Ludzie: pan od owocowej pulpy

Fizyk w podróży

Ludzie: pan od owocowej pulpy

P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { } O szóstej rano przejaśnia się, a on siada na ganku. Patrzy w dal, w dolinę, gdzie San Rafael i droga na Puerto Nare. Przekrawa na pół lekkie, żółte owoce marakui o grubych skórkach i rzuca do wiadra: „więcej roboty, niż jedzenia”.Pan od owocowej pulpy i jeden rowerzystaZaczynał od domowego miksera i lodówki w wynajmowanym domu. Wcześniej pracował w gospodarstwach rolnych jako stróż. Po roku czy dwóch zawsze trzeba było się wynosić z cała rodziną ze służbowej klitki i szukać szczęścia gdzie indziej. Ma dwadzieścia osiem lat, żonę i dziesięcioletnią córkę. Zdecydował się na pulpę owocową i sprzedaż od drzwi do drzwi. Owoce kupuje w oddalonym o przeszło czterdzieści kilometrów Rionegro. Przywozi je skrzynkami na motorze. To są najczęściej nocne kursy: wyjeżdża z domu o czwartej rano. Teren jest górzysty, dużo zakrętów, a o świcie trzeba być w miasteczku. Owoce są doskonałe i drogie. Złociste, wręcz pomarańczowe ananasy, dorodne guajawy, ogromne mango. „Tańszych nie ma sensu kupować: to widać po kolorze, ludzie innych nie wezmą”. Sprzedaje plastikowe torebki ciasno wypełnione owocową masą. Tanie mango - nie dość, że często robaczywe – jest ciemnawe, brunatne. Mango wysokogatunkowe po zmiksowaniu przypomina miód. Gdy przejeżdżałem koło domu, nie było go. Dochodziła szósta. Jednostajny podjazd z San Rafael do Gatape wciąż jeszcze nie chciał się zakończyć. Po ogrodzie chodziła jego córka wysysając resztki owocu z mangowej pestki. Zawołała matkę. Zgodziła się, bym został na noc. Rozbiłem namiot przed domem. On wrócił po ósmej. Rozwoził pulpę po okolicznych miasteczkach. Znają go, ma stałych klientów, w tym jedną restauracyjkę w San Rafael. Z pulpy robi się soki do obiadów: zupa z warzyw, na drugie ryż, kawałek smażonej wołowiny, surówka – kawałek pomidora – do tego fasola. No i napój: woda, cukier, owocowa pulpa.  Zaprosili mnie do stołu. „Skromnie, ale od serca!”. Nie jedzą tak, jak w bistrach w San Rafael. Jest pełna miska ryżu, plasterek boczku i kawałek smażonego banana. „Za skrzynkę owoców płacę 40 tysięcy pesos [50zł]. Za pulpę z tej skrzynki dostaję przynajmniej 60 tysięcy [75zł], czasem trochę więcej”. Za te 25zł zarobku musi kupić plastikowe torebki, benzynę do motoru, opłacić rachunki, no i coś zjeść. Za dom nie płaci: pilnuje pary koni właściciela budynku i ten pozwala mu spać za darmo. Chciałby mieć własny dom. Póki co udało się kupić zamrażarkę na pulpę, wielki mikser na piętnaście litrów owoców i motor. Powoli, ale do przodu, „dzięki Bogu”. Za każdym razem dziękuje Bogu. O szóstej rano przejaśnia się, a on siada na ganku. Patrzy w dal, w dolinę, gdzie San Rafael i droga na Puerto Nare. Pracuje od rana do nocy, czasem i w noc. Lubi niezależność. „Pracuję nie kiedy mi powiedzą, a kiedy chcę”. W praktyce: prawie całą dobę. Przekrawa na pół lekkie, żółte owoce marakui i rzuca do wiadra. Marakuja ma duże, ciemne nasiona otoczone słodką masą. Niewiele tego więc pulpy z marakui są najdroższe. Pakuje mi do sakwy jedno z tych ogromnych mango. Czeka mnie końcówka podjazdu do Guatape. Jego – obieranie marakui: „więcej roboty, niż jedzenia”.Okolica IOkolica IIOkolica III

Bogota-Medellin: dziennik podróży (8 dni, 550km +mapa +wideo)

Fizyk w podróży

Bogota-Medellin: dziennik podróży (8 dni, 550km +mapa +wideo)

Nie widzieliśmy się blisko pięć miesięcy. Został w Bogocie, ja skoczyłem na parę chwil do Wenezueli autostopem. Kiedy zobaczyliśmy się znów, z radości przejechaliśmy od razu pięćset kilometrów. Przez ten czas nic się nie zmienił: stary, dobry, blisko trzydziestoletni rower. (Aaaj, to było czułe, prawda?) W ostatnim czasie relacje z podróży stały się na niniejszej stronie rzadkością. Ale dziś wracamy! W wielkim stylu: przeskoczymy z jednego pasma górskiego w drugie, nakreślimy mapę i nawet zobaczymy wideo, by w końcu dojechać do Casa del Ciclista w Medellin jako rowerzysta numer 563.Meta [563 osób przeszło przez Dom Rowerzysty]poniedziałek, 25 stycznia - PrzygotowaniaDo Bogoty dojechałem w piątek. Dzień później dotarł tow. Strzeżysz, również pedałujący obecnie po Kolumbii. Sobotę i niedzielę spędziliśmy na pogawędkach o starych karabinach, ale w poniedziałek ruszamy do konstruktywnego działania. Udało mi się sprzedać korpus analogowego aparatu, którym bawiłem się w Wenezueli. Zostawiłem sobie jego stałoogniskowy obiektyw 50mm. Udało się również zreparować aparat strzeżyszowy i tak, posileni dwoma sukcesami, wybraliśmy się na deser wypatrzony dzień wcześniej. Kawa i jakieś takie ciastka z kremem i krówką. W sensie krówką płynną. Tofi. Tofi? Nie ma na to polskiego słowa? Nie wiem. No, więc chyba właśnie z krówką. Szałowy dzień, naprawdę. Świeciło słońce, samochody trąbiły jakby mniej, a na uliczce przy remizie strażaków z Chapinero było już zupełnie cicho. Do tego 2500m n.p.m., trochę liści w rynsztokach: prawie jak polski późny wrzesień.Tow. Strzeżysz pisze.Kot śpi.Świeca zgasła.wtorek, 25 stycznia - AutomyjniaWyjazd z Bogoty zajął mi chyba z trzy godziny. Wielkie miasto. Osiem milionów mieszkańców i parterowe domy rozpełzłe po płaskowyżu. Tow. Strzeżysz ruszył w swoją stronę, ja - w stronę Villety, znaczy się w stronę doliny rzeki Magdalena, rozdzielającej wschodni łańcuch Andów od centralnego. Dwa z trzech, jakie biegną przez Kolumbię z południa na północ.Zasadniczo zjazd, ale zupełnie niejednostajny. Najpierw, żeby wydostać się z płaskowyżu, trzeba się wdrapać nieco pod górę, a potem raz po raz na drodze stają mniejsze i większe wzniesienia. Samochodów jest dużo. Dużo ciężarówek. Jadą szybko a na poboczu nie ma dużo miejsca. Nie lubię kolumbijskich dróg właśnie za to: za wąski asfalt urywa się zaraz za pasem ruchu samochodowego. Nawet na drogach krajowych metr pobocza to rzadkość. Czasem dowalają jeszcze betonową, v-kształtną rynnę na odpływ wody z jezdni. Szczęśliwie jeszcze nigdy w nią nie wpadłem, ale bezpieczne to to nie jest.Pierwszy dzień, to i pędziłem. Dawno nie jeździlem rowerem, bolały mnie nogi, ale chciałem się nachapać kilometrów, nie wiem, żeby poczuć, że podróż znów na nowo się rozpoczęła. Zatrzymałem się tylko w jakiejś małej miejscowości przed Villetą. Zjadłem obiad. Był tani i zwyczajny. Pięć tysięcy pesos. Jakieś sześć czy siedem złotych. Cztery razy drożej, niż w Wenezueli. Kucharka była sympatyczna, zupa gęsta, córka, jak wszystkie córki kucharek z prowincji, wróciła właśnie ze szkoły i siedziała przy jednym ze stolików. Biała bluzeczka, bordowa spódniczka przed kolano no i podkolanówki. Jacyś pederaści wymyślali te mundurki: dziewięciolatka wygląda w nich jak seksbomba. Potem zachodzą w ciążę i widzisz matkę i córkę jak siostry. Jedna ma dwadzieścia, druga trzydzieści trzy.Villeta to taka miejscowość daczowo-wczasowa. Nie wiedziałem. Hotele, kąpieliska na rzekach. Strażacy nie przyjmowali i wyjechałem za miasteczko.Podjazd za Villetą jest dość stromy: droga pnie się znowu na blisko dwa tysiące metrów. Pytam o nocleg, o robicie namiotu przy jednym z niewielu domów przy szosie. Mówią, że nie można. Pytam u sąsiadów. Kobieta z radością zaprasza na niewielkie podwórko.To bardzo skromny dom. Małżeństwo, dwójka dzieci. Mąż pracował wcześniej w jakichś chłodziarniach "jak przestaniesz pracować na chwilę to w trzy minuty stopy ci odmarzają" i teraz myje tiry przy głównej trasie z Bogoty. W okolicy jest dużo wody, z gumowego węża cały czas tryska strumień czekający na ciężarówki. Ściany są nieotynkowane, źle murowane. Dwa pokoje, kuchnia, brud, dach z kawałka blachy. Dziewczyna zaproponowała mi "pokój" ojca: nie ma go teraz, wyjechał. Ten pokój to sześć bambusowych pali otulonych folią budowlaną. W środku coś w rodzaju starego tapczanu. Na podłodze uwijało się jakieś robactwo z czułkami i fioletowym tułowiem, wybrałem hamak na zewnątrz. Zaproponowali mi kolację. Ryż z... nie wiem co to było, chyba jakieś smażone skrawki kurczaka. Nędza. Nędza? Mieli też dwa telewizory. Syn śmigał na nowym rowerze i bawił się telefonem z dotykowym wyświetlaczem. Nie zrozumiałem. Chciałem pytać, ale nie chceli rozmawiać. Oglądali program dla dzieci. Usiadłem na zewnątrz i przyglądałem się przejeżdżającym samochodom pięć metrów od progu domu. Huk ciężarówek wyjących z bólu na podjeździe był okropny.View route map for Gran Viaje, Etap V on plotaroute.comśroda, 27 stycznia - UpałWzdłuż drogi spotykam kolejne automyjnie. Chłopaki wskakują na przyczepy tirów z wężem, miotłą i szorują. Tiry w Kolumbii są bardzo czyste.Potem zjeżdża się do Guaduas. Jest zupełnie ładnie: białe domy, zielone okiennice, mężczyźni na rynku siedzą okryci kapeluszami i milczeniem. Ktoś sprzedaje tanie empanady, pięćset pesos, czyli jakieś siedemdziesiąt groszy. Są małe, ale smaczne. Sprzedawca nie odzywa się. Starszy pan. Na koniec pyta tylko dokąd jadę.Za Guaduas niby ma być już płasko: Ruta del Sol, Trasa Słoneczna, bo za tysiąc kilometrów na północ dotarłbyś nią nad morze. Ciągnie się równolegle do Rio Magdalena, ale ostatnie pagórki wschodniego łańcucha gór nie dają za wygraną. Jest sucho. Nie ma domów, kończy mi się woda i jedzenie. Już blisko La Dorada - większe miasteczko, nad rzeką - trafia się jakiś parking dla ciężarówek. Parking na pustyni. Nie ma nikogo, żadnych samochodów, ale załapuję się na ostatni obiad na parkingowej kuchni. Ryż, fasola, platanos, kawałek wołowiny, to samo co zawsze. Byłem wyczerpany i jadłem z trudem, nie miałem siły na trawienie. Położyłem się na drewnianej ławce i odjechałem dopiero po czwartej. Trzy kilometry dalej znalazłem jakieś miejsce na namiot na ziemnym wale.EmpanadyKapelusznikTrasaczwartek, 28 stycznia - BrzuchDojechałem do tej La Dorada. Jestem zmęczony od rana i chcę odpocząć. Jem śniadanie, w zasadzie w takiej samej formie co obiad, tylko połowe mniejsze i w skandalicznie niskiej cenie: trzy złote za miseczkę rosołu, znów kupkę ryżu i ochłap duszonego mięsa. Zwłaszcza ten rosół dobrze mi zrobił. I kiedy strażacy znów odmówili mi noclegu - jakiś dziwny region, że strażacy jacyś niegościnni, potem w San Carlos też mi odmówią - nie ubodło mi to tak bardzo. Zupa postawiła mnie na nogi i byłem gotowy, by tego dnia mimo wszystko pedałować.Zauważyłem, że znów złamała się rama, dokładnie w tym samym miejscu co rok wcześniej na Gran Sabanie, czyli tam, gdzie ten taki pręt co to idzie od osi tylnego koła łączy się z tą tubą pod siodełkiem. Dałem do spawania, poradzili sobie w dwie minuty. Wygląda dobrze.Nie chciałem jechać główną trasą po prawej stronie Rio Magdalena, tylko nieasfaltowaną drogą na lewym brzegu. Odradzano mi. Że podobno paramilitarni, że niebezpiecznie, że wytrzymaj pan już hałas tych tirów, ale jedź bezpiecznie. Usłuchałem.Wczoraj bolał mnie już żołądek, ale myślałem, że to chwilowe. Najwyraźniej nie, i - jak miało się okazać - choróbsko przetrwało jeszcze parę dni. Ruta del Sol jest dość okropna. Droga co prawda płaska jak stół, ale nie ma ni jednego drzewa. Słońce wali po nisko położonej dolinie bez żadnych przeszkód, jesteśmy dość blisko równika, upał jest upiorny. Co pięć, co dziesięć kilometrów wynajduję jakiś krzak i chowam się na chwilę. Chłonę wodę litrami. Nie ma wiosek, ale są restauracje. Drogie, ale pozwalają napełnić butelki za darmo. Do Puerto Triunfo dotarłem koło czwartej. Facet z Defensa Civil - Obrona Cywilna, taka służba od powodzi i klęsk żywiołowych - powiedział, żebym wpadł wieczorem, zapytamy strażnika, może da przenocować. Usiadłem przy warzywniaku i nakupiłem owoców. Poczęstowali mnie jeszcze mango, a jak robiłem lemoniadę - przynieśli wyciskacz do cytryn.Mężczyzna z budki z fastfoodem na deptaku przy rzece krzyczał za mną, że co sprzedaje. Powiedziałem, że pocztówki. Wziął jedną, chyba z Gruzji, i powiedział, żebym przyszedł później to da mi za to coś do jedzenia. Faktycznie dał. Facet był kompletnie zjarany, ale przygotował mi jakieś frytki z pieczoną parówką. To był najgorszy fastfood jaki w życiu jadłem. Frytki jak frytki, ale parówka to z tych, to co koło mięsa nawet nie leżała i po grillowaniu smakuje jak gruby papier. Do tego keczup z tych najtańszych. Dostałem do tego jeszcze jakiś napój i ogólnie za pocztówkę zamiast regularnych dwóch tysięcy dostałem produkt względnie spożywczy o cenie chyba siedmiu tysięcy, ale niesmak pozostał.Dali mi spać w tej defensie cywilnej.Ruta del SolRio MagdalenaPot i uśmiechDefensaCivilpiątek, 29 stycznia - RzekaBudzę się zmęczony. Bolą mnie nogi i tyłek. I trochę żołądek. W ogóle czuję się raczej słabo, ostro mnie trzepnął ten upał na Ruta del Sol. A może  to nie upał, tylko fakt, że gdy pierwszy raz po pięciu miesiącach wsiadłem na rower, pedałuje po górach przez trzy dni bez ustanku? Może to te błyskawiczne zmiany klimatyczne: zimna Bogota na 2500m n.p.m., zaraz upalne i suche okolice za Guaduas, teraz wciąż upalne, ale dla odmiany wilgotne Puerto Triunfo? Zresztą, najpewniej wszystko to złożyło się na wspólny efekt.O szóstej rano jest zupełnie cicho. Betonowe płyty szerokich ulic wypełnia pustka. Przejazd zawężają kopuły niskich drzew. Stoją tam jak banie. Pod jedną z nich starsza kobieta wachluje żar na żelaznym palenisku. Piecze arepy, kukurydziane placki. Podchodzi do niej dziewczynka, może osiem lat, zwiewna spódniczka. Jeszcze nie gotowe. Wraca za kilka chwil i kupuje rumiane arepy. Na środek ulicy wybiegł mały, szary kot. Pogonił go natychmiast mały, rudy pies. Ale nie zaszczekał. Jest cisza.Cicho o poranku, po południu - dzień wcześniej - i w nocy.Po szóstej trzydzieści kierowcy odpalają motocykle i samochody. Nie ma ich wiele. Puerto Triunfo leży pięć kilometrów po zielonych pagórkach od głównej trasy. To oszczędziło miasteczku zatorów ciężarówek, huku i syfu wielkich szos. Ludzie swobodnie spacerują po całej szerokości ulic. Starsze panie z wnuczkami nie drżą na myśl o przejściu na drugą stronę i ostatecznie nie robią tego w biegu. Nie, nic takiego. Siadają na krawężnikach, robią piknik na poboczu, przed domem, pod drzewem. Chodzą spokojnie. Przystają W takiej przestrzeni można żyć. W Puerto Triunfo bardzo widocznie żyją ludzie, a nie samochody.Gdy się wjeżdża, z miejsca czuć ten spokój. Kilkanaście lat temu paramilitarni z Autodefensas Campesinas de Magdalena Medio mordowali tu ludzi. W ostatniej podróży przed śmiercią, dwieście lat temu, chyba zatrzymał się tu Boliwar. Marquez musiał to opisać doskonale w Generał w labiryncie, już nie pamiętam. Ale to świetna książka. No i ten rejs: przepłynąć Rio Magdalena żeby umrzeć w Santa Marta - godne wyzwoliciela połowy kontynentu.Tak... Miasteczko daleko od szosy. Podoba mi się, możnaby się tu zestarzeć. Na rynku jest kawiarnia "La Oficina", Biuro, podają kawę w ładnych filiżankach. Siedzę przy stoliku na zewnątrz i trudno mi ruszyć dalej.Ale ruszam i znowu jest upał, dużo niewielkich, natrętnych podjazdów. Wydarzeniem dnia jest kąpiel w strumieniu Las Mercedes. Doskonałe. Zimna woda, ciemna zieleń drzew - postawiło mnie to na nogi.Wieczorem trafiam na jakieś boisko przed wsią i rozbijam się na noc. Dookoła cztery domy. Spytałem, czy im nie przeszkadza. Powiedzieli, że nie. Nie powiedzieli nic więcej.PoranekWjazd do byłej hacjendy Pablo Escobara. Wszyscy narzekają na przemyt narkotyków, ale każdy chętnie zrobi sobie zdjęcie z resztkami posiadłości twórcy całego tego interesu.W środku urządzono obecnie park tematyczny - Dziki Raj! W tym dzikim raju można nawet - uwaga, uwaga - rozbić namiot! I będzie to prawdziwa dzika przygoda, jak widać po napisie i dzikich uczestnikach dzikich wrażeń przedstawionych na plakacie. Prawdziwa przygoda!Ja natomiast - jako nieprawdziwy turysta - wybiram nieprawdziwe przygody w przydrożnych rzekach.oraz gry i zabawy z nowym obiektywem.sobota, 30 stycznia - StaryW końcu podeszła do mnie starsza kobieta z jednego z domów. Przyniosła kawałek słodkiego chleba i mleko z niewielką domieszką kawy. Podziękowałem. Od razu odeszła.Dalej podjazdy, zieloność, jeszcze upał. Po drodze kupuję pęk bananów, tych drobnych, słodziutkich.W końcu udaje mi się zjechać z głównej trasy. Wypatrzyłem na mapie wycieczkę przez San Luis, San Carlos i Guatape, lawirując między zbiornikami elektrowni wodnej. Droga AN60 pnie się do San Luis przez wilgotny las. Obfite w wodę strumienie przebijają się wodospadami przez kakaowe gaje. W dole bulgocze Rio Dormilon, Rzeka Śpioch. Cichnie, zostaje coraz niżej w wąskiej dolinie.Wciąż czuje się słabo, to na pewno coś z żołądkiem. Podjazd ostry więc przystaję co chwilę. Znajduję betonowy murek przy drodze i jednocześnie w cieniu: kłade się na krótką drzemkę bez większego namysłu.Obudził mnie Stary. Drogę uczęszczają właściwie tylko motory pędzące na luzie w dół i szarżujące z bólem pod górę. Czasem jakaś terenówka świecący srebrny metalic z rejestracją z Medellinu albo taksówka. Ale ogólnie mało kto. No i on, Stary, z wiklinowy kosz z pasem przełożonym na czoło, szerokie rondo kapelusza, sprane spodnie, żółte kalosze. Bez koszulki, tors opięty na krzyż szelkami ładunku. Na oko pięćdziesiąt lat, może więcej. A może mniej, bo taki wysiłek musi postarzać. Nosi maniok z dna doliny. Nie wiem, do głównej drogi pewnie, tam ktoś zabiera go dalej. Przystanął i zapytał, czy odpoczywam. W głosie poznałem troską: sprawdzał, czy nic mi się nie stało. Popatrzył na rower i dodał, że jadę obładowany jak na taki podjazd, chociaż miał na plecach pewnie więcej ładunku, niż wszystkie moje bety. Uśmiechał się cały czas na spoconym, śniadym i obłym obliczu. Na koniec popatrzył przenikliwie prosto w oczy, szczerze, i ruszył powoli w dół. Podpierał się cienkim kijem. Obserwowałem jakkosz kołysał się miarowo na asfaltowej drodze wśród bujnej zieleni wilgotnego lasu, aż zniknął za pierwszym zakrętem.W Bogocie robią treningi samorealizacji. Piszą programy komputerowe. Tworzą produktywną atmosferę przedsiębiorstwa za pomocą przyjaznego dizajnu i jeżdżą samochodami o dużej pojemności. A ten tu z tym koszem. Świat jest złożony.Spotkaliśmy się, bo obaj poruszaliśmy się powoli. Spotykamy się, gdy poruszamy się powoli. Ja wiem, że to jakies takie banalne, oczywiste i przegadane, ale Stary jakoś uosamia ten znany fakt, że żyjąc w pędzie najłatwiej pozwolimy, by zabrakło czasu właśnie na spotkanie Drugiego: starego, młodego, brzuchatego, chudego, jaki by tam nie był. Zamazuje się w szybie samochodu i w ogóle przestajemy go dostrzegać. W telewizji mówią nam potem, że on, Drugi, jest niebezpieczny, więc kupujemy ogrodzenie, alarm, kamerę, opłacamy firmę ochroniarską i apartament na strzeżonym osiedlu.W Kolumbii to w ogóle jest już jakieś szaleństwo: w dziennikach telewizyjnych właściwie nie mówi się o niczym innym - O NICZYM INNYM - niż morderstwa, kradzieże, porwania i gwałty. Nie to, żeby ich nie było. Wszędzie są, i w Polsce i w Szwajcarii (mi na ten przykład ukradli rower nigdzie indziej, a właśnie w Szwajcarii), i w Kolumbii, ale jak idziesz ulicą, nie widzisz nic takiego. Widzisz ludzi współżyjących w pokoju. Włączając telewizor ma się raczej wrażenie, że podają tam raport z innej planety. Najgorsze, jak ludzie zaczynają mieszać planetę telewizyjną z planetą rzeczywistą.San Luis jest piękne. Kursują kolorowe autobusy na bazie ciężarówek. Ozdobiono je wzorkami typu Zakopane czy Zalipie, do środka wchodzi mieszanka pasażerów i towaru. Piękne. A najpiękniejsza jest pani z bistra na rynku. Uśmiecha się tak pięknie i jest tak miła, że mógłbym tam już zostać. Właściwie to nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłem. Powinienembył opłacić dwa noce z góry w jakimś tanim hoteliku i upajać się spokojem miasteczka daleko od szosy. Ale pojechałem dalej. Bardzo chciałem dotrzeć szybko do Medellin. Jedne z tych nieracjonalnych pragnień. Medellin jest w jakiś sposób symboliczne: jadąc do Medellin z Bogoty wracam się jeszcze nieco na północ, ale później będe już - wreszcie - sunął  w kierunku południowym. To będzie taki nowy początek podróży. Spędziłem ponad rok w Wenezueli i teraz chcę nieco przyspieszyć. Z Medellin pojadę już nieco spokojniej i w nastepnym San Luis na pewno się zatrzymam.Za miasteczkiem kończy się asfalt. Domy zanikają powoli wzdłuż drogi, ale trafiam jeszcze na wiejską szkołę. Maleńska stołówka na zewnątrz prezentuje się jako doskonałe miejsce do spania. Jest woda, cisza i widok na San Luis zanurzone w chmurze. Idealne miejsce.Acha. Tego dnia natrafiłem na bujną kolekcję znaków drogowych.  Podjazd względnie znośnyJadąc w trasę, weź banany!Dużo bananów!Tam, gdzie spotkałem Starego.Kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła.Że pancernikŻe szczury-ludożercy na dwóch  łapachI salamandra plamista importowana z Gorczańskiego PNNo i że zakręt w prawoa jak się dobrze przyjrzeć, to też osy ludobójcy. niedziela, 31 stycznia - KamienieO ranku nic wam nie napiszę. Opowiem. Wideo nagrałem.Potem są kamienie i podjazd. Sympatyczny pan doradzający drogę, decyzja, by po zjeździe jechać w prawo, na San Carlos, bo tam asfalt. W Kolumbii zazwyczaj jeśli droga jest asfaltowa, to to jakaś krajówka zawalona tirami. Skręcić w prowincje oznacza co najmniej fragmenty bez asfaltu, często kamieniste. Złoty środek - asfalt, choćby kiepski, ale mały ruch na drodze - zdarza się rzadko. Tu będziemy mieli taki oto klejnot. San Carlos pełne ludzi. Jest niedziela, turystyczne miasteczko rzek i ... i tyle właściwie. Ciepło, kąpieliska, dzieciaki, obiad za siedem tysięcy i jedziemy dalej, bo nic tu po mnie. Dalej asfalt idzie wzdłuż rzeki, ale oczywiście jak zawsze na kontynencie amerykańskim wszystko ogrodzone. Stacja pomiaru wody też, ale publiczna spółka wykupiła pięć metrów w lewo i pięć w prawo od stacji, i nawet jest się gdzie schować z namiotem tak, żeby z drogi nie widzieli.Widoczki.Zakręty.Tabliczki [Życie - nasze główne prawo. Szanujmy je.]Poraneczek.W ostatnich czasach to w szkoła same osły. W Kolumbii to samo. Wręcz muły.Dróżki. poniedziałek, 1 lutego - San RafaelRano rzeczna kąpiel i w drogę. Asfalt opada, samochodów jak na lekarstwo, bardzo przyjemne okoliczności przyrody. Czasem pagórek, ale ogólnie rowerowo - lenistwo. Cieszę się, że zjechałem z tej głównej trasy. Nie ma ani jednej ciężarówki, która spychałaby mnie z drogi. Jest cisza.Koło południa dojeżdżam do San Rafael, Antioquia. Mężczyźni w kapeluszach. Często pod wąsem. Plac ukryty w cieniu drzew. Trzech drzew, ale rozłożystych. Uczennice w spódniczkach w kratę i bialych bluzeczkach. Trzykołowe mototaksówki jak w Gwatemali. Posąg jakiegoś generała na placu. Ciężarówka z wyblakłym logo Coca-Coli ledwo mieści się na zakręcie. Bar na rynku, kawa za pięćset pesos, siedemdziesiąt groszy. Muzyka z lat siedemdziesiątych - czy ja wiem, może i dawniejsza - że miłość, że cierpienie, taka irena Santor po hiszpańsku. Tylko facet, no i gorzej. Podoba mi się.Potem jest podjazd do Guatape. Obrzydliwe. Serpentyny bez litości. Nie ma odpoczynku. Nie dojeżdżam, śpię dziesięć kilometrów przed miasteczkiem przy domu pana produkującego pulpę owocową. Opowiem o nim przy innej okazji. Wydaje mi się, że warto o nim osobno.Pomiar wód.Odpoczynek pod bambusem.Odpoczynek na moście.Przechodziłeś już odrę? Odrę? Odrę przepływałem łódką!San Rafael.wtorek, 2 lutego - Casa del CiclistaTego dnia zrobiłem dużo kilometrów i podjazdów. Powiedziałem sobie: jak dojadę do czternastej do Marinillas - czyli spowrotem na główną trasę - to już cisnę do końca, do Casa del Ciclista, domu prowadzonego przez rowerzystę dla rowerzystów w San Antonio de Prado za Medellin.Guatape jest okropne. Coś jak Mikołajki we wrześniu: miasteczko, które umarło dla turystyki, więc poza sezonem rzeczywiście jest martwe. Zostają tylko puste budy sprzedawców, sztuczne niby-to-historycznie-malowane ściany budynków i właściciele pustych lokali pijący drogie piwo w kiczowatych barach. Stoi tam wielka skała - atrakcja regionu - niewielkie jeziorka współtworzące zalew elektrowni wodnej, a do tego tuziny hoteli, restauracji, afiszów, tablic reklamowych, fastfoodów, sprzedam, wynajmę, przyjdź, kup, zjedz. Obrzydliwe. Ludzie jeżdżą tam watahami.Rzeczywiście dojechałem do Marinillas piętnaście minut przed czternastą. Do Medellin - do wjazdu do Medellin! - jest stamtąd jakieś 40km, w większości płaskie, jeden dłuższy podjazd na pięć kilometrów, potem tunel i zjazd do stolicy departamentu i kokainy. Wpadam do miasta o szesnastej, przebijam się na południowy kraniec przez kolejne dwie godziny. Pod górę. Po drodze sprzedaje dwie pocztówki facetom, którzy zaczepiają mnie na chodniku - że gdzie jedzie, a skąd, a dokąd, a na jakiej stronie internetowej pisze? - a! zrobimy biznes, ja wam sprzedam pocztówki, a na odwrocie macie adres strony!O osiemnastej jestem w Itagui na południu Medellin. Pytam którędy do San Antanio. "Tędy, pod górę. Ale panie, pan musisz jeszcze dużo pedałować, bo to na końcu świata jest". A ja jak ten koń po westernie. Tam był straszny ruch. Spodziewałem się jakiejś spokojnej wiejskiej drogi do górskiego miasteczka, a to była wąska, uczęszczana szosa do podmiejskiej sypialni. Zaczęło się ściemniać. I rzeczywiście było pod górkę, jak cholera. Zajęło mi to godzinę, chyba nawet więcej. Zastałem Martę zamykającą sklep w centrum miasteczka. Do Casa de Ciclista zostały jeszcze cztery kilometry, ale w większości zjazd. Dotarliśmy dobrze po ósmej. Marta zostawiła mnie z francuskim rowerzystą i poszła spać.Parafrazując Kaczyńskiego: "Alein jest z Francji, ale to fajny facet" ["Premier Marcinkiewicz jest fizykiem, ale to rozsądny człowiek"]. Też się nie spieszy. Siedzimy, gadamy, gotujemy. Wczoraj upłynął mi tak cały dzień. Dzisiaj też raczej się obijam. Przeszło mi to z żołądkiem i ogólne zmęczenie. Jutro zabiorę się za tak zwane ogarnianie: czas zmienić opony, łańcuch. Chce kupić sobie wreszcie torbę na kierwonicę. Trzeba naprawić palnik. Posiedzę tu jeszcze kilka dni, może przeniosę się na chwilę do samego Medellin, a potem ruszę dalej. Teraz już na południe. Rzeczki.Głazki.Widoczki.Kwiatki.Budowa klamrowa.

