządzona naprawdę dobrze, jest to absolutna poezja smaku. I dlatego też tak bardzo posmakowało nam w Sushi Kushi - praktycznie każdy kawałek smakuje tam jak mały kawałeczek nieba. ;) Pod warunkiem, że nie ma serka philadelphia i awokado, za którymi nie przepadam. ;ppierwszy set, który zjedliśmy na miejscu. :)               Strasznie podoba mi się, że jest szalenie duży wybór. Zwykle jest to wadą, ale tutaj nie - różnorodność smaków bardzo się przydaje, bo przynajmniej nigdy się nie nudzimy podczas jedzenia. A z racji faktu, że naprawdę sporo już tam zjedliśmy, mamy wypróbowane praktycznie całe menu. Duża w tym zasługa cyklicznych imprez organizowanych w lokalu o intrygującej nazwie "misja kamikadze". Polega ona na tym, że płacimy raz i możemy zjeść ile chcemy z tego co jest wystawione. A zawsze wystawione jest baaardzo dużo. Byliśmy już trzy razy na takim evencie i za każdym razem mieliśmy problem, żeby dotoczyć się do domu, a przecież to tak blisko. ;)           Oprócz standardowych typów sushi na lato wprowadzili także "letnie nuty", czyli takie sushi w wersji bardziej zielonej, owinięte w papier ryżowy z dużą ilością rukoli zamiast ryżu. Całkiem dobra alternatywa, chociaż dla mnie stanowczo zbyt wiele serka w tym jest. ;p Natomiast jeśli chodzi o moich ulubieńców, to szalenie smakują mi ich rolki w tempurze i w omlecie, do których zamiast sosu sojowego dodaję specjalnego sosu unagi, który właśnie w tym miejscu odkryliśmy. Jest zdecydowanie gęstszy, słodszy i absolutnie pyszny. ;) I do tego mają pysznego łososia, który zawsze i w każdej konfiguracji smakuje absolutnie pysznie i fajnego ogóreczka i grzybki i w ogóle och i ach i zjadłabym ich teraz, ale jak piszę tą notkę, to jest już po 22 i mają zamknięte. ;pspring rolls, czyli właśnie zielone sushi. ;)          Naszymi ulubieńcami jest także ich propozycja sushi na słodko, czyli Nutella Rolls. Mają trzy wersje - bananową, mango i truskawkę i za każdym razem jak zamawiamy zestaw do domu, co najmniej jedna z nich musi się znaleźć. Znaczy się, poza truskawką, bo akurat na nią mam uczulenie, ale Tomasz mówi, że też jest fantastyczna w smaku. I do tego właśnie ten słodkawy sos unagi i jestem po prostu w kulinarnym niebie dzięki takiej malutkiej roleczce. ;)wersja z bananem na słodko. ;)              Moim prywatnym zdaniem (ale Tomasza też i jeszcze kilka innych osób, którym zaproponowaliśmy wybranie się tam) jest to jedno z lepszych sushi w Krakowie. Cen też szczególnie wygórowanych nie mają, a często na ich fejsie zdarzają się promocje i konkursy, gdzie można uzyskać zniżki czy też wygrać jakiś set, co mnie się osobiście udało przy okazji meczu Polska-Rumunia, gdzie poprawnie wytypowałam wyniki. ;) Także sprawdźcie czy w Waszych miastach przypadkiem nie mają swojego lokalu i polecam spróbować. I zakochać się tak jak ja. ;)duuużo miłości. <3~~Madusia.

Blogmas: dzień 13. - trzynaście seriali na trzynasty dzień grudnia. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 13. - trzynaście seriali na trzynasty dzień grudnia. ;)

         Na początku powiem szczerze - jestem niepoprawną serialoholiczką. Zaraz obok książek na liście ulubionych moich zajęć niewymagających większej aktywności jest oglądanie seriali. Nic na to nie poradzę i nie wstydzę się tego, że potrafię machnąć jeden sezon w jedną noc. Zdarzało się i tak. ;) Niestety, odkąd kilka miesięcy temu umarł mój laptok, skończyło się radosne oglądanie w łóżku, bo na stacjonarnym sprzęcie nie ma to takiego uroku. Za to rekordowe ilości książek dzięki temu czytam, na co też wcale nie narzekam, bo i tak ich sterta przy łóżku zupełnie nie chce maleć, tylko rośnie. Zupełnie nie wiem czemu. ;p Ale wracając do seriali, postanowiłam dzisiaj opowiedzieć o trzynastu moich ulubieńcach. I nie śmiejcie się, ale nawet sobie nie wyobrażacie, jak trudno było się ograniczyć do tej liczby, na kartce wypisałam sobie ponad dwa razy tyle, ale wówczas notka byłaby wyjątkowo tasiemcowa, jak niektóre seriale. ;p Także siądźcie wygodnie i zapraszam do lektury. :)       1) "Chirurdzy" - stwierdziłam, że będziemy trzymać się kolejności alfabetycznej i nazw polskich (w większości), bo tak będzie chyba najłatwiej. Na pierwszy ogień idzie zatem weteran listy, mający już trzynaście sezonów. Opowieść o lekarzach z Seattle, którym przydarzają się wszystkie możliwe katastrofy, a trup ściele się gęsto. Mimo faktu, że większości ekipy z pierwszych sezonów już nie ma, serial ciągle trzyma jakiś poziom i co tydzień czekam z niecierpliwością na kolejny odcinek. Ostatnio też zauważyłam, że jest to serial, gdzie praktycznie na każdym odcinku muszę się popłakać, ale wcale nie jest to wadą. Czasem dziwne rzeczy mnie wzruszają. ;pChirurdzy od 2005 roku ciągle z nami. :)       2) "Dynastia Tudorów" czyli raptem cztery sezony opowieści o Henryku VIII i jego sześciu żonach. Do moich ulubionych zaliczają się te z Anną Boleyn (bo to też zdecydowanie moja ulubiona żona Heńka, a i aktorka Natalie Dromer), później już ciut mnie nudziło. Ale sporo historii przewija się w serialu, a że to jeden z moich ulubionych okresów, to musiał się ten serial znaleźć na mojej liście. No i te stroje. <3 Kiedyś to nosiło się sukienki. ;))Dynastia Tudorów 2007-2010 r.            3) "Gra o Tron", gdzie też noszą całkiem niezłe sukienki i też gra Natalie. Tutaj także trupów nie brakuje, intryg jest zaś jeszcze więcej niż w "Modzie na sukces". Generalnie chyba za bardzo nie ma co przedstawiać tego serialu, bo podejrzewam, że każdy o nim chociaż kiedyś słyszał, nawet jeśli nie oglądał. Obecnie doszliśmy do etapu, gdy serial wyprzedza książkę (która w sumie ponoć powstaje, ale jest jak Yeti ;p), więc wszyscy z niecierpliwością czekają na siódmy sezon. ;)Gra o tron cieszy i bawi od 2011 roku i na razie ma sześć sezonów. ;p            4) "Kochane Kłopoty" i pierwszy na liście serial bez zbyt wielu trupów na ekranie. Wprost przeciwnie - jest to siedem sezonów niezwykle ciepłego i pozytywnego serialu (ostatnio Netflix wydał taki jakby epilog czteroodcinkowy), który ogląda się z prawdziwą przyjemnością. Perypetie matki i córki, gdzie matka jest niezwykle postrzelona (stąd też przytrafiło jej się dziecko w wieku lat szesnastu), zaś córka stateczna i układna (oczywiście do pewnego momentu ;p). Do tego absolutnie przeuroczy klimat małego miasteczka, gdzie każdy zna każdego i dużo miłości. W każdej postaci. Idealny na zimowe wieczory, bo rozgrzewa jak najlepsza herbatka. :)Kochane Kłopoty 2000-2007 r. i siedem sezonów.               5) "Lucyfer" to jedna z nowszych pozycji na liście, bo na razie ma zaledwie półtora sezonu. Wciągnął mnie stosunkowo niedawno i miałam z nim dwa maratony (najpierw pierwszy sezon, ostatnio pół drugiego) i czekam na nowe odcinki. Opowieść z piekła rodem, gdzie znudzony swym życiem w gorących otchłaniach diabeł Lucyfer przenosi się do ciut tylko chłodniejszego Los Angeles, gdzie zostaje właścicielem nocnego klubu. Trochę mu się nudzi, więc zostaje konsultantem policji u boku niezwykle uroczej detektyw Chloe i razem rozwiązują sprawy. Oczywiście dzięki swoim nadprzyrodzonym mocom diabełkowi jest o wiele łatwiej, chociaż okazuje się, że przy pani detektyw tak nie do końca wszystko idzie po jego myśli. Także zastanówcie się o czym marzycie i koniecznie obejrzyjcie Lucyfera. ;) Naprawdę warto. :) Plus jest to jeden z niewielu seriali, gdzie gra dziecko, które wyjątkowo nie irytuje, tylko bawi i rozśmiesza. ;)Lucyfer bawi zaledwie od 2016 roku i ma półtora sezonu. ;p                 6) "Madam Secretary" czyli serial o sekretarz stanu USA i jej rodzinie. Jak pierwszy sezon ciut mnie nudził, tak drugi i trzeci (którego na razie też połowa jest) to po prostu dwie petardy. Można z bliska przyjrzeć się jak wyjątkowo specyficzna jest polityka Stanów Zjednoczonych i jak chwilami trzeba manewrować, żeby uzyskać korzystne dla siebie rozwiązanie. Takie trochę żeńskie "House of cards", tylko w nieco bardziej lajtowej wersji. Obecnie jeden z moich ulubieńców, których jestem gotowa oglądać nawet przy biurku na stacjonarnym komputerze. ;)Madam Secretary od 2014 roku ma już prawie trzy sezony. :)             7) "Mentalista" serial z absolutnie przeuroczą rolą męską. Zastanawiałam się między tym bohaterem a Sherlockiem, jednak to Patrick Jane jest zdecydowanie bliższy mojemu serduszku. Jeden z gatunku tych mężczyzn, dla których garnitur jest drugą skórą i wygląda w nim rewelacyjnie. Poza tym, cudny uśmiech. ;) Nie na tym jednak skupia się serial (a szkoda), ale na seryjnym mordercy nazwanym Red John (którego znakiem rozpoznawczym jest czerwona buźka namalowana krwią w miejscu zabójstwa), który zabił Patrickowi rodzinę i od tej pory on usiłuje się na nim zemścić. Znaczy się zabić go. ;p Przy okazji Patrick jest mentalistą, czyli posiada doskonale rozwinięty dar obserwacji i dedukcji (podobnie jak Sherlock), dzięki czemu idealnie sprawdza się w roli konsultanta policji. Polecam, szczególnie końcówkę przedostatniego sezonu, gdy zawsze płaczę jak bóbr. Ale wyjątkowo ze szczęścia. :)siedem sezonów w latach 2008 - 2015. :)      8) "Narcos" czyli jeden z lepszych seriali Netflixa. Pablo Escobar i kartel narkotykowy w Kolumbii okazały się rewelacyjnym materiałem na serial. Absolutnie jeden z lepszych w ostatnich latach, jaki widziałam, a już wiecie, że widziałam sporo. ;p Świetnie zrealizowana historia, dwa sezony naprawdę fajnej akcji, szczególnie końcówka robiła wrażenie. Zdecydowanie pozycja warta obejrzenia, zwłaszcza że Netflix zapowiedział, że pojawią się kolejne sezony z kartelem Cali w roli głównej. Też może być ciekawie. :)Narcos i dwa genialne sezony od 2015 roku. :)              9) "Plotkara" czyli kolejny serial na liście, gdzie można zobaczyć dużo pięknych sukienek, tylko w zdecydowanie nowszym stylu. Serial o bogatych dzieciakach z Upper East Side w Nowym Jorku i pewnym blogu, gdzie właśnie Plotkara opisuje ich życie. Chwilami banalny, czasem poważny, zdarzało się, że złościł, że denerwował swoją infantylnością (no bo heloł, ile jeszcze tych konfiguracji związkowych ;p), ale i tak z przyjemnością oglądało się kolejne odcinki. I to obstawianie kto tak naprawdę jest tą Plotkarą. Ja nie zgadłam. ;p Plus jak już się zna jej tożsamość, to fajnie ogląda się wszystko raz jeszcze, bo wtedy zupełnie inaczej patrzy się na pewne sprawy. ;pPlotkara i sześć sezonów w latach 2007 - 2012.                 10) "Przyjaciele" czyli klasyka klasyk. :) Nie mogło go zabraknąć na liście, bo jest to w sumie jedyny serial, który mogę oglądać wzdłuż i wszerz, niezależnie od odcinka. Najlepiej oczywiście ogląda się go z Tomaszem, który zna go praktycznie na pamięć, więc czasem nawet nie słyszymy dialogów z telewizora, bo sami je mówimy. Perypetie szóstki przyjaciół w NY, których problemy nawet po upływie tylu lat od premiery ciągle są aktualne. :) I ciągle bawią, nawet po kilkudziesięciu razach. ;)dziesięć świetnych sezonów w latach 1994 - 2004.              11) "Victoria" - najmniejszy serial na całej liście, bo liczy zaledwie jeden sezon i osiem odcinków. Zdecydowanie miłość od pierwszego wejrzenia, bo też i historia sama w sobie piękna jest. Mogłabym się przyczepić, że w sumie nieco twórcom serialu mieszają się fakty, ale nie będę, bo realizacja zdecydowanie mi się podoba. Królowa Victoria jest przeurocza osóbką (z którą czują ogromną bliskość z powodu podobnego wzrostu), która została postawiona w niezwykle trudnej roli. Serial pokazuje jak powoli się w niej odnajduje i uczy się stawiać na swoim. Oczywiście niezwykle istotny jest też tutaj wątek miłosny, który wzrusza i porusza nawet najtwardsze serduszka. Polecam. :)) A i ma być sezon drugi. <3zaledwie jeden króciutki sezon w 2016 roku.                12) "Wojna i pokój" i tutaj miałam dylemat, bo na przestrzeni kilku lat pojawiły się dwie fajne wersje. Są to generalnie miniseriale, bo ten z 2007 roku trwa osiem godzin (ale ma cztery odcinki), zaś ten najnowszy z 2016 trwa godzin sześć (ale odcinków też ma sześć). Ciężko mi wybrać lepszą wersję, bo każda ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne, ale za to w każdej z nich moimi ulubionymi postaciami jest rodzeństwo Bołkońskich - książę Andrzej i księżna Maria. Tej drugiej zawsze mi żal, zaś ten pierwszy jest zawsze do schrupania. I ciągle nie umiem się zdecydować czy bardziej w tej roli podobał mi się Alessio Boni (2007) czy James Norton VIII (2016) - każdy z nich ma w sobie to coś co sprawia, że nie są oczywiście przystojni, ale ciągnie do nich każdą babę. ;p Plusem przemawiającym za wersją starszą jest moja ulubiona scena, gdy książę Andrzej na balu po tańcu z Nataszą (będącą de facto główną bohaterką, ale w obu wersjach była irytująca, chociaż w 2007 roku nie tak bardzo jak w 2016) mówi do siebie, jak ona wraca do rodziców, że jeśli się obejrzy, to zostanie jego żoną. I obejrzała się. I ta scena chwyta za serduszko. :))wersja z 2007 roku. wersja z 2016 roku.                13) "Żona idealna" jako przedstawiciel niezwykle bogatego rodzaju seriali prawniczych. Główna bohaterka po kilkunastu latach przerwy wraca do zawodu, po tym jak okazało się, że jej mąż (znany polityk) ją zdradza. Początek nie brzmi jakoś szalenie oryginalnie, ale później się dzieje. Dużym atutem serialu są mocno zarysowane postacie drugoplanowe, gdzie można znaleźć swoich ulubieńców. Moim był Will, przystojny pan adwokat z wielkim nosem, stara miłość Alicji ze studiów. A wiadomo, że stara miłość nie rdzewieje. ;)siedem sezonów w latach 2009-2016.        Uff, dobrnęliśmy do końca listy. Ciężko było się zdecydować i nawet w trakcie pisania wywaliłam kilka, bo przypomniały mi się inne. Wielu tutaj brakuje, ale dzięki temu może jeszcze kiedyś napiszę drugą część, bo materiałów mam naprawdę sporo. ;) A wy co lubicie oglądać? ;)~~Madusia.Ps. zdjęcia pochodzą z Filmweba. ;p