Fizyk w podróży

Muzyka: C4 trio - miejscem tradycji nie jest muzeum

Grupa C4 trio to może najjaskrawszy dowód, że w Wenezueli muzyka regionu to nie pieśń przeszłości.W poprzednich odcinkach muzycznej serii omawialiśmy niektóre przykłady z całego uniwersum stylistycznego wenezuelskiej muzyki tradycyjnej: aguinaldo, tonada, merengue i joropo. Wszystkie te i wiele innych gatunków muzycznych są cały czas kultywowane przez muzyków i słuchane przez szerokie grono odbiorców. Trójka wirtuozów cuatro - Jorge Glem, Héctor Molina i Edward Ramírez - pokazuje ponadto, że gra na instrumentach tradycyjnych to nie tylko odszyfrowywanie ze starych nagrań techniki gry przodków. C4 trio nie pozwala, by cuatro zostało zmiecione ze sceny muzycznej przez ujednolicającą obecność gitary. Grupa - kontynuując tradycję takich ludzi jak Cheo Hurtado czy Hernan Gamboa - rozwija orginalną technikę gry na czterostrunowym instrumencie.Doprawdy zdumiewające co można zrobić z instrumentem rytmicznym. I jak wiele może być w tym entuzjazmu: miałem okazję zobaczyć C4 w Caracas. Po dwóch godzinach występu - i czterech całego koncertu, bo trio nie grało jako pierwsze i w zasadzie zrobiło się już późnawo - nawet całkowicie zachwycona publiczność widocznie zaczęła odczuwać zmęczenie. Ale chłopaki byli nie do zdarcia: dalej radośnie łupali w struny.No to teraz czas na nagrania. Na pierwszy ogień końcówka koncertu w Meridzie z października 2014 roku. Ja wiem, wiem, długie jest, ale dacie radę. A jeśli już nie będziecie mogli, to przesuńcie sobie na 22-gą minutę.Jeśli C4 trio akurat nie znęca się samotnie nad instrumentami, bywa, że akompaniuje wokalistom. Tutaj utwór Guacara z płyty nagranej ze starym Gualberto Ibarreto.Zdaje się, że nawet udało się im włączyć wenezuelskie cuatro do mainstreamu: ostatnie nagranie to C4 trio i Rafael "Pollo" Brito na ceremonii Latin Grammy 2014:

Rowerowa Bogota: piesi i cykliści przejmują ulice + elegancka masa krytyczna [galeria]

Fizyk w podróży

Rowerowa Bogota: piesi i cykliści przejmują ulice + elegancka masa krytyczna [galeria]

W niedzielne poranki główne aleje Bogoty przejmują spacerujący z psami, biegacze i rowerzyści. Na tych ostatnich przy drodze czekają warsztaty. Przychodzą tłumy: widać, że mieszkańcy ściśnięci przez sześć dni tygodnia na wąskich chodnikach i w zapchanej komunikacji miejskiej, potrzebują rozprężenia. (Pamiętam, że w przypadku krakowskich dyskusji dotyczących udzielenia miejsca niezmotoryzowanym mieszkańcom słyszy się sprzeciwy, że przecież Kraków to za duże - i za poważne! - miasto na takie głupawe pomysły. Bogota ma 8 milionów mieszkańców. Jest stolicą jednego z najszybciej rozwijających się państw kontynentu. Kraków ma mieszkańców dziesięć razy mniej. Nie stać go nawet na naprawę chodnika.)Chociaż Bogota może nie jest idealnym miejscem dla cyklisty, to jednak nawet w tygodniu poruszanie się na dwóch kółkach jest znośne. W sumie kolumbijska metropolia posiada przeszło trzysta kilometrów dróg rowerowych. Nie jest tak, że zawsze są pod ręką, ale w większości kierunków istotnych dla transportu w mieście znajdzie się jakąś rowerową trasę. Nie mniej jednak, istotnym mankamentem infrastruktury jest łączenie dróg rowerowych z chodnikiem, a nie z ulicą. Skutki są znane: włażący pod koła piesi i upierdliwie wjeżdżanie i zjeżdżanie z wysokości chodnika w przypadku przecinania ulicy.Oprócz comiesięcznych rowerowych mas krytycznych, raz w roku bogotańscy cykliści wyjeżdżają na wspólną trasę w strojach sprzed dziesięcioleci. Zapraszam na kilka zdjęć tak z niedzielnych przejazdów porannych, jak i eleganckiej masy krytycznej!Trzy z sześciu pasów Carrery 7 - jednego z głównych wjazdów do Bogoty - w niedzielne poranki i wczesne popołudnia również oddawana jest niezmotoryzowanym. PARE = STOP. Czekamy, by kierowcy z Calle 53 mogli włączyć się do ruchu na trzech pozostałych pasach Carrery 7. Znaczy się: nie jesteśmy cykloterrorystami, szanujemy zmotoryzowanych.Warsztat na trasieTowarzystwo przed odjazdem na elegancką masę krytycznąUn carro menos = Jeden samochód mniej. Zipaquira - podbogotańska miejscowość z historyczną kopalnią soli, taka kolumbijska Wieliczka. Rowerową masę krytyczną ochraniają zroweryzowani policjanci.Odjazd z centrum.Kapelusz.Dwa kapelusze.Jeden z postojów.Bici......cleta!Bicicleta = rower.Kaszkiet w towarzystwie.Cylinder.

Plotki II: Caracas, Rio Caribe i wyjazd z Wenezueli

Fizyk w podróży

Plotki II: Caracas, Rio Caribe i wyjazd z Wenezueli

To były cztery miesiące bez roweru. Trzy Caracas i jeden w Rio Caribe. W międzyczasie minęło Boże Narodzenie i Nowy Rok. Teraz jestem w Bogocie i przygotowuje się do dalszej trasy.Trasa unieruchomiona w sierpniu 2015W ciągu tych czterech miesięcy, które upłynęły od kiedy ostatni raz wracałem do Caracas, spisałem właściwie tylko jeden artykuł dotyczący tego, co się tam właściwie ze mną działo (Plotki z listopada 2015).Przyszedł czas na kolejny worek aktualności.Jako się rzekło: ostatnie cztery miesiące odbyłem w zasadzie w trybie stacjonarnym w mieszkaniu w dzielnicy La Candelaria w Caracas. Sympatyczna to lokalizacja, do centrum blisko, do metra jeszcze bliżej, relatywnie tanio, dużo piekarni z dobrą kawą i tartaletkami z truskawką. Do tego spora liczba sklepów z warzywem, mięsem, wędliną, a do pewnego momentu nawet z jajkiem. Po tym jednak, jak ogłoszono ustawową cenę jajek - mniej więcej dwa razy niższą od kosztów produkcji - te zniknęły na zawsze z mięsnych i warzywniaków.Caracas z lotu wagonikiem kolejki linowejOdkryłem świetną kawiarnię za kościołem na głównym placu Candelarii. Mają zupełnie niezłe ciasta, zupełnie sypatyczną panią, kiosk z gazetami niedaleko i podają kawę w białej filiżance. Tropię takie miejsca, bo w Wenezueli, chociaż kawę robią doskonałą, to niestety serwują ją w plastiku. Najlepsze w tej kawiarni jest natomiast to, że nie udaje, nie usiłuje. Nie próbuje być ani alternatywna, ani nadmiernie elegancka, ani specjalnie wyszukana. Nie stylizuje się ani na starą, ani na wybitnie nowoczesną. Jest po prostu kawiarnią na rogu z okrągłymi stolikami wystawionymi na zadaszony ogródek. Zwyczajność. Zwyczajność to prawdziwy skarb.To akurat inna kawiarnia: na tyłach Muzeum Sztuk Pięknych. Uwaga: filiżankę dają tylko, gdy się o to wyraźnie poprosi. Ale dają.Oprócz obijania się w kawiarniach zajmowałem się głównie książką. Acha, bo ja napisałem książkę o Wenezueli. Ja wiem, myśleliście, że leżę tam brzuchem do góry, a tu okazuje się, że... że owszem, ale na tym brzuchu miałem jeszcze laptopa i pisałem zawzięcie. Książka jest rzecz jasna cudowna. Wiąże w sobie relację z podróży z analizą ekonomiczną, wątkami socjohistorycznymi i wrażeniami gastronomicznymi. No wszystko ma po prostu. Jest jak olej uniwersalny: do smażenia, do sałatek, do pieczenia i do smarowania roweru. Są tacy, którzy twierdzą, że co jest do wszystkiego, to jest do niczego. Ale przecież niekoniecznie tak musi być. Zobaczymy. Jakieś dwa tygodnie temu utwór zakończył ostatni etap poprawek i został wysłany do paru wydawnictw. Zobaczymy, czy mnie zechcą. W rzeczy samej: jeśli Czytelnik jest - tak zupełnie przypadkowo - dyrektorem Bardzo Ważnego Wydawnictwa, i do tego chce mnie wydać, to ja oczywiście proszę o kontakt.Na piknikach miejskich zdarzyło mi się poznać sporą liczbę ludzi robiących domowe czekolady, bakłażana na sto sposobów i lemoniadę z imbirem (świetna!). Tak oto uzyskałem kolejną łezkę do opisywanej już rozterki podróżniczej: no że jak to tak teraz wszystko zostawić.  Szóstego grudnia przyszły wybory parlamentarne i nic się nie wydarzyło. Dni przed wyborami to była compra nerviosa, czyli nerwowe zakupy. Ludzie brali ze sklepów co się dało, bo jakoś podskórnie wszyscy przewidywali koniec świata. Minister obrony Padrino Lopez zapowiedział, że nie wyjdzie na ulicę przeciw ludności cywilnej i rząd chavistów uznał porażkę w pokoju. Piątego stycznia do w sali sejmowej zasiedli nowozaprzysiężeni posłowie i od tamtej poty trwa nieustający konflikt między władzą wykonawczą a ustawodawczą (w Wenezueli panuje system prezydencki: prezydent wybierany w wyborach bezpośrednich sam komponuje radę ministrów, która nie ma bezpośrednich związków z parlamentem, jak w przypadku systemy parlamentarnego w Polsce, gdzie to większość sejmowa wybiera radę). Okazałem się nawet na tyle pracowity, że coś o tym napisałem (wybory: część I, część II, część III).Niedługo potem przyszły święta. Poszedłem na mszę polską i dzięki temu zostałem na 26tego grudnia zaproszony na obiad zupełnie polski. Był groch z kapustą i bigos. Nawet placki ziemniaczane. Gospodyni dzieli czas między Polską a Wenezuelą: sześć miesięcy w kraju, sześć za granicą. Wcinała krewetki, w końcu bigos ma u siebie. A poza tym to całkiem niezły system zmianowy, chyba też sobie taki opracuję. Szczególnie, że zakochałem się bez pamięci w Rio Caribe i obecnie, ledwo co wyjechawszy z Wenezueli, już marzę, by tam wrócić.Playa MedinaDo Rio Caribe pojechałem na kolejne dwa tygodnie pod koniec grudnia. Sezon, ludzi trochę więcej, ale jak wybrać się na mniej uczęszczane plaże, to i tak pustka. Miejscowość na końcu świata. Ptaki kołyszące się na wietrze, palmy pochylające się nad morzem, które rytmicznie uderza w piach niewielką falą. Kokosy lecą na ziemię. Leżałem w hamaku z G. i zastanawiałem się: właściwie co więcej można chcieć od życia? Bryza znad morza, zapach puszczy spływający z niewielkich gór nabrzeża. Upał, ale znośny, rześki. Okna nie mają szyb. Są wysokie i wiecznie otwarte. Wnętrze nie ma osobnego zapachu, właściwie ciągle jest się na zewnątrz, i ciągle jest się spokojnym.W listopadzie przyjechałem tam w stanie - nazwijmy to - emocjonalnego nadwyrężenia. Od razu uderzył mnie spokój, odpowiedniość Rio Caribe - miejsce doskonałe, by się zrelaksować. Przez pierwsze dni paradoksalnie szamotałem się w tej ciszy wiatru, porannych chłodów i popołudniowych upałów. Że no tak, no idealne miejsce, ale zaraz, co robić, co robić, jak wykorzystać, jak to wszystko przekuć na stan spokoju i zrozumienia dla Wszechświata i bliźniego. Czytałem, chodziłem na plażę. I po tygodniu tak zupełnie nagle zdałem sobie sprawę, że jest mi bardzo dobrze. Czas, hamak, cisza. Ja tam wrócę, jestem pewien.Acha, myślałem też o piersiach, rzecz jasna. W ogóle pisała do mnie ostatnio J. i była oburzona. Przeczytała jakichś kilka artykułów o Wenezueli na niniejszej fantastycznej stronie i zarzuciła mi, że zbyt wiele razy wspominam o piersiach i że to świadczy o przedmiotowym traktowaniu kobiet. Nie wiem, chyba nie. Wydaje mi się, że jak już człowiek jest w Wenezueli, to po prostu nie można nie pisać o piersiach. To jest kraj piersi. Przy czym, rzeczywiście, wiele z tych piersi jest piersiami sztucznymi (Wenezuela, 2012: w sumie jakieś 250 tysięcy operacji plastycznych rocznie, z czego kilkadziesiąt tysięcy to powiększanie piersi), i tego właśnie tyczyła się moja refleksja. Otóż istnieje swoista fascynacja obyczajami np. kobiet afrykańskich, które na przykład wydłużają sobie szyje. Omawiając tego typu zabiegi padają wzniosłe hasła o różnicach kulturowych, o tradycjach i tak dalej, i tak dalej. Natomiast kwestii powiększania piersi towarzyszą zazwyczaj hasła zgoła odmienne: sztuczność, materializm, "a fe!", etc. Jeśliby natomiast spojrzeć na to z dystansu, ja tam nie widzę specjalnej różnicy między wydłużaniem sobie szyi a powiększaniem piersi. Oba zabiegi to deformacja ciała w celu zwiększenia atrakcyjności kobiety z wykorzystaniem dostępnych zdobyczy techniki. I nie chodzi mi bynajmniej o namawianie dziewcząt do operacji, wręcz przeciwnie: zwolennikiem jestem naturalności, jak najbardziej. Chodzi mi natomiast o to, że jeśli ktoś szydzi z powiększających sobie piersi, niech się tak nie fascynuje wydłużaniem szyi czy robieniem wielgachnych dziur w uszach, bo jedno od drugiego aż tak daleko nie leży.Teraz przydałoby się jakieś zdjęcie piersi. Albo długiej szyi? Nie wiem. I właśnie dlatego nie zamieszczę nic.Następnie przyszedł Nowy Rok. Pierwszego stycznia 2016 o siódmej rano na placu Boliwara w Rio Caribe niedobitki mieszkańców miasteczka dalej męczyły salsę. To był zupełnie niezłyrok, ten 2015. Nauczyłem się grać na cuatro, napisałem książkę, przejechałem kilka tysięcy kilometrówi wjechałem 3 razy na ponad trzy tysiące m n.p.m. Mieszkałem przez trzy miesiące w Najniebezpieczniejszej Stolicy Świata (ponad 5 tysięcy morderstw w 2015 roku) i nikt mnie nie zamordował. Jadłem krokodyla! Podczas stanów stacjonarnych - kilka miesięcy w Meridzie i Caracas - poznałem dobrych ludzi. Przeczytałem jakieś nieprzyzwoite ilości książek. Wjechałem do Wenezueli na wizie biznesowej załatwionej po znajomości. Zupełnie nienajgorszy rok.A najważniejsze, że dowiedziałem się jakie jest moje miejsce na Ziemi: hamak.Konflikt nadgraniczny między Wenezuelą a Kolumbią trwa w najlepsze i wcale nie było pewne, czy uda mi się ot tak wyjechać z kraju. Wziąłem autobus z Rio Caribe do Caracas. Spędziłem w stolicy dzień i wieczorem pędziłem już w kolejnym autobusie, tym razem w stronę Meridy. Autobus miał opóźnienie. Okazało się, że nie działa klimatyzacja, więc przyszło czekać na podstawienie kolejnego. Zjawił się po blisko godzinie. Ładowanie bagaży - okaż bilet, wsiadanie - okaż bilet. Następnie zjawiła się cała seria handlarzy wszystkim , i kiedy po kolejnej godzinie na pokład autobusu wlazła administratorka i poprosiła o okazanie biletów, ludzie mieli już dość. Komuś się nawet wymsknęło słowo obraźliwe - co prawda wagi koguciej, ale jednak - i pani obraziła się. "Ten autobus rusza kiedy mi przyjdzie ochota, a teraz to ja ochoty nie mam!" - i sobie poszła. Pasażerowie najpierw zaniemówili, potem wymienili komentarze oburzenia, ale już po kilku minutach wszscy ryczeli śmiechem: brzuchaci panowie z wąsem i stateczne panie nabijali się z administratorki aż trzeszczało. W końcu wysłano ekspedycję przeproszeniową i tak z blisko trzygodzinnym opóźnieniem ruszyliśmy w trasę. Biletów już nie sprawdzano.W Meridzie spotkałem, kogo należało spotkać. Odwiedziłem remontowaną od blisko dekady kolejkę linową (ponad 12 km długości, start na 1600, meta na jakichś 4800 m n.p.m., druga najdłuższa na świecie). Pierwsza stacja - to znaczy ta na dole - już czynna! Można za darmo skorzystać z toalety.Dwa dni później znalazłem się na granicy, w San Antonio del Tachira. Do sierpnia - najbardziej uczęszczane przejście na kontynencie - teraz świeciło pustką. Pozamykane sklepy, zakurzone ulice, ostatnia restauracja sprzedająca pieczone kurczaki w stanie smutnego oczekiwania. Wojskowi przepuszczają ludzi według listy: na drugą stronę przechodzą tylko pracujący w okolicy. Plus ci, którzy zapłącili komu trzeba. Cała reszta - w tym kontrabanda - idzie po leśnych ścieżkach i przez rzekę.Puścili mnie. Obcokrajowców nie czepiają się tak bardzo. Wenezuelski mundurowy czepiał się, że nie mam wykupionego biletu lotniczego w Kolumbii, ale w końcu machnął ręką i pozwolił iść.Spędziłem dzień w Cucucie, wymieniłem walutę i następnego poranka łapałem stopa w kierunku Bucaramangi. Kierowca był w młodości partyzantem i opowiadał mi o przeprowadzaniu jakiegoś porwanego przez lasy i góry. "Na końcu chyba go zabili, zresztą nie wiem". Wojna domowa w mniejszym lub większym nasileniu trwa w Kolumbii od przeszło pół wieku.To jest skomplikowana trasa: wspina się z upieronie upalnej Cucuty na przeszło trzy tysiące metrów, gdzie wełniane kubraczki, pola ziemniaków i twarze czerwone od słońca i chłodu na raz. Potem zsuwa się po ciasnych spiralach do Bucaramangi ze zboczami obrośniętymi dzielnicami biedoty.Politycznie Wenezuela poszła za bardzo w lewo, Kolumbia - w prawo. W miastach wszystko jest nowe, świeci neonami amerykańskich marek, męczy reklamą i drażni krzykliwością. I tym pędem, by kupić więcej, szybciej, i w plastikowym opakowaniu. Ja wiem, że to się ogólnie uważa za oznakę "rozwoju", ale to w ogóle nie jest fajne. Zwłaszcza, że ma swój koszt. Prywatyzuje się dostawy wody i tej wody potem nie ma. Ludzie w najbardziej lśniących ze lśniących samochodów sąsiadują z obdartymi sprzedawcami śmieci. Mam jakąś niechęć do Kolumbii. Na jej nierówności społeczne czasem po prostu nie idzie patrzeć. W Wenezueli ogarniętej kryzysem bywa szarawo, ale względnie spokojnie. W Rio Caribe nie sprzedaje się tych identycznych toreb i podkoszulków I <3 Coś Tam, sklepy mają szyldy malowane na murach ręką właściciela, otoczenie nie męczy ofertami zakupu czegokolwiek. Nie ma pędu. Wenezuela, Białoruś i Iran to moje ulubione kraje, i nie wygląda to na przypadek. Wszystykie trzy kraje kierowane są przez reżimy autorytarne. Taki reżim jest jak rak: bardzo często psuje wiele w kraju - gospodarczo, społecznie, kulturalnie. Ale taki rak ma też konsekwencje pozytywne: ludzie którzy mają raka czy inną ciężką chorobę, zmieniają swoje priorytety. Choroba staje się swego rodzaju usprawiedliwieniem dla wycofania się ze szczurzego wyścigu po karierę i pieniądze, a w centru uwagi staje miłość i radość z codzienności. Wydaje mi się, że podobny efekt działa w przypadku reżimu. W Wenezueli, Białorusi czy Iranie wiele rzeczy jest niemożliwych. Reżim ogranicza w pewnym stopniu życie prywatne czy gospodarcze obywatela. To frustruje, mierzi, męczy, ale też staje się usprawiedliwieniem, by dać sobie spokój. By się nie przejmować, bo i tak się nie uda. W takich warunkach - warunkach narzuconych przez reżim - bez kontaktów czy politycznego poparcia kariera czy wielkie pieniądze bardzo często są dużo bardziej nieosiągalne, niż w innych miejscach świata. I to zmienia priorytety ludzi. Daje miejsce i czas dla rodziny, znajomych, osobistych pasji. Dla nieznajomego, który przyjechał z Polski i potrzebuje pomocy i uwagi. Sprawia, że ulic wielkich miast nie przesyca krzykliwa reklama. Pytanie tylko, czy taka normalność jest możliwa bez reżimu, bez cierpienia i niesprawiedliwości? Ja wiem, że ktoś może uznać, że wyolbrzymiam. Ale jak jednego dnia przejedzie się z Merody do rozpalonej płomieniem handlu i nierówności Cucuty, to różnica jest naprawdę drastyczna.(Gdy się natomiast przejedzie w dwa dni z Rio Caribe - plaża, północny wschód Wenezueli - do Meridy - góry, południowy zachów - to trudno uwierzyć, że rzeczywiście w dalszym ciągu jesteśmy w jednym i tym samym kraju. Zmienia się wszystko: język, twarze, kolor skóry, kształt ciała, sposób traktowania i poczucie czasu).Teraz jestem w Bogocie i przygotowuje się do wznowienia pedałowania na południe. Chcę nieco przyspieszyć, żeby ta podróż nie trwała w nieszkończoność. Zatrzymałbym się znów na chwilę dłużej w Paragwaju. Czytelnik wie coś o Paragwaju? Nie, prawda? No, i właśnie dlatego.Trudno jest opuszczać Wenezuelę. Po roku poznawania krajobrazów, kuchni, muzyki, historii, z naręczem znajomych i przyjaciół, z głową pełną wspomnień, z doświadczeniem miejsc tak już teraz bliskich, trudno wyjechać. Przywiązanie, przywiązanie i jeszcze raz przywiązanie. Pisałem o tym w lipcu i nie zmieniłbym wiele.Na koniec piosenka: Piosenka o prostych rzeczach (Cancion de las simples cosas, słowa: Armando Tejada Gomez, interpretacja: Mercedes Sosa)."Uno vuelve siempre a los viejos sitios donde amó la vida y entonces comprende como estan de ausentes las cosas queridas""Zawsze wracasz do tych starych miejsc, gdzie pokochałeś życieI wówczas rozumiesz jak bardzo brakuje tego, co kochane"

Najpopularniejsze wpisy 2015 roku

Fizyk w podróży

Najpopularniejsze wpisy 2015 roku

W zasadzie nigdy tego nie robię, ale w końcu zawsze musi być ten pierwszy raz! Czekam na informację o sytuacji na granicy wenezuelsko-kolumbijskiej i w tej niepewności - wypuszczą mnie z kraju czy nie - uznałem za całkiem przaśną rozrywkę sporządzić ranking najczęściej czytanych wpisów z minionego właśnie 2015 roku. W ten oto prosty i banalny sposób Czytelnik poczuje się jakby dostawał w swe ręce coś niezwykle wyrafinowanego - przecież to najlepsze teksty z całych dwunastu miesięcy! - a ja nakarmie własną podświadomość przeświadczeniem, że oto mogę o czymś decydować. Chociaż tak naprawdę zdecydowali właśnie Czytelnicy: oto dziesięć artykułów z 2015 roku, które czytaliście najczęściej.10. Nad Brazylią zapada już zmrok (424 wejść, 6 komentarzy)W styczniu, po trzech pierwszych miesiącach spędzonych w Wenezueli, wyjechałem na kilka dni do Brazylii kupic dolary i papier toaletowy. Impresje jak z granicy polsko-czeskiej.Droga na południe - do Brazylii - rozmazana od upału9. Plaża to szkoła życia (462, 3)... czyli dlaczego na plaży nie da się słuchać Pink Floyd.Jej wysokość plaża8. Pico El Toro 4760m. n.p.m., śniadanie-nocleg-kolacja za 5zł i dlaczego turyści gubią się w Andach [zdjęcia, wideo, relacja, mapa, full wypas] (465, 6)Przejście z miasteczka Los Nevados do miasta Merida przez górę.Dom pod Los Nevados7. Wenezuela: raport z kolejki po mleko (587, 9)Skrzętny opis zawiłego procesu nabycia mleka. 6. Plotki (636, 3)Plotki z Caracas, plotki z Rio Caribe: dla wścibskich.Plotka5. Coś w okolicach deportacji, ale z happy endem (637, 5)Co się robi, kiedy nie chcą cię wpuścić do kraju i sami nie wiedzą dlaczego. Autostopowa pielgrzymka z paszportem po wschodnich krańcach Kolumbii. 4. La Guajira: zgub się na pustyni (685, 0)Zgubienie się na pustyni - o ile jest niewielka i względnie zamieszkana - może się okazać zupełnie przyjemne.Kozy.3. Zdaje się, że nie mam talentu do chwytliwych tytułów, ale ten artykuł jest całkiem ciekawy, warto przeczytać (988, 31)O przywiązaniu. O tym czy zostać, czy jechać dalej. 2. Ile wydałem przez dwa lata w drodze i jak zarabiać podczas podróży (1686, 7)O pieniądzach.1. Budżetowe podróże? Wenezuela 2015: taniej się nie da! (2014, 26)Bilet na metro: 2 grosze.Moje pięć minut bogactwa.

Caracas: piknik miejski

Fizyk w podróży

Caracas: piknik miejski

Kiedy? W każdy wtorek o 19:30. Gdzie? Za każdym razem na innym miejskim placu. Przynieść zdrowe jedzenie i dużo dobrego humoru.Ślub Miejski w ramach miejskiego pikniku z 19 grudnia, fot. Ser Urbano Zwłaszcza w ostatnich latach Caracas, stolica Wenezueli, znana jest najbardziej jako drugie najniebezpieczniejsze miasto na świecie (zaraz za San Pedro Sula w Hondurasie). Po zmroku mało kto wychodzi na ulicę, a jeśli już wychodzi, przemyka się szybko z zakratowanego domu do zakratowanego lokalu, starając się nie przebywać zbyt długo w niezakratowanej przestrzeni miejskiej. Roczna średnia 134 morderstw na sto tysięcy mieszkańców (w sumie przeszło 4 tysiące morderstw w roku 2013), plaga kradzieży i nierzadkie porwania nie zachęcają do pozostawania na zewnątrz.Z drugiej strony lwia część ofiar wymienianych w statystykach to osoby aktywnie uczestniczące w porachunkach między grupami przestępczymi, a nie zwykli obywatele (chociaż ci ostatni również cierpią skutki milionów sztuk nielegalnie posiadanej broni). W Caracas nie jest bezpiecznie, ale też nie jest prawdą, że wyjście po szóstej wieczorem do piekarni na rogu pociąga za sobą bezapelacyjny wyrok śmierci. Psychoza strachu skutkuje opustoszałymi ulicami, a opustoszałe ulice dają jeszcze większe pole manewru dla przestępców: spirala przemocy nakręca się.Grupa Ser Urbano [Być Miejskim] usiłuje przywrócić przestrzeni miejskiej jej pierwotne przeznaczenie: przestrzeni rozmów, spotkań i spędzania wolnego czasu; a także przestrzeni dla ludzi w mieście zawładniętym przez samochody: większość członków kolektywu przemieszcza się na rowerach.Piknik bożonarodzeniowo-kolędowy, plaza La Castellana, autor tekstu w głębi z cuatro w ręce, fot. Ser UrbanoGłówną aktywnością grupy jest cotygodniowy piknik. Organizuje się go w każdy wtorek wieczorem, za każdym razem na innym z miejskich placów. Przynosi się koc, talerzyki, kubki, sztućce i jedznie, najlepiej samodzielne przygotowane i najczęście - choć nie zawsze - wegetariańskie.Zobacz także-> San Jose: Kostaryka pokazuje jak można korzystać z przestrzeni miejskiej Ktoś przyrządzi butlę lemoniady, ktoś inny pieczonę cukinię, czekoladę domowej roboty. Następnie prosimy jedną z nowych osób, bo powitała wszystkich zebranych, wygłaszając coś w rodzaju świeckiego błogosławieństwa na nadchodzące momenty wspólnego spożywania, no i jemy. Miseczki z jedzeniem krążą wokół obrusu. Bywa, że jest gitara, albo cuatro, się gra i śpiewa. Niektórzy z ludzi zebranych na placu podchodzą, pytają, że o co chodzi, że jak to i że czy mogą się dołączyć. Jasne, że mogą, piknik jest otwarty.Piknik Świąteczny z 25 grudnia, Los Proceres, fot. Ser UrbanoWydarzenie trwa zwykle od 19.30 do 22-22:30, bo o 23 zamykają metro: to dla tych, którzy akurat nie przyjechali rowerem. Od czasu do czasu odbywaja się pikniki dodatkowe, takie jak ten na Boże Narodzenie, kiedy 25 grudnia zebraliśmy się nie wieczorem, a po południu, o czternastej, czy niecały tydzień wcześniej, w sobotę, na Boda Urbana, czyli ślubie miejskim, gdzie miejskim węzłem małżeński połączono trzy pary. Zdarzają się pikniki tematyczne: przebierane, z prezentami, muzyczne czy piknik poetycki. Z tego ostatniego zresztą wykluły się comiesięczne spotkania Atardecer Poetico [Poetycki Zachód Słońca], odbywające się zazwyczaj w ostatnie czwartki miesiąca przy Plaza Venezuela. Uczestników zjawia sie nieco mniej, a główna aktywność przekierowuje się z jedzenia na czytanie wierszy własnych i cudzych.I co? Nie taka Caracas straszna, jak ją malują.Na koniec jeszcze kilka zdjęć, wszystkie przechwycone od grupy Ser Urbano.

Fizyk w podróży

Muzyka: aguinaldo, czyli kolendy wenezuelskie

Wenezuelskie kolendy, jak prawie każdy gatunek muzyczny z tego kraju, gra się na cuatro akompaniowanym przez maraki, bębny i skrzypce, te ostatnie charakterystyczne dla regionu andyjskiego. Rytm jest na sześć, może być szybko, może być wolno, ruszają w grudniu i ciągną się do stycznia.Moje ulubione aguinaldo - Niño Criollo - opowiada o tym, że Jezus był Wenezuelczykiem. Mają chłopaki fantazję i religijny patriotyzm.(refren)Si la Virgen fuera andina y San José de los llanos El Niño Jesús sería un niño venezolano(jedna ze zwrotek)Sería un niño de alpargatas y liquiliqui planchadode sombrero de cogollo como un gran venezolanoczyli mniej więcej coś takiego:(refren)Jeśli Dziewica [Maryja] byłaby andyjką, a święty Józef pochodził z równinyDzieciątko Jezus byłoby dzieciątkiem wenezuelskim.(jedna ze zwrotek)Byłoby to dziecko w alpargatach i wyprasowanym liquiliquiW  słomkowym kapeluszu, jak jeden wielki Wenezuelczyk.de sombrero de cogollo como un gran venezolanogdzie liquiliqui to strój narodowy wenezuelskich równin, łudząco podobny do munduru pruskiego, z tym, że biały. Alpargaty to sandały z równin, wyrabiane zazwyczaj z bydlęcej skórki. Dla porównania rzucam jeszcze dwa aguinalda: jedno nastrojowe, drugie jak najbardziej radosne.

Wenezuela analogowa [GALERIA]

Fizyk w podróży

Wenezuela analogowa [GALERIA]

Wybory w Wenezueli III: wygrała opozycja czy przegrali rządzący?

Fizyk w podróży

Wybory w Wenezueli III: wygrała opozycja czy przegrali rządzący?

Środek powyborczej nocy rozerywa krzyk euforii - co najmniej jak przy bramce na mistrzostwach świata - Państwowa Komicja Wyborcza ogłasza przygniatające zwycięstwo MUD, konglomeratu partii opozycyjnych. Na ostateczne, pełne wyniki trzeba było jeszcze poczekać, ale w końcu, we wtorek ósmego grudnia, stało się jasne: wśród 167 deputowanych nowego parlamentu znajdzie się 109 z opozycji, 55 z PSUV (chaviści) i 3 przedstawicieli narodów rdzennych.Uradowany sekretarz MUD - Jesus "Chuo" TorrealbaJako że trzej indigenas też popiera MUD, opozycja ma w sumie 112 deputowanych, czyli kwalifikowaną większość 2/3 w jednoizbowym parlamencie. Daje im to szerokie pole do popisu i liczne atuty w konfrontacji z rządem chavistów (Wenezuela jest republiką prezydencką, głowa państwa pełni funkcję szefa rządu i jest wybierana w osobnych wyborach). MUD będzie mógł m.in. odwoływać członków upolitycznionego do reszty Trybunału Najwyższego, zwołać zgromadzenie konstytucyjne i referenda, ogłaszać amnestie więźniów politycznych, tworzyć i odwoływać komisje parlamentarne. I chociaż wydaje się, że opozycja dostała wszystko, czego sobie mogła życzyć w tych wyborach, przyszłość nie jawi się łatwa i przyjemna.1. Kraj jest w ruinie. Nie ma pieniędzy. Rezerwy międzynarodowe skurczyły się o połowe w ciągu ostatnich trzech lat. Rynek krajowy praktycznie nie produkuje: w 2012 roku aż 96,1% - a obecnie szacuje się że nawet więcej - eksportu stanowi ropa naftowa, której cena w ostatnich trzech latach spadła niemal trzykrotnie. Firmy bankrutują jedna po drugiej, a Fedecameras - największe stowarzyszenie przedsiębiorców w kraju - ogłasza osiemdziesięcioprocentowy spadek działalności produkcyjnej i handlowej w samym tylko 2015 roku. Znacjonalizowane fabryki przynoszą straty, pensje obywateli spadły do mniej niż 20$ miesięcznie, a po podstawowe produkty ustawiają się wielogodzinne, a czasem całonocne kolejki. Dług publiczny za rządów chavistów wzrósł dziesięciokrotnie, a najbliższych rat nie ma z czego spłacać. Nie ma z czego, nie ma za co.2. Społeczeństwo jest podzielone. Mimo 2/3 miejsc w parlamencie, który zacznie swoje posiedzenia na początku stycznia 2016 roku, nie mamy do czynienia ze zwycięstwem absolutnym, z jednomyślnością narodu. Jeśli chodzi o liczbę głosów MUD skusił "tylko" 56% wyborców, a PSUV aż 40%. To z jednej strony świadczy o istotnej przewadze opozycji, ale także o intensywnej polaryzacji i ogromnej liczbie elektoratu, który pomimo opłakanej sytuacji ekonomicznej wciąż opowiada się za starym establishmentem. I jasne, że część z tych głosów była wymuszona, w wyborczą niedzielę dochodziły informacje o grupach prorządowych mobilizujących wyborców - na przykład korzystających z państwowych misji - do głosowania na PSUV, ale to nie wyjaśnia całości zagadnienia. Ogromna część ludzi wierzy w każde słowo prezydenta Maduro i stoi teraz na Placu Boliwara w Caracas dyskutując między sobą o "wojnie ekonomicznej" i rozdzierając szaty nad "neoliberalnym i faszystowskim" parlamentem, który ma nimi rządzić od początku nowego roku. I chociaż są tacy wewnątrz partii, którzy wzywają do uznania błędów i przegranej, chociaż sam Maduro z jednej strony zapowiada mobilizację ministrów do walki z ciężką sytuacją w kraju, to z drugiej strony podsyca gniew i strach. Że prawica zabierze ciało Chaveza z mauzoleum, że zlikwiduje emerytury, że zamknie wszystkie programy socjalne i tak dalej. Na tym zresztą opierała się kampania wyborcza PSUV: zastraszanie i wierność Chavezowi. "Dostali mieszkania, lekarzy, jedzenie, i teraz nie głosują na Chaveza, zdrajcy!" - lamentują starsze panie na caracaskim rynku. Zdradzili ojca ludu, który hojną ręką rozdawał i klepał po ramieniu.Opozycja chwali się, że jakieś dwa miliony chavistów w tych wyborach zmieniło obóz polityczny. MUD wygrał w tradycyjnie oficjalistycznych okręgach: na osiedlu kolektywów 23 de enero w Caracas, w Petare - największym slumsie kontynentu, w Barinas - rodzimym stanie Chaveza. Ale te dwa miliony głosów to w większości nie były głosy na MUD a raczej głosy przeciwko PSUV. Głosy ludzi zmęczonych kolejkami i pusta lodówką, którzy w opozycji szukają alternatywy. Nie tyle z przekonania, co z braku innych opcji. Te dwa miliony głosów są niejako "pożyczone": jednym z wyzwań dla nowej wiodącej siły politycznej w kraju będzie zagospodarowanie tego elektoratu tak, by za kilka lat nie wrócił do PSUV.Mało tego: ogromna liczba tradycyjnie opozycyjnych wyborców nie pała jakąś bezgraniczną miłością do MUD: "Opozycja wenezuelska jest słaba, źle zorganizowana", "Przecież oni nie mają nawet programu!", "Jak mam ich popierać, jak nie wiem nawet co proponują?!" - to może najczęściej wygłaszane opinie wśród sceptycznych opozycjonistów. Można jednak z całą pewnością stwierdzić, że całe 56% głosujących szóstego grudnia za unią partii antychavistowskich, powiedziałoby zgodnie: MUD daje nadzieję na zmianę. I znów: taka zresztą była ich kampania wyborcza. Właściwie nie mówiło się nic konstruktywnego, powtarzano w kółko: trzeba skończyć z chavizmem, jest źle, czas na zmianę. No tak, to już wiemy, ale na jaką zmianę? Do zwycięstwa MUD doprowadził ostry kryzys gospodarczy, ale nie słyszy się ani jednej konkretnej metody na wyjście z niego.3. Złe przyzwyczajenia. Wszystkie największe partie formujące unię opozycyjną MUD definiują się gdzieś w okolicach socjaldemokracji. Z silniejszym może nawet naciskiem na socjal niż na demokrację. Czy to oznacza, że Wenezuela zmieniła socjalizm na socjalizm? Chodzi o to, że tu od lat pięćdziesiątych tak na dobrą sprawę nie było prawicy. W 1989 roku usiłowano wprowadzać pewne zasady gospodarki liberalnej, ale ten pomysł szybko zakończył się odwołaniem prezydenta. To jest kraj z silną tradycją subsydiów, kredytów o niskim koszcie, pomocy i programów społecznych finansowanych za pieniądze z ropy. Chavez doprowadził tę sytuację do skrajności: miał czym, za jego rządów cena surowca wzrosła nawet nie kilku-, a kilkunastokrotnie. W ostatnich latach astronomiczne i łatwe zyski spadły gwałtownie, ale społeczeństwo jest już przyzwyczajone, że się rozdaje, że się dopłaca, że się subsydiuje. Innymi słowy: jeśli w tym kraju w wyborach wystartowałaby partia mówiąc otwarcie, że teraz będziesz zarabiał dobrze, ale kurczaka i benzyne kupisz po cenie rynkowej a nie za pół darmo, nie dostanie nawet pół procenta głosów. I nie wnikając już czy taka czy inna misja społeczna jest potrzebna czy raczej jest tylko klientelistycznym rozpieszaniem wyborcy, nowy parlament musi być bardzo ostrożny w przeprowadzaniu zmian, bo te 40% głosujących na PSUV i część z tych, którzy głosowali na MUD, bardzo łatwo zdecydują się wyjść na ulicę. I niektórzy będą uzbrojeni.***Pytanie czy wygrała opozycja czy przegrali rządzący można rozumieć na dwa sposoby. Po pierwsze jako wątpliwość, czy społeczeństwo faktycznie chciało by rządził MUD, czy raczej nie chciało by rządził dłużej PSUV. Po drugie w komentarzach wychodzących poza radosne frazy o przywróceniu demokracji w autorytarnej Wenezueli często powtarza się kwestia gorącego kartofla, który teraz znalazł się w rękach opozycji. I parzy. Stary parlament uchwalił na przyszły rok gigantyczny budżet, który przeznacza przeszło 40% środków na programy socjalne. Znów: nie wnikając w ich sens pewne jest jedno, mianowicie że na te programy nie ma pieniędzy. Gdyby wybory szóstego grudnia wygrał PSUV... znalazł by się w tarapatach, bo kraj znajdujący się w tym roku na skraju przepaści, z nowym budżetem na 2016 rok już z pewnością runąłby w dół. Przechodzące kryzys Chiny, którym Wenezuela jest winna jakieś 70 miliardów dolarów, raczej nie zgodzą się na kolejne pożyczki, a nowi gospodarze karaibskiego kraju będą potrzebować środków. Jest jasne, że misji społecznych nie będzie można usunąć ot tak: powrót do względnie normalnej gospodarki musi być stopniowy. Przykład: braki w sklepach wywołuje prawo o cenach sprawiedliwych. Nie wspominając już o stopniu propagandy zawartym w samej nazwie ustawy, ta narzuca na producentów ceny sprzedaży bardzo często niższe niż koszt produkcji. Krajowe fabryki z chęcią produkowałyby więcej, ale przecież nikt nie chce pracować na stratę. W porządku, trzeba znieść ustawę, wówczas w sklepach pojawią się produkty. Problem w tym, że obywatela z pensją 20$ na miesiąc nie będzie na nie stać. Konieczne będzie rozwiązanie stopniowe: podniesienie ceny regulowanej i ustanowienie dopłat bezpośrednich, z czasem coraz niższych, by dojść w końcu do sprzedawania produktów o rzeczywistych cenach rynkowych, licząc że z czasem zarobki Wenezuelczyków wrócą do poziomu sprzed lat (jeszcze dziesięć lat temu płaca minimalna wynosiła jakieś 300$, zupełnie nieźle). ALE znów: na te subsydia potrzeba pieniędzy, Chiny ich nie dadzą, a Międzynarodowy Fundusz Monetarny w zamian za pożyczkę narzuci ostre cięcia socjalne. Wprowadzimy je? Nie, bo ludzie wyjdą na ulicę, to jest pewne, zresztą już do tego doszło i to nie tak dawno, bo w 1989 roku, ponad trzysta osób zabitych.Co dalej? W miarę jak emocje opadają dla bardziej umiarkowanych stronnictw tak w rządzie jak i w opozycji staje się jasne, że bez współpracy ponad podziałami dojdzie - po pierwsze - do tragedii ekonomicznej lub społecznej w kraju i po drugie: do śmierci politycznej obu stronnictw. MUD musi być bardzo ostrożny w działaniach tak ekonomicznych, jak i symbolicznych (np. zmienianie flagi czy godła, wprowadzonych przez Chaveza) by nie irytować zbytnio nastroi społecznych w kręgach prochavistowskich, które wciąż utrzymują imponującą liczebność. Bardzo dobrze o tym wiedzą: mamy trzeci dzień po wyborach, a z ust przywódców MUD nie padła choćby jedna konkretna propozycja zmiany ekonomii wewnętrznej kraju. Głośno i wyraźnie krzyczy się o uwolnieniu więźniów politycznych czy zakończeniu z rozdawaniem ropy naftowej Kubie czy Nikaragui, ale o sytuacji w kraju, o cięciach czy podwyżkach cen, nie ma ani słowa. Do tego MUD potrzebuje pomocy PSUV, by ten zamiast intensyfikować propagandę o wojnie ekonomicznej i zdrajcach narodu, przyznał przed społeczeństwem, że na dalsze rozdawnictwo po prostu nie ma pieniędzy i że zmiany sa konieczne. By nie wywoływał na ulicę uzbrojonych kolektywów. Jeśli oba stronnictwa - i to oba stronnictwa naraz - tego nie zrozumieją, utoną razem z krajem. MUD zacznie wprowadzać cięcia socjalne, PSUV wznowi polaryzującą propagandę wytykając prawicy ubożenie mieszkańców pozbawionych misji społecznych i - powiedzmy - odzyska władzę w kraju. Dostanie gorącego ziemniaka w swoje ręce. MUD straci poparcie bo "dostali władzę i nic nie zrobili". A PSUV? Też nie rozwiąże sytuacji, bo - jak pisałem - zwyczajnie nie ma środków, by dalej rozdawać i nie produkować, no chyba że spadnie z nieba kolejna kolosalna zwyżka cen ropy.MUD, czyli Stół Jedności Demokratycznej, wygrał wybory parlamentarne, a na czołówkach gazet pojawiło się hasło: Wygrała Jedność. Ale by wygrała cała Wenezuela potrzebna jest teraz jedność już nie tylko wśród opozycji, ale na całej szerokości spektrum politycznego.

Wybory w Wenezueli II: ale w czym problem?

Fizyk w podróży

Wybory w Wenezueli II: ale w czym problem?