Blogmas: dzień 12 - ulubione świąteczne reklamy. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 12 - ulubione świąteczne reklamy. :)

       Poniedziałek i "rozpoczął się ostatni tydzień co Święta poprzedza" jak napisał w swoim genialnym wieczór "Czterdziesta czwarta" Marcin Świetlicki. Stąd też pomysł, abyśmy dzisiaj poczuli znowu świąteczny klimat na blogasku, wszakże to już półmetek blogmasa. Były już piosenki, były filmy, więc teraz czas na reklamy. Ostatnio stało się niezwykle popularne robienie świątecznych reklam, które najlepiej oglądać z paczką chusteczek. Trzeba przyznać, że to prawdziwa sztuka zamknąć niektóre historie w kilkudziesięciu sekundach. I dzisiaj właśnie takie mini arcydziełka pojawią się na blogasku. Zapraszam! :)      1) Reklama Allegro o językach obcych, czyli obecnie największy hit naszej części internetu. Trzeba przyznać, iż wyjątkowo wzruszająca jest, a zarazem powoduje, iż uśmiecham się promiennie pod noskiem widząc jak starszy pan usilnie zgłębia podstawy języka angielskiego. I chociaż od samego początku można domyślić się zakończenia, to zdecydowanie chwyta za serduszko i można spokojnie uronić kilka łez. :)       2) Reklama Temptations, czyli z tego co się zorientowałam - jedzenia dla kota. Bo i koty tutaj się głównym bohaterem. Sama reklama pokazuje reakcje kotów na Święta, czyli co może zrobić kilkanaście kotów wpuszczonych do pomieszczenia udekorowanego baaaardzo bogato. Dzieje się tutaj sporo, ale ciężko się gniewać na te urocze futrzaki. Mimo wszystko, nie chciałabym jednak tego sprzątać. ;p     3) Reklama lotniska Heathrow o dwóch misiach, które tak naprawdę są uroczą parą staruszków, którzy lecą samolotem na Święta. We mnie budzi ona takie niezwykle ciepłe uczucia, aż chciałoby się porwać te misiaki i tulić do serduszka. I oto w sumie też w Święta przecież chodzi - o ciepło i bliskość drugiej osoby. :)    4) Reklama John Lewis, która (z tego co wyczytałam) zwykle inauguruje sezon świątecznych reklam. W tym roku postawili na zwierzęta i trampolinę, także już z tych dwóch słów można wywnioskować, iż poziom słodziakowatości tej reklamy jest naprawdę duży. W roli głównej - niezwykle sympatyczny bokser. :)     5) I coś z półki dla tych powyżej osiemnastu lat - reklama PornHub. ;p Przyznam szczerze, że chwyciła mnie za serduszko najbardziej, ale z powodów wyjątkowo osobistych. Sama w sobie jest dość niespodziewana, więc najlepiej się ją ogląda, gdy się nie wie czego dotyczy. Zaskoczenie wtedy jest największe. Ale skoro już wiecie, to i tak warto obejrzeć. ;)     Zdecydowałam się na pięć tegorocznych reklam i mam nadzieję, że Wam też się spodobały. ;) Wiadomo, że brakuje tutaj klasyki, czyli czerwonych ciężarówek Coca-coli, zielonej kawy Jacobs, która zawsze uwodzi nas swych zapachem czy chociażby reklamy H&M, ale chciałam stworzyć taki własną subiektywną listę. ;) Poczujcie magię Świąt - jeszcze półtora tygodnia. ;))~~Madusia.

Blogmas: dzień 11 - a ona taka w tej białej sukience. :))

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 11 - a ona taka w tej białej sukience. :))

        W drugim dniu weekendu trzymamy się dalej tematów podróżniczych, chociaż dzisiaj będzie on wyłącznie tłem. Postanowiłam bowiem zrobić pierwszą i zapewne jedyną w dziejach bloga notkę... uwaga, uwaga, fanfary... o modzie. ;p A dokładniej rzecz ujmując o tej białej sukience z tytułu. Bardziej zorientowani w temacie żeglarskim skojarzą ten tekst z pewną niezwykle urokliwą szantą pod tytułem "biała sukienka", gdzie właśnie pojawia się ten zwrot. W tym roku postanowiłam ją zobrazować, zwłaszcza że udało mi się znaleźć idealną białą sukienkę tuż przed wrześniowym wyjazdem na rejs po chorwackim wybrzeżu. Grzechem byłoby zostawienie jej w domu, więc ładnie ją zapakowałam do plecaka i czekała na swoją chwilę. Nadeszła ona przedostatniego dnia na wyspie Solta w przeuroczym miasteczku Stomorska. I tam właśnie Was zapraszam. :)       Miasteczko położone jest niezwykle malowniczo i za każdym razem, gdy żeglujemy w tym rejonie, wpływamy tutaj na noc. Mieści się tutaj stosunkowo niewiele jachtów, więc podejrzewam, że w sezonie ciężko o miejsce, na szczęście pod koniec września jest ciut łatwiej, chociaż w tym roku akurat zajęliśmy ostatnie wolne miejsce. :) Fantastyczne wrażenie robi widok rozciągający się z niego, bowiem w oddali doskonale widoczne są światła Splitu leżącego niemalże dokładnie po drugiej stronie. Na kilku zdjęciach można go zobaczyć w tle. Nie ma tutaj zbyt wielkiego ruchu, więc cała wyspa po prostu pachnie. Woń kwiatów i sosenek unosi się w powietrzu i wprawia człowieka w bardzo dobry humor. :)          Uwaga, teraz część poświęcona modzie - sukienka jak widać jest biała. ;p Posiada świetną falbanę na dekolcie, przez co czuję się zdecydowanie grubsza, ale wbrew pozorom, nie jest to wada. Jakoś tak ten hiszpański styl średnio się na mnie układa, chociaż na zdjęciach wygląda naprawdę nieźle. Dostać ją można w sklepie Sugarfree, ja swoją zamawiałam przez internet, rozmiar XXS. ;p Już mam ich trzy różne sukienki i zawsze jestem pełna zachwytu, że ten rozmiar jest na mnie idealny. Szkoda, że w innych sklepach tak rzadko występuje, miałabym nieco łatwiej. ;) Wiązane zaś baletki też zostały zakupione przez internet w DeeZee i są świetne. ;) Tylko trzeba je sobie naprawdę mocno zawiązać, żeby nie spadały i można w nich hasać cały dzień. ;) Sprawdzone, bo pół mojej wizyty w Hiszpanii w nich łaziłam, po tym jak rozpadły mi się japonki, a w przedostatni dzień wyrzuciłam trampki i na Madryt zostały mi tylko one. Ale dały radę. ;)          Dodatków (poza niezbędnymi latem okularami) nie ma żadnych, makijażu też nie, nawet włosy są nieuczesane, bo nie wymagajmy zbyt wiele od siebie w wakacje. ;) Ma być luźno i wygodnie. :) Dlatego też właśnie ta stylizacja (hehehehe ;p) będzie jedyną na blogasku, bo ja po prostu się do tego nie nadaję i nie za bardzo widzę siebie pakującą na wyjazd tonę dziwnych rzeczy potrzebnych tylko do zdjęcia. Szafiarką nie będę, przykro mi. ;p Ale doszłam do wniosku, że akurat ta sukienka fajnie się będzie tutaj prezentować. I myślę, że Wam też się spodobała. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 10. - a Ty jak spędziłeś swoje ostatnie urodziny? ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 10. - a Ty jak spędziłeś swoje ostatnie urodziny? ;)

           Sobota, dwa tygodnie do Świąt, więc przygotowania nabierają coraz większego tempa. W tym całym zamęcie chciałabym Wam dzisiaj zaproponować chwilowy powrót do wakacji. Przenieśmy się do sierpniowej Hiszpanii, gdzie przepięknie przygrzewa słoneczko, a na termometrze widnieje ponad trzydzieści kresek. Właśnie w jeden z takich dni wypadły moje urodziny, które spędziłam wyjątkowo nietypowo. Tego dnia bowiem opuściliśmy stolicę Hiszpanii i przejechaliśmy kilkadziesiąt kilometrów kierując się w stronę gór Guadarrama. Po drodze minęliśmy słynny Escorial, ale to nie on był celem naszej wyprawy. Nie, myśmy udali się ciut dalej i ciut wyżej do miejsca zwanego Valle de los Caídos, czyli do Doliny Poległych. Świetne miejsce na spędzenie swoich ostatnich przed trójką z przodu urodzin c'nie? ;p Ale zapewniam Was, że miejsce robi ogromne wrażenie, chociaż zdecydowanie nie jest to żadna wesoła historia. Zapraszam na relację! :)          Pełna nazwa tego miejsca to Monumento Nacional de Santa Cruz del Valle de los Caídos - Narodowy Pomnik Świętego Krzyża w Dolinie Poległych i dokładnie tłumaczy jego charakter. Jest to mauzoleum poświęcone pamięci ofiar wojny domowej w Hiszpanii toczącej się w latach 1936-1939. Jego budowę zlecił w pierwszą rocznicę zakończenia wojny generał Franco, zaś ukończone zostało dopiero w 1959 roku. Widząc jednak rozmach tej budowli zupełnie nie dziwi, iż budowa trwała niemalże dwadzieścia lat. To co widać na powyższym zdjęciu jest jedynie małą częścią tego, co powstało.           Najbardziej charakterystycznym punktem całego mauzoleum jest zdecydowanie ogromny krzyż umieszczony na szczycie góry. Kiedyś można było wjechać kolejką do jego podnóża, żeby móc z bliska przyjrzeć się 18-metrowym figurom czterech ewangelistów oraz czterech cnót u podstawy krzyża, jednakże od kilku jest jest nieczynna. A szkoda, bo podejrzewam, że widok z góry na okolicę jest zachwycający. Sam krzyż też robi ogromne wrażenie, bowiem ma aż 152,4 m wysokości, 46 m rozpiętości i 6 m szerokości, zaś waży 201 tysięcy ton i jest widoczny z odległości prawie 50 kilometrów (czyli czasem widać go nawet z Madrytu) Jest on też zarazem najwyższym pamiątkowym krzyżem na świecie.       Jak już wspominałam, mauzoleum leży w górach Guadarrama w dolinie Cuelgamuros. Składa się ono nie tylko z widocznego krzyża, ale także z gigantycznej podziemnej bazyliki wykutej w skale, zaś po drugiej stronie wzgórza  Risco de Nava mieści się klasztor benedyktyński. Tam jednak nie dotarliśmy, bo zabrakło nam czasu. Sporo go bowiem spędziliśmy wewnątrz - w bazylice. Niestety obowiązywał tam zakaz fotografowania, więc jedynie słowami mogę spróbować opisać to, co tam zobaczyliśmy. Wyobraźcie sobie podziemną kryptę, długą na 262 metry i wysoką na sześć pięter. Pamiętajcie, że absolutnie wszystko zostało wykute w skale przez kilkanaście tysięcy więźniów, bowiem w myśl polityki pojednania każdy dzień pracy oznaczał skrócenie wyroku o dwa dni, a za rok pracy darowano 10 lat więzienia. Brzmi jak niezły układ, ale nie do końca tak było, bo wielu oddało przy budowie swoje życie. Zresztą, pochowanych we wnętrzu bazyliki zostało czterdzieści tysięcy poległych w wojnie, a także sam generał Franco po swojej śmierci w 1975 roku. Przy ołtarzu znajduje się tablica ze złotymi literami "Francisco Franco Bahamonde", którą oświetla światło z wykutego w skale okienka. Znajduje się tu również drewniany krucyfiks, wykonany osobiście przez dyktatora z drzewa jałowcowego. Panuje tutaj przyjemny latem chłód, ale mnie to miejsce przyprawiało o dreszcze. Czuć tutaj ogromną powagę, którą potęguje panująca cisza. Rozmiary wnętrza przytłaczają, widać, że Franco chciał przytłoczyć ludzi rozmachem tego miejsca i to mu się udało.           Wszystko w tym miejscu jest ogromne, dlatego też zupełnie nie dziwi, iż przed wejściem do bazyliki rozciąga się olbrzymi plac. Widok z niego zaś jest oszałamiający, bowiem przepięknie prezentuje się dolina, a w oddali majaczą przedmieścia Madrytu. Miejsce na to mauzoleum zostało wybrane naprawdę doskonale, mimo iż nie należy do najbardziej obleganych turystycznie. Ciężko się w ogóle czegokolwiek o nim dowiedzieć w Hiszpanii, wszyscy raczej ciągną do Escorialu niż tutaj.            Te urodziny na pewno zapamiętam na długo właśnie dzięki wizycie w tym miejscu. Spędzone tutaj godziny sprawiły, że w pełni poczułam ciężar historii, która sprawiła, iż doszło do powstania mauzoleum. Postanowiłam też przyjrzeć się z bliska hiszpańskiej wojnie domowej, bo przyznam szczerze, że jest to zupełnie pomijany w naszej szkole temat i jedyne co mi się z nią kojarzy to postać Hemingwaya. ;)  Jeśli kiedyś będziecie w okolicy Madrytu, znajdźcie kilka godzin i przejedźcie się do tego miejsca. Warto tutaj zapalić świeczkę tym bezimiennym ludziom, którzy ponieśli największą ofiarę - zarówno w czasach wojny jak i przy budowie. Co też i ja uczyniłam w swoje urodziny. :)~~Madusia.