Problem w tym, że są to pierwsze wybory od szesnastu lat, które opozycja rzeczywiście może wygrać: sondaże dają MUD - unii partii antyrządowych - przeszło 60% poparcia. Władza zapowiada otwarcie, że nie zamierza uznać swojej porażki: wówczas dojdzie do masowych protestów, gdzie może pojawić się krew. Jeśli władza uzna porażkę, może wyprowadzić na ulicę uzbrojone hordy zmotoryzowanych colectivos, gdzie może pojawić się krew. Jeśli ogłoszone wyniki okażą się przychylne dla obecnej władzy, również dojdzie do masowych protestów, gdzie może pojawić się krew, tak jak niecałe dwa- i trzy lata temu.Karmazynowy poranekNicolas Maduro: "Nie poddam się w żadnej sytuacji, ja wiem że wygramy, ale jeśli rozwiązanie byłoby negatywne [jeśli wygra opozycja] wyjdę na ulicę walczyć razem z ludem", "Będziemy bronić rewolucji, nie oddamy jej, rewolucja przejdzie w swoją kolejną fazę", "Tak jak już powiedziałem: my wygramy te wybory jakby nie było i tak też wzywam lud: by przygotował się na wygraną za wszelką cenę", "Mamy tysiąc cel więziennych gotowych, pięknie przygotowanych, Iris Valera [minister więziennictwa] je ma już gotowe i kto zacznie robić problemy [podczas wyborów] po prostu prawo go dosięgnie". Ten lud, z który to prezudent będzie walczył na ulicach w przypadku przegranej wyborczej, od kilkunastu lat ma na wyposażeniu długą broń. Zamaskowani ludzie w czerwonych koszulach, dwójkammi dosiadający motocykli i grupowo zastraszający protestujących podczas opozycyjnych manifestacji stali się stałym elementem wenezuelskiej ulicy w gorących momentach konfrontacji politycznych. Zazwyczaj strzelają w powietrze, chociaz zdarzają się ofiary śmiertelne. Policja bardzo często stoi zaraz obok i "nie zauważa" grupy kilkudziesięciu uzbrojonych cywili. Największa z tych grup - Tupamaros - uczestniczy nawet w legalnym procesie elekcyjnym: kandyduje do sejmu, a jej lider Alberto "Chino" Carias chwali się, że po dziesięciu morderstwach przestał liczyć swoje ofiary. Niby to formalnie nie są związani z rządem, ale zagadkowo pojawiają się zawsze, gdy akcja protestacyjna wymyka się rzadzącym spod kontroli. W zeszłym roku prezydent wzywał ich do pomocy, do czynnego tłumienia manifestacji tak by „zagasić każdy ewentualny płomień w zarodku”.  Trudno powiedzieć ilu ich jest dokładnie, pewne jest natomiast że istnieją, są zmotoryzowani i uzbrojeni. I że jeśli Maduro znowu wezwie ich na ulice - tym razem w pełnej mobiliacji, bo przecież nie chodziłoby o protest jeden z wielu, tylko o zgubę rewolucji - na wenezuelskich ulicach może się zrobić nieciekawie.Mural na osiedu 23 de enero - głównej siedzibie kolektywu La Piedrita, źródło: noticias24.comCzłonkowie kolektywu, źródło: reportero24.comJak wyżej, źródło: laguarimba.orgRząd ma za sobą także wojsko, i to w najróżniejszych odmianach: armię, gwardię narodową czy ochotniczą milicję boliwariańską. Wybory szóstego grudnia to wybory parlamentarne: Wenezuela, jak większość państw Ameryki Łacińskiej jest republiką prezydencką. Prezydenta i rząd wybiera się w osobnych wyborach, a głowa państwa sprawuje również rolę zwierzchnika sił zbrojnych. Maduro nawet w przypadku przegranych wyborów pozostanie legalnym dowódcą trzysta pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy. Ewentualne posyłanie ich do rozpędzenia protestu przeciw hipotetycznemu nieuznaniu wyborów wyłoby niezgodne z konstytucją, byłoby zamachem stanu na parlament, ale jako łamanie konstytucji to sport narodowy w Wenezueli, nie należy tego wykluczać. Może się jednak pojawić inny element: wojskowi mogą nie chcieć brnąć w całą tę grę w rewolucję. Jest już zbyt ewidentne, że po prostu fizycznie brakuje środków, by dalej to ciągnąć. Wydaje mi się, że to jedna z opcji: prezydent wzywa armię to tłumienia protestów, ale ta nie wypełnia rozkazu.A co jeśli wybory legalnie wygrają chaviści? Ostatecznie jest to zupełnie możliwe. W sondażach przedwyborczych dostają w końcu blisko 30% poparcia - to jest naprawdę dużo. Jasne, poparcie opozycji ocenia się na ponad 60%, ale mamy jeszcze kilka "ale". Oszustwa wyborczego jako arbitralnej zmiany wyniku nigdy w socjalistycznej Wenezueli tak na dobrą sprawę nie potwierdzono. Opozycja  wściekała się, kiedy w 2013 roku w wyborach prezydenckich Maduro wygrał z Caprilesem (Henrique Capriles Radonsky, matka - córka żydowskich emigrantów z Polski) o ułamki procenta. Jasne, trudno nie podejrzewać, że coś tam śmierdziało, ale najprawdopodobniej chaviści wygrali czysto, przynajmniej na papierze. W Wenezueli nie udowodniono oszustwa jako takiego, widoczne są jednak silne nadużycia: niektóre delikatne, inne bezczelne, ale wszystkie zbierające głosy dla partii rządzącej. Sa okręgi wyborcze, w których równe 100% wyborców oddaje głos na Zjednoczoną Partię Socjalistyczną Wenezueli (PSUV). Podejrzane? Tak jest na przykłąd na odległych pustkowiach stanu Bolivar, gdzie jedynym pracodawcą jest burmistrz i instytucje rządowe. Chcesz zostać w pracy? No to głosuj na kogo trzeba. Dostałeś mieszkanie od państwa? Te mieszkania nigdy nie przechodzą na własność obywatela. Chcesz pozostać w mieszkaniu? No to głosuj na kogo trzeba. Głosowanie w Wenezueli odbywa się za pośrednictwem maszyn elektronicznych. Nie wszyscy - zwłaszcza osoby starsze czy z prowincji - są na tyle biegłe w obsłudze nowych technologii, by podołaś wyborczemu wyzwaniu. Wtedy zjawia się jakiś przyjazny i pomocny chłopiec z komisji wyborczej, który pomoże wybrać. A jeśli znów mamy do czynienia z jakimś odległym regionem, gdzie opozycja nie wysłała swoich obserwatorów - więc jest to także jej wina (!) - głos może mimo woli głosującego paść na chavistów. Wyborców w niezamieszkałych regionach jest niewielu, ale są bardzo istotne: wybory parlamentarne przeprowadza się według okręgów wyborczych i ich rozgraniczenie na mapie kraju ma duży wpływ na ostateczny wynik elekcji. I tak 25 tysięcy osób z rzadko zaludnionego stanu Amazonas może wybrać parlamentarzystę na równi z 250 tysiącami wyborców ze stanu Miranda. W ten sposób w poprzednich wyborach parlamentarnych z 2010 roku pomimo, że rządzącym udało się uzyskać jedynie 48% (przy 47% dla opozycyjnej MUD), przypadło im aż 59% miejsc w parlamencie. Poza tym siła pieniądza jest niepodzielnie po stronie rządzących: władza używa niemal całego budżetu państwa do kampanii wyborczej: wszystkie misje społeczne są zaprojektowane w taki sposób, by ugrać na nich efekt polityczny. Korzysta się także z faktu, że po 16 latach rządów istnieje całe pokolenie, które nie zna niczego innego niż socjalizm Chaveza. I tak władza reklamuje na przykład, że w Caracas mamy tyle to a tyle szkół, które administracja państwowa w pocie czoła utrzymuje dla ludu pracującego miast i wsi. Zupełnie tak, jakby nigdzie indziej na świecie nie było szkół. W porządku, w Ameryce Łacińskiej edukacja bardzo wielu przypadkach jest płatna, ale Wenezuela od dziesięcioleci nie jest tym przypadkiem. Ściany banków państwowych, szpitali i instytucji publicznych, szkół ibloków mieszkalnych wymalowano w socjalistyczne hasła, oczy Chaveza spoglądają nawet ze szczytu teoretycznie pluralistycznego parlamentu. Na przyjazd na -set tysięczne spędy polityczne mobilizowane są całe regiony. Opowiada Daniel Mogollon, kierowca autobusu uczestniczący kilkukrotnie w tego typu wydarzeniach: P.sdfootnote { margin-left: 0.6cm; text-indent: -0.6cm; margin-bottom: 0cm; font-size: 10pt; }P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { } „Władza płaciła dobrze, więc transport publiczny praktycznie stawał: wszyscy kierowcy autobusów kontraktowali się do wożenia chavistów. Zbieraliśmy się rano w centrum miasteczka. Potem każdy jechał po okolicznych wioskach zbierając uczestników oddelegowanych z lokalnych rad wspólnot, by następnie znów zebrać się w Rio Caribe. Formowało się karawanę, która potem ruszała na zachód do Cumana czy Caracas: to były niekończące się sznury autobusów ludzi jadących słuchać Chaveza. Dawali im pięćset boliwarów dziennie za uczestnictwo, plus koszulka. Potem pokazywali w mediach, że oto tłumy kochają przywódcę, a to wszystko było opłacone! Przy pierwszym punkcie kontrolnym rozdawano śniadania dla uczestników: empanady, arepy nadziewane, do tego kartonik soku, zupełnie porządny posiłek. Gdy dojeżdżaliśmy na miejsce manifestacji przychodził czas na obiad, serwowano alkohol. I tak: dobrze podkarmieni i na lekkiej bani, ludzie szli słuchać swego ulubieńca. Potem widziałeś ich w telewizji: tańczących, szalejących z radości. No a jak tu się nie cieszyć, jak zabrali cię z prowincjonalnego zadupia na darmową wycieczkę do Caracas, rozdali żarcie, wódkę i jeszcze dali kieszonkowe? Na to szły gigantyczne ilości pieniędzy! Przy wyjeździe – kolacja. Ustawiał się po nią cały ten sznur autobusów, wszystko świetnie z organizowane: ilu pasażerów? piętnastu, no to dawaj, piętnaście pudełek z obiadami i jedziemy dalej. Na ostatnim, czwartym punkcie kontrolnym – i to było moim zdaniem najgorsze - dawali mi, jako kierowcy, alkohol: butelki rumu i likieru, żebym sobie popijał z pasażerami w drodze powrotnej. Przy tych powrotach zawsze była masa wypadów. Ludzie wracali uwaleni, najedzeni i szczęśliwi: jak potem mogli nie głosować na Chaveza?”Do tego dochodzi zamykanie w więzieniach przywódców opozycyjnych za nieudowodnione przestępstwa (w najbardziej znanym przypadku - Leopoldo Lopeza - prokurator, który go oskarżał, uciekł za granicę i stamtąd oświadczył, że proces był farsą polityczną, że Lopez został skazany bez powodu) czy takie detale jak umieszczenie na karcie do głosowania obok logotypu unii partii opozycyjnych MUD logotypu łudząco podobnego, ale należącego do partii popierającej chavistów. Taki detal, ale w ostatecznym rozrachunku te kilka tysięcy osób, które da się złapać w pułapkę, może zaważyć o przeważeniu szali na korzyść socjalistów. Reasujmując: póki co tylko niespełna 30% wyborców deklaruje, że zagłosuje na PSUV, ale są tacy, którzy zagłosują bo muszą. Albo zagłosują, ale jeszcze o tym nie wiedzą.Wydaje się, że władza szukała drogi, by w ogóle zawiesić wybory. Taki prawdopodobnie był cel konfliktu granicznego z Kolumbią: Maduro zamknął po kolei wszystkie przejścia naziemne z sąsiednim krajem i począł wygłaszać agresywne wypowiedzi w stosunku do swojego odpowiednika, Santosa, z Bogoty. Kilkukrotnie doszło nawet do najwyraźniej celowego naruszenia przestrzeni powietrznej: wenezuelskie myśliwce wlatywały nawet kilka kilometrów wgłąb terytorium kolumbijskiego, i pomimo wezwań do zawrócenia, nie reagowały. Kolumbijczycy mieli święte prawo je zestrzelić, ale - szczęśliwie - nie zrobili tego i ostatecznie chaviści nie mieli oficjalnego powodu, by w całym kraju wprowadzić stan wyjątkowy (wprowadził go jednak w powiatach granicznych).Może się w końcu zdarzyć, że Maduro zaakceptuje porażkę wyborczą. Ostatecznie pomimo przegranej w parlamencie zostaje u władzy jako prezydent i szef rady ministrów na kolejne trzy lata. Zresztą, w ostatnich dniach spuścił nieco z agresywnego tonu: "Ja uznam i my uznamy wszystkie informacje podawane przez komisję wyborczą jako święte słowo i po szóstym grudnia wezwę wszystkich parlamentarzystów z Bloku Patriotycznego Simon Bolivar, z MUD i niezależnych wybranych przez lud, do Pałacu Miraflores na narodowy dialog w sprawie wielkich planów rozwoju kraju na lata 2016, 2017 i 2018". Oby tak się stało, bo to chyba jedyna możliwość uniknięcia rozlewu krwi. To też chyba pierwsze względnie rozsądne i odpowiedzialne słowa, jakie padły z ust Nicolasa Maduro od kiedy w 2013 roku został wybrany na urząd prezydenta. Miejmy nadzieję, że dotrzyma słowa. Wówczas walka z ulicy zostanie zamieniona na prawne przepychanki między parlamentem a władzą wykonawczą, a ostateczne rozwiązanie kwestii chavizmu w Wenezueli zostanie przeniesione na przyszły rok, kiedy zgodnie z konstytucją, trzy lata po wyborze Maduro na urząd głowy państwa, możliwe będzie przeprowadzenie referendum odwoławczego. Jeśli nie w ten poniedziałek, to wówczas to naprawdę będzie się działo.

Wybory w Wenezueli I: nie mamy jaj, ale mamy ojczyznę

Fizyk w podróży

Wybory w Wenezueli I: nie mamy jaj, ale mamy ojczyznę

Dzień po tym, jak wiceprezydent Wenezueli Jorge Arreaza ogłosił ustawową cenę kartonu jajek - trzy razy niższą, niż cena rynkowa - produkty kurzego wysiłku zniknęły ze sklepów. Comandante Chavez zwykł przy takich okazji deklamować, że "pero tenemos patria", znaczy się: ale mamy ojczyznę. Niepodległą i socjalistyczną. W wyborach parlamentarnych szóstego grudnia może okazać się, czy dla Wenezuelczyków jajka nie okażą się ważniejsze.Chavez i Maduro, specjaliści od znikania produktów ze sklepowych półekNie spotyka się również - i to od dawna - mąki, ryżu, fasoli, oleju, margaryny, papieru toaletowego, kawy, szamponu, mydła, mleka w proszku czy proszku do prania. Wszystkie mają cenę regulowaną. Żeby je nabyć trzeba ustawić się w kolejce do sklepu gdzie akurat rzucili, przeczekać kilka godzin czy cała dobę w sznureczku, i zakupić upragniony towar. Albo wybrać się we wszystkim-wiadome-miejsce w mieście, gdzie zawodowi kolejkowicze sprzedają towar po cenie nieregulowanej: mleko wyceniane przez rządowych ekspertów na 67,95 Bs.F (boliwarów), na czarnym rynku dostanie się bez kolejki za 800 Bs.F.Miesięczna płaca minimalna - podniesiona z grubsza dwukrotnie przed wyborami - wynosi w sumie z bonem żywnościowym 16399 Bs.F. A jaki  jest kurs boliwara? To już osobna historia.  Karton jajek, sprzedawany do niedawna za 1200 Bs.F, uzyskał cenę sprawiedliwą 420 Bs.F jednym tylko dobrodusznym dekretem prezydenta. Problem w tym, że produkcja kartonu jaj jest droższa niż te 420 Bs.F, a nikt nie chce produkować na stratę. Podobnie sprzedawcy, którzy kupili kartony jaj w hurtowniach za 850-1000 Bs.F, zaskoczeni z dnia na dzień nową ceną, prędzej poszukają nielegalnych kanałów sprzedaży, niż zastosują się do ustawy. Albo je potłuką, były przypadki. Od połowy listopada nie zjadłem jajka.Artykuły w prasie międzynarodowej odnoszące się do wyborów w Wenezueli mówią o rządzie Nikolasa Maduro jako o tym, który doprowadził kraj do upadku. Wenezuelczycy też tak twierdzą. A to nieprawda. Maduro faktycznie wydaje się dużo bardziej nieporadny niż Chavez, ale w rzeczywistości kraj cierpi bardziej błędy tego ostatniego, niż nieudolność tego pierwszego. I obniżkę cen ropy, to wszystko.Kiedy Chavez montował się na fotelu prezydenckim w pałacu Miraflores w 1999 roku, zyski z ropy naftowej stanowiły 79.5% całkowitych zysków z eksportu. Niewielu ludzi zdaje sobie z tego sprawę, ale wskaźniki ubóstwa nie zaczęły cudownie spadać jak tylko socjalistyczny mag przejął wenezuelskie stery. Te wskaźniki zaczęły maleć i to prawda, zmalały bardzo istotnie, ale dopiero od 2004 roku i jeszcze mocniej po roku 2008. Dlaczego akurat wtedy? Bo właśnie wtedy na rynku światowym doszło do rekordowych zwyżek cen ropy: porównując rok 1999 z 2008 okaże się, że w czasie rządów Chaveza baryłka poszła w górę kilkunastokrotnie. Bieda z Wenezueli zniknęła, piesi stali się kierowcami co najmniej motocykli, a kilkudziesięciocalowy telewizor wszedł jako standard nawet do ubogich domów. P.sdfootnote { margin-left: 0.6cm; text-indent: -0.6cm; margin-bottom: 0cm; font-size: 10pt; }P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { }A.sdfootnoteanc { font-size: 57%; }W 2009 roku stosunkowo niewielka Wenezuela - m.in. siedem razy mniej ludna niż Brazylia - kupowała 70% wszystkich telefonów Blackberry sprzedawanych w całej Ameryce Łacińskiej.Chavez to geniusz gospodarki? A może po prostu szczęściarz? Trudno poprzeć twierdzenia liczbami - w ostatnich latach przestano publikować tak wskaźniki ubóstwa, jak i informatory Banku Centralnego Wenezueli - wydaje się jednak, że sytuacja ekonomiczna mieszkańców wyraźnie się pogorszyła. Brak danych oficjalnych nie ukryje codziennej prawdy: kilo mięsa to dla Wenezuelczyka na etacie dwa dni pracy. Jak do tego doszło? To zupełnie proste: po kilkunastu latach nękania sektora prywatnego wywłaszeniami, odbierając mu prawo do wolnej wymiany waluty i - co za tym idzie - swobodnego importu surowców, a do tego wprowadzając niepraktyczne prawo pracy i cały stos często bezsensownych kontoli (żeby zawieźć ciastka z hurtowni do sklepu trzeba zarejestrować transport w Narodywym Systemie Takim Żeby Było Dobrze), niedobitki krajowej produkcji skurczyły się jeszcze bardziej. Wenezuela importuje obecnie nawet kawę, z której żyła przed erą naftową, a w 2012 roku zyski z ropy naftowej stanowiły już 96.1% całkowitych zysków z eksportu (nowszych danych nie opublikowano). A, trzeba dodać, mówimy o kraju gdzie produkuje się stosunkowo niewiele, innymi słowy: nawet składniki najprostszej diety - kukurydzę i fasolę - sprowadza się z zagranicy. Żeby sprowadzić z zagranicy, trzeba mieć dolary. Prawie 100% tych dolarów pochodzi ze sprzedaży ropy. Cena owej ropy od 2008 roku spadła trzykrotnie. Jakieś pytania? To mamy tę ojczyznę, "tenemos patria", czy nie? Jeśli możliwość kraju do wyżywienia się zależy od wahań cen ropy na rynku światowym, która to cena może skoczyć lub spaść w zależności od tego czy jakiś wariat na Bliskim Wschodzie wywoła wojnę lub nie? W zależności od tego jak się wiedzie chińskiej gospodarce? To jest ta niepodległość socjalistycznego raju?W takiej sytuacji logicznym rozwiązaniem byłoby starać się pobudzić produkcję w kraju, ale to leży poza horyzontem politycznym Zjednoczonej Partii Socjalistycznej Wenezueli. Nie ma mleka w proszku? Mamy milion kilometrów kwadratowych ziemi z czego połowa to pastwiska? Ktoś by powiedział: no to rozwijajmy mleczarstwo, ale prezydent Maduro wolał pojechać do Boliwii i kupić swoim rodakom pięcet tysięcy ton mleka w proszku. To, co chcę powiedzieć, to to, że Maduro nic nie zrobił z kryzysem, bo nie mógł już nic zrobić. I mniej, jeśli kieruje się dyskursem, według którego przedsiębiorca to złodziej i zdrajca. Jedyne co mógł zrobić, to sprawić, by jajka zniknęły ze sklepów - i rzeczywiście to uczynił. Teraz te niedobitki farm kurzych również padną z nierentowności, jak wiele innych przedsiębiorstw. I tak spełnią się proroctwa Arturo Uslara Pietriego. Facet widział to już w latach trzydziestych: że jak w tym kraju nagle spadną ceny ropy, zapanuje głód. Że tutaj, w Wenezueli - mówił Pietri - Czerwony Krzyż będzie rozdawał zupy na rogach ulic. Jeszcze nie rozdaje, ale wydaje się, że w tym kierunku idziemy. Przez ostatnie trzy lata rezerwy międzynarodowe Wenezueli spadły dwukrotnie. Niedługo się skończą i już nie będzie za co kupować mleka z Boliwii. Ani jajek. Tak po prostu. Nie wiedzą już co robić. Ostatnio okradli - oni, czyli państwo - całe targowisko w Caracas. Mówię o Quinta Crespo: wjechali z ciężarówkami i wywieźli cały towar. Bo tak. Bo sprzedawcy... no... oni oszukiwali! Trzeba było zabrać im ten towar i dać ludowi, bo ludowi się należy. Natomiast oficjalna propaganda twierdzi, że to imperium, że to Stany Zjednoczone, że to prywatni przedsiębiorcy winni są takiej a nie innej sytuacji kraju. Że to wojna ekonomiczna (acha, w kraju, w którym państwo ma monopol na działalność gospodarczą w najrentowniejszej branży - petrochemicznej - "krajowa burżuazja" wypowiedziała wojne ekonomiczną? kto konkretnie? producenci jajek? że w kraju, w którym administracja państwowa ma prawną wyłączność na sprzedaż dolarów i faktyczną wyłączność na ich zdobywanie za pomocą ropy, dewizy z kraju wyprowadza "zdradziecka opozycja"? serio? ale jak, podwodnym wężem banknotowym?). Co dziwne, jeszcze 30% wyborców - wyborców, którzy kiedyś kupowali sobie nowego Blackberry ot tak, a teraz stoją pół nocy w kolejce żeby kupić kilo kurczaka - im w to wierzy.

Nikaragua - wybuchowa republika

Fizyk w podróży

Nikaragua - wybuchowa republika

Chociaż Ziemia Ognista znajduje się po dokładnie przeciwnej stronie Ameryki Łacińskiej, to Nikaragua mogłaby równie dobrze nosić ognisty przydomek. Jej historia w ostatnim stuleciu to płomienie amerykańskich interwencji wojskowych, partyzanckiej walki Sandino, dyktatury Somozy, rewolucji i wojny domowej. Gdy gasną ognie politycznych sporów i cichną wojenne wystrzały, wybucha któryś z ciągnącego się przez cały kraj łańcucha wulkanów. [tekst po poprawkach redakcji i z wyraźnie mniejszą liczbą zdjęć ukazał się w magazynie Poznaj Świat, numer z października 2015]Wulkan Concepcion na wyspie OmetepeNie należy jednak kojarzyć Nikaragui z niebezpieczeństwem: sytuacja polityczna od przeszło dwudziestu lat jest najzupełniej pokojowa, a aktywne stożki wulkaniczne wyrzucają jedynie niewielkie ilości lawy i pyłów. W przeciwieństwie do sąsiadów z regionu: Salwadoru i Hondurasu, nie widać tu strażników z długą bronią na każdym rogu, a stołeczna Managua nie startuje z Tegucigalpą, Caracas i Ciudad de Mexico w wyścigu do miana najniebezpieczniejszej stolicy świata. Leniwą atmosferą starych kolonialnych miast, słońcem plaż nad Pacyfikiem, zjazdami na desce z piaskowego wulkanu Cerro Negro, rajską wyspą Ometepe czy spacerami wśród kawowych wzgórz można cieszyć się w zupełnym spokoju rolniczego kraju, popijając sławny rum Flor De Caña, i przygryzając w ustach cygaro.Do Nikaragui wjeżdżam rowerem z Hondurasu. Od granicy w Guasaule w kierunku pasma wulkanów stroszących się wzdłuż wybrzeża Oceanu Spokojnego ciągną się pastwiska, w szerokich korytach nizinnych rzek stojące po kolona w wodzie kobiety piorą, trąc ubrania o kamienie, a na przydrożnych stoiskach przysypiają sprzedawcy podłużnych, jasnozielonych arbuzów. Bliżej wspomnianych wulkanów pastwiska przechodzą w pola trzciny cukrowej, nawadnianej automatycznymi polewaczkami w suche miesiące od listopada do maja. Kolory są zupełnie nachalne - cytując Tadzia ze Szkiców piórkiem Bobkowskiego. Intensywne i skontrastowane: sucha, brązowa ziemia, soczysta zieleń trzciny, głęboki błękit nieba – i tylko wulkany pozostają za delikatną mgiełką odległości.Nigdy niesądziłem, że rzeka może się tak po prostu skończyć.Fragment sznura wulkanówDroga przez polaGłówna droga z granicy do Leon schodzi szybko w stronę wybrzeża, do miasta Chinandega, a dalej ciągnie się między oceanem a wulkanami: San Cristobal, Telica, i pięcioma kolejnymi, aż po Momotombo. Stoją sznurkiem, ustawione rzędem jeden obok drugiego, jak od linijki. Wybrałem polną drogę, na północ od wulkanów. Między oplecionymi drutem kolczastym pastwiskami a polami trzciny, stoją tam niewielkie wioseczki. W obejściach lichych, drewnianych chat krytych liśćmi, krzątają się umorusane w błocie prosiaki, na drogach skubią trawę i własną sierść wyliniałe konie – każdy z raną na grzbiecie, pamiątce po niezbyt troskliwym jeźdźcy.BydłośćPole, to samo od tej drogi przez polaMija mnie ciągnięty przez woły wóz wyładowany drewnem. A potem pociąg... bez szyn! I to dwa razy. To znaczy: po raz pierwszy w życiu zobaczyłem ciężarówkę z pięcioma – i to nie małymi – przyczepami. Załadowany po brzegi nieoczyszczoną trzciną skład wytaczał się z gruntowej drogi wijącej się wśród trzcinowych pól. Brnął powoli, z wysiłkiem, jak lokomotywa z czterdziestoma wagonami węgla cumująca gdzieś na bocznicach dworca towarowego. Godzinę później, jadąc dalej ziemno-piaskową drogą-tarką, usłyszałem w oddali najpierw mrukliwe grzmoty, potem coraz wyraźniejszy huk. Burza, gromy? W końcu zza zakrętu wyłoniło się czoło ciężarówki otoczone aureolą z chmura pyłu. Usunąłem się na bok, a środkiem drogi przewaliły się tony stali. Tak przynajmniej podejrzewam, bo drogowy pociąg, tym razem pusty, przeleciał przez stację niewidoczny, w obłoku kurzu, i w tym samym obłoku zniknął w oddali.W lokalnym sklepie nie maja prawie nic, prócz coca-coli. Wreszcie Leon, perła turystyki – po dniu wielu godzinach spędzonych wśród plątaniny polnych dróg i zaniedbanych wioseczek, różnica jest solidna. Parque Central miasta gości największą w Ameryce Środkowej katedrę. Grube mury budynku z przełomu XVIII i XIX wieku przetrwały trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów i przewroty wstrzącające krajem. Teraz, w spokojnych czasach, na placu przed kościołem paradują zastępy turystów z aparatami a elegancka kawiarnia na rogu rozpyla orzeźwiającą mgiełkę nawilżonego powietrza. Zabytkowych kościołów i spokojniejszych placów jest tutaj zresztą całe mnóstwo. Nie z tego jednak słynie Leon: jak głosi dumny napis nad wejściem do pałacu lokalnej administracji, jest to stolica sandinistowskiej rewolucji. Katedra w LeonGłos protestu na muzeum rewolucjiPołudniowa strona leońskiego rynkuPodobnie jak w Salwadorze, część byłych partyzantów dobrze zaadaptowała się do nowej sytuacji, do zamiany frontu z wojennego na turystyczny. Jeden z nich, Gabriel, oprowadza teraz w rewolucyjnym muzeum, które znajduje się naprzeciwko katedry, po drugiej stronie placu. W czasie walk w 1981 roku miał 17 lat – i na zdjęciach wchodzących w skład muzealnej ekspozycji zawsze szuka i prezentuje siebie, młodego chłopca z karabinem. Opowiada o swoich koleżankach i kolegach z czasów wojennych, o ukrywaniu się w dżungli, organizowaniu walk w mieście i przechwytywaniu czołgów od wojsk Somozy. Oprócz fotografii, wycinków z gazet i fragmentów broni, na ścianach muzeum wiszą flagi: są żółto-czerwone pasy Katalonii, jest biało-zielony krzyż Kraju Basków. Gabriel opowiada, że rewolucję sandinistów wspierali ochotnicy z całego świata. Teraz oni, już wyzwoleni, wspierają tych, którzy szukają swojej niezależności: - I jeśli ktoś chce tutaj powiesić swoją flagę, to my nie bronimy! - odpowiada prostodusznie. W przeciwległej sali – panteon latynoamerykańskiej lewicy: portrety Che, Chaveza, Castro, obok lokalni przywódcy partyzantki. A szeregowcy? Siedzą na muzealnym patio, niby żywe eksponaty. - Ciągle się tu spotykają – opowiada przewodnik-partyzant – potrafią całymi dniami gadać o wojnie – dodaje, i kręci palcem przy głowie na znak wariactwa.Ty też możesz zrobić rewolucjęLiberalny Leon (w przeciwieństwie do konserwatywnej Granady) oprócz kościołów i rewolucyjnej historii ma do zaproponowania także sztukę. I chociaż w lokalnym teatrze rzadko się coś dzieje, to galeria sztuki Ortiz Gurdian, prezentująca swą kolekcję w dwóch sąsiadujących kolonialnych domach – samych w sobie wartych uwagi – oferuje szeroki przegląd środkowoamerykańskiej sztuki współczesnej. Znajdziemy tu m.in. komentarz do zwyczajowego dekorowania żółtych szkolnych autobusów z USA, które rządzą nikaragueńskim transportem, w motywy religijne. Awaryjne tylne drzwi pojazdu, uskrzydlone parą drzwi wejściowych po lewej i prawej, przekształcono tu w ołtarz w fromie tryptyku, z wizerunkiem Chrystusa pośrodku, i Matką Boską z Guadelupe po bokach – wszystko to okraszone wrednie sztucznym kwieciem. Piękne.A co tak właściwie wywalczyła rewolucja z 1981? Reżim Somozy obalono sprawnie, sandiniści przejęli władzę, którą uprawomocniono demokratycznymi wyborami w 1984 roku. Stanom Zjednoczonym, w Ameryce Środkowej znanym nie tyle z demokracji, co z podtrzymywania u władzy krwarych dyktatorów, nie spodobała się taka samowolka. Angażując CIA i dawnych zauszników Somozy organizowała contras, zbrojne grupy walczące przeciwko sandinistom. Szacuje się, że w tej niejawnej wojnie zginęło około 40 tysięcy cywilów. W 1990 roku, w strachu przed przedłużającym się konfliktem – jak tłumaczą zwolennicy rewolucji, Nikaragua w wyborach wyłoniła kandydatów pod dyktat Wuja Sama. Neoliberalny rząd utrzymał się przy władzy aż do 2006 roku. Obecnie kraj w dalszym ciągu pozostaje jednym z najbiedniejszych w regionie, jednak rzeczywiście trudno znaleźć kogoś, kto by narzekał na system. Edukacja jest darmowa i w przeciwieństwie np. do Salwadoru czy Gwatemali, dzieciaki z niezamożnych rodzin mają szansę na wyrwanie się z kręgu ubóstwa. Ludzie chwalą publiczną opiekę zdrowotną, również darmową, powstają przedszkola, bezrolnym przyznaje się grunty, a rower – u nas transport Świadomych, w Nikaragui – środek komunikacji Najbiedniejszych – został zastąpiony przez motor. Widać również tradycyjną dla Ameryki Łacińskiej współpracę gospodarczą lewicowych rządów z Rosją: na drogach można spotkać Ładę Niwę, policjanci rozbijają się kwadratowym Żiguli, a po ulicach Managui kursują autobusy marki Kurgańskij Awtobusnyj Zawod.Sama Managua natomiast nie zachwyca: zaczynający swoją podróż po Nikaragui od stolicy kraju najlepiej chyba zrobią... opuszczając ją jak najszybciej. Brakuje jej miejskiego charakteru: zniszczona doszczętnie podczas trzęsień ziemi w latach 30', Managua pozostała chaotyczną plątaniną ulic, bez wyraźnego układu, niby rozrośnięta, gigantyczna wioska. Uwagę zwraca natomiast wielki, kolorowy pomnik Hugo Chaveza i nowa katedra. Surowy, betonowy budynek zwieńczony rzędami niewielkich kopułek przypomina z zewnątrz bardziej meczet niż chrześcijańską świątynię. W środku centralną komorę, do której wpada światło z największej kopuły, wymalowano na żółto, w ten sposób uzyskując efekt rozświetlenia, bez używania sztucznego światła. Pomysł prosty, ale niezwykle efektowny.Chavez przyjacielem WenezueliSocrealizm w wydaniu środkowoamerykańskimŚwiatło wymalowane farbąMeczetopodobna katedra z zewnątrzNa drodze z Leon przez Managuę do Granady mija się kolejne wulkany. Każdy ma swoją specyfikę, a w ostatnich latach powstała cała armia lokalnych biur turystycznych, które na szczyty zabierają całe grupy zainteresowanych, głównie ze Stanów Zjednoczonych i Europy Zachodniej. Na wulkanie Telica ogląda się lawę, na San Cristobal prowadzą trekkingowe ścieżki, z Cerro Negro zjeżdża się na desce jak na snowboardzie, tyle tylko że zamiast śniegu mamy tutaj lawowy żwirek, natomiast wulkan Masaya raczy zwiedzających chmurą siarkowych oparów wulkanicznych. Może to dobry moment, by zaznaczyć, by nikt nie miał wątpliwości: tak, Nikaragua stała się w krótkim czasie krajem bardzo turystycznym. Niewyczerpana ilość atrakcji - od plaży, przez dżungle po góry, przyjazny klimat i czasem wręcz nieprzyzwoicie niskie ceny (zimna półlitrowa pepsi za złotówkę, pełny obiad za mniej niż 2 dolary?) wabią rzesze odwiedzających. Z jednej strony można powiedzieć, że przecież i tak zawsze znajdzie się miejsca dzikie i autentyczne. Z drugiej strony – mimo wszystko miło będzie zobaczyć choćby te kolonialne cuda Leon i Granady, i tam właśnie niezawodnie spotkamy już ludzi rozpieszczonych turystyką, nieuprzejmych i traktujących przybysza nie jako osobę, ale chodzący portfel. Zresztą jest to dość powszechny problem w wielu krajach Ameryki Środkowej: tutejsi, zwłaszcza młodsi, są już nauczeni, że biały to ktoś kto daje pieniądze. Na trasie niejednokrotnie nagabują mnie dzieciaki, krzyczą swoje „one dolar, one dolar!” . Nie są ani biedne, ani wygłodzone, ani nieobute. Ba, zazwyczaj ubrane lepiej ode mnie. Możesz być brudny, obdarty, spalony słońcem, sponiewierany, w potrzebie, ale jesteś biały, białyznaczy ma dużo kasy, nie zasługujesz nawet na „dzień dobry” jeśli za nie nie zapłacisz.Kolejny wulkan, jakby komuś się jeszcze nie przejadłoAle nie demonizujmy – w dalszym ciągu większość ludzi jest przychylna i sympatyczna. Nawet w Granadzie, chociaż właśnie Granada dobrze nam mówi skąd bierze się ta cała zawiść. Na ciągnącym się od Parque Central do portu promów deptaku La Calzada stoją rzędem najdroższe lokale: chociaż w Nikaragui jest ogólnie dość tanio, tam ceny potrafią zwalić z nóg. La Calzada wieczorami zapełnia się turystami, jest to prawdziwy połów dla restauratorów. Wystarczy jednak przejść jedną, tylko jedną ulicę dalej, by zobaczyc obrazek diametralnie odmienny: obdarte budynki, bezrobotni ludzie przesiadujący całymi dniami na prograch domów, brud i beznadzieja. Nie tyle bieda, co właśnie kontrasty generują nieszczęście i niezadowolenie, a zarządzający miastem wyraźnie pamiętają tylko o jednej ulicy.Granada z wulkanem w tleibid.Tak naprawdę to najładniejszy w Granadzie jest cmentarzZamiast więc rozpisywać się, jak w przypadku Leon, o atrakcjach Granady, o jej świątyniach, pasjonującym cmentarzu i wąskich uliczkach kolonialnego centrum, przejdziemy się nieco dalej od Parque Central. Najpierw jedna przecznica w stronę przeciwną niż La Calzada, dalej w lewo. To zajmie nam chwilę, bo musimy przecisnąć się przez miejski targ: stragany ustawione są wzdłuż drogi, którą ciągnie zbity tłum, a w to wszystko wbijają się bez zażenowania taksówki albo, co gorsza, autobus. Przechodzimy przez most nad rzeczką, w której objętość wody konkuruje z ilością śmieci, i odbijamy w prawo, w stronę cmentarza. Trzeba jeszcze pokluczyć nieco, ale tam już ludzie wiedzą, że jak pytamy o Casa de las Botellas, Butelkowy Dom, to chodzi o szkołę cyrkową Diego Gene. Budynek rzeczywiście powstał z butelek: około dwudziestu tysięcy plastikowych PETów, a do tego kilkudziesięciu szklanych, z których powstały... witraże. W środku ćwiczą się dzieciaki z okolicy: w żonglerce, akrobacji, jeżdżeniu na monocyklu i rozbawianiu publiczności na wszelkie sposoby. Zajęcia zaczynają się po południu, po normalnej szkole. Uczniowie dostają tu ciepły obiad (często tylko dlatego rodzice, którzy widzieliby ich raczej pracujących w przydomowym sklepiku, puszczają ich do szkoły cyrkowej), potem nadchodzą dwie godziny zajęć cyrkowych, a na koniec jedni drugim pomagają w odrabianiu lekcji do szkoły porannej. Dwa razy w tygodniu dają pokazy swoich umiejętności w kawiarni w centrum miasta – tak zbierają pieniądze na dalsze funkcjonowanie, chociaż i tak większość pieniędzy zdobywa się od zagranicznych organizacji pozarządowych. Gdyby nie szkoła Diego, wielu z jego obecnych uczniów moglibyśmy spotkać żebrzących na La Calzada, lub beznadziejnie usiłujących sprzedać jakieś plastikowe zabawki. A tak w Casa de las Botellas otrzymują nie tylko zestaw umiejętności cyrkowych, ale i pewność siebie, wiarę we własne umiejętności – umiejętności, którymi naprawdę potrafią zadziwić.Rób kukiełkiSzkołaUczniowie podczas praktyki scenicznejibid.Rowery szkolnei mój rower.Granada ma też ciekawą inicjatywę miejską. Casa de Tres Mundos to taki, można powiedzieć, dom kultury, ale dom kultury z prawdziwego zdarzenia. Mają tu profesjonalne warsztaty malarskie, graficzne, muzyczne a nawet lutnicze. Prowadzi się kulturalne radio, a aula służy jako miejsce w którym mogą prezentować się muzycy czy grupy teatralne. Podróżujący artyści to w Ameryce Łacińskiej zjawisko powszechne i miejsca takie jak Casa de Tres Mundos to dla nich jak błogosławieństwo: wystarczy przedstawić administracji swój pomysł, i jeśli wyrażą zgodę, dom kultury udostępnia swoja salę, zajmuje się promocją w internecie, plakatami i ulotkami, a także wspomnianym radiu. Zmęczonym wulkanicznymi wspinaczkami czy gwarem kolonialnych miast Nikaragua oferuje doskonałe plaże z długimi, oceanicznymi falami. Poneloya leży już 20km od Leon, nieco dalej od Granady znajduje się popularny San Juan del Sur. Ale dla tych, którzy nad głośne dyskoteki cenią sobie raczej spokojny szum morza, warto podkreślić, że mniejszych, mniej znanych plaży są dziesiątki. A czasem wystarczy po prostu odejść kawałek dalej. Tak jak w dość popularnym wśród surferów Maderas: już pół kilometra po plaży na północ znajdziemy spokojną zatoczkę, gdzie całymi dniamy możemy w spokoju przyglądać się małym i większym krabom w kółko zagrzebującym i wynurzającym się z piasku, maszerując jak małe robociki zawsze po liniach prostych.Okolice plaży MaderasDo wyspy Ometepe pasuje oklepany frazes: jeśli nie byłeś tam, nie byłeś w Nikaragui. I chyba trzeba się z tym zgodzić. Otoczona wielkim, tektonicznym jeziorem, Ometepe jest nieco jak odrębny świat, którego omijają takie nieszczęścia jak zawierucha wojenna, ruchliwe drogi i pośpiech. Z drzew zwisają owoce, po lasach krzyczą małpy i rajskie, niebieskie ptaki o długich ogonach, i nawet najwygodniejsi turyści z niedoboru taksówek przesiadają się na rowery i motocykle. Wyspę tworzą bliźniacze wulkany: Concepcion i Maderas. Ze zboczy tego drugiego na jezioro spogląda drewniany budynek Finca Magdalena, gdzie nie tylko uprawia się kawę, ale i oferuje tanie noclegi na prostych, polowych łóżkach. Możnaby wymieniać wszystko to, co można na wyspie zobaczyć, ale jak dla mnie - wystarczy wdrapać się na pierwsze piętro finki, zasiąść na balkonie lub położyć w hamaku, i spojrzeć na wybijającą się z ponad kwietnego ogrodu symetryczną sylwetką wulkanu Concepcion, by zakochać się w Ometepe. Okolica portu skąd odchodzą statki na OmetepeDwie wulkaniczne piersi wyspyWulkan Concepcion za dniaW drodze na drugi z wulkanówKuzynFinca MagdalenaButelka. Żartowałem, wulkan.I to nie koniec, to tylko początek Nikaragui. Bo są jeszcze kawowe góry dookoła Esteli, jest niekończąca się puszcza po atlantyckiej stronie kraju, gdzie do osiedli ludności rdzennej można dotrzeć tylko łodzią lub na piechotę. Jest senne Bluefields i kilka innych osiedli Garifunów na karaibskim wybrzeżu, gdzie Nikaragua wcale nie przypomina pasterskich równin znad Pacyfiku czy kolonialnej elegancji Leon czy Granady. Są wreszcie, prócz Ometepe inne, mniejsze wyspy na jeziorze Nikaragua, cały liczny Archipelag Solentiname, owiany tajemnicą petroglifów w podwodnych jaskiniach. Jest wreszcie ciekawa politycznie przeszłość i prawdopodobnie jeszcze ciekawsze przyszłość wyrywającego się z amerykańskiego zwierzchnictwa kraju, w którym w najbliższych latach ma powstać konkurencja dla Kanału Panamskiego, co może stać się źródłem dewiz potrzebnych w realizacji ambitnych planów rządu sandinistów. Oby tylko nie skończyło się kolejnymi wybuchami. Poranek w porcie na drugiej stronie jeziorazob. -> jeszcze więcej zdjęć z Nikaragui 