Blogmas: dzień 9 - moje świąteczne inspiracje.

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 9 - moje świąteczne inspiracje.

         Dzisiaj piąteczek i tak pomyślałam, że wreszcie zrobię jakiegoś niezobowiązującego posta. Prawda jest jednak taka, że mój cały misterny pomysł na dziewiąty dzień blogmasa runął z powodu sushi. ;) Opowieść miała bowiem właśnie skupić się na nim, ale byliśmy wczoraj wieczorem w naszej ulubionej suszarni na wydarzeniu polegającym na tym, że płacisz raz i jesz ile chcesz i tak się najedliśmy, że nie mogę się skupić na niczym poza leżeniem z brzuchem do góry. Ogólnie przypominam teraz taką małą kuleczkę i nic mi się nie chce. Postanowiłam zatem, że dzisiaj będą tak popularne na innych blogach - świąteczne inspiracje. Ale żeby nie było zbyt sztampowo, będą to moje własne prywatne zdjęcia związane ze świątecznym klimatem. Zapraszam zatem do oglądania! ;)choinka z książek to zdecydowany must have. <3mój chomik Jurek zajadający świąteczną mandarynkę jeszcze w akademiku. częstochowska choinka i Heniek - świnka, która była w domu przed Frankiem.Heniek w kokardzie.a to nasza pierwsza wspólna krakowska choinka z Tomaszem. ;)ulubione moje prezenty. <3       Wiem, że nie jest to generalnie szczyt moich możliwości, ale wybaczcie. ;p Za to na weekend szykują się już dłuugie podróżnicze opowieści, także spokojnie sobie wtedy odbijecie dzisiejsze niedostatki tekstu. ;) A na zakończenie zeszłoroczne zdjęcie z moją siostrą, bo taką mamy tradycję, że właśnie w formie takiej fotografii umieszczamy życzenia dla internetowych znajomych na fejsiku. ;)~~Madusia.

Blogmas: dzień 8 - ulubione świąteczne filmy. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 8 - ulubione świąteczne filmy. ;)

         Pierwszy tydzień blogmas za nami i nie tracimy tempa. Przyznam szczerze, że jestem zaskoczona zarówno faktem, że udaje mi się dodawać codziennie coś nowego jak i Waszym odbiorem tej serii. Nie spodziewałam się tylu ciepłych słów i dziękuję pięknie za nie! Dzisiaj zajmiemy się tym, co w Święta wszyscy lubimy robić, chociaż nie wszyscy głośno o tym mówią - oglądaniem telewizji, a dokładniej świątecznymi filmami. Jest to taki specyficzny rodzaj, który nie każdemu podchodzi. Ja jestem taką zwolenniczką pół na pół, nie przepadam za filmami z kategorii familijnych, za to uwielbiam wszelkie komedie, głównie romantyczne. W końcu babą jestem i czasem lubię sobie popłakać przed ekranem. Dzisiejsza lista będzie taka właśnie niby pół na pół, ale jednak dominować będzie śmiech. Bo w końcu są to Święta pełne radości, nawet jeśli czasem się wzruszamy. :) Lista nie będzie zbyt długa, raptem osiem filmów. Postanowiłam bowiem ograniczyć się do tych, które naprawdę lubię i kojarzą mi się ze Świętami. Część z nich jest na pewno wszystkim doskonale znana, o ile nie wszystkie, bo w tym temacie raczej nie da się napisać nic szczególnie odkrywczego. ;) Mimo to, mam nadzieję, że zapoznacie się z tą listą z uśmiechem. :)           1) "Kevin sam w domu" 1990 r. & "Kevin sam w Nowym Jorku" 1992 r. - rozpoczynamy zestawienie od największych hitów lecących na Polsacie. I chociaż każdy powie, że to nuda, bo ile razy można co roku oglądać to samo, to skądś się przecież wzięły te protesty kilka lat temu, gdy Polsat nie puścił Kevina w Święta. Wydaje się, że te dwie rzeczy są po prostu sobie tożsame i jedno nie może się obyć bez drugiego. Fabuły filmu przybliżać Wam nie będę, bo zapewne każdy je doskonale zna. W tym roku na pewno wszyscy zwrócą większą uwagę na ten fragment filmu, gdzie pojawia się nowy amerykański prezydent wskazujący Kevinowi drogę w Nowym Jorku.      2) "I kto to mówi 3" 1993 r. - jak na razie idziemy chronologicznie. ;) Trzecia część komedii o sympatycznej rodzince i ich psach, które właśnie w trzeciej części grają niemalże główne role, gdyż świetnie komentują otaczającą ich rzeczywistość. Historia w sumie banalna - rodzinka z dwójką małych dzieci, ona wiecznie zajęta ich wychowywaniem, on dostaje świetnie płatną pracę pilota, zaś jego szefową jest niezwykle seksowna (w porównaniu do żony) pani biznesmen, która oczywiście chce pana uwieść. W tle są właśnie Święta Bożego Narodzenia, dużo śniegu, zwariowana podróż - ogólnie baardzo sympatyczna komedia. :) Taka idealna na Święta dla całej rodziny, bo pamiętam, że w dzieciństwie często ją właśnie razem oglądaliśmy. :)       3) "Ja Cię kocham, a Ty śpisz" 1995 r. - pierwsza na liście komedia zdecydowanie romantyczna z cudowną Sandrą Bullock, grającą kasjerkę w metrze. Pojawia się tam czasem facet, który szalenie jej się podoba, ale nie ma odwagi do niego zagadać (znamy to c'nie? ;p). Aż tutaj pewnego ranka przed Świętami obiekt jej westchnień wpada pod pociąg, spod którego ona go ratuje. Odwiedza go w szpitalu i mamy tutaj typową dla komedii karuzelę pomyłek, z której wychodzi, iż cała rodzina owego dżentelmena uważa ją za jego narzeczoną. Klops jest tym większy, że dżentelmen leży w śpiączce. I tą i tak już skomplikowaną sprawę mota jeszcze bardziej fakt, że brat pana ze śpiączki jest bardzo, ale to baaardzo fajny i coś ich do siebie ciągnie. ;) Więcej zdradzać nie będę, polecam zobaczyć samemu. :)     4) "To właśnie miłość" 2003 r. - klasyka gatunku, jedna z najcudowniejszych komedii romantycznych na świecie. Wzrusza niezmiennie od trzynastu lat i sprawia, że robi się zdecydowanie cieplej na serduszku. Kilka przeplatających się ze sobą historii, różne cudne wątki i absolutnie najpiękniejsza scena z karteczkami, gdzie zawsze upłaczę się jak bóbr. Dodatkowym plusem jest świetna ścieżka dźwiękowa, a także prawdziwie doborowe grono aktorskie - fantastyczny Alan Rickman, Liam Nesson, Hugh Grant jako premier Wielkiej Brytanii (sceny z nim są genialne, szczególnie jak tańczy ;p) i wielu innych. Polecam szczerze, jeśli jeszcze jest ktoś, kto tego nie widział. Tylko pamiętajcie, lepiej mieć zapas chusteczek pod ręką. ;)     5) "Holiday" 2006 r. - mój faworyt na tej liście, aczkolwiek mam wrażenie, że jest stosunkowo mało popularny u nas. Bardzo niesłusznie, bo jest to jedna z piękniejszych komedii romantycznych jakie widziałam. Historia dwóch kobiet, żyjących po dwóch stronach świata - Iris (Kate Winslet) mieszka w Anglii, zaś Amanda (Cameron Diaz) w słonecznym Los Angeles. Tuż przed Świętami jednej i drugiej sypie się życie i postanawiają skorzystać z opcji zamiany domów przez internet. Tak trafiają na siebie i dochodzą do wniosku, że to idealny pomysł. I tak Iris ląduje w LA, a Amanda na totalnie zaśnieżonej angielskiej wsi. Kluczowym motywem wymiany miał być fakt, że w okolicy nie ma zupełnie żadnych sensowych facetów, co oczywiście okazuje się nieprawdą i każda na jakiegoś trafia. I chociaż historie miłosne przedstawione w tym filmie są niebanalne i mogą się podobać, to moim absolutnie najukochańszym wątkiem, przy którym zawsze (ale to naprawdę zawsze) płaczę, jest ten z Iris i sympatycznym sąsiadem Amandy - starszym reżyserem. Historia jest tak niezwykle piękna, ciepła i serdeczna, że po prostu brakuje mi słów. Jeśli nie widzieliście tego filmu, to koniecznie nadróbcie tą zaległość. Naprawdę warto. <3         6) "Listy do M" 2011 r. & "Listy do M 2" 2015 - jedyne dwie polskie pozycje na liście, będące zarazem naszą swojską wersją hitu "To właśnie miłość". I powiem szczerze, to jedne z niewielu współczesnych polskich filmów, które naprawdę wyszły. Jedynka jest absolutnie bezkonkurencyjna, historie są świetne, oryginalne i ogląda się je bardzo przyjemnie. Dwójka jest kontynuacją, ale spotykamy też nowych bohaterów. Osobiście dla mnie w dwójce jest ciut za dużo Karolaka (którego uwielbiam jedynie w "Testosteronie"), ale da się przeżyć. Specjalnie dla tego zestawienia obejrzeliśmy drugą część przedwczoraj wieczorem i zdecydowanie bardziej świątecznie się zrobiło. A owca Matylda ma miejsce w moim serduszku po wsze czasy. :)      Każdy z tych filmów ma swój specyficzny urok, ale wszystkie są naprawdę warte obejrzenia. Jeśli zobaczycie, że gdzieś w telewizji będzie leciał któryś z nich, to serdecznie polecam zrobić sobie dobrą herbatkę (albo nalać sobie kieliszek wina), zgarnąć z lodówki stertę świątecznych ciast, opatulić się kocykiem albo przytulić się do kogoś bliskiego i razem obejrzeć. I tego Wam wszystkim życzę - takich prostych chwil pełnych miłości i domowego ciepła. :)~~Madusia. 

Blogmas: dzień 7. -  zabawa razy tysiąc, czyli Połącz Kropki. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 7. - zabawa razy tysiąc, czyli Połącz Kropki. :)

        I po Mikołajkach! ;) Bierzemy głębszy oddech i powoli zaczynamy szykować się do Świąt. Od kilku lat zawsze robię listę prezentów dla rodziny, żeby ułatwić im zadanie. Najczęściej znajdują się na niej oczywiście książki, bo prezenty to idealny moment, aby uzupełnić biblioteczkę (to, że nowe pozycje się już na niej nie mieszczą, nie ma absolutnie żadnego znaczenia ;p). W tym roku na liście pojawiła się dość nietypowa pozycja, bo nie jest to książka sensu stricte, ale pierwszy egzemplarz, który mam, tak mi się spodobał, że zażyczyłam sobie najnowszą edycję "1000x Połącz Kropki". I to właśnie o niej będzie dzisiaj słów kilka. Zapraszam serdecznie! :)        Jak widać na zdjęciu moje kropki składały się na zwierzątka. Do wyboru były także arcydzieła światowego malarstwa, ale padło jednak na zwierzątka, gdy tylko zobaczyłam ich okładkę. Ten piesek tak mi się spodobał, że zdecydowałam się praktycznie od razu. I nie pożałowałam. ;) Takie kropki kojarzą mi się z dzieciństwem, gdy była to bardzo popularna rozrywka i chyba nawet gdzieś w otchłaniach mojej pamięci mam takie wspomnienie, że mama sama mi je robiła. A tutaj dostajemy od wydawnictwa Insignis absolutnie fantastyczną wypasioną wersję, którą pokochałam z całego serduszka.          Po pierwsze - ten format! Sto razy tak, bo dzięki temu nie trzeba dłubać ani też szukać zbyt długo kolejnych kropek. Jakoś inne książki pełne kropek dostępne na rynku, mimo fajnych pomysłów, przegrywają wielkością. Tutaj jednak ma ona znaczenie, uwierzcie. ;ptak prezentuje się obrazek na samym początku, zanim zaczniemy go wypełniać.          Po drugie - każda setka kropek ma swój kolor. To też rozwiązanie baardzo dobre, ułatwiające zabawę, ale zdecydowanie jej niepsujące. I tak zwykle za kolejną kropką trzeba się porozglądać, ale przynajmniej wiemy, czego szukać. Kolorkom też mówię tak! ;)króliki w wersji kropkowanej. :)lisek.nie mogło też zabraknąć pandy. ;)         Po trzecie, ale właściwie najważniejsze - istnieje możliwość bezproblemowego wyrwania pojedynczego obrazka z książki tak, aby zdecydowanie łatwiej móc łączy kropki. I tutaj ogromne brawa za pomysł (a przecież tak prosty i wydawałoby się logiczny), bo przy takich rozmiarach o wiele łatwiej jest sobie po prostu kartkę wyrwać, położyć na stole i obracać w dowolne strony w zależności od tego jak wychodzi nam połączenie. Jestem zaskoczona, że nikt wcześniej na to nie wpadł, bo naprawdę ułatwia to całą sprawę i pozwala się cieszyć zabawą w pełni, a nie irytować, że w pewnym momencie książka nam się nie chce odpowiednio wygiąć. ;/świniaka nie mogło zabraknąć. :)      Za cenę 40 zł dostajemy dwadzieścia obrazków zwierzątek oraz duży plakat o wymiarach 48 x 35 cm. Nie da się ukryć, że książka Thomasa Pavitte jest jedną z droższych pozycji kropkowych dostępnych na rynku, ale też najlepszą. I mam nadzieję, że czekające na mnie pod choinką "Pejzaże miast" potwierdzą wyjątkowość tych kropek. ;)jest i cały piesek. :)         Na zakończenie jeszcze ocena. Zastanawiałam się nad systemem oceniania poszczególnych pozycji i doszłam do wniosku, że skala będzie wynosiła od 1 do 10, gdzie jedynki totalnie nie polecam, zaś dziesiątka podbiła moje serduszko i polecam ją szczerze, zawsze i wszędzie. Do tego jako zobrazowanie oceny będzie zawsze któraś ze świnek. I dzisiaj - uwaga, uwaga...10/10, bo jaram się kropkami w wersji 1000 jak Kluska ogórkiem. <3~~Madusia.

Blogmas: dzień 6. - Mikołajki: Nie kupuj, adoptuj! :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 6. - Mikołajki: Nie kupuj, adoptuj! :)

          Mikołajki dzisiaj! Dzień pełen prezentów i sympatycznych brzuchatych dżentelmenów ubranych na czerwono. Pamiętam z dzieciństwa te wszystkie emocje, gdy budziłyśmy się rano bez żadnych protestów (to zdecydowanie taka jedyna sytuacja w ciągu całego roku ;p) i szybciutko się rozglądałyśmy czy był Mikołaj i czy zostawił gdzieś jakieś prezenty. I przyznam szczerze, że rodzice mieli fantazję w wymyślaniu miejsc, gdzie by je tu schować, także było wesoło. Teraz wiadomo, że nie ma już takiej magii, ale prezenty zawsze fajnie jest dostawać, nie będę tego ukrywała. A że często wśród prezentów znajdują się zwierzątka, postanowiłam dzisiejszą notkę poświęcić właśnie im. Nie zawsze jest to dobry prezent dla dziecka (czy też dorosłego ;p), ale jeśli już się na taki zdecydujemy to nie kupujmy, tylko adoptujmy zwierzęta. I opowieść mikołajkowa właśnie będzie o pewnej adopcji i o tym co z niej wyszło. I o tym też, że warto pomagać! :)       Odkąd sto lat temu dostałam właśnie na Mikołaja pierwszą świnkę morską, te właśnie zwierzątka ukochałam sobie szczególnie mocno. Stąd też nic dziwnego, że gdy nieco podrosłam i przeniosłam się do Krakowa marzyłam, żeby i w moim domku była świnka. Trochę to trwało, ale wreszcie ponad dwa lata temu w październiku udało mi się namówić Tomasza na świntucha. Jednego. Pojechaliśmy do różnych sklepów zoologicznych, żeby znaleźć tą jedną jedyną. Tak właśnie pod naszym dachem znalazła się Kluska. Co prawda, była malutka, chudziutka i szalenie strachliwa, ale wiedzieliśmy, że ma potencjał na bycie Kluską. ;)pierwsze chwile w nowym domku. :)największa życiowa miłość Kluski - ogórek. :)             Szybko jednak doszliśmy do wniosku, że Kluska sama będzie się nudzić (no dobra, JA doszłam do takiego wniosku, Tomasz jedynie kiwał głową ;p) i tutaj narodził się pomysł adopcji. Już wcześniej bardzo interesowałam się tematem świnek i robiącym absolutnie fantastyczną robotę Stowarzyszeniem Pomocy Świnkom Morskim. Chwilami aż coś mnie brało, gdy czytałam historie, które przeżywali ludzie znajdujący świnki morskie wyrzucone na śmietnik w zimową noc (co nawiasem zdarzyło się znów kilka dni temu w Radomiu) i w różnych podobnych okolicznościach. Nie będę mówiła głośno co powinno się robić ludziom wyrzucającym jakiekolwiek zwierzęta, ale są to zdecydowanie bardzo nieładne rzeczy. Na stronie Stowarzyszenia znajduje się mnóstwo ogłoszeń o tzw. tymczasach, czyli świnkach, które można adoptować. Przez kilka tygodni studiowałam tą zakładkę bardzo wnikliwie, żeby znaleźć kogoś pasującego do Kluski. Musiała to być dziewczynka (albo też wykastrowany chłopiec, bo świnek nie wolno rozmnażać) i stwierdziłam, że fajnie byłoby gdyby była podobna kolorystycznie. ;) Była jedna taka idealna - Natka miała na imię i znajdowała się w domu tymczasowym w Mińsku Mazowieckim. Napisałam do jej opiekunki, powymieniałyśmy trochę wiadomości, umówiłam się też z wolontariuszką z Krakowa, której zadaniem było sprawdzenie w jakich warunkach będzie świnka mieszkała i ogólnie czy mamy w ogóle o nich pojęcie. Dziewczyna była szalenie sympatyczna i równie mocno zafiksowana pozytywnie na punkcie świnek, więc spotkanie było właściwie formalnością. Dostaliśmy zgodę i ruszyliśmy przed Wigilią do Mińska Mazowieckiego po Natkę. Nie chcieliśmy jeszcze nikomu mówić, co planujemy, więc nasza droga wyglądała wesoło - wyjechaliśmy z Krakowa z Kluską, żeby zostawić ją u moich rodziców w Częstochowie, po czym śmignęliśmy do Mińska, dostaliśmy Natkę, wróciliśmy do Częstochowy, gdzie Tomasz nas zostawił i wrócił do Krakowa. Szalony to był dzień, ale też bardzo szczęśliwy. Podpisaliśmy papiery adopcyjne, dostaliśmy milion dobrych rad i teraz przed nami była najtrudniejsza część - łączenie świnek! ;)takie lokum przygotowaliśmy naszym świntuchom w Krakowie. ;)         Łączenie nie jest wcale takie proste, z czego nie zdawałam sobie sprawy. Myślałam, że przebiegnie to trochę łatwiej, a tutaj się działo. Najpierw wykąpaliśmy je obie, żeby zneutralizować zapachy, daliśmy obwąchać się wzajemnie i wsadziliśmy do klatki. I się zaczęło. Wrzaski, piski, kręcenie tyłeczkami, lekkie gryzienie, czego tam nie było. Jeszcze Kluska była prawie dwa razy mniejsza i nie bardzo sobie radziła, także Natka (przerobiona szybko na Nataszkę) podporządkowywała ją sobie dość łatwo. Ale pierwsze trzy dni były koszmarne i nawet się zastanawiałam czy nie trzeba będzie Nataszki odwieźć z powrotem. Na szczęście później się uspokoiły i starały się raczej nie wchodzić sobie w drogę. ;) W Krakowie poszło z łączniem trochę łatwiej, bo obie były w nowej klatce, która też swoimi rozmiarami pozwala im obu na spokojne życie. ;p Każda ma swój domek i swój kocyk, chociaż korzystanie z nich wygląda tak, że kto pierwszy ten lepszy. ;) Wypuszczamy je też na spacery, żeby sobie połaziły po mieszkaniu, chociaż początkowo za tym nie przepadały, ale ostatnio coś im się pozmieniało i chętnie tuptają. ;)Nataszka w kąpieli.Kluska w kąpieli.pierwsze spotkanie.         Za kilkanaście dni miną dwa lata odkąd dziewczynki są razem i mogę powiedzieć, że dogadały się. Miłości jakiejś wielkiej na pierwszy rzut oka nie ma, ale gdy tylko się wystraszą, to od razu lecą do siebie, bo wiadomo, że w kupie raźniej. ;) Uważam, że decyzja o adopcji drugiej świnki była świetnym pomysłem, bo Kluska nie czuje się samotna, a i Nataszka, gdy tylko przestała się nas bać, stała się niezwykle sympatyczną świnką. Czasem zdarza się jej ugryźć, ale jedynie gdy się wystraszy albo kogoś nie zna. ;) Wiem, że nie zamieniłabym jej na żadną inną. :) Zwłaszcza że ostatnio dostała jakiejś infekcji i było trochę strachu, wizyty u weterynarza, podawanie leków strzykawką do pyszczka siedem razy dziennie (przy czym tylko jedna jej na tyle smakowała, że łaskawie pozwalała sobie podać, przy reszcie była prawdziwa walka dwóch ludzi kontra jedna świnka, która często wygrywała pojedynki ;p), a ostatnio rozdrapała sobie strupka po zastrzyku i trzeba było z nią siedzieć pół nocy i pilnować, żeby sobie nie drapała plecków, bo ją to strasznie bolało. Prawie jak z dzieckiem. ;) A do tego tak się dziewczyny wycwaniły, że jak tylko ktoś podchodzi w kierunku lodówki (już nawet nie trzeba jej otwierać), to rozlega się przeciągły donośny kwik oznajmujący, że trzeba coś dobrego śwince dać. Najlepiej ogórka, bo nic innego nie wchodzi tak dobrze jak on. Naprawdę, dwie świnki to podwójna radość i mogłabym opowiadać o nich bez końca. ;)nakarm człowiek!         Na zakończenie słów kilka o Stowarzyszeniu, które od czasu do czasu organizuje różne akcje pomocowe, bowiem świnek przybywa, a niestety zdecydowana większość, która trafia pod ich opiekę, potrzebuje pomocy weterynaryjnej. A wiadomo, że ona kosztuje i to chwilami niemało. Dlatego też polecam Wam szczerze różne ich aukcje, zakup kalendarza (teraz na nowy rok taki kalendarz z cudnymi świniakami to fajny prezent) czy też wirtualną adopcję. Wtedy możemy pomóc konkretnej śwince, której niestety z różnych względów sami nie możemy wziąć do domku. A najfajniej jest oczywiście zaadoptować taką świnkę czy też świnki, bo one potrafią się odwdzięczyć (może nie tak jak psy, ale też). Generalnie, warto zawsze zrobić coś dobrego dla zwierzątek (nie muszą to być koniecznie świnki, działa mnóstwo podobnych stowarzyszeń czy schronisk), bo mogą liczyć tylko na nas. A dobro powraca, pamiętajcie o tym! :)tutaj właśnie Nataszka pozująca z zakupami dla Stowarzyszenia. :) ~~Madusia & Kluska & Nataszka & Tomasz, który dzielnie znosi te wszystkie trzy baby. ;) 

Blogmas: dzień 5. - zima na ramiona moje spadła. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 5. - zima na ramiona moje spadła. :)

           Przymroziło dzisiaj w Krakowie, chyba pierwszy taki mróz w tym roku. Oczywiście przekłada się to na słynny już krakowski smog, który niedługo popularnością przebije smoka wawelskiego. Na moim nieco brudnym oknie kuchennym szron namalował piękne wzory, zaś cała okolica widoczna z niego pokryta jest równie delikatną białą mgiełką. Przyznam szczerze, że wygląda to całkiem nieźle, ale i tak nic nie mnie przekona, żebym polubiła zimę. Nie ma takiej możliwości, mnie musi być ciepło i koniec. I jeszcze słońce, bez słońca mi smutno. ;p Ale żeby nie było, że zimą tylko i wyłącznie kocykuję i siedzę w domu, dzisiaj na blogmasie pojawi się sporo zimowych krajobrazów. I szykujcie się na jutro, mikołajkowa opowieść będzie naprawdę dla mnie ważna. :)zdjęcie nieocenionej Oli. F. <3        Najgorsza wg mnie jest zima w mieście. Wiadomo, ośnieżone drzewa, metrowe zaspy, uroczy szron - wszystko pięknie wygląda zza okna, gdy siedzimy otuleni kocem, w rękach grzeje się kubek herbaty, a na nogach mamy puszyste skarpetki. Mnie jednak zawsze ta pora kojarzy się z przemoczonymi butkami, wiatrem od którego marznie mój wielki nos i kostnieją łapki nawet mimo rękawiczek. Takiej zimie mówię stanowcze nie! ;) Na szczęście, w tym roku jeszcze nie zdarzały się aż tak fatalne dni, a jeśli były, to mogłam sobie pozwolić na zostanie w domu, więc może patrzę na nią ciut łaskawiej niż zwykle. ;) Ale są te miejsca w mieście, szczególnie w Krakowie, gdzie zima może się prezentować naprawdę pięknie. I te właśnie zobaczycie zaraz na zdjęciach. :)zima z okna - widok z akademika na Podgórzu.mój ulubiony zamek w zimowej odsłonie.widok z Parku Bednarskiego w Podgórzu.Podgórze.Kurdwanów w śniegu. :)lodowisko. ;p a dokładniej mój powrót z pracy kilka lat temu. ;)           Taka zima nie wygląda źle, może poza ostatnią, ale nie ukrywajmy - w mieście nie za bardzo można ją docenić. Najpiękniej zima wygląda w górach, co odkryłam dopiero w zeszłym roku. Co prawda był to początek kwietnia, ale nie bądźmy tacy szczegółowi, śniegu było po kolana, a czasami nawet więcej. I tutaj przyznam szczerze - zachwyciły mnie te widoki, a dzięki górskim butom nawet szczególnie mocno nie przemokłam. Zresztą, traktowałam to wtedy w charakterze zabawy i nawet mokre skarpetki nie przeszkadzały mi w zachowaniu dobrego humoru. A widoki były piękne, rzekłabym, że wręcz baśniowe. :)          Kiedyś też przypadkiem znaleźliśmy zimę piękną razem z Tomaszem, gdy wyprawiliśmy się na Jurę. Tam również prezentowała się absolutnie przeuroczo i podbiła nasze serduszka. Także przy okazji wyjazdów sylwestrowych czasem zdarzało się nam ze znajomymi wyjść na spacer, ale tam akurat były to dość rzadkie momenty, woleliśmy jednak czas spędzać w domku. ;) zamek Ogrodzieniec. :)Madusia sto lat temu gdzieś w okolicy Jordanowa. ;p          Także, mimo postawionej na samym początku tezy, że nie lubię zimy, okazuje się, że ma ona kilka naprawdę ładnych oblicz. :) Wystarczy zostawić za sobą większe miasta, wyjechać kilka/kilkanaście kilometrów dalej i już można się nią zachwycać. Oczywiście po uzbrojeniu się w ciepłe buty, kurtkę itp. ;) Ale zimie w mieście mówię stanowcze "nie"! ;pPs. pamiętajcie, żeby jutro wpaść na bloga! :)~~Madusia.