Plotki

Fizyk w podróży

Plotki

         Podobno olej sprzedają  w sklepiku za cmentarzem. Rozumiem, że to może brzmieć jak silenie się, jak żałosna próba uczynienia historii bardziej wciągającej, ale tak po prostu powiedziała mi kobieta sprzedająca empanady przy wyjeździe z Rio Caribe: wychodzisz z placu przed kościołem i dalej idziesz w górę, zapytaj w sklepiku za cmentarzem. Trzysta pięćdziesiąt za litr, jakieś siedem razy drożej niż cena regulowana. W Petare (największy slums świata, najniebezpieczniejsza dzielnica Caracas, naj-nie-wiem-co-jeszcze, ale przy stacji metra można przynajmniej kupić wszystko bez problemu) można dostać za dwieście pięćdziesiąt, no przynajmniej można było jakieś dwa tygodnie temu.To jest ta empanada z radioactiva.cl         Po olej zdecydowałem się pójść po obiedzie. Wcześniej sprawdziłem już jedną lokalizację -  trzecią ulicą niemal do końca, na przedostatnim skrzyżowaniu w lewo, żółtawy domek w miejscu, gdzie kończy się asfalt – ale oleju już nie mieli i nie wiedzieli kiedy będzie. Kupiłem cukinię i bakłażan, bo to można upiec na tej grubej blasze od arepy, chociaż miałem ogromną ochotę na smażenie jajecznicy na pomidorach. Pomidory... Najdroższe warzywo, licząc po oficjalnym kursie boliwara byłoby to jakieś osiemdziesiąt dolarów za kilo.A to arepa z yosoyvenezolano.com         Rio Caribe w listopadzie dwa tysiące piętnastego roku to jest to Caribe deszczowe, Caribe szaro-stalowego nieba i gęstej, ciemnej zieleni. Coś w rodzaju Portobelow Panamie, z tą różnicą, że nie ma oleju w sklepach. Szarość wisi od rana nad przysadzistymi domkami o grubych ścianach i grubych gospodyniach, po chodnikach chodzi się powoli, powietrze pachnie jednocześnie puszczą i morzem. Coś w rodzaju Capurgana w Kolumbii, z tą różnicą, że nie ma oleju w sklepach. W piekarni mają jeden tylko stolik z blatem z płyty pilśniowej wytartym łokciami klientów, i jedno tylko krzesło o metaloplastycznym oparciu, zajmowanym - najwyraźniej na stałe - przez starego mulata. Kawa dostarcza mi względnego zadowolenia, chociaż plastik kubka jest tak cienki, że gorący napój wygina naczynie na wszystkie strony. Siadam na progu i właściwie jest mi bardzo dobrze. Chłonę spokój, wydając na świat nowe wspomnienia, to znaczy nie te z Polski, tylko te związane z zapachem wilgoci i stalowym karaibskim niebem. Jak nad Morzem Karaibskim pada to te wszystkie odcienie turkusu, złoto piasków i piersi na tym piasku wyłożonych, znika, szarzeje, i paleta barw nie różni się zbyt wiele od dworca kolejowego w Rzeszowie późnym październikiem (z tą różnicą, że nie ma oleju w sklepach).         Mieszkam w Caracas (mieszkam w Caracas?) od początku października. Mam na myśli, że wynająłem pokój, robię pranie i w kolejnych dniach spędzonych w tym samym miejscu wylęgły się zalążki rutyny. Powody powrotu do stolicy Wenezueliwypadałoby wyjawić tylko w przypadku, gdyby niniejsza strona aspirowała materiału na scenariusz telenoweli. Tak jednak nie jest. Ograniczymy się zatem do stwierdzenia, że ta telenowela nie mogłaby być holywoodzką, z braku, mianowicie, happy endu. Teraz zmienimy wszystkim imiona na polskie.          Pokój wynajmuje mi Andrzej. Andrzej ma najwyraźniej jeszcze jakieś szanse na happy end, chociaż mam wrażenie że nie byłoby to aż tak happy ani dla Andrzeja, ani dla Weroniki. Weronikę widziałem raz. Stwierdziła, że Wenezuela to najbardziej gościnny kraj na świecie, ja na to, że gówno prawda, a ona, że obrażam jej ojczyznę. Od tamtego momentu jej nie lubię. W ogóle z historii Andrzeja wynika, że weronika to egoistyczna kwoka, z tym, że Andrzej najwyraźniej jeszcze tego nie spostrzedł. Kiedy po raz kolejny go odrzuciła, pożyczył ode mnie trzynaście tysięcy na pro evolution soccer i grał przez tydzień. Zresztą może dalej gra, nie wiem, bo pojechałem na wakacje i nie wiem co się z nim dzieje. Wczoraj napisał, że do domu wrócił internet, więc prawdopodonie podniósł się sprzed play station. Andrzej ma dwie opcje aktywności psychofizycznej. Pierwsza: chodzi po domu zadowolony krzycząc do wszystkich, to znaczy do mnie i do każdego kto y się przypałętał, że jak tam, wszystko dobrze? wszystko doskonale? co mi powiedzą ziomy moje? Druga – oczywiście ta związana z tymczasowym odrzuceniem przez Weronikę – nie mówi nic, no chya że do telefonu - ale Weronika, przecież ja nie miałem z tamtą nic wspólnego, i tak dalej. Nawet jak odezwać się do niego w języku ziomy moje – pomilczy albo pokręci głową. Potem przyjdzie Stefan, narobi mu plakatów kocham cię cie adorujężeby Andrzej mógł je powywieszać na stacji metra z której Weronika odjeżdża do pracy i niedługo wszystko wraca do normy, ziomy moje. O szóstej trzydzieści rano mama przynosi mu obiad w plastikowym pudełku. Lubi chodzić po domu w ręczniku, studiuje jakiś idiotyczny kierunek związany z handlem międzynarodowym (ale tylko tym państwowym) i kończąc uniwersytet waha się między założeniem hostelu, wyjazdem do pracy w Argentynie i kontynuacją rozgrywek w pro evolution.  Sprawia wrażenie głupawego, a mimo to stosunkowo szczęśliwego człowieka. A może właśnie dlatego.         Kasię poznałem w grudniu zeszłego roku jak w pokracznym stylu wiodła prym na caracaskiej Masie Krytycznej na swoim ostrym kole. Potem dowiedziałem się, że koło stało się ostre ledwie tydzień wcześniej, i stąd cała pokraczność. Widzieliśmy się jeszcze raz przed tym, jak zacząłem pedałować ze stolicy w kierunku granicy z Brazylią, na jednym z tych pikników miejskich z czytaniem poezji, co to u nas w Polsce się ich nie robi, pewnie dlatego, że jest za zimno. Wysłała mi potem list na poziomie książek Marqueza, to znaczy, że jedną czwartą słów musiałem sprawdzać w słowniku. To był bardzo ładny, życzliwy list, że to takie inspirujące i godne uwagi, że ktoś pedałuje na starej kozie przez kontynent. Gdy wynająłem pokój u Andrzeja okazało się, że Kasia stała się moją sąsiadką. Mieszka dwie przecznice ode mnie, czasem wpada na śniadanie lub moccachino comunista (kawa, mleko w proszku, cukier, kakao – wszystko produkty państwowych spółek z regulowaną ceną, kupione kilka razy drożej na Petare). Jest spokojna i zrównoważona. Nosi okulary w grubych, czarnych ramkach, studiuje socjologię i sprzedaje wegetariańskie hamburgery pod muzeum sztuk pięknych (bardzo lubię to muzeum, tak dokładnie to jego kawiarnię wychodzącą na ogród). W przeciwieństwie do większości rozmów prowadzonych w Wenezueli roku pańskiego 2015 z Kasią właściwie nigdy nie rozmawiamy o polityce. Zazwyczaj o... właściwie nie ma żadnego zazwyczaj, i pewnie to jest najprzyjemniejsze. O wyższości szpinaku nad botwiną, sto tysięcy komentarzy do książki Giseli Kozak, przewija się deprecjacja Baumana, staruszek z połową wąsa (właśnie tak) kręcący hula-hop na rogu głównego placu Candelarii (mieszkamy na Candelarii), ach ten okropny feminizm (Kasia nie jest tu ekstremistką, znaczy się: feminazi), ach ten okropny wegetarianizm (Kasia nie jest tu ekstremistką, znaczy się: vegginazi), ach te wspaniałe rowery (Kasia nie jest tu ekstremistką, znaczy się: bicinazi), filmy, matka o powiększonych cycach (matka niczego sobie, trzeba powiedzieć), o przewadze tartaletek z piekarni na rogu nad tartaletkami z cukierni wewnątrz budynku. Nigdy nie brakuje jej słów. Dobiera je zawsze tak, że wywołuje we mnie dalekoidące uznanie, wrzucając od czasu do czasu perły caracaskiego slangu dla zaostrzenia wywodu. Opowiada mi o swoim związku otwartym: nie dyskutuję, słucham tylko, bo to dla mnie jak historie z krainy Oz. No, i jak po tym wszystkim dowiedziałem się, że ma siedemnaście lat, to nie mogłem w to uwierzyć. Tak dokładnie to dalej nie mogę, chociaż już ze dwa razy pokazywała mi swój nieletni dowód osobisty: 1998, święta matko Bolka i Lolka, a ja myślałem, że to moja siostra jest gówniarz (1994, przepraszam, siostra). Oto jest Kasia foto nie moje         Mieć znajomą sąsiadkę to świetna sprawa. Do tej pory nie miałem jeszcze tego doświadczenia, że ktoś raz na czas wpadnie na śniadanie, albo zaciągnie na wyprowadzanie psa. Takie słodkie zwykłości (poza tym „nie da ci ojciec, nie da ci matka, co ci dać może młoda sąsiadka”, ale w tym przypadku byłaby to pedofilia). No może z wyjątkiem ostatnich miesięcy na placu Przystanek kiedy dowiedziałem się, że dwa piętra nade mną mieszka Joanna z Magdaleną, ale przy końcu akademickiego roku nikt nie miał wtedy czasu ani na psy, ani na śniadania. Znalazł się za to czas na Mazury we wrześniu, to też było dość przyjemne. A to Mazury, proszę wybaczyć fatalną jakość, alem w kawiarence         Kasia zna ludzi z Aguacate Cafe, gdzie z końcem października zrobiliśmy koncert. Aguacate to taka hipisowskie, squatopodobne miejsce: coś w rodzaju krakowskiej Pod Kopułą (zdaje się, że już nieistniejącej?) z tą różnicą, że w formie Cafe, znaczy się można kupić drinka i wegetariański sandłicz (co ci ludzie się tak obrazili na mięso?), no, i w okolicy nie ma oleju w sklepach. Organizują milion dziwnych rzeczy, jak burdel poetycki w ostatni piątek. Poszło dobrze, udało im się nawet załatwić projektor do wyświetlania tłumaczeń piosenek które naprodukowałem, publika reagowała zainteresowaniem (N. również, ale nic z tego nie wynikło). (Poprzedni koncert odbył się w Bogocie, w ramach jakiegoś spotkania językowego, dali mi bardzo mało czasu i było dojść beznadziejnie, ale dwa dni wcześniej, gdy ustalaliśmy szczegóły z organizatorem wydarzenia, wpadłem akurat na slam międzynarodowy. Tak dokładnie to nie miało to nic wspólnego ze slamem, bo ludzie czytali wiersze w swoich językach, których nikt nie rozumiał: bo chińsku, arabsku, niemiecku i tak dalej, w sumie z dwanaście osób – tam też poznałem Sobre la poesia Gelmana. Piszę o tym, bo nigdy nie sądziłem, że w sercu Łacińskiej Ameryki przyjdzie mi słuchać – towarzysze i towarzyszki – nikogo innego jak właśnie Majakowskiego. Wpieriod, matko i córko, i ta Ruska była naprawdę dobra, zresztą wygrała, ja zająłem miejsce drugie, znaczy się, rodacy, znowu dostaliśmy w dupę w konfrontacyji z bratem ze Wschodu. Wybaczcie, ale robiłem co mogłem, sięgnąłem po Gałczyńskiego, Tuwima i fragment opowieści Gerwazego z Pana Tadeusza). I koncert foto nie moje         Baumana od Kasi nie wymęczyłem, poradziłem sobie z Gallegosem i Uslarem Pietrim, a potem wpadły mi w ręce opowiadania Jorge Rodrigueza Gomeza, burmistrza Caracas. Opozycja patrzyła na mnie podejrzliwie, ale okazuje się, że chaviści owszem, potrafią dobrze pisać. Zresztą nawet w Simon Bolivar y nuestra independencia zatwardziałego argentyńskiego komunisty Nestora Kohana znajdzie się zupełnie ciekawe treści: należy tylko powyrzucać z każdej strony kilka obowiązkowych zdań o tym jak to istotna jest niniejsza historia dla komunistycznej młodzieży XXI wieku walczącej na antyimperialistycznym froncie. U Rodrigueza jest wręcz przeciwnie, znaczy się treść nie jest istotą, istotą jest forma: burmistrz jest lekki i ironiczny jak Stasiuk w dobrej formie, i – ktoś by dodał – zdystansowany jak ostatni kabotyn, ale ja nie będę tak ostry w ocenie. Podobało mi się i już. Pewnie przeczytam jeszcze raz.- Mejor lo hospitalizamos – le dije. En esta parte nadie nos gana a los medicos. En esa frase grave dicha con seguridad. En la mano impecable que arruga el estetoscopio y lo arroja con descuido en la bata. Cuando ella abrió los ojazos ensanchados por las lágrimas, este servidor se le acercó y le tomó las manos, suavemente, sin apuros, que la gacela calme tranquila su sed en el recodo del mananrial bajo el cielo abierto del Serenqueti. [...] La volteé, la doblé el torso como si fuera una muñeca de trapo, la aplasté con suavidad de cabeza contra el semicuero de la camilla. No sé por qué, pero a las flacas me gusta cogerlas por detrás, mi psicoanalista dice unas vainas de la sumisión y mi miedo a la oscuridad, para mí que a ese viejo birriondo le encanta que yo le eche estos cuentos.No, i taki człowiek dowodzi stolicą kraju? Niezłe rzeczy.          Zdobyłem wszystkie szczyty parku El Avila, znaczy się tej górskiej grani sięgającej blisko trzech tysięcy metrów, która oddziela Caracas od Morza Karaibskiego. Jeden z najmocniejszych punktów miasta: możesz pojechać w góry... metrem. Na najwyższy, Pico Naiguata, wlazłem w grudniu zeszłego roku, zostały mi Pico Occidental, Pico Humboldt (te dwa zrobiłem za jednym razem) i Pico Oriental. Schodząc z tego ostatniego mija się miejsce, w którym gasnąca grań wystawia niby kolano w stronę głębokiej doliny. Siada się na skale na czubku tego kolana i ma się wrażenie lotu wśród bujnej zieloni zalegającej w dole. Za plecami dudni wrzenie metropolii i nie można zapomnieć, że to wcale nie jest raj.Schemat szlaków parku El Avila tudzież Warairarepano         Nie pokażę zdjęć, bo nie mam. Zdjęcie z grudnia, Pico Naiguata, więcej zdjęć -> tutaj         Zostawiłem aparat w Bogocie. Kupiłem niedawno Pentaxa K1000, model gdzieś z lat osiemdziesiąty, stały obiektyw 50mm. Właściwie to kupiłem go głównie dla tego obiektywu: założę go sobie potem do mojego K-r – stare pentaxowskie obiektywy nakładane na cyfrówkę trzeba przeskalować przez 1.5 ze względu na zmianę położenia matrycy, więc teraz to będzie obiektyw 75mm, tak czytałem - i będę trzaskał portrety jak malowane. Wczoraj doszły mi wreszcie dwie rolki filmu iso 100, pobawię się w fotografię analogową, a potem w szukanie zakładu gdzie by mi to potem wywołali. Aparat ma spieprzony pomiar światła, ale kosztował 50zł, więc nie ma co aż tak strasznie narzekać.  To jest ten nowy aparat z adorama.com         Napisał do mnie Kamil, ten spotkany w Meridzie. Jest w Gujanie Francuskiej i mówi, że wpieprza nutellę, bo to najtańsze, co można dostać. Podobno gadają dziwnie, no i płacą w euro. Kamil już zdążył kopnąć się do Salvador de Bahia i wrócić nad Morze Karaibskie, a ja dalej w Wenezueli, to się porobiło. Strzeżysz jest w Panamie, ciekawe czy dojedzie do Caracas zanim ja wrócę do Bogoty, byłoby miło. Mieliśmy się spotkać półtora roku temu w Capurgana, ale zrobił mnie w konia i przeskoczył Darien samolotem do Medellin. Świnia, prawda?         Caracas na dłuższą metę męczy. Zatruwa hałasem i spalinami. Tutaj, w Rio Caribe, zapach puszczy w miasteczku nie tyle wywołał entuzjazm – znaczy się to też, ale głównie to jednak zdziwienie. Zdziwienie, że miasteczko może pachnieć czym innym niż niskooktanową benzyną przepaloną przez milion wiekowych samochodów. Kilo pomidorów kosztuje tyle, co wypłata z dwóch dni pracy. Kilo mięsa – trzy, cztery dni. Kilo ziemniaków – dzień pracy. Wielu już nie ma za co. Nauczyciel Andrzeja wprost go poprosił o coś do jedzenia bo i tak niska wypłata w tym miesiącu w ogóle nie doszła. Nie ma kursu metrem, by ktoś nie prosił o pieniądze – na leki, na jedzenie. Nie ma kursu metrem by ktoś nie prosił. Nie ma! A czasem jadę tylko jedną stację. Jeszcze w grudniu zeszłego roku tak nie było, nie widziało się nikogo, może jednego przybłędę raz na czas, nic więcej. Uliczki Candelarii wypełniają kolejki, a ten idiota, Niemiec Niklas, mówi że rząd Wenezueli jest cudowny. O jest prawdziwa wolność, bo w Niemczech to jak ściągniesz coś z internetu, to zaraz ci policja drzwi wyważy. To może dlatego nigdy nie ciągnęło mnie do Niemiec? Niklas, zobacz, ludzie nie mają co jeść, spędzają całe dni w kolejkach. Ale kolejki są fajne, nigdy się nie nudzisz, możesz poznać nowych ludzi! Niklas, tu się kurwa już wszyscy dawno znają i nie w smak im noc w kolejce po kilo kurczaka. N. spędziła ostatnio z matką pół soboty w kolejce, ale po sześciu godzinach matka zasłabła od słońca i wróciły do domu z pustymi rękami. Ale ten kurczak jest tani! No jest kurwa tani, ale zrozum, że cały kraj zamiast pracować zapierdala od rana, albo od nocy jeszcze, do kolejki, po tego zajebiście taniego kurczaka importowanego z Brazylii, to kurwa nie ma sensu. Ale według Niklasa owszem, ma. Nie polubiliśmy go z Andrzejem, zatrzymał się u nas kilka dni i na szczęście zmył się sam po kilku dniach i nie trzeba go było wyrzucać siłą. Rząd już nie ma już ani pomysłu ani pieniędzy na wygranie wyborów. Ostatnio wojsko wyniosło całą zawartość magazynów targowiska Quinta Crespo, jednego z ostatnich miejsc w Caracas gdzie można było kupić coś więcej niż keczup. Tak po prostu. Okradli kilkudziesięciu przedsiębiorców naraz, doprowadzając przy okazji do bankructwa i rozpaczy (w tym roku Świąt nie będzie). Wytłumaczą ludowi, że sprzedawcy oszukiwali naród, sprzedadzą zrabowane w państwowych supermarketach i wszyscy zadowoleni, Niemiec Niklas najbardziej.         Skończyłem książkę, wysłałem ją do E., J. i M. żeby przejrzeli i poszukali błędów, i chociaż tak bardzo lubię kawę i tartaletki z truskawkami z piekarni na rogu i zdążyłem stać się oddanym fanem orkiestry symfonicznej Simon Bolivar i dyrygenta Payara (w repertuarze na sezon 2015 m.in. Dworak i Strawiński; co za sprawność, co za entuzjazm, no i co za akustyka: sala krakowskiej filharmonii... no dobrze, sala krakowskiej filharmonii przy dowolnej innej wypada blado), zdecydowałem się wyjechać z Caracas na wakacje. Wybór padł na stan Sucre na wschodzie kraju: genialne plaże, co więcej dodać. A to jest Sucre         Zatrzymałem się najpierw kilka dni w Cumana, stanowej stolicy. Jedna plaża, druga plaża, nic nadzwyczajnego. Hamak między palmy, trochę czytania, trochę pływania. Mieszkałem u Sofii i poznałem przy tej okazji jej dwie znajome, Karen i Lulú. Co za piersi, bracia i siostry, co za piersi: wszystkie cztery – sztuczne. Ale wrażenie robią, trzeba im, piersiom, przyznać. W niedzielę wybrałem się do Araya. Wycieczka dość skomplikowana: najpierw trzeba się dostać do portu, władować do zadaszonej motoróweczki, które to zabiera nas na czubek półwyspu nachylającego się nad miastem Cumana. Tam, w Manicuare, znów busik – właściwie to pick-up z dwiema ławkami na pace i daszkiem dla Bogu ducha winnych pasażerów – i wreszcie można się rozłożyć na białym piasku. Araya imponuje: jest pustynna, żyje z saliny za miasteczkiem, przewiana suchym wiatrem przypomina kolumbijską Guajirę. Z sypiącej się fortecy nad brzegiem morza obserwuję linię plaży, odcinającą siedem odcieni krystalicznego turkusu dalej, przy horyzoncie, wpadającej w granat, od ziemistej pustyni półwyspu. Przybytek w kilkunastego wieku otaczają skały zanurzone głęboko w morską toń, pływam wokół. Fale są niskie jak na jeziorze, właściwie to dość dziwne: morze aż tak spokojne? Aż tak. I ten wiatr: chyba dawno nie czułem na twarzy zdecydowanej siły suchego powietrza. Zabrałem ją ze sobą i towarzyszy mi w Rio Caribe: wpada przez wysokie okna kolonialnego domu Daniela, wietrzy patio zajęte przez rozrośnięte limonkowe drzewo i jakieś chaszcze. Jest dużo przestrzeni: z pokoju do kuchni to cały spacer, zawsze się czegoś zapomni, więc się wraca, i jeszcze raz i jeszcze, wydeptując szlak bosymi stopami po ceramicznej posadzce. Klaustrofobiczne mieszkanie w Caracas chyba mi nie służy: tutaj, w przewietrzonych przestrzeniach, na krużgankach wokół patio, czuję lekkość jakąś dawno zapomnianą, dawno nieodczuwaną. Ściany obwieszają kostiumy i teatralne lalki, pozostałości po warsztatów dla dzieciaków z okolicy, które Daniel prowadził ze swoją, dopóki nie odeszła (coś jak szkoła cyrkowa w Granadzie, Nikaragua – łącznie z zapachem wilgoci i zaniedbania - ale z tą różnicą, że nie ma oleju w sklepach). Nie mogła przywyknąć  do klaustrofobicznej prowincjonalności Rio Caribe. Teraz mieszka w Paryżu. Każdy ma swoją własną klaustrofobię.* * *         Daniel pracuje teraz w fabryce czekolady. Ja nie wiem jeszcze co zrobię. Posiedzę jeszcze w Rio Caribe – mam tu dużo książek, hamak, wiatr, przestrzeń i brak internetu w domu – potem wrócę do Caracas, porobię poprawki do książki, poczekam do szóstego grudnia, to znaczy do dnia wyborów parlamentarnych w Wenezueli. Pewnie wybuchnie jakaś fala protestów, rewolucja, wojna domowa, czy ja wiem. Obstawiam co następuje: chaviści powstrzymają się przed ogłoszeniem wyników wyborów jakiś tydzień. Potem albo go ogłoszą i nie uznają, twierdząc, że trzeba kontynuować rewolucję socjalistyczną (to zapowiada zresztą Maduro), albo ogłoszą wyniki fałszywe. W obu przypadkach na ulicę wyjdą ludzie. Władza rozkaże wojsku stłumienie protestów, ale wojsko się postawi, bo wielu generałom od dłuższego czasu cała ta zabawa w udawany komunizm też już się nie podoba. Dojdzie do czegoś w rodzaju zamachu stanu, albo właściwie nie zamachu tylko wyegzekwowania wyniku wyborów? A może jakaś dyktatura wojskowa, nie byłoby to nic nowego w dawnej Kapitanii Generalnej, karaibskiej bazie wojskowej o rozciągłości miliona kilometrów kwadratowych. A może po prostu wykradną do reszty to niewiele co zostało z rezerw międzynarodowych i wyjadą w pokoju szukać azylu z Rosji, Chinach czy Nikaragui. Zobaczymy. Tymczasem: bakłażany, w Rio Caribe mają doskonałe bakłażany! Taki bakłażan zapieczony z serem to sama radość. Do tego wyciąg z trzciny cukrowej z cytryną, hamak, książka, samba z niezłych głośników, czegóż chcieć więcej. No, może cycków koleżanek Sofii, ale ostatecznie w życiu nie można mieć wszystkiego.   

Fizyk w podróży

Muzyka: głos Chaveli jak wino

Pierwszych pięć odcinków serii o muzyce latynoamerykańskiej dotyczyło stylów muzycznych (joropo, cumbia, trova, merengue i tonada). Odcinek szósty, znaczytsja niniejszy, będzie o jednej kobiecie, Chaveli Vargas. Urodziła się w 1919 roku w Kostaryce i od tamtego czasu jej głos, jak wino, z każdym rokiem stawał się coraz smaczniejszy. Urodziła się w Kostaryce, ale większość swojego życia spędziła w Meksyku śpiewając ranczery, czyli piosenki o miłości, odrzuceniu, i zawsze z jakimś motywem alkoholowym, bo prawdziwy maczo o uczuciach nie mówi na trzeźwo. Ranczery śpiewają bowiem zazwyczaj faceci z wąsem (zob. Pedro Infante, Jose Alfredo Jimenez) z grupą kolegów o szerokich kapeluszach z trąbkami, gitarami i skrzypcami, zwanych mariachi. Chavela zwykła ograniczać się do akompaniamentu jednej gitary. W pracę nad dojrzewaniem swego głosu angażowała szeroko cygara i napoje wyskokowe. Podobno miała romans z Fridą Kahlo.No volveré - Nie wrócęNigdy nie miałem tego dylematu: czy wrócić do kogoś, czy nie. Ja to bym chyba wrócił, bo mnie to raczej łatwo przekonać. Chavela śpiewa, że nie, ale i tak strasznie mi się podoba ta piosenka. Przetłumaczymy fragment:fuimos nubes que el viento aparto fuimos piedras que siempre chocamos gotas de agua que el sol reseco borrachera que no terminamos  en el tren de la ausencia me voy mi boleto no tiene regreso lo que quieras de mi te lo doy pero no te devuelvo tus besos czyli tak:byliśmy jak chmury, które wiatr rozdzieliłbyliśmy jak kamienie, które wciąż się zderzałykroplami wody, które wysuszyło słońcepijatyką nigdy nie zakończonąwyjeżdżam pociągiem nieobecnościmój bilet jest w jedną stronęco chcesz ode mnie - dajęale nie oddam ci twoich pocałunkówLa Llorona - PłaczącaDruga z moich ulubionych. Ciekawostka: (no, może nie taka jak ten romans z Fridą Kahlo, ale jednak) tę piosenkę już umieszczaliśmy na stronie jakieś półtora roku temu, nadając z Nikaragui, w wykonaniu Sandry (tej co to się bujała na huśtawce w domku w puszczy). Półtora roku? Matko, jak ten czas leci. Posłuchajcie. Absolutne mistrzostwo świata: jak nie przejdą was ciarki to znaczy, że nigdy nie płakaliście na Królu Lwie albo że zajmujecie się kwantową grawitacją.Paloma negra - Czarny gołąbBył szał? No był. A teraz wróćmy do tytułu niniejszego wpisu: głos Chaveli jak wino. Dwa powyższe wykonania to nagrania już kilkodziesięcioletniej, dojrzałej kobiety. A na dole, dla porównania, wrzucam wykonanie Paloma negra z czasów, gdy Chaveli nie zaangażowanoby do filmu o Fridzie Kahlo w roli Śmierci. Młodsza gdy była, znaczy. Zobaczycie, że jest dobrze, ale już bez szału. Chavela Vargas zmarła w roku 2012.

Po raz kolejny w Caracas

Fizyk w podróży

Po raz kolejny w Caracas

Rowerowa mapa podróży (do znalezienia tutaj) nie zdradza całej trajektorii, po której porusza się fizyk. Zwłaszcza jeśli chodzi o pogranicze kolumbijsko-wenezuelskie owa trajektoria jest znacznie bardziej skomplikowana:Podczas czteromiesięcznego pobytu w Meridzie nastąpiło pierwsze wzbogacenie mapki: wyjechałem wówczas autobusem na granicę w Cucucie, gdzie nie pozwolono mi wrócić do Wenezueli, i gdzie zostawiłem rower z wszystkimi rzeczami. Wówczas, tak jak to już zostało opowiedziane, koniec końców udało mi się przejechać autostopem na granicę w północnej części kraju i tamtędy wjechałemem ponownie i wróciłem do Meridy. Niebieskie kreski trasy lotniczej wyznaczyło odwiedzanie N. i odwiedzanie plaży. Kiedy wyjechałem po dziewięciu miesiącach z Wenezueli, i kiedy to na granicy chciano mnie jeszcze na deser deportować do Polski, wydawało się, że choćbym bardzo chciał, to ponowny wjazd do kraju, który tak przypadł mi do gustu, łatwy nie będzie.Jak to się jednak mówi: w Wenezueli nic nie jest pewne i wszystko jest możiwe. Nie sądzę, by ktoś sobie przypominał, ale w grudniu w Tacarigua poznałem przypadkowo człowieka imieniem Aldo. Kiedy w lipcu dzwoniłem do niego by zapytać o tę plażę w Chirimenie i gdzie się tam warto zatrzymać, okazało się, że chłop jest właśnie w Meridzie, czyli tam gdzie ja. Porozmawialiśmy i ta rozmowa zaważyła o tym, że z Bogoty nie ruszyłem dalej rowerem w stronę Medellin. Póki jestem w Wenezueli nie będe publikował szczegółów, ale chodzi o to, że w Bucaramanga dostałem wizę biznesową, która umożliwia mi wjazd na sześć miesięcy.Nie było pewne, czy ją dostanę, więc żeby nie pedałować na daremno zostawiłem bicykl w zaufanym miejscu w Bogocie i stopem ruszyłem do stolicy departamentu Santander. Wszystko w doskonałym momencie: właśnie zamknięto granicę wenezuelsko-kolumbijską w Cucucie, tzn. zamknęła ją Wenezuela i zaczęła deportować ze swego terytorium Kolumbijczyków. Masowo. Konsula początkowo nie zastałem, ale po tygodniu w moim paszporcie pojawiła się prostokątna nalepka. Dalej ruszyłem w stronę Satna Marta, podwieziony przez ciężarówkę i ambulans, dalej już prosto przez pustynię La Guajira na granicę no i udało się, wpuścili. Nawet nie zarekwirowali mi plecaka wyładowanego dobrami niedostępnymi w kraju, które kupiłem w Kolumbii w formie prezentu dla kogo trzeba: mydło, kawa, mleko w proszku, szampon i tak dalej. W Maracaibo okazało się, że w Wenezueli nie ma już nawet mięsa, żeby nadziewać empanady, ale o dziwo udało mi się zdobyć bilet do Caracas i jestem znów w karaibskiej stolicy, i stąd macham Wam łapką. Nie jest tak łatwo wyjechać z Wenezueli.Caracas

Plaża to szkoła życia

Fizyk w podróży

Plaża to szkoła życia

Niektórzy twierdzą, że szkołą życia są Himalaje, pustynia Gobi czy Antarktyda, albo - idąc dalej - głód, wojna, terror czy inne przykrości. Też tak myślałem, ale to bzdura. Prawdziwą szkołą życia jest plaża. ChoroniPrzyszedł taki dzień, że trzeba było Wenezuelę zostawić. W piątek siedemnastego lipca musiałem być na granicy, ale jeszcze na sobotę i niedzielę poleciałem do Caracas odwiedzić N. Bilet w obie strony kosztował mnie jakieś czterdzieści złotych, a poza tym sam ten lot jest wspaniały. Maszyna nie idzie najkrótszą drogą w prostej linii z Meridy do stolicy, tylko dochodzi do wybrzeża Morza Karaibskiego dużo wcześniej, daleko na zachód od Caracas, i przez całą resztę rejsu obserwuję w dole soczyste, zielone góry wpadające prosto w turkusową wodę, a wśród nich koliste zatoczki nikomu nieznanych plaż. Leżą jedna przy drugiej, całe mnóstwo rajów zamkniętych na skrawku piasku między morzem a górami, miejsc gdzie zapach oceanu miesza się z ciężkim, wilgotnym powietrzem puszczy, gdzie palmy i gdzie święty spokój.Kilka miesięcy wcześniej wydawało mi się, że żegnam się z Morzem Karaibskim na wiele dłużej, a tu taka niespodzianka, bardzo przyjemna. Za każdym razem kiedy do niego, do morza, wracam, zaczynam rozumieć, że plaża to nie jest banał: puste leżenie na piasku i tracenie czasu. No nie, za plażą kryje się cała filozofia życia, i dostrzega się ją zwłaszcza wtedy, kiedy wraca się do niej z regionów zimnych, na przykład z Meridy. Weźmy taki detal: w Meridzie wieczorem, gdy pada i robi się chłodno, mogę sobie włączyć na przykład Pink Floyd, podkręcić nieco bas by osiąść głębiej w każdym z akcentowanych akordów, i śledzić krystaliczne dźwięki znanych na pamięć partii solowych Gilmoura. Nie wiem czy zdaje sobie Czytelnik sprawę, ale słuchanie Pink Floyd na plaży, zwłaszcza karaibskiej, jest niemożliwe. No po prostu nie, brzmiałoby obco, nie na miejscu, byłoby to jak zjeść tłustą golonkę na śniadanie w gorący, lipcowy poranek, no po prostu bez sensu. I nie chodzi tyko o Pink Floyd, a o całą tą tradycję muzyczną zimnych stron, psychodelę, krzyki, cierpienia i martyrologie. Nawet ograniczając się do polskich twórców – chociaż jest to zjawisko dalece ogólniejsze – widać, że połowa piosenek najbardziej znanych zespołów ostatnich lat, takich jak Dżem, Hey, Coma, wiersze Stachury w piosenkach SDMu i tak dalej, to wszystko są przecież ludzkie tragedie. Historie porażek, złamanych życiorysów, zmarnowanych lat, zagubienia i braku sensu. Podam tylko jeden przykład, ale nie bawiąc się w półśrodki sięgnę od razu po Dyjaka: „Nie będziesz tam jakimś poetą, tylko najgorszym na świecie // nie będziesz ty wódek smakoszem, tylko zapity na śmierć”. Na wybrzeżu nikt nie zaśpiewa takich rzeczy. I nie chodzi o to, że piosenki z wybrzeża są wszystkie jak jeden mąż radosne: znajdzie się teksty o niewoli, o wyzysku, o nieszczęśliwej miłości, ale nikt nie będzie się eksponował – i to szukając w tym niejako swego rodzaju bohaterstwa – z porażką życiową na całej linii. Natomiast my, ludzie z zimnych stron, mamy w zwyczaju darzyć szczególnym uznaniem tych, którzy przegrali, ale – mówimy – tych, którzy przegrali z godnością. Jakiś skazany na bluesa który miał co prawda dom i rodzinę, ale często uciekał; jakiś poeta, który do niczego się nie nadaje, bo z nim to tylko można pójść na wrzosowisko; kobieta, która chciałaby być czyjaś a czuje się niczyja, i w tej swojej niczyjości zagubiona jest kompletnie, i tak dalej. W muzyce z wybrzeża nie ma takich rzeczy, bo ludzie nie umartwiają się dla masochistycznej przyjemności umartwienia. I ja nie mówią po to, by się czegoś wyprzeć, bo ja lubię i Hey, i Dżem, i nawet Stachurę. Chciałbym tylko podkreślić, że filozofia plaży nie jest - jak sam sądziłem - wulgarnie prostacka, tylko raczej: szlachetnie prosta. Szczęściem plaży nie jest chorobliwe szukanie głębi, podążanie za ułudą samospełnienia, którego nigdy się nie osiąga, nazwanie słabości cnotą by zaszyć się samemu na tych wrzosowiskach czy Bóg wie gdzie jeszcze. Jak tak spojrzeć z dystansu na twórczość muzyczną i poetycką zimnych stron świata, można ulec wrażeniu, że nie dajemy sobie rady z własną psychicznością i na dodatek jesteśmy z tego dumni. Im bardziej skomplikowany, zakompleksiony i pochorowany na duszy, tym lepiej. Tymczasem filozofia plaży mówi, że szczęśliwe jest to, co daje szczęście, a dobrym jest ten, kto dobrze czyni, i już. Filozofia plaży jest jak twórczość Fernando Botero, który maluje grubych ludzi, przerośnięte owoce, tłuste zwierzęta, bukiety z tysięcy kwiatów i bujne korony drzew. Botero maluje obfitość, ale nie obfitość konsumpcyjną - nie samochody, telewizory czy złoto – tylko obfitość naturalną, tę do której mamy dostęp, której słusznie pragniemy i którą sami możemy wypracować. Hasłem filozofii plaży jest czasownik gozar, co oznacza rozkoszować się, korzystać z – wyrażenia które w języku polskim mają wręcz lekkie zabarwienie grzeszności. Dlatego nie da się słuchać na plaży Pink Floyd, ale za to można by zorganizować wystawę rzeźb Botero. Obrazów nie, bo dzieciaki zaraz zasypałyby je piaskiem, spryskały wodą i tak dalej, a rzeźby to i podotykać można i dosiąść nawet, bo facet w brązie robi, wszystko to jest grube, solidne i stabilne.A my bardzo przyjemnie spędziliśmy czas na plaży w Chirimenie. My, dwie osoby, bo tak jak nie da się słuchać na plaży Pink Floyd, tak i chodzenie na plażę w pojedynkę nie ma najmniejszego sensu. Może na godzinę, na dwie, ale nie więcej. Składając ze sobą te dwa elementy powiemy: plaża to znaczy dzielić się obfitością życia z drugim człowiekiem. Niektórzy mówią, że szkołą życia są Himalaje, pustynia, lodowce, albo nawet głód, terror, wojna czy inne przykrości. Też tak myślałem, ale to bzdura. Cały ten dyskurs, że jeśli ktoś przeżył tragedię to oznacza, że jest w jakiś sposób lepszy, jest fałszem. Warto popatrzyć na sprawę od drugiej strony: fakt zaistnienie tragedii jakiegokolwiek rodzaju oznacza, że ktoś coś spierdolił, i teraz cała reszta cierpi tego konsekwencje. I jest to tak oczywiste, że potrzeba intensywnych wysiłków społeczno-kulturowych, by tę oczywistość zataić, by przestała być postrzegana, lub by postrzegać ją zupełnie inaczej. Konkretnie w przypadku wojny: spędziliśmy całe tysiąclecia rozwalając sobie łby mieczami obosiecznymi, więc żeby nie spalić się ze wstydu przed samymi sobą wobec historii, wobec całego szeregu idiotyzmów które popełniliśmy i które nazwaliśmy wojnami, powstała ta idea, że mordowanie się nawzajem w mundurach jest zupełnie w porządku, jest nawet dobre i szlachetne. Ale to wszystko są kłamstwa, bo prawdziwą szkołą człowieczeństwa nie jest nie dać poderżnąć sobie gardła, tylko potrafić dzielić się obfitością życia z drugim człowiekiem, innymi słowy: prawdziwą szkołą życia jest plaża. No, przynajmniej jeśli ktoś chce żyć szczęśliwie.

A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę (2)

Fizyk w podróży

A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę (2)

A opowiadałem wam, jak spałem u strażaków w Arauce? No chyba nie. Strażacy przyjęli mnie serdecznie, zaproponowali nawet, żebym został kolejną noc, więc zostałem. W ciągu dnia wyszedłem na spacer, i gdy wróciłem zobaczyłem ten typowy obraz XXI wieku: czterech strażaków dużyrze, każdy wgapiony w swój telefon z dotykowym wyświetlaczem. To było dość zabawne, bo siedzieli w rzędzie, dwóch pochylało się nad urządzeniem, dwóch pozostałych z zadartymi głowami operowło telefonem wyciągniętymi w górę rękami. Przed nimi grał telewizor. Potem przyszła taka grupa pani strażak i zaczęliśmy gadać, ja, ona, i pan inżynier, który nadzorował remont na ulicy przed remizą. Przyjechał do Arauki z Bogoty, bo w Arauca wszystko blisko, na piechotę się chodzi, wszystkich zna, no i ciepło jest. Ale to wcale nie było w górach. Teraz, proszę państwa, rzeczywiście w góry pojedziemy.W poprzednim odcinku: A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę (1)Deszcz zaczyna padaćCzy ktoś z was wpadł kiedyśna pomysł, żeby zimną wybrać się rowerem w Andy? No ja też nie, ale jakoś tak się złożyło, że jest sierpień, znaczy się zima tutejsza, a ja pedałuję po wschodnim łańcuchu kolumbijskich gór. Jeżdżenie po Andach zimą, znaczy się: porą deszczową, nie jest tak radośnie beztroskie jak latem. Zwłaszcza na podjeździe z bezkresnych równin, które nagle napotykają górską barierę: nie powstrzymywane dotąd niczym masy powietrza unoszczą się, ochładzają, i leje codziennie po kilka godzin, i to całkiem solidnie. Jeśli przestaje to tylko po to, by zaraz zacząć od nowa. No i na trzech tysiącach metrów deszczem, mimo bliskości równika, ciepło nie jest. Jest natomiast zupełnie ładnie - to znaczy jeśli przypadkiem uczyni sie okienko w skuwającej okolicę, gęstej mgle - i wtedy widać soczystą zieleń, która ciasno opina skaliste zbocza. Ze stromych, kamiennych ścian młodych gór  wytryskują strumienie wodospdów, z jakichś wewnętrznych tuneli, jakichś niezauważalnych szczelin. Przeciekająca góra, coś jak podziurawiona, plastikowa butelka, albo durszlak. Zupełnie zaskakujące zjawisko.Temperatura potrafi zmieniać się błyskawicznie: w wyższych partiach gór słońce pali jak na wybrzeżu, ale gdy tylko przysłoni je chmura - ścina chłodem. A gdy do tego spadnie deszcz, to tak jakbyśmy nagle, w dosłownie kilka sekund, przeszli z polskiego lipca do późnego listopada. W departamencie Boyaca wszyscy znają się na kolarstwie i oglądają je w telewizji z większą żarliwością niż futbol. Z boyaca pochodzą najwięksi kolumbijscy cykliści, jak Nairo Quintana, zwycięsca zeszłorocznego Giro de Italia i dwukrotnie drugi na podium w Tour de France. Rzeczywiście jest gdzie ćwiczyć: gór nie brakuje, a konstruktorzy dróg nie robią wiele, by uczynić podjazd łagodnym. A starzy mówią, że na kolumbijskie wyścigi kolarskie światowa czołówka nie przyjeżdża tylko przez te skrajne i błyskawiczne zmiany w pogodzie: Panie, który europejczyk by to wytrzymał! No, podjazd z Aguazul do El Crucero i Sogamoso to chyba najtrudniejszy fragment w dotychczasowej podróży: sto kilometrów rozbiłem sobie na trzy dni. Podjazdy to jedno, deszcze drugie, a trzecie dodatkowo to nieasfaltowane fragmenty drogi, na których - gdy dodatkowo towarzyszył im podjazd - zsiadałem z rowery, bo popchać go pod górę. Powoli, spokojnie, bez pośpiechu, pewnie do celu.Zima bojakeńskaSpałem w Koryncie. Znaczy w Corinto, i znowu na boisku szkolnym. Tym razem nie było nikogo, spokój. Dalej droga pnie się ostro w górę, by potem zelżeć trochę podjazd, trawersując jeden z tysiąca górskich grzbietów. Padać zaczęło o dziesiątej i utrzymało się prawie do wieczora.Po drodze mija się odbicie na Labrazagrande. Na krzyżówce stoją dwa czołgi. Żołnierze wypinają pierś na wieżyczce i trzaskają sobie zdjęcia z komórek.Potem równolegle idące grzbiety rozchodzą się, dając miejsce szerokiej dolinie, dając miejsce miasteczku Toquilla, które leży na uboczu pokaźnego, kolistego płaskowyżu. Rzeka, która się tamtędy wije, przypomina nizinne strugi: idzie wolno, zostawiając po sobie szerokie zakola, a to przecież 2900m n.p.m. Potem kawałek podjazdu, zjazd i kolejny płaskowyż, nieco mniejszy, w którym znalazło się miejsce na ceglane domy Soriano, na ludzi w grubych, brunatnych, wełnianych ruanach, czy ponczach jeśli ktoś woli, o  suchych, wyrzeźbionych wiatrem twarzach. Na krowy, na kolejną leniwą rzekę, i na szkołę, pod której dachem staję obozem.Dalej jest kolejny podjazd, osiąga się coś w okolicy 3460m n.p.m., i dalej pada już dużo mnie, a z góry widać jezioro Tota, największe jezioro Kolumbii, i drugie najwyżej położone jezioro żeglowne Ameryki Południowej, zaraz po Titicaca. Takie tam, ciekawostki. Nie zjechałem w dół, żeby go dotknąć, bo padało, była mgła, a poza tym to jestem leniwy i z góry i tak lepiej widać.Tu leży ToquillaKwiatkiJezioro TotaPotem zjeżdża się do Sogamoso, zupełnie przestaje padać, wychodzi słońce i właściwie to robi się upalnie. Asfalt staje sie idealny i pojawiają się kolaże, w pojedynke i w chmarach. Wymijają mnie jak chcę, pod górę i z górki, zwiewni jak muchy. Czuję się przy nich jak husarz z ciężkiej konnicy przy lekkiej jeździe tatarskiej. Jadę powoli, ale pewnie.W Boyaca kobiety są brzydkie. Tęsknię za Wenezuelą. Wenezuelskie kobiety... one wszystkie wyglądają jak boginie płodności. Potem dojechałem do Paipy, czekałem na głównym placu na N. i wyszło z tego następujące uwagi:(i) Ciekawe jaka jest psychologia czyścibuta. [Przypis: w Ameryce Łacińskiej w centrum miasta typowym obrazkiem jest czyścibut: facet z drewnianą skrzynka past i szczotek, ubrany poprzecierany garnitur, i szorujący buty chętnym, których sadza na odpowiednio wysokim taborecie. Nie ma absolutnie żadnych wątpliwości, że nie chodzi o czystość obuwia, tylko manię wielkości klienta.] Przecież ta pozycja zawsze niższa w stosunku do klienta musi się na dłuższą metę jakoś na czyścibucie odbić. Albo wybór tego a nie innego zajęcia - bo zajęć ulicy są dziesiątki - musi determinować określona kondycja psychiczna?(ii) W Wenezueli, w Kolumbii, w Ameryce Łacińskiej, ludzie jedzą doskonałą, świeżą wołowinę prosto z pastwiska. A my, w Europie, naszpikowane chemią, napompowane wodą i wymalowane sztucznymi barwnikami truchło. I kto tu żyje w "trzecim świecie"?(iii) Nie wiem, czy tak sobie ubzdurałem, czy przypadkowo spotykam takich a nie innych  ludzi, czy też jest to rzeczywiście szersze zjawisko, ale widzę w Kolumbii przede wszystkim jej kapitalizm, jej komercyjność, jej korporacyjność. Niedawno, w jakimś artykule czy już nie pamiętam gdzie, zobaczyłem obrazek z Chile - no nie z Kolumbii, ale wpisuje się w temat - zdjęcie z czegoś w rodzaju konferencji czy szkolenia dla "startupowców". Ci wszyscy sympatyczni andyjscy chłopkowie, którzy zmienili się w wygolonych, ubranych w markową odzież czyścioszków, z wymalowaną na twarzy determinacją, by SAMEMU zarobić coś dla SIEBIE, SIEBIE, SIEBIE muahahaha, MOJE! No wiem, wiem, demonizuję "zdrową konkurencję i amicje młodych, wykształconych, z dużych miast" jakby to powiedziała unia europejska, ale demonizowanie nigdy nie bierze się z niczego. Za sto lat, jak już wszyscy zapomną o tym blogu - zupełnie tak jakby teraz ktoś o nim pamiętał? - obudzimy się w społeczeństwie stuprocentowo zoptymalizowanym na zysk i produktywność, bez rodzin, małżeństw i organizacji pożytku publicznego. A może nie, nie wiem. Jeśli to, co rośnie, to społeczeństwo egoistów, to to chyba nie ma naturalnego prawa propagować się, nie? Ci ludzie w jakiejś mierze wyrośli z rodzin, w których rodzice nie-egoiści - korzystając ze względnego dobrobytu który w pewnej części świata stał się względnie powszechny - zapracowywali się na śmierć by dać swoim dzieciom to co najlepsze, to czego sami w dzieciństwie nie mieli, i to najczęściej w postaci przedmiotów, bo czasu na uwagę zabrakło. No więc te dzieci wyszły z tej sytuacji jako doskonały materiał na egoistę: bez obowiązków w rodzinie, z doskonałym zaopatrzeniem materialnym. Egoista, jeśli zgodzimy się uznać zaistnienie nowego sektora społecznego tego typu, nie popełni już "grzechów" swojego ojca, bo albo sam dziecka miał nie będzie, albo go tak nie rozpieści. W końcu jest egoistą. I tak następne pokolenia stracą pożywkę dla wewnętrznej siły egoistycznej bezwzględności i wróci się do doceniania rodziny, dzieci i tak dalej. Zresztą nie wiem, pewnie wymyślam, po prostu siedziałem w Paipie na placu i tak mi przyszło do głowy.(iv) W kościele w Paipie stoi anioł. Lubię te przedstawienia aniołów:wielkich, silnych facetów, którzy ze zdecydowaniem na twarzy ubijają mieczem czy włócznią ogoniastych Belzebubów, miażdżąc ich przy okazji pod stopami. To znacznie bardziej krzepiące, niż skrzydlate bobacy oblepiające barokowe ołtarze. Kościół w Paipie

A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę

Fizyk w podróży

A teraz, proszę państwa, wjedziemy na górę

...czy tam właściwie na przełęcz. Rzecz w tym, że będzie wysoko i będzie padać deszcz.Zabierzemy ze sobą kilka przedmiotów, mianowicie tych samych co zawsze, z nowym nabytkiem: wenezuelskim cuatro.Będziemy się również starać, by ten wpis nie był tak długi, jak jego chronologiczni poprzednicy (jak to ostatnie emocjonowanie się przywiązaniem do kraju, w którym najwyraźniej siedziało się zbyt długo), ale mam też wrażenie, że to się nie uda.Ale spróbuj, Wojtek, chociaż zacznij lapidarnie.W porządku.Za kolumbijską granicą czekał mnie departament Arauca. Na każdym moście i każdej wsi stało po piętnastu żołnierzy z ciężką bronią i nowiutkim umundurowaniem jak z amerykańskich filmów, małym czołkiem i pancernymi hummerami. Żołnierze są mili, uśmiechają się i mówią dzień dobry: zupełnie niepodobni do swych kolegów z Wenezueli, z których niemal każdy może kandydować do tytułu chama roku (co rzecz jasna tylko dodaje Wenezueli uroku). Po lewej i prawej stronie drogi: trawa, mokradła i zadowolone z życia bydło. Drzewa obsiadają czaple. Dziewczyna pracująca na farmie opowiada, że guerilla to fajni chłopcy, dobrze płacą za kury, które biorą, a żołnierze, to za każdym razem przychodzą nowi, więc i zakolegować się nie ma jak. Miałem okazję spać jak prawdziwy kowboj w caballerizie, czyli altanie na hamaki, i w nocy rzeczywiście wiało, bo to jednak jak płasko, to wiatr pędzi jak popieprzony. W rzece złapałem rybę, ale była jeszcze mniejsza niż ukleje z Ryńskiego więc nie nadawała się nawet do... no, do niczego się, mianowicie, nie nadawała.Finca, znaczy się farmaPotem jest długa droga przez to płaskie i mokre, która w końcu zbiega się ze wschodnim łańcuchem And kolumbijskich, jednym z trzech łańcuchów, które przeżynają ten kraj z południa na północ. A dalej droga idzie wzdłuż, u stóp gór.To jest właśnie ta droga, co idzie.W Yopal widziałem, jak góry spotykają się z równiną. Są jak zamki z piasku, które kolejnymi uderzeniami nadgryzała morska fala i teraz po odpływie zostały jak kikuty z łagodnymi zboczami schodzącymi ku wodzie. I ten płaski bezkres traw i krów daleko, na horyzoncie, rzeczywiście wygląda jak morze: wszystko zlewa się w szarość, albo w niebieskość, i możnaby uwierzyć, że ocean jest na wyciągnięcie ręki, a nie tysiąc kilometrów na północ.I nie mam zdjęcia na ten temat, zostawiłem aparat w mieszkaniu J.Potem ojciec J. trafił do szpitala, a sam J. pojechał go odwiedzić, więc przeprowadziłem się do M., który był na tyle cierpliwy, że pozwolił mi zostać do momentu, gdy naprawili mi cuatro. Cuatro, które kupiłem w pośpiechu, jest ładne i lakierowane, ale ma - miało - źle położone progi, więc trzeba było je zerwać i położyć od nowa. Maestro Ramon Cedeño i jego syn podejmują się zlecenia. Syn maestro gra na basie w Cimarron Colombia, jakby ktoś chciał sobie posłuchać więcej joropo, a sam Ramon to todo un personaje, czyli persona. Swój warsztat ma na podwórku, więc narzeka, gdy pada, bo nie idzie lakierować, i narzeka, gdy świeci słońce, bo nie idzie żyć. Na środku patio rzeczywiście stoi czekająca na malowanie harfa, pod daszkiem wystrugane pudła bandol, gitar i cuatr, a pod sufitem zwisają ukończone już instrumenty.Ramon mówi niewiele, w przeciwieństwie do żony, która nadaje na okrągło, ale wynika to, jak wiemy, z natury stosunków ludzkich i stosunków kosmosu całego, który domaga się równowagi we wszystkich dziedzinach. Zresztą, chyba oboje niedosłyszą, i pewnie dla obu jest to pożyteczne. Gdy pytam o coś maestro, odpowiada na zupełnie inne pytanie, albo milczy przez chwilę, a potem wrzuca coś o swojej pracy, że cuatra mu świetnie wyszły, albo że ta harfa do polakierowania, a to ciągle pada. Wstaje i przynosi jakąś wpół niedokończoną gitarę. Patrzę na nią i siorbię słabą kawę z mlekiem, którą przyniosła mi jego żona, w jednej z tych krótkich chwil, kiedy akurat nic nie mówiła.Ramon - dosłownie i w przenośni - żyje w swoim świecie, a cały ten świat, znaczy się muzyka, żyje w nim. Ramon konstruuje instrumenty, gra na nich, komponuje muzykę, pisze teksty i nagrywa płyty. Nawet płodzi dzieci, które stają się potem członkami jego zespołu. Na ścianie wiszą dyplomy. I artykuł po chińsku o jego koncercie na Tajwanie.Po Yopalu chodzą zurbanizowani kowboje - bo krowy zeszły na drugi plan, na pierwszy weszła ropa naftowa. Mężczyźni noszą białe koszule, kapelucze i lekkie ruany, znaczy się poncza, znaczy się kawałki materiału z dziurą na głowę. Noszą je poskładane w prostokącik na ramieniu: ruany czekają, aż spadnie deszcz, aż będzie się jechać na motorze, aż przyjdzie chłodna, nocna bryza, wtedy się je zakłada. Kowboje mają też przy pasku niewielkie noże w skórzanych pokrowcach z frendzelkami, a u drugiego boku, w podobnych, skórzanych, z frendzelkami i tak dalej, telefony komórkowe. Na ulicy sprzedaje się hamaki, z tych obszernych, z drobnej siatki, na których śpi się wygodniej, niż na łóżku. Tylko nie wiem jak się uprawia w nich miłość, ale zakładam po tempie wzrostu populacji, że jest to możliwe. No, to teraz, proszę państwa, wjedziemy wreszcie na górę.Wojtku, ale krócej, proszę cię.W porządku.Pada okropniu, grube krople ciężko lądują mi na plecach, o szesnastej jest już ciemno jak o osiemnastej trzydzieści. W Monterralo widzę jeden s tych idealnych obiektów do noclegu zwanych zadaszonym boiskiem, staję, siadam, przebieram się w suche, jem, schodzą się ludzie (prawie same czasowniki, tak trzymaj!).Ale teraz znowu się rozgadam.Na początku na boisku nie było nikogo, ale powoli zaczęła się schodzić: tu męska grupka, tu rodzina z dzieckiem, tam chłopaki z piłką. W takiej sytuacji, widząc w pipidówie na końcu świata dziwaka z rowerem, zawsze ktoś zagaduje, ale oni no jakoś nie. Udawali nawet, że dziwaka nie widzą: gdy śledziłem ich wzrokiem, by się przywitać, odwracali głowy i spojrzenia. Nie wiem. Może to moje spaczenie, że już się przyzwyczaiłem, że staję się gwiazdą gdzie tylko bym się pojawił (i oby tylko była to pipidówa). Siedzieli, patrzyli się na siebie, w telefony, w tablety. Kobieta z dzieckiem miała elegancki wózek i zastanawiałem się gdzie nim jeździ po błotnistym górskim miasteczku. Chłopcy biegali w firmowych butach i w ogóle wszyscy wyglądali na ludzi o zaspokojonych potrzebach materialnych. Nikt nie podszedł, tylko pies. Był strasznie chudy, kremowa sierść rozpinała się ciasno na kościach zwierzęcia. Jak ten z Pueblos tristes Galindeza, ale w tym pueblo raczej nikt nie parał się ręcznym łuskaniem kukurydzy. Zdaje się, że w tym pueblo nie lubią ani psów, ani włóczęgów.Czasem wydaje mi się, że cała ta kolumbijska gościnność jest na sprzedaż: gdy masz coś od nich kupić, zrobią dla ciebie wszystko, łącznie z wylicaniem dupy od środka, ale ot tak, na ulicy, mogą po prostu nie zauważyć. Wenezuelczyk natomiast gada bo lubi, gada dla sportu. On cię zaczepi nie bo coś chce, tylko bo się nudzi, bo coś go tam zaintrygowało, że jasne włosy, że rower, że cokolwiek. I zawoła cię bez żadnych tam proszę wybaczyć pytania, bez żadnego proszę pana, tylko bezpośrednio cię zawoła, bo niezależnie czy to menel czy prezes zawsze potraktuje cię jak równego sobie, a właściwie: oglądał cię będzie z tego pół stopnia wyżej: dostatecznie blisko, a jednak z przewagą, bo ty nie jesteś criollo, znaczy się nie jesteś stąd, nie przynależysz do tego elitarnego klubu, do którego należą tylko urodzeni nad Arauką i nad Orinoco.Tak to właśnie siedziałem sobie wymyślając i krytykując, gdy w międzyczasie starsi poszli, zostały dzieci, i gdy znudziły się piłką, podeszły. Jak zawsze, najodważniejszy był jeden z najmłodszych, powiedział dobry wieczór, a potem się potoczyło: rozmowy, pytania, żarty, granie, jedzenie, kawa, i nawet jakiś pokoik mi w tym wiejskimkompleksie sportowym wynaleźli, wyzamiatali i wyspałem się solidnie i sucho.No, czyli znowu się rozgadałem. To ja może tutaj zakończę i resztę przerzucę do drugiej części.  