Blogmas: dzień 4. - czas na pierniczki!

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 4. - czas na pierniczki!

          Niedziela to idealny dzień, żeby zabrać się za wypieki. :) Od kilku lat jest dla mnie małą tradycją pieczenie pierniczków na Święta. W zeszłym roku z powodu pracy ta sztuka mi się nie udała w ogóle i byłam z tego powodu strasznie smutna, dlatego teraz postanowiłam zabrać się za nie wcześniej. W rezultacie upiekłam jedną porcję (a przy naszym mikro piekarniczku pieczenie ciastek jest prawdziwym wyzwaniem i treningiem cierpliwości, bo mieści się ich w nim raptem pięć pełnowymiarowych ;p), ale okazały się tak dobre, że już dawno je zjedliśmy. Z następną się wstrzymuję, żeby nie było, że będzie potrzebna jeszcze trzecia, którą zabiorę do domu. ;)część tegorocznych wypieków. :)      Przepis na idealne pierniczki poleciła mi dawno temu koleżanka i tak właśnie trafiłam na słynnego bloga Moje wypieki, gdzie właśnie znajduje się przepis na szybkie pierniczki. ;) Szybkie pod tym względem, że mogą być upieczone tuż przed Wigilią, a i tak będą pyszne. I naprawdę są, nikt sobie zębów nie połamał, a każdemu zawsze smakowały. ;)żeby nie zabierać laptoka do kuchni, przepis wylądował w moim kulinarnym zeszyciku.         Samo pieczenie nie jest jakąś wielką sztuką czy filozofią, wszystko wrzuca się razem do miski, gniecie (bądź też wyrabia mikserem jak to zwykle ja mam robić w zwyczaju), wałkuje (jeśli nie macie wałka tak jak ja w Krakowie, zawsze można wspomóc się butelką po winie, uprzednio oczywiście ją opróżniając, najlepiej do kieliszka, żeby było nam weselej ;p) i wykrawa foremkami. ;) Przez tych kilka lat moja kolekcja foremek bardzo urosła, tylko że moja siostra sobie ją przygarnęła, więc niestety od trzech lat ratuję się tym co mi pozostało, bo zawsze zapominam je od niej wziąć. ;) W tym roku dokupiłam sobie kilka czerwonych serduszek różnych rozmiarów, żeby bardziej zróżnicowane były. ;) I sprawdziły się całkiem nieźle. :)czerwone foremeczki. <3             Jednak zdecydowanie moją ulubioną częścią rytuału pierniczkowego jest ich ozdabianie. Podchodzę do tego naprawdę bardzo poważnie, możecie się śmiać, ale serio tak właśnie jest. Przez pewien czas kompletuję wszystkie dodatki jakie chcę, żeby się pojawiły na nich. A że zawsze lubię mieć duży wybór, to się nie ograniczam za bardzo. ;) W tym roku jedynie na razie używałam białej i ciemnej polewy oraz kolorowych cukrowych pisaczków, czyli taka wersja skromna. W domu zawsze miałam jeszcze do dyspozycji kilka rodzajów różnych posypek, dużo bakalii, orzechów, nasionek i innych takich rzeczy, które mogły się przylepić do powierzchni pierniczka. Możecie sobie wyobrazić jak po zakończeniu zdobienia wyglądała cała kuchnia. ;) Istny armageddon. I to jeszcze najczęściej w środku nocy, żeby nie zajmować kuchni mamie, więc sprzątać trzeba było na paluszkach, żeby nie obudzić całego domu. Ale warto było, bo mnie zawsze rezultat zachwycał. :) A tak się prezentowały moje arcydzieła na przestrzeni kilku lat. :)          A Wy jak, też pieczecie pierniczki?~~Madusia. 

Blogmas: dzień 3. - ulubione piosenki świąteczne. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 3. - ulubione piosenki świąteczne. :)

          Jest sobota, trzeci dzień grudnia, pora więc na trzeciego posta z serii blogmas. ;) Dzisiaj postanowiłam, że będzie lekko i przyjemnie i trochę sobie pośpiewamy. Nie wiem jak Wy, ale ja lubię śpiewać. Nie oznacza to jednak, że potrafię, ale nie bardzo mi to przeszkadza i zwykle sobie coś tam w domu podśpiewuję. I jeszcze sama sobie wymyślam teksty. I tak było już od dziecka, co nawet mam udokumentowane na kasecie video z pierwszych urodzin mojej młodszej o trzy lata siostry. ;) Dzisiaj jednak nie ja będę śpiewała, oddam głos tym, którzy potrafią. ;) A że coraz bliżej Święta, to wprowadzimy się ten magiczny nastrój przy pomocy dziesięciu piosenek - pięciu polskich i pięciu zagranicznych, żeby proporcje były zachowane. Także przyjemnego słuchania. I podśpiewywania, bo jestem pewna, że przy którejś z nich zaczniecie sobie nucić. ;)        1) "Last Christmas" Wham! - zaczniemy od klasyki, która jest absolutnie przez wszystkich znienawidzona, ale każdy lubi ją sobie czasem gdzieś zanucić pod noskiem, chociaż oficjalnie nikt się do tego nie przyzna. Ja osobiście ją lubię, ten niesamowity teledysk, tony śniegu, te sweterki, mrau po prostu. I nie wiem czy Wy też tak mieliście, ale my w gimnazjum na angielskim zawsze przed Świętami uczyliśmy się tekstu na pamięć. Fajne były te lekcje i wspominam je z uśmiechem, mimo iż śpiewy te nie należały do wybitnych. ;)       2). "Dzień jeden w roku" Czerwone Gitary - czyli klasyka w wydaniu polskim. Jako że od początku byłam dziwnym dzieckiem, to już we wczesnej podstawówce wpadły w moje łapki kasety (tak, wtedy jeszcze były kasety magnetofonowe) moich rodziców, w tym właśnie też tego zespołu. I tak właśnie mała Madzia słuchała namiętnie Czerwonych Gitar (co szczególnie teraz czuję słysząc piosenkę "Dozwolone do lat 18", bo wtedy myślałam, że to będzie za sto lat i cały świat będzie inny, a teraz wolę nie wspominać kiedy ta osiemnastka przeminęła ;p) i od tamtej pory bardzo sentymentalnie podchodzi do tej właśnie piosenki. Szczególnie wieczorem, gdy jest już ciemno, palą się świeczki i panuje cisza, robi na mnie ogromne wrażenie. :)        3) "All I Want For Christmas Is You" Mariah Carey - kolejny klasyczny kawałek, którego nie może zabraknąć w każdym radiu w tym okresie. Trzeba przyznać, że jest to niezwykle udana piosenka, chwytliwa i przede wszystkim o miłości. A takie też bardzo lubię, chociaż oficjalnie się nie przyznaję. ;p Ale nóżka mi przy niej chodzi i trochę się też bujam, nawet teraz, bo oczywiście sobie ją puściłam. ;)        4) "Nie ma, nie ma Ciebie" Kayah & Bregovic - nie jest to typowo świąteczna piosenka, ale mnie osobiście szalenie się kojarzy z tym okresem. Zwłaszcza na studiach sobie ją śpiewaliśmy w grudniu, gdy pojawiał się pierwszy śnieg. Dużo miłych wspomnień z nią mam, bo zdarzało się nam ją śpiewać radośnie w Krakowie nad Wilgą pijąc ostatnie piwo w roku na świeżym powietrzu. Zwykle było wtedy szalenie zimno, ale nikt się tym drobiazgiem nie przejmował. Ważny był klimat, a ten był niepowtarzalny. :)        5) "My only wish" Britney Spears - usłyszałam kiedyś w sklepie w Częstochowie podczas szukania jakiegoś fajnego ciucha i tak mi wpadła do głowy, że zawsze w sezonie świątecznym muszę ją sobie puścić co najmniej kilka razy. Taka szalenie pozytywna, od razu się przy niej uśmiecham, bo przecież Święta to czas radości. :) I taka właśnie jest ta piosenka. :)        6) "Maleńka miłość "Eleni - zmieniamy klimat o sto osiemdziesiąt stopni, bo tutaj jest dostojnie i poważnie. Piosenka znalazła się w zestawieniu, bo jest to jedno z moich najwcześniejszych wspomnień, gdy Dziadek z Babcią puszczali zawsze kasetę z kolędami właśnie w wykonaniu tej Pani. Odkąd Babci nie ma, zawsze mnie wzrusza, dlatego też słucham jej bardzo rozważnie. :) (no i oczywiście się wzruszyłam.)        7) "Mistletoe And Wine" Cliff Richard - dalej pozostajemy w nastroju nieco nostalgicznym (poczekajcie na następną piosenkę, to dopiero będzie nostalgia). Rzadko jej słucham, bo też nie pojawia się zbyt często na świątecznych playlistach (przynajmniej tych na które natykam się ja), ale lubię ją. Wycisza, uspokaja i przywodzi na myśl taką ogromną choinkę, padający biały śnieżek, czerwony barszczyk i pierwszą gwiazdkę. ;)     8) "Kolęda dla nieobecnych" Zbigniew Preisner, Beata Rybotycka - pozycja wybitnie nostalgiczna, ale z odrobiną nadziei. Tu Wam powiem szczerze, że spotkałam się z tą piosenką po raz pierwszy, gdy w roku 2000 była dodawana do gazety płyta właśnie z kolędami Preisnera i od tamtej pory ta właśnie płyta jest przeze mnie masakrowana zawsze, gdy jest mi smutno. Przeszła ze mną wiele, zawsze dając mi nadzieję i dlatego też ta piosenka jest dla mnie bardzo ważna. :)        9) "Wonderful Dream (Holidays Are Coming)" Melanie Thornton - czyli świąteczna piosenka Coca-Coli, żeby nie kończyć w smutnym nastroju. Nie da się ukryć, że przez komercjalizację piosenki z reklam stały się ważną częścią popkultury i chociaż ta piosenka utożsamia ją w pełni, to i tak bardzo ją lubię. Podobnie jak reklamy Coca-Coli, ale o tym też w blogmasie będzie jeszcze kilka słów.        10) "Coraz bliżej Święta" Oberschlesien - polska wersja piosenki Coca-Coli w tegorocznej wersji. Jako duchowa Ślązaczka nie mogłam sobie jej odpuścić w zestawieniu. ;) Gdy tylko ją usłyszałam wiedziałam, że koniecznie musi się pojawić. Taka cudna ślunska wersja. <3 <3 <3 I piękne ujęcia Katowic. :))       I to tyle na dzisiaj - dziesięć ważnych dla mnie piosenek, które też pozwolą Wam poznać mnie ciut bliżej. Każda ma swój urok, każda ma znaczenie i każda przybliża ducha nadchodzących Świąt. Jeszcze trzy tygodnie - trzymajcie się ciepło!~~Madusia.

Blogmas: dzień 2. - listopadowe wyzwanie czytelnicze część 2. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 2. - listopadowe wyzwanie czytelnicze część 2. ;)

          Ładnie się zaczął ten grudzień, nie powiem. ;p Pogoda w Krakowie wczoraj postanowiła oszaleć i cały dzień padało, wiało i zimno szalenie było. Przez noc to samo i dzisiaj rano żadnej zmiany nie ma, także ja zostaję dalej w łóżku. A przyda mi się to bardzo, bo praktycznie całą noc mam nieprzespaną z powodu Nataszki. Otóż nasza zdolna świnka stwierdziła chyba, że skoro smarujemy jej strupka, to coś tam musi być nie tak i co sobie zerwała. Do krwi i świeżego mięska. A śwince morskiej raczej ciężko jest wytłumaczyć, że nie może się drapać, także sceny wczoraj wieczorem działy się niemal dantejskie. Jedynym rozsądnym wyjściem, które uspokoiłoby mnie, było po prostu przetransportowanie jej do mniejszej klatki i siedzenie przy niej, żeby się nie drapała. Na szczęście po kilku godzinach się uspokoiła i około czwartej zasnęłyśmy, chociaż i tak co kilkanaście minut się budziłam, żeby zobaczyć czy wszystko w porządku. Póki co wszystko dobrze, więc szybciutko myknęłam na górę, żeby napisać drugą część czytelniczego wyzwania i może później się przespać. ;)      Jak może pamiętacie z wczorajszej notki wyzwanie czytelnicze zakończyliśmy na dniu piętnastym, więc dzisiaj rozpoczynamy od dnia szesnastego. ;) I to od razu z wysokiego C zaczynamy, gdyż...        Dzień 16. - Temat tabu - i kolejna fajna polska pozycja K. Janickiego. Przy czym słowo pozycja pasuje tutaj idealne. ;p Książka, podobnie jak "Polskie imperium", bardzo przyjemna i interesująca, też zdecydowanie polecam. ;) Nie takie tabu złe jak się wydaje. ;)         Dzień 18. - Mróz, bo urodziny Dziadka Mroza - także Mróz w polskiej literaturze od niedawna jest tylko jeden. ;) Niejaki Remigiusz z Opola, niezwykle płodny doktor nauk prawnych, który w ciągu ostatnich trzech lat zasypał nas wieloma książkami. Co ciekawe, w większości bardzo udanymi. ;) Na zdjęciu ostatnia część jego trylogii górskiej (jak ją określam) z Wiktorem Forstem (którego uparcie nazywam Frostem ;p), która zdecydowanie wciąga. ;) I ją też polecam z całego serduszka. :))           Dzień 20. - Najpiękniejsza książka dla dzieci - to był trudny temat, bo dzieci nie mamy (świntuchy się nie liczą, bo jakoś nie przepadają za tym, żeby im czytać, wolą jeść ;p), a jedyna książka typowo dla dzieci, jaką mamy dla wielkiej zgrywy to właśnie ta zamieszczona na zdjęciu. Tytuł mówi wszystko, a w środku jest naprawdę wesoło. I faktycznie są modele 3D, sporo rzeczy się rusza, ogólnie dobra zabawa. W niecodziennym stylu. ;p            Dzień 21. - Najgrubsza książka w domowej biblioteczce - zdecydowanie moja ulubiona kategoria, bowiem lubię wszelkie grubaski. Im książka grubsza, tym lepsza (chociaż wiadomo, że to nie jest najlepsza zasada), bo mnie zwykle jest przykro, gdy się rozkręcam z czytaniem, a ona się nagle kończy (przy czym to nagle to może być i po trzystu stronach). Także moje trzy ulubione grubaski na zdjęciu. ;) A żeby było weselej Goebbelsa znalazłam w zeszłym roku pod choinką. <3 ;p          Dzień 22. - Kolorowanka - tutaj mam aż trzy dzieła, które faktycznie pomagają mi się uspokoić. Najczęściej sprawdzają się jako dodatek do meczu, żebym się nim aż tak nie emocjonowała. Moim ulubieńcem z tych trzech zaś jest ta na samym dole, bo od dzieciństwa lubiłam kolorować różne ciuszki i tak zostało mi też na starość. ;) Także gdy tylko zobaczyłam, że przyszła do księgarni (bo miałam też taki epizod w życiu, że prawie pół roku w księgarni przepracowałam) od razu ją sobie nabyłam. I jaram się nią jak dziecko. ;)             Dzień 23. - Najstarsza książka w domowej biblioteczce - w tej krakowskiej wyszło, że to właśnie "Przeminęło z wiatrem" jest najstarsze. Ale nie stare, bo ledwo rok młodsze ode mnie. ;p W moich łapkach też już kilkanaście ładnych lat się znajduje, bo pamiętam, że mama mi kiedyś w antykwariacie taką właśnie wersję wygrzebała. I do takiej mam ogromny sentyment, chociaż przyznam szczerze, że ostatnie wydanie w jednym tomie ma przepiękną okładkę. :)            Dzień 24. - Najcieńsza książka w domowej biblioteczce - czyli Kamasutra po śląsku. ;p Bo jeśli nie wiedzie, to Częstochowa znajduje się obecnie w województwie śląskim, chociaż do Śląska tam nam blisko, jak Warszawie do pomorza. ;p Niemniej zawsze się z tego powodu śmiejemy, żem Ślązaczka i stąd właśnie wzięła się ta książeczka w naszym domku. ;) Zawartość do oglądania dopiero po 22, więc nie będę Was gorszyła. ;p        Dzień 27. - Niedokończona książka - mało mam takich u siebie w Krakowie, więc padło na "Królów przeklętych", bo trzeci tom długo siedział u mojego Tatusia i dopiero ostatnio go przywiozłam, więc jeszcze się za niego nie zabrałam. A książki rewelacyjne, cudowne, duużo historii, świetne intrygi, taka prawdziwa gra o tron. ;)         Dzień 28. - Scena pocałunku w książce - wiadomo, że zwycięzca może być tylko jeden i jest to też zarazem jedna z piękniejszych scen filmowych. Rett Butler przychodzi w dniu pogrzebu drugiego męża Scarlett prosić ją o rękę i właśnie wtedy ją całuje. Ale to jak całuje, mrau. ;) Cudo!           Dzień 29. - Magia - czyli Harry Potter. Na zdjęciu ten najnowszy, o którym jeszcze będzie na blogasku w ogóle osobna opowieść, bo na nią zasługuje. Tak tylko teraz zdradzę, że mnie osobiście bardzo się podobało. ;) Klusce trochę mniej. ;p          Dzień 30. - Przeczytane w listopadzie - i tak oto dotarliśmy do dnia ostatniego. Lista przeczytanych książek zamknęła się na trzynastu pozycjach, co cieszy. ;) Udało mi się przeczytać praktycznie wszystkie rozpoczęte wcześniej książki (raptem jedna jeszcze czeka na dokończenie) i kilka innych. Skorzystałam też z akcji CzytajPl i przeczytałam na telefonie cztery darmowe e-booki i to uważam za mój największy wyczyn, bo wcześniej nie próbowałam tej sztuki na telefonie. ;)         Na dzisiaj to już koniec, mam nadzieję, że te dwa książkowe wpisy przypadną Wam do gustu i będziecie chcieli więcej, bo przyznam szczerze, że takie mam plany. ;) A jutro coś z zupełnie innej beczki. ;)~~Madusia. 

Blogmas: dzień 1 - listopadowe wyzwanie czytelnicze część 1. :)

PO PROSTU MADUSIA

Blogmas: dzień 1 - listopadowe wyzwanie czytelnicze część 1. :)

        I mamy grudzień! Ostatni miesiąc roku. Zaczyna się ten magiczny czas przybliżający nas do Świąt. W Krakowie od kilku dni śniegu mamy pod dostatkiem, do tego zimny wiatr i temperatura ledwo na minusie, czyli zdecydowanie moja najukochańsza pogoda, w trakcie której najmniejsze wyjście z domu powoduje przeziębienie. Z tego właśnie powodu od dwóch dni leżę w łóżku, kaszlę i kicham. Na szczęście z Nataszką wszystko dobrze, jedynie dostała alergii po zastrzyku i zrobił jej się nieładny strupek na plecach, ale dzielnie smarujemy go maścią. ;) Jeszcze raz dziękuję za miłe słowa dla niej. ;) A przechodząc do tematu, wspominałam ostatnio, że planuję w grudniu mały Blogmas, czyli codzienne posty aż do Wigilii. Tematyka będzie różna bardzo, żeby codziennie móc zaskoczyć Was czymś nowym. ;) I dzisiaj po raz pierwszy na blogasku zajmiemy się tematyką książkową, czyli zdecydowanie jedną z moich ulubionych. Na instagramie w listopadzie miałam zamiar brać udział w wyzwaniu książkowym, ale codzienne dodawanie zdjęć nie poszło mi najlepiej, więc postanowiłam wszystko zebrać w jedną całość i zrobić z tego wielką czytelniczą notkę. A właściwie dwie, bo wyszło tego całkiem sporo, a nie chciałam żadnej pozycji traktować po macoszemu. Zapraszam zatem na część pierwszą - do dnia piętnastego. ;)         Takie piękne wyzwanie czytelnicze stworzył autor strony 3telnik.pl i przyznam szczerze, że zdecydowałam się na nie ze względu na ciekawe kategorie. Co prawda, nie do wszystkich byłam w stanie dopasować książki, które posiadam u siebie w mieszkaniu (bo praktycznie druga ich połowa znajduje się w rodzinnej Częstochowie, a niestety nie mamy w Krakowie na tyle miejsca, żebym mogła mieć wszystkie i czasem za nimi tęsknię), ale i tak było wesoło. ;)       Dzień 1. - Plany czytelnicze na listopad - nie był to jakiś imponujący stosik, bo wyszłam z założenia, że przede wszystkim chcę dokończyć te wszystkie książki, które leżą przy łóżku i które już zaczęłam czytać. Bo nie wiem czy Wy też tak macie, ale ja nie jestem w stanie czytać jednej książki naraz. Znaczy się, wiadomo, że jak mnie wciągnie, to spokojnie pochłonę ją w kilka godzin, ale najczęściej czytam do poduszki i nie zawsze po prostu mam ochotę na daną tematykę konkretnego dnia. Lubię sobie tak wybierać w zależności od humoru, dlatego ten stosik też zawiera dość zróżnicowane pozycje. ;) A o tym jak mi poszło, będzie dnia ostatniego, na końcu jutrzejszego posta. ;)       Dzień 2. - Książka, w której występują duchy - tutaj padło na sagę o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego, gdzie duchy głównie są złymi upiorami i Geralt zabija je swym srebrnym mieczem. ;) W roli ducha na zdjęciu wystąpiła uciekająca Nataszka. ;p       Dzień 3. - Polowanie, bo Święto Myśliwych - była zagwozdka, bo żadnego nie mogłam sobie skojarzyć, ale szybko padło na "Niewidzialną Koronę" Elżbiety Cherezińskiej, czyli drugi tom opowieści o rozbiciu dzielnicowym w naszym pięknym kraju i o tym jak wyglądało jednoczenie królestwa. Opowieść niezwykle barwna, którą baaardzo polecam, a jej pierwszym tomem jest "Korona Śniegu i Krwi" i to od niego warto zacząć. ;p U mnie pojawił się drugi, bo pierwszy mam jedynie w wersji elektronicznej. ;)        Dzień 4. - Cytat z książki - to była zdecydowanie najtrudniejsza dla mnie kategoria. Mam mnóstwo swoich ukochanych cytatów z książek, są takie, które niemal z pamięci mogę recytować stronami (i nie jest to "Pan Tadeusz", którego zapamiętywaliśmy w szkole) i naprawdę ciężko było się zdecydować. Pomyślałam jednak o jednej z piękniejszych książek, które czytałam i zdecydowałam się na fragment "Listów na wyczerpanym papierze" A.Osieckiej i J.Przybory, które z ogromną miłością do siebie pisywali. I tutaj właśnie jeden takim mały fragmencik od Jeremiego. Jaka kobieta by się oparła takim słowom? <3        Dzień 6. - Szósta książka na dowolnej półce - z prostego rachunku wyszły "Dwie królowe" P. Gregory, która jest moją ulubioną autorką, jeśli chodzi o powieści pisane w czasach Wojny Dwóch Róż i Tudorów, co też widać po ilości książek. ;) Ta szósta opowiada akurat w naprawdę fajny sposób historię czwartej i piątej żony Henryka VIII i lubię do niej wracać. ;)          Dzień 7. - Nieprzeczytana/nielubiana lektura szkolna - tutaj wybór był dość prosty, bo w sumie mało było lektur, których nie przeczytałam. Pierwszą była "O krasnoludkach i sierotce Marysi" M. Konopnickiej, której nie byłam w stanie przejść, drugą zaś "Krzyżacy" H. Sienkiewicza, gdzie po scenie wyłupienia oka przestałam czytać. I nie wróciłam. ;) Niestety ani jednej ani drugiej nie mam w wersji książkowej (znaczy są gdzieś w Częstochowie), więc padło na "Szewców" S.I. Witkiewicza, których przeczytałam i nie zrozumiałam ani słowa. I do tej pory nie wiem co autor miał na myśli. I chyba nie chcę wiedzieć. ;)         Dzień 8. - Autor, którego pragnę poznać osobiście - i jest takich dwóch (a właściwie trzech, ale trzeciego nie mam książki papierowej) - Remigiusz Mróz, Elżbieta Cherezińska i Katarzyna Pużyńska. I wszyscy byli na Targach Książki w Krakowie, ale ja nie miałam siły ani chęci się przepychać, żeby się do nich dostać (kolejki do Mroza są makabryczne), więc po cichu liczę, że uda się za rok. ;)          Dzień 9. - Seria, którą lubię - w tym przypadku mogła być tylko jedna odpowiedź - moje ukochane książki od Znaku. Odkąd pojawiły się "Kobiety dyktatorów" zaczęłam wyglądać w księgarniach kolejnych charakterystycznych białych tomów i powoli kolekcjonuję je wszystkie. A jak jeszcze dołączyły do nich książki polskich autorów (ogromne tutaj brawa i szacunek dla K. Janickiego) o polskich kobietach, to już do reszty zwariowałam. Teraz powoli kończę "Damy ze skazą" i trochę mi smutno, że się kończą. Generalnie uwielbiam i czekam na więcej! :)           Dzień 10. - Książka młodzieżowa - większość takich książek została w Częstochowie, więc nie mogłam tutaj wrzucić chociażby mojej najukochańszej "Zapałki na zakręcie", dzięki której w moim życiu pojawiła się Mada vel Madusia w zdrobnieniu. Jedyną książką, która ma swoje miejsce w Krakowie, a może się zaliczyć do tej kategorii są "Paladyni" H. Snopkiewicz, chociaż dla mnie nabrała ona sensu dopiero w momencie, gdy zaczęłam studiować. Wcześniej jej nie rozumiałam, bardziej byłam na etapie Lilki z pierwszej części (czyli ze "Słoneczników"), która była wesołym roztrzepanym dziewczątkiem w czasach licealnych. ;) Obie części są jednak równie dobre i lubię do nich wracać. :)       Dzień 11. - Historia Polski, bo Święto Niepodległości - wybór jednej książki nie był taki prosty, bo akurat tematy historyczne to mój konik i chyba nigdy mnie nie znudzą. Zdecydowałam się jednak na fajny tytuł "Polskie Imperium", który składa się z bardzo interesujących rozdziałów opowiadających o każdym terytorium, które w jakimś stopniu na przestrzeni dziejów znajdowało się pod naszym panowaniem. Dużo ciekawych rzeczy można się dowiedzieć, a przy okazji też i pośmiać, bo książka napisana jest niezwykle lekkim i sympatycznym językiem. Lubię to! :)          Dzień 12. - Książka, w której mam autograf autora - to był dopiero problem. Nie uganiam się za autorami, na autografach mi nie zależy, więc myślałam, że trzeba będzie pominąć ten punkt, gdy przypomniało mi się, że dostałam kiedyś od rodziców tomik poezji podpisanej przez autorkę, którą spotkali w Nałęczowie. ;) I tak oto się prezentuje. :)          Dzień 13. - Książka, w której tytule i danych autora nie ma litery A - wcale nie jest to proste zadanie, znalazłam u siebie w biblioteczce raptem dwie. I właśnie jedną z nich są "Królowe" Sherry Jones, które potwierdzają moje zamiłowanie do literatury historycznej. ;) Tutaj mamy opowieść o czterech córkach Beatrycze z Sabaudii, z których każda została królową innego kraju, co spowodowało oczywiście mnóstwo zawirowań. Książka ukazuje przemyślenia każdej z nich i przede wszystkim pozwala nam szerzej spojrzeć na tło historyczne, które akurat u nas w szkołach jest omawiane baaaardzo pobieżnie. ;)           Dzień 14. - Książkowe love story - i tutaj zwycięzca mógł być tylko jeden. Przez wielu uznawany za grafomanię pierwszej wody (chociaż pewnie następna pozycja na liście może się z nią bić o to zacne miano), ale dla mnie jedna z ważniejszych książek. Popisana, poplamiona, pozakreślana, z wypadającymi kartkami, ciut naderwana - wiele ze mną przeszła i wiele też jej zawdzięczam. I tyle w tym temacie.         Dzień 15. - Książka podróżnicza - tutaj poszłam po bandzie i na przekór, bo może się to wydać zaskakujące, ale pomimo mojej ogromnej miłości do podróży wszelakich, bardzo nie lubię czytać książek tego gatunku. Może nie trafiłam jeszcze na odpowiednią, ale nie lubię i nie sięgam po nie, jedynie po przewodniki, ale ciężko uznać je za wybitne dzieła literackie. Zastosowałam więc pewną przekorę i zdecydowałam się na "Alchemika" P. Coelho, bo jakby nie patrzeć to ziomek z książki trochę wędrował. ;) A że ostatnio słabo u mnie z motywacją, to sobie trochę podczytałam te wszystkie zacne cytaty i teraz wiem, że cały wszechświat potajemnie sprzyja mojemu pragnieniu. Ha! A jutro zapraszam na ciąg dalszy. ;p~~Madusia. 