Zdaje się, że nie mam talentu do chwytliwych tytułów, ale ten artykuł jest całkiem ciekawy, warto przeczytać

Fizyk w podróży

Zdaje się, że nie mam talentu do chwytliwych tytułów, ale ten artykuł jest całkiem ciekawy, warto przeczytać

Jaki ma sens przyjechać i poznać, jeśli potem trzeba to wszystko zostawić?Andy wenezuelskieA może wcale nie trzeba, nie wiem.Długa podróż prowokuje pewne problemy, a może raczej pytania, z którymi trzeba się mierzyć. Nie jest to żaden wyjątek od innych dróg życiowych, które się podejmuje: każda z nich - praca w Biedronce na kasie, wyjazd na saksy, nauczanie w szkole, hodowla koni w lubelskiem czy dawanie koncertów - ma swoją specyfikę problematyczną, ale tak się składa, że czytasz akurat stronę o podróżach, więc co ja ci mogę poradzić, będzie o pytaniach w podróży.Tak się złożyło, że kiedy zadawałem sobie ostatnio moje pytania, doszły mnie słuchy o pytaniach, które zadają sobie inni. P.S. podesłał mi wystąpienie Łukasza Supergana - tego co to przeszedł samotnie cały łuk Karpat i Iran piechotą - o jego trzech refleksjach w podróży (link do nagrania). Pierwsza z nich to problem autorytetów, które czasem stają się wyroczniami i tak być niepowinno. Refleksja chronologicznie pierwsza tak w wystąpieniu, jak w życiu każdego włóczykija, i od kiedy wszedłem w podartych jeansach na Kazbek, a z drugiej strony: zaliczyłem później kilka nieudanych wejść na wysokie góry, chyba poradziłem sobie z nią raz na zawsze. Słuchać warto, wątpić warto jeszcze bardziej. Zresztą jest to kwestia która chyba zwyczajnie przestała mnie dotyczyć, bo już dawno rozstałem się z wszelkimi formami "wyczynowości" podróży. Łukasz opowiadał też o uleganiu sławie: oświadcza, że zdał sobie sprawę, że modyfikuje swoje podróże tak by były bardziej atrakcyjne dla widowni na blogu czy slajdowiskach. Posłuchałem i stwierdziłem z niejaką dumą wewnętrzną, że zdaje się udało mi się tego uniknąć. Nie to, żebym nie lubił wyzwań, ale te wyzwania są chyba bardziej dla mnie, niż dla innych. W szczególności, skoro już mieliśmy ten przykład Kazbeku: nie wszedłem tam w dziurawych jeansach dla lansu. To były po prostu jedyne spodnie, jakie ze sobą miałem. I czy wszedłbym tam, gdybym nie prowadził bloga? Jasne. Po prostu rok wcześniej zobaczyłem tę górę, zakochałem się i stwierdziłem, że wlezę. I wlazłem. I nie to żebym nie lubił bloga - byłby to absurd, bo przecież cały czas go prowadzę. Lubię pisać, bardzo lubię jak mi ktoś zostawi komentarz, lubię wchodzić na stronę ze statystykami żeby zobaczyć ile mam wizyt i tak dalej. Lubię to, jakoś mnie to pewnie podbudowuje, ale to nie nadaje sensu podróży. W szczególności: ostatnio nawet paru starych czytelników mi wypomniało, że co tak mało piszę. I to w czasie, kiedy miałem czas i dostęp do internetu, gdy siedziałem 4 miesiące na dupie w Meridzie. Z dziewięciomiesięcznej podróży po Wenezueli na blogu znajdzie się stosunkowo niewiele. Nie wiem, po prostu zająłem się bardziej życiem na miejscu. Trzecia kwestia poruszana przez Supergana poruszyła mnie nieco bardziej niż dwie poprzednie, chodzi mianowicie o utratę przyjaciół i relacji z Polski.Takie różne relacje z Polski. Pozdrowienia dla Marcina, Macieja i Mariusza.Że człowiek wyjeżdża i potem wraca i traci kontakt ze znajomymi, albo - jak zdarzyło się Łukaszowi - rozstaje się z żoną, która nie widziała się w podróżniczym świecie. Okej, zgoda, to jest problem, i zaraz też się częściowo po nim przejadę w melancholijnej części niniejszego artykułu, ale trzeba najpierw zaznaczyć, że tego typu problem nie jest charakterystyczny jedynie dla podróży. Z mej prywatnej korespondencji z Polską otrzymuję relację ludzi, którzy zostali, którzy pracują i wszystko w porządku, ale okazuje się, że inni, którzy też pracują, i też wszystko w porządku, i że żona i rodzina i korporacja, tak się zagłębili w tym swoim wszystko w porządku, że też nimi już nie ma kontaktu. Słowem: wcale nie trzeba jechać do Wenezueli żeby stracić znajomych! Albo żonę. Zupełnie analogiczne zjawiska bywają udziałem tirowców, marynarzy czy żołnierzy, a nawet... no nie wiem, kogokolwiek. Para może się nie dobrać nie tylko dlatego, że on lubi przejść się piechotą po Iranie, a ona nie. Rozbieżność wizji życiowych występuje dużo powszechniej, niż na sztucznym, bipolarnym podziale podróż-osiadły tryb życia. Albo po prostu: on lubi teatr, a ona disco-polo no i zwyczajnie nie wytrzymują zderzenia kultur.Na przykład Los Wiajeros, Alicja i Andrzej, najwyraźniej pod tym względem dogadali się całkiem nieźle, bo jeżdżą razem (czytaj: podróże nie muszą koniecznie oznaczać katastrofy w życiu rodzinnym). Ale to właśnie oni niedawno opublikowali swój tekst z refleksjami o długich podróżach. Andrzej Budnik, w przeciwieństwie do mnie, ma talent do chwytliwych tytułów, i tekst nazwał następująco: Czy warto było stracić przyjaciół i wyjechać w długą podróż? Z zasadnością tego typu pytania rozprawiliśmy się już powyżej. To znaczy: jasne, podróż nie sprzyja stabilności i silnym więzom sąsiedzkim, ale nie jest w tym wyjątkowa, nie jest warunkiem koniecznym i należy uważać, by nie popaść w martyrologię podróżnika, co to w pogoni za swymi marzeniami poświęca swoje życie socjalne. Tekst wiajerosów wcale jednak nie skupia się tylko i wyłacznie na kwestii przyjaciół, i mniej: na martyrologii (po prostu Budnik wie jak tytułowac teksty, gratulacje). Andrzej pisze o socjalizującej funkcji blogów, dzięki którym poznał innych podróżników. Ciekawe, chociaż alarmujące: pachnie zamykaniem się w bańce "podróżniczego półświatka". Nie wiem, podróżnicy na ogół wcale nie są fajni, chociaż zdarzają się wyjątki, jak we wszystkim: istnieją nawet sympatyczni Chińczycy z supermarketów. Andrzej pisze o kasie i spełnianiu marzeń, o pasjach i innych pozytywnych rzeczach, które sprawiają, że wszyscy czytają jego bloga, a nie mojego, który ostatnio napełnia się melancholią.Tak, tak, zżera mnie zazdrość!To był żart.Ani Budnik, ani Supergan nie poruszyli kwestii, która trapi mnie osobiście. I teraz udam, że poza Budnikiem i Superganem nie istnieje w internecie nic więcej i z misjonarską pasją w głosie stwierdzę: tak, trzeba się za to zabrać, muszę opisać tę kwestię, kwestię przywiązania do innego kraju! Wszystko to polane sosem melancholii i przegadane, jak zwykle, także przygotujcie się dobrze i zastanówcie, czy chcecie czytać dalej. Acha, no i oczywiście żeby uniknąć własnych oskarżeń o martyrologię i usiłowanie uczynienia z podróży czegoś wyjątkowego, dodam na początek, że opisane niżej problemy mogę równie dobrze dotyczyć pracowników konsulatów, ludzi na zmywaku w Liverpoolu, doktoryzujących się fizyków w Zurychu i tak dalej. To tak na pobudzenie, jakby Czytelnik szanowny juz przysypiał. Pozdrowienia z wenezuelskiej plaży, źródło: diario360. Nie, w Wenezueli nie używa się innego typu dolnej części bikini. Jaki ma sens przyjechać i poznać, jeśli potem trzeba to wszystko zostawić? A może wcale nie trzeba, nie wiem. Na pewno jednak decyzja, by zostać w jednym kraju dziewięć miesięcy była nieprzemyślana. Pięć miesięcy w drodze, z dłuższymi i krótszymi postojami, i cztery przeżyte w Meridzie, kilkiadziesiąt numerów kierujących do poznanych po drodze ludzi, które zapchały mi pamięć telefonu. Naprawdę sądziłem, że uda mi się potem tak po prostu wstać, zebrać swoje rzeczy i wyjechać? Że nie dojdzie do asymilacji, do zanurzenia się, że nie pojawi się uczucie, przywiązanie?Pojawiło się to wszystko. Spotkania, chwile, rozmowy, relacje zapisały się w piosenkach, w wenezuelskiej muzyce, które teraz tak jak polska, potrafi wycisnąć łzę z moich oczu. Napisałem o tym szerzej w Una carta de amor, jakbyście wszyscy się nie wściekli na uczenie się akurat angielskiego, a nie hiszpańskiego, to moglibyście przeczytać. Ale ta carta de amor, ten list miłosny, był w sumie bardziej do nich, do Wenezuelczyków, dlatego napisałem po hiszpańsku. Spodobał im się. Nie napisałem go po polsku bo nie do końca zrozumielibyście o czym mówię. Nie piszę tego, żeby się wynosić, że ja znam, a wy nie. Mamy inne doświadczenia, i właśnie o tym miał być ten artykuł, który właśnie piszę, i który trochę mi się rozjeżdża na boki. Nie zrozumielibyście o czym mówię nie dlatego, że ja jestem taki zajebisty bo byłem w Wenezueli, a Wy nie. Jak ja czytam teraz wiadomości z Polski, to też nie do końca rozumiem o co chodzi. Mamy inne doświadczenia. Jak mi napiszesz o sprawach Bydgoszczy, to też nie do końca Cię zrozumiem. Po prostu. Nie znam Bydgoszczy. I możesz mi ją opisać, ale to nic nie da. Ja nie wiem jak pachnie, jak smakuje, jak brzmi Bydgoszcz. Nie rozumiem zwrotów budgoszczańskich i nie wiem czy panie w piekarniach w Bydgoszczy uśmiechają się, czy nie, i w ogóle jak się tam zamawia kawę. A to jest, to było, w Una carta de amor, bardzo ważne. Tak Wam to opiszę: opiszę, nie pisząc. Już to zrobiłem, koniec.Pakując się, wyjeżdżająz z Meridy, miałem łzy w oczach. Pamiętam, jak kilka lat temu, po sześciu miesiącach wyjeżdżałem ze Szwajcarii. W ogóle mnie to nie ruszyło. Nie czułem się tam, nie zżyłem się, nie wytworzyłem relacji, nie rozumiałem. Czyli: nie zawsze się zdarza. Ale się zdarza.Rozumiesz? W cytowanym juz artykule Budnik pisze tak: "Nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, w których byliśmy, że wiemy dokładnie, jak tutaj się odnaleźć. Nie jesteśmy obcy i mówimy w tym samym języku, co wszyscy." Dla mnie to nie działa, to znaczy prawie działa. Dla mnie byłoby: nasz kraj ma tę ogromną przewagę nad wszystkimi innymi, oprócz Wenezueli, że wiem dokładnie, jak się w nim odnaleźć. Okej, może wyolbrzymiam, bo ta separacja nastąpiła niedawno i może wobec tego jestem emocjonalny jak pani przedszkolanka, ale tak czuję, to znaczy: czuję się tam, w Wenezueli, zupełnie na miejscu. Oswoiłem ją: znam jej historię i socjologię, znam politykę, znam język i slang - jasne, nie doskonale, ale całkiem nieźle - znam muzykę, kabarety, geografię, pejzaże, kuchnię, ludzi. Mam tam ludzi, z którymi rozmawiałem, których przytulałem bardzo mocno, z którymi przeżywałem. Istnieją wyrazy, których nie potrafię przetłumaczyć na polski, a jednak wiem co znaczą. Zawsze mnie irytowali ci, co to wracali do Polski zza granicy i rzucali naleciałościami językowimi. Mówili: ja muszę użyć tego obcego słowa, bo ono dla mnie najlepiej wyraża, i tak dalej, i miałem ich za ignorantów, za papugi powtarzalskie, ale tak jest, tak się zdarza, że pewne zwroty są nieprzetłumaczalne. Są jak dźwięki, jak muzyka, muzyka tego kraju. Tego i każdego innego, i każda z nich: inna. Wyjechałem z Wenezueli i czuje pustkę, utratę tego wszystkiego, co zgromadziłem. Zostałem z niczym. Bez ludzi i kraju. Ale przecież to nie był mój kraj, tak, bo mój kraj to Polska? Jak to jest?Czy jak wreszcie do Polski wrócę - a na pewno chcę to zrobić - to sad i jabłoń, muzyka i zapachy, kuchnia i pociągi - bo ja mam sentyment do starego taboru EZT i jak widze te zdjęcia Pendolino to dostaję przykrego wstrząsu - będą takie jak dawniej? Miasta, miasteczka, góry i wreszcie: osoby, znajomi, czy znajomi będą dalej znajomi? A może zostaną już tylko dalekim wzpomnieniem, pamiątką przedpotopową, zdolną wyprodukować jedynie frustracje rodzaju "kiedyś to było inaczej", nawet jeśli to "kiedyś" to nie żadne przed wojną czy w pięćdziesiątym czwartym, tylko dwa, trzy lata temu.Wszystkie te sentymenty, drewniane kościoły w Beskidzie Niskim, zapach mokrego asfaltu po czerwcowej ulewie, smak podwawelskiej i truskawek ze śmietaną i twarogiem (i fakt, że nie wszyscy wiedzą, że z twarogiem są lepsze i zawsze można kogoś zaskoczyć), wszystkie one rodzą się z doświadczeń, z konkretnych chwil, sytuacji. Ta podwawelska w szczególności może być zupełnie parszywa, ale wcale nie chodzi przecież o jej smak, tylko o to kiedy, z kim i gdzie się ją jadło, w jakich okolicznościach i z jaką emocją. I jasne, tego się nie wymaże, ale to się odkłada gdzieś coraz głebiej, coraz dalej, a w dwa, trzy lata narastają nowe sentymenty zrodzone z nowych chwil i doświadczeń, wśród innych ludzi, okoliczności przyrody i okoliczności ducha. I one są nadpisywane nad sentymentami dawnymi: są świeższe i wyraźniejsze.I nie jest tak, że piszę o tym z łatwością. Wręcz przeciwnie. Pewnie widać po tym, jak tekst się rozłazi na boki. Tak jest zawsze, gdy coś sprawia nam trudność.Brak czegoś lub kogoś jest okolicznością konfrontacji i poznania: jak szlachetne zdrowie, co to nikt się nie dowie. Brak, czy w tym przypadku: oddalenie od własnego kraju na dłuższą metę stawia znak zapytania na pojęciach takich jak patriotyzm. Czym on właściwie jest. Miłość do własnego kraju. Ale co to jest miłość. Miłość składa się, albo lepiej: buduje się, powstaje, z doświadczeń, z ludzi, muzyki, kuchni, obyczajów, no i z tego fundamentalnego faktu, że dar życia odebraliśmy właśnie w tym, a nie innym kraju, i właśnie od naszych, a nie innych rodziców. Ale oprócz tego ostatniego elementu, mamy do czynienia może tylko ze stekiem sentymentów, które równie dobrze można by było zasypać innymi? Ale co by to miało oznaczać, że cała ta wzniosła literatura bogoojczyźniana wyrosła z zamiłowania do bigosu i opozycji do bratwurstu? Duże uproszczenie, ale kiedy człowiek po raz pierwszy zatęskni za arepa de carne mechada wydaje się, że powyższe rozważania nie są tak całkiem pozbawione sensu. Patriotyzm jako wspólnota sentymentalna, z wszystkimi zaletami wspólnoty, jak poczucie przynależności, bezpieczeństwa i tak dalej, i z całym bagażem jaki niesie ze sobą każda relacja, w tym: z pojęciem zdrady.A ja obecnie, w Kolumbii, jeśli każdego dnia nie przeczytam jakiejś wiadomości z Wenezueli to czyję się wobec niej nie w porządku. Z Polski też czytam, i z Krakowa. Czasami z Wrocławia, ale bardzo rzadko. Musi mi się już potwornie nudzić. Z miłością do kraju musi być tak, jak z wszystkimi innymi miłościami, i tu prawda jest trudna: dystans i odległość wystawiają ją na próbę. Na dłuższą metę dystans osłabia, kusi innymi miłościami, i kiedy wraca się do niej, do miłości orginalnej, po wielu miesiącach czy latach, patrzy się na nia podejrzliwie, obwąchuje, poznaje na nowo, sprawdza, czy to aby na pewno ta sama. Ale ona nigdy taka sama nie jest i nie będzie, i ja nie będę taki sam, bo ludzie i kraje, a nawet smak kiełbasy podwawelskiej i tabory kolejowe, nieustannie się zmieniają. I nigdy nie wracają do formy historycznej, do tej, którą pamiętamy. W przypadku ludzi jest chyba łatwiej zakochać się na nowo, przywyknąć i nauczyć się, dostroić nawzajem. Sytuacja jest symetryczna, relacja bezpośrednia, osobowa, możemy podjąć wspólny wysiłek. W przypadku krajów musi być wiele trudniej: ten stary kraj przepadł bezpowrotnie, nie ma go, zniknął, pojawił się nowy, inny, czy chociaż: inny w jakimś stopniu, ale to dalej jest inny, i nie ma najmniejszej ochoty - jako kraj, jako twór wielki, masowy i przytłaczający - wyświadczyć nam tej osobistej przysługi i dostosować się choćby o kroczek do nas i naszych dawno zdezaktualizowanych wyobrażeń. Jednym z efektów może być frustracja i odrzucenie: tak z naszej strony, jak i ze strony kraju z jego społeczeństwem i wędlinami.W Wenezueli jest dużo imigrantów. Mówią, że teraz są już znikąd, bo w Wenezueli są z zewnątrz, a w swoim kraju są obcy.No i jak tak o tym myślę, to obawiam się powrotu do Polski. Jak tak o tym myślę, to nie wiem czym jest dla mnie Wenezuela i jak sobie z nią poradzę. Może mi przejdzie, jak ulotne zakochanie, a może zostanie i będzie domagać się uwagi i miłości. Nie wiem czy to jest problem, bardziej decyzja do podjęcia. Trochę tak jakbyś zostawił kobietę dla innej. Potem zdajesz sobie sprawę, że to był błąd, że ta pierwsza to jednak było "to", no więc chcesz wrócić, ale wtedy najpewniej stracisz obie. Ta pierwsza już cię nie zechce, z żalu, a o drugiej - to samo, zapomnij.Najpewniej wrócę do Polski. Zostawię dwa, trzy lata amerykańskich przeżyć, ludzi, języka, jedzenia, krajobrazów i zapachów. Przyjaźni. Miłości. Wrócę i zostanę w próżni. Obcy wam i sobie sam.Nie wiem czy to taki dobry pomysł. Ja w ogóle coraz mniej wiem. To jest nawet przyjemne uczucie, życie staje się wtedy bardziej otwarte i przewiewne, ale kobiety tego nie lubią, bo one zawsze szukają bezpieczeństwa, i może to jest problem, bo poczucia bezpieczeństwa z tego nie ma, tylko szukanie i jeszcze więcej szukania. To się nawet zgadza z moim wykształceniem, w końcu jestem fizykiem, a oni, fizycy, zajmują się szukaniem. Jaki ja jestem koherentny, aż sam się zdziwiłem. Cytat będzie z Łony//Miej wątpliwość: "Mówisz, że cenisz prawdę? Owszem, zwłaszcza gdy brzmi z tylu gardeł jednogłośnie i masz jasność, i masz pewność, i masz spokój. I tego ostatniego nawet ci zazdroszczę" . A nagranie będzie inne, będzie Kaczmarski:

Ostatni żart w Wenezueli

Fizyk w podróży

Ostatni żart w Wenezueli

Weszła, bo czuła się niemal w obowiązku. Zobaczyła rower na zewnątrz i wiedziała, że trzeba się przywitać. Wpadła razem z Iris, 43 lata. Luisa, 48. Dochodziło wpół do czwartej po południu: kończyłem obiad w restauracji na rogu, dwie przecznice w górę od kościoła w Bailadores. Porcja była gigantyczna: zupę pochłonąłem w chwilę, i gdy tylko zacząłem drugie danie czułem błogą pełnię, którą dopychałem przez następną godzinę. Tamtego dnia jadłem bardzo niewiele, pedałowałem zaś bardzo dużo, i żołądek mi się może skurczył... czy ja wiem czy to możliwe?Podeszła i podała mi rękę, po męsku. Miała długie włosy; oblicze starsze, niż jest w rzeczywisości, oblewał andyjski, czerwony rumieniec rozlewający się od oczu przez policzki aż po brodę. Rozmawialiśmy chwilę, chciałem jechać dalej, ale upierała się - obie, z Iris, się upierały - że niebezpiecznie jeździć w tej okolicy późnym popołudniem. Ostatecznie zostałem u tej drugiej, u Iris, bo u Luisy nie było miejsca. To był jedyny z pięciu dni pedałowania z Meridy na granicę, którego nie wykorzystałem do samego zmroku.Fragment podjazdu na Paramo BatallonPo dziewięciu miesiącach wyjechałem z Wenezueli. Jak zwykle: na ostatnią chwilę. W łikend przed wyjazdem poleciałem jeszcze do Caracas: pojechaliśmy z N. na plażę w Chirimenie. Nie mogła tydzień wcześniej, więc przyszło mi odbywać wizytę na ostatnią chwilę. Było bardzo przyjemnie, ale potem zostało tylko niespełna pięć dni na wyjazd z kraju. Samolot powrotny miał jakieś gigantyczne opóźnienie, przylecieliśmy cztery czy pięć godzin po czasie, w środku nocy, z lotniska w El Vigia nie było już jak dojechać do Meridy. Na taksówkę nie miałem, zresztą nawet jakbym miał, to nie sądzę. Ludzie jakoś popakowali sie do samochodów znajomych, opłacili taryfy i zostaliśmy ja, Niemiec i Peruanka. Znaleźliśmy barbarzyńsko tani hotel z trzyosobowym pokojem i dotrwaliśmy do rana.Jasne, że nie spakowałem się wcześniej. W ostatnim tygodniu przed wyjazdem miałem milion rzeczy do załatwienia, więc zanim w poniedziałek udało mi się wyjechać, zdążyłem jeszcze zjeść obiad tam, gdzie zawsze, gdzie kucharka mówi z radością: "Ooo, przyszedł señor catire", znaczy się pan blondyn, a jej mąż, kelnerujący w przydomowym barku, proponuje sok z marakuji i mango albo z mango i marakuji, do wyboru. Jadłem tam prawie codziennie. Zostawiłem im pocztówkę z Polski. Z tych, co to produkuję.Cztery i pół dnia, czterysta kilometrów, zjazd z Meridy (1600m n.p.m.) prawie na płaskie, podjazd na przełęcz na trzech tysiącach, zjazd znów w równinę pędem do granicy. Nie było czasu na odpoczynek: rąbałem od rana do zmierzchu.Pierwsza noc zastała mnie w La Victoria: strażnik dawnej haciendy kawowej, w której obecnie mieści się muzeum kawy i filia uniwersytetu, pozwolił mi rozbić namiot w okolicy. Zaczęło padać i zjawił się dyrektor: zaprosili mnie do środka. Dostałem kawę i zjadłem kolację z rodzinami, które od pięciu lat  mieszkają tam - w uniwersytecie i w muzeum - po tym, jak lawiny błotne zruinowały ich domy. Rozwiesiłem hamak w części budynku opatrzonej tabliczką Muzeum Imigracji. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że cuatro, które kupiłem w Meridzie, okrutnie niestroi. Nigdy nie kupować instrumentów w pośpiechu.La VictoriaDrugiego dnia dotarłem do Bailadores i do domu Iris. Luisa, ta starsza i z rumieńcem na twarzy, ma znajomego w Meridzie, który zawsze przyjmuje rowerzystów i potem wysyła ich do niej. Tym razem jednak pokój gościnny był zajęty.Iris mieszka w pobliżu: pochodzi z Walencji, drugiego co do wielkości miasta kraju, ale trzy lata temu zdecydowała się wrócić do rodzinnego miasteczka w górach: wraz z 24-letnią córką i bez męża, bo - jak to zwykle bywa w Wenezueli - rozwiedli się już dawno, dawno temu.Jest bardzo ciepła i gościnna. Co chwile pyta czy czegoś nie potrzebuję: uśmiecham się, dziękuję, jem co dają. Córka studiuje agronomię. Obie są piękne.Następny dzień to podjazd i deszcz