Mój własny Kraków: bliskowschodnie klimaty na Szerokiej po raz drugi. :)

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: bliskowschodnie klimaty na Szerokiej po raz drugi. :)

       Huhuha, taka zima zła. Przyszła dzisiaj do Krakowa i przykryła miasto białą pierzynką. Może to i lepiej, bo ta wszechobecna szarość już trochę mnie dołowała. Ale nie ma, nie dajemy się smutkowi, bierzemy się w garść i tuptamy przed siebie z wysoko podniesionym czółkiem (albo coś w tym stylu ;p). W ramach psychoterapii blogowej wymyśliłam (i trochę podpatrzyłam na innych blogach, trza się inspirować przecież ;p), że zrobię wyzwanie typu blogmas, czyli coś na kształt kalendarza adwentowego na blogasku. I w związku z tym od pierwszego grudnia aż do Wigilii notki będą pojawiały się codziennie. Takie wyzwanie! Będzie się działo, to na pewno mogę Wam obiecać. ;)      A ostatnio znów stwierdziliśmy, że fajnie będzie wyjść z domu, bo tyle dobrych miejsc w Krakowie jest. Trochę się zastanawialiśmy, gdzie by tu sobie coś dobrego zjeść, aż padło na miejsce dobrze nam znane. Ba, nawet już o nim pisałam, prawie trzy lata temu. I tak w nawiązaniu do tej notki wylądowaliśmy w sobotnie popołudnie na krakowskim Kazimierzu, gdzie mieści się lokal o nazwie Hamsa hummus & happiness israeli restobar. Czy i tym razem nam smakowało? Zapraszam do lektury. :)       Jak to zwykle bywa w naszym przypadku, wybraliśmy się do Hamsy doskonale wiedząc na co mamy ochotę, bo wcześniej w domu zapoznaliśmy się z całym menu. Dzięki temu nie musieliśmy się długo zastanawiać, co chcemy zjeść, chociaż wiadomo, że czasem może przyjść ochota na coś zupełnie innego. Tym razem jednak tak nie było i zamówiliśmy dokładnie to co planowaliśmy. Dodam tylko, że mieliśmy szczęście, bo przyszliśmy tutaj bez rezerwacji, która w sobotni wieczór okazuje się być bardzo pożądana. Dostaliśmy ostatni stolik na naszej sali (bo są jeszcze dwie inne), gdzie byliśmy praktycznie jedynymi Polakami. Pani kelnerka (baaaardzo miła, bardzo pomocna i niezwykle kompetentna) już z rozpędu mówiła do nas czasami po angielsku. ;) Ale wracając do tematu, zamówiliśmy w ramach przystawki mezze czyli łapę z trzema różnymi rodzajami hummusu. Do tego chlebek, oliweczki, ogóreczki i papryczki. I najpyszniejsze grzane wino (dalej po trzech latach jest tak samo pyszne) wg mnie i najpyszniejszą na świecie lemoniadę żurawinową (to opinia Tomasza, ale faktycznie dobra była, chociaż dla mnie ciut za kwaśna ;p).       Hummusy były trzy i tym razem trafiliśmy tak, że wszystkie były absolutnie przepyszne. Naszym ulubionym od początku jest ten określanym mianem hummusu z Akko, czyli z dodatkiem granatu, który fantastycznie podbija smak. Cały czas smakuje tak samo wybornie, więc nas nie zawiódł. Jeśli chodzi o dwa kolejne, to wybraliśmy takie, których jeszcze nie próbowaliśmy. Pierwszym był hummus z dodatkiem mango i sosu żurawinowego i też smakował bardzo dobrze, chociaż mnie ta żurawina tak średnio podchodzi, więc wyjadałam tylko mango. ;) Drugi zaś miał niezwykle pięknie brzmiącą nazwę "babaganoush" i był to dip składający się z dip z opiekanego nad ogniem bakłażana, sezamowej pasty tahini, czosnku i kolendry. I przyznam szczerze, że do tej pory nie jestem w stanie określić jego smaku, ale najbardziej mnie zaintrygował i jego też zjadłam najwięcej. ;)       Jednak było to zaledwie preludium do tego co na nas czekało tego wieczoru. Zamówiliśmy bowiem na drugie danie tadżyn z kurczaka z wiśniami. Już wcześniej jedliśmy tutaj podobne danie, tylko z migdałami i śliwkami, więc byliśmy ciekawi czy taka wersja też nam posmakuje. Trochę nas zaskoczył fakt, że stosunkowo krótko na niego czekaliśmy, bo ledwie skończyliśmy łapę, pani kelnerka przyniosła nam już to piękne naczynie wypełnione po brzegi samymi dobrościami. Poprzednio oczekiwanie na niego bardzo nam się dłużyło, więc teraz też nastawialiśmy się, że trochę to potrwa. A tu niespodzianka. ;) Tadżyn prezentował się przepięknie, zaś pod kopułką schowany był marynowany w wiśniach, kiminie, sumaku, cebuli kurczak podany z bulgurem i warzywami. Już sam zapach był powalający, a co dopiero smak. ;) Naprawdę, Hamsa cały czas utrzymuje bardzo wysoki i pyszny poziom, co to danie potwierdziło w pełni.        Najedliśmy się tą porcją jak dzikie świnki i ledwo mogliśmy się ruszyć od stolika. Akurat jak kończyliśmy to przytrafił się taki przyjemny moment, gdy zostaliśmy całkiem sami na sali. Śmialiśmy się, że trafiliśmy tutaj w takiej przerwie pomiędzy obiadem a kolacją, stąd właśnie taki ruch, bo po chwili pojawili się kolejny goście, a panie kelnerki rozkładały na stolikach karteczki z rezerwacjami. Jest ruch w interesie! ;)        Kolejna wizyta na Szerokiej, po takim czasie, zupełnie nas nie zawiodła, a nawet wprost przeciwnie. Byłam i ciągle jestem pod wrażenie, że cały czas dają tutaj naprawdę przepyszne jedzenie. Kuchnia bliskowschodnia jest czymś czego, tu przyznaję się szczerze, sama nie za bardzo jestem w stanie przyrządzić, dlatego bardzo się cieszę, że cały czas jest w Krakowie takie miejsce, gdzie można spróbować tych przysmaków. I to w bardzo dobrym stylu. :) Także jeśli będziecie kiedyś przed tymi drzwiami, nie wahajcie się wejść - karmią naprawdę przepysznie!~~Madusia.

Hiszpańskie opowieści: zachód słońca przez okno. ;)

PO PROSTU MADUSIA

Hiszpańskie opowieści: zachód słońca przez okno. ;)

       Ależ piękna pogoda zrobiła się nam w Krakowie - świeci pięknie słoneczko, kresek w termometrze przybywa w oszałamiającym tempie i nawet niebo jakieś takie bardziej niebieskie niż zwykle jest. Dziękuję Wam wszystkim za miłe słowa dla Nataszki i spieszę z wiadomością, że chyba wszystko jest w porządku. Na razie jesteśmy na etapie podawania leków przez strzykawkę do pyszczka siedem razy dziennie i czujemy się jakbyśmy mieli w domu wyjątkowo nieznośne niemowlę, bowiem Nataszka nie przepada za takim sposobem karmienia. Ale chyba jej pomagają, bo nic złego się nie dzieje, więc męczymy się dalej. ;) A dzisiaj postanowiłam, że wrócimy na kilka chwil do Galicji i pewnego okna w A Coruñie, gdzie udało nam się natrafić na absolutnie fantastyczny zachód słońca. I to właśnie on będzie bohaterem dzisiejszej opowieści.       Jest takie piękne miejsce na wybrzeżu, kawałek od centrum miasta. Wśród turystów jest niezwykle słynne, zaś miejscowi umawiają się tam na randki, gdyż otoczenie jest naprawdę szalenie malownicze. Już sam widok stamtąd robi wrażenie, ale głównym sprawcom zamieszania i zainteresowania tym miejscem jest pewne okno. Brzmi nietypowo c'nie? Sama początkowo nie do końca rozumiałam o jakie okno chodzi i co może być w nim ciekawego, ale stwierdziłam, że moi przewodnicy (czyli dwie Hiszpanki, w tym jedna z tego miasta) na pewno wiedzą lepiej. I oczywiście wiedziały, bo miejsce mnie urzekło od pierwszego wejrzenia. Dodatkowo mieliśmy ogromne szczęście, gdyż w momencie przyjazdu na nie właśnie się przejaśniło i była szansa zobaczenia czegoś więcej niż tylko chmur.       Miradoiro Fiestra ao Atlantico, czyli właśnie w moim wolnym tłumaczeniu punkt widokowy okno na Atlantyk jest naprawdę niezwykłym miejscem. Zresztą, już się nauczyłam, że w Hiszpanii praktycznie wszystko co jest określane jako "mirador" jest warte zobaczenia i często właśnie nasze marszruty były ustalane w oparciu o takie miejsca. A ten w A Coruñie był zdecydowanie jednym z ciekawszych, bo faktycznie kamienie tworzą tutaj okno. I to właśnie z cudnym widokiem na Atlantyk. Nie dziwię się zupełnie, że sporo osób przyjeżdża tutaj na randki, taki zachód słońca bywa szalenie romantyczny. Zwłaszcza jeśli ma się naprawdę sporo szczęścia i trafia się akurat na ten moment, że nie ma chmur i widoczność jest całkiem niezła, co w pochmurnej Galicji nie zdarza się zbyt często.tak bardzo romantycznie. <3 <3 <3 ;p          Mieliśmy też sporo szczęścia, bo akurat zbyt wielu chętnych do obfotografowania okna nie było, ale i tak chwilę w kolejce odstać musiałam. No, chciałam, bo to zdecydowanie jeden z moich najulubieńszych widoków - świetny zachód słońca nad morzem i to jeszcze w takiej fajnej naturalnej ramce, czego więcej można chcieć. ;) Ale też zbyt długo nie okupowaliśmy tego miejsca i większość zachodu podziwialiśmy po prostu stojąc na brzegu skał otaczających wybrzeże. I też było fajnie. ;)         Jeśli kiedyś będziecie w A Coruñie to koniecznie znajdźcie chwilkę czasu wieczorem i wpadnijcie tutaj, naprawdę warto, bo te widoki na długo zostają w pamięci. I można też na chwilkę się wyciszyć i odpocząć, zwłaszcza jeśli planuje się później wizytę w centrum. Hiszpanie głównie wieczorami (i to późnymi) lubią się spotykać, dlatego też po zachodzie słońca poszliśmy jeszcze na spacer, a dopiero koło 23 pojechaliśmy do centrum na kolację i zwiedzanie miasta. I o tym też niedługo będzie na blogasku. Trzymajcie się ciepło!~~Madusia.

Mój własny Kraków: idealny sposób na zimę wg Mr. Pancake.

PO PROSTU MADUSIA

Mój własny Kraków: idealny sposób na zimę wg Mr. Pancake.

          Ostatnie dni nie były łatwe, a od wczoraj jest jeszcze gorzej. Nasza świnka Nataszka wylądowała u weterynarza i została tam na noc, a dopiero za kilka godzin będziemy wiedzieli co jej się dzieje. Jeśli nie jest strasznie źle to będzie to tylko infekcja, jeśli będzie źle to kamień i czeka ją operacja. W ramach wsparcia dla Nataszki u weterynarza została też nasza druga świnka Kluska i strasznie smutno i cicho zrobiło się nam w mieszkaniu. Szczególnie dało się to odczuć rano, gdy robiłam Tomaszowi śniadanie do pracy i nikt się nie darł, gdy otwierałam lodówkę. A uwierzcie, Kluska drzeć się potrafi jak wyczuwa potencjalną możliwość zjedzenia czegoś dobrego. ;) Dobrze, że nie gustuje w tym co my, bo mielibyśmy wczoraj ogromne wyrzuty sumienia, ponieważ wracając od weterynarza postanowiliśmy skorzystać z okazji, że jesteśmy w centrum Krakowa i wybrać się na jakiś szybki obiad. A że ostatnio czytałam o pewnej knajpie, to nie wahaliśmy się długo i skierowaliśmy naszego kroki w stronę ulicy Dolnych Młynów i miejsca o nazwie Mr.Pancake Kraków / Bifor.  I powiem Wam, że była to naprawdę dobra decyzja i jedyny jasny punkt wczorajszego dnia. :)      Już po samej nazwie miejsca można się domyślić, że króluje tutaj kuchnia amerykańska i tamtejsze naleśniki, swojsko nazywane przez nas pankejkami. Jako że pod pewnymi względami jestem upośledzona kulinarnie, to polski naleśnik w życiu mi nie wyszedł, zaś pankejki już tak. Ale po wizycie tutaj okazało się, że moje twory to właściwie potwory i są zdecydowanie bardzo ubogim krewnym tych serwowanych  na Dolnych Młynów. ;)      Wnętrze knajpy jest bardzo przyjemne, urządzone w stylu nowoczesnym, który ostatnio dominuje w większości nowych miejsc tego typu, ale mnie osobiście zupełnie to nie przeszkadza. Byliśmy tutaj po godzinie czternastej, więc poza nami było niewiele osób, raptem trzy stoliki były zajęte, w tym jeden przez studentów prawa zawzięcie powtarzających gospodarcze i handlowe. ;)        Siedliśmy sobie przy wysokim stoliku na wysokich krzesełkach (bo z powodu mojego wzrostu od zawsze mam słabość do barowych krzeseł i jak tylko mam okazję, to się na nich rozsiadam), ale normalne stoliki, krzesła i kanapy też są. Do wyboru, do koloru. ;)        Przychodząc tutaj już właściwie wiedzieliśmy na co mamy chęć, bo na stronie można sobie spokojnie przejrzeć menu. Które tak nawiasem nosi obecnie nazwę "fuck winter" i faktycznie takie jest. ;p Dominuje wszystko to, co kojarzy nam się z zimą - czekolada, bita śmietana i duuużo kalorii. I to właśnie lubimy, mimo wszechpanującej mody na bycie fit, pro i w ogóle. Każdy czasem lubi sobie wsunąć takiego pankejka ze sporą ilością dodatków. Myśmy też na takiego postawili, bo zamówione przez nas cudo miało dużo solonego karmelu, precelki, orzeszki, lody, Snickersa i krem czekoladowy z masłem orzechowym. To wszystko w cenie 26 zł, a że akurat był to wtorek to w ramach dziennej promocji (od poniedziałku do piątku jest inna, a każda fajna, sprawdźcie sobie) do każdego pankejka można było wziąć sobie za 10 zł gorącą czekoladę. Oczywiście nie omieszkaliśmy spróbować i zamówiliśmy do kompletu czekoladę z Nutellą, kremem Oreo i bitą śmietaną. Jak "fuck winter" to po całości, a co! ;p       Zamówiliśmy przy barze i czekolada miała być do odbioru za kilka chwil, zaś na gwiazdę miejsca musieliśmy chwilę poczekać, a jej nadejście miał nam zwiastować brzęczący krążek, który dostaliśmy do stolika (a który przyprawił nas prawie o zawał ;p). Siedząc przy naszym stoliku było widać jak pan barman przygotowywał czekoladę. I sam ten proces już sprawiał, że nie mogliśmy się jej doczekać. I nagle pojawiła się - w wielkim słoiku po Nutelli, z ogromną czapą z bitej śmietany obsypaną kolorową posypką. Wyglądała pięknie, aż żal było jej próbować. Po tych kilku sekundach, gdy ten żal odczuwaliśmy, bo szybko nam przeszedł, zatopiliśmy się w konsumpcji. Pyszniejszej nie piliśmy, serio. Jak stwierdził Tomasz, była to "nutella wymieszana z oreo", czyli obecnie dwa jego ulubione smaki. I faktycznie tak właśnie smakowała. Była absolutnie fantastyczna, gorąca, rozgrzewająca i totalnie słodka. I gdy tak się nią rozkoszowaliśmy, na czerwono zabipczał nam krążek i można było iść po pankejki. ;)napój bogów. ;)      Dawno nie widziałam Tomasza z takim skupieniem niosącego cokolwiek do stolika. Z daleka porcja robiła wrażenie, z bliska było nawet jeszcze lepiej. Trochę się zastanawialiśmy czy jedna porcja dla dwojga to dobry wybór, ale okazało się, że tak, bo dwóch byśmy nie przejedli. Dostajemy bowiem na talerzu pięć puszystych pankejków z mnóstwem dodatków, o których pisałam już powyżej. Wszystko dosłownie rozpływa się w ustach i fajnie się ze sobą komponuje. Tutaj już tak strasznie słodko nie było, bo jednak precelki, orzeszki i solony karmel fajnie ją przełamywały. Była to prawdziwa uczta i dosłowne "fuck diet", które znajdowało się na małej fladze wetkniętej na czubek tej mini góry pankejków. I powiem Wam, że tak się tym najedliśmy, że po powrocie do domu musieliśmy koniecznie uciąć sobie drzemkę (jedni krótszą, drudzy dłuższą) i w sumie nie zjedliśmy tego dnia nic więcej (dobra, poza jajkiem sadzonym i śledziem około 22 ;p).omnomnom.w połowie dekonstrukcji talerza.krajobraz po bitwie.        Powiem tak: jeśli kiedyś będziecie w okolicy, pogoda będzie brzydka (a w Krakowie teraz brzydko będzie pewnie aż do kwietnia), będzie Wam smutno, źle i w ogóle beznadziejnie, będziecie potrzebować czegoś na poprawę humoru albo po prostu będziecie mieli ochotę na coś pysznego, idźcie na Dolnych Młynów 10 i zjedzcie pankejka z gorącą czekoladą. Nie ma się co przejmować kaloriami, każdemu czasem się należy odrobina szaleństwa. Polecam z całego serduszka! :)niepozorne miejsce, a takie pyszności czają się za drzwiami. ~~Madusia.

Magiczna Polska: Kolorowe Jeziorka. :)

PO PROSTU MADUSIA

Magiczna Polska: Kolorowe Jeziorka. :)

       Jedenasty listopada to data, którą w naszym kraju powinien znać każdy. Sama poznałam jej znaczenie w szkole podstawowej, gdzie zwrot, że nasza ojczyzna odzyskała niepodległość po 123 latach zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, iż od tamtej pory historia stała się moją pasją. Z czasem rozszerzyłam swoje zainteresowania poza historię naszego kraju, chociaż zawsze jest mi ona bliska. Podobnie było z podróżami - najpierw zaczynałam od tych najbliższych mi kierunków, stopniowo powiększając zasięg moich wyjazdów. I chociaż ostatnio ukochałam szczególnie mocno południe naszego kontynentu, to jednak nadal uważam, że i u nas jest mnóstwo przepięknych miejsc, które warto zobaczyć. I właśnie o takim jednym dzisiaj chciałam napisać, bo uważam, że jest stosunkowo mało znane. Napisałam "stosunkowo", bo sama dowiedziałam się o nim czytając blogi podróżnicze, zaś większość moich znajomych nie miała pojęcia o jego istnieniu, ale tam na miejscu panuje spory tłok, co zupełnie mnie też nie dziwi. Jest tu naprawdę uroczo. I w myśl powiedzenia "cudze chwalicie, swego nie znacie" zapraszam Was dzisiaj na wyprawę w Rudawy Janowickie, gdzie znajdują się Kolorowe Jeziorka. :)   Kolorowe Jeziorka leżą w powiecie kamiennogórskim w gminie Marciszów, we wsi Wieściszowice, na terenie Rudawskiego Parku Krajobrazowego. Najłatwiej dojechać, skręcając z drogi wojewódzkiej 328 na Janowice Wielkie, następnie trzeba skręcić w lewo, w kierunku miejscowości Wieściszowice. Dojazd jest dość prosty, bowiem wszędzie ustawione są tabliczki kierujące nas do tego miejsca. Myśmy jechali tam z Jeleniej Góry, gdzie zajechaliśmy na szybki obiad po zdobyciu Śnieżki. Bardzo zależało mi, żeby tutaj dotrzeć, dlatego mimo zmęczenia, zdecydowaliśmy się zatrzymać jeszcze tutaj na krótki spacer, który wcale nie był taki krótki jak się spodziewaliśmy. Ale tak to bywa, gdy się nie ma już siły na czytanie mapy. ;) Przed samym wejściem do Parku Krajobrazowego znajduje się wielki parking, gdzie do biletu parkingowego dodają mapkę całego terenu. I właśnie na nią spojrzeć nam się nie chciało, tylko szybciutko ruszyliśmy przed siebie. ;)      Niemalże od razu po wejściu do Parku znajduje się pierwsze jeziorko - Żółte. Jednakże w oczy rzucała się przede wszystkim jaskinia, a nie jeziorko. Jak się bowiem okazało, Żółtemu Jeziorku zdarza się okresowo wysychać i to właśnie był ten okres. ;p Chociaż nie, przepraszam, coś tam z niego zostało, co doskonale widać na zdjęciu. ;) Nie okazywaliśmy jednak rozczarowania, bo przecież jeszcze trzy przed nami, a poza tym fajna jaskinia tutaj była. ;)Żółte Jeziorko. <3         Kilkanaście kroków dalej znajdowało się jeziorko, które w pełni nas usatysfakcjonowało - Purpurowe. Najbardziej podobało mi się, że można było je doskonale zobaczyć zarówno z góry (którędy wiódł szlak do następnych jeziorek) jak i z dołu, bowiem dało się do niego zejść, obejść je i w ogóle och i ach. ;) Tutaj też spędziliśmy najwięcej czasu, bo i też niezwykle spokojnie było, mimo iż powyżej akurat znajdowała się knajpa okupowana przez rodziny z dziećmi. ;)       Spore wrażenie robiły też na mnie odbicia w tej czerwonawej wodzie i szalenie sporo zdjęć właśnie z nimi w roli głównej tutaj powstało. Jak widać na powyższych zdjęciach, wdrapaliśmy się też na skarpę znajdującą się nad jeziorkiem i kawałek nawet szliśmy nią dalej, ale po kilku chwilach okazało się, że jednak nie ma tutaj żadnego innego wyjścia, poza tym, którym wchodziliśmy i musieliśmy zawracać. A każdy kolejny metr w nogach zaczynaliśmy odczuwać coraz bardziej, biorąc pod uwagę fakt, że wcześniej zdobyliśmy Śnieżkę i co najmniej dwadzieścia kilometrów już mieliśmy za sobą. ;)          Po wygramoleniu się na górę, ruszyliśmy (znów w górę) w kierunku następnego jeziorka. Spodziewaliśmy się, że są mniej więcej usytuowane w podobnej odległości od siebie, więc bardzo smutno nam się zrobiło, gdy wreszcie spojrzeliśmy na mapę i okazało się, że do kolejnego jest osiemset metrów. Prawie kilometr! I to głównie pod górę. Oj, bolały już nogi, bolały, a Tomasz przeszedł na swój tryb marudzenia ze zmęczenia, co powodowało, że tym bardziej miałam dość, ale przecież się nie przyznam bo to był mój pomysł. Dzielnie więc tuptałam, roztaczając przed nim perspektywę czekających nas przepięknych widoków. I pod tym względem Szmaragdowe Jeziorko nas nie rozczarowało, bo prezentowało się naprawdę fantastycznie. Nieco gorzej było jednak z atmosferą, bo tutaj biegało mnóstwo dzieciaków (i w tym momencie przypomniał mi się wpis na Wikipedii odradzający rodzinnych spacerów ;p), dodajmy baaaardzo głośnych dzieciaków. ;)          Obeszliśmy jeziorko niemalże dookoła i ruszyliśmy (znów w górę!) lasem prosto do następnego. Tutaj już wiedzieliśmy, że czeka nas kilometrowy spacer (ale co to przecież jest zaledwie kilometr), więc szliśmy po prostu przed siebie. Najpierw lasem, później ubitą drogą pomiędzy łąkami. I nigdzie jeziorka, żadnych znaków (a do tej pory pod tym względem wszystko było świetnie przygotowane), nawet zastanawialiśmy się, czy gdzieś go nie minęliśmy. Ale nie, wreszcie pojawiła się strzałka, że trzeba skręcić w las. Posłusznie skręciliśmy i naszym oczom ukazało się wielkie nic. ;p Dziura w ziemi i jedynie tablica informacyjna, która potwierdziła, że tak, tutaj bywa jeziorko. Ale częściej go nie ma niż jest. ;p Naszą rozmowę po odkryciu tego faktu lepiej zachować w tajemnicy. ;p Wracając Tomasz stwierdził, że on koniecznie musi sprawdzić ile jest do tego jeziorka, bo na pewno nie kilometr, tylko więcej. Faktycznie, szliśmy dość długo, ale okazało się, że to po prostu nasze zmęczenie, bo droga powrotna wyniosła niemalże dokładnie tysiąc metrów. ;ptu byłem - zielony stawek. ;p         Powrót na parking był już dla nas prawdziwym wyzwaniem, bo nogi wchodziły nam tam gdzie plecy kończą swoją szlachetną nazwę. ;p Dawno nie byłam taka zmęczona i głównie przez to nie zachwycałam się tym miejscem tak bardzo jak chciałam. Z drugiej strony, trochę smutno, że zamiast czterech jeziorek, zobaczyliśmy dwa pełne, jedną kałużę i dziurę w ziemi. ;) Niemniej, nawet te dwa robiły wrażenie, szczególnie Purpurowe przypadło mi do gustu, chociaż Szmaragdowe też było niczego sobie. Wracając spotykaliśmy dzielną pannę młodą, która w całym ślubnym rynsztunku wchodziła pod górę. Widać było, że to popularne miejsce na ślubne sesje, bo minęliśmy co najmniej trzy różne ekipy. ;)            Podsumowując, Kolorowe Jeziorka w Rudawach Janowickich to miejsce, które naprawdę warto zobaczyć, tylko najlepiej dowiedzieć się przed wejściem od ekipy obsługującej parking, czy wszystkie jeziorka są. ;) Bo trochę bez sensu drałować kilometr w jedną stronę, żeby na koniec zobaczyć dziurę w ziemi. A tak, gdyby człowiek się zapytał wcześniej, to by nie był taki rozczarowany i w pełni docenił piękno i wyjątkowość tego miejsca. ;) Ale polecam sprawdzić je samemu! :))~~Madusia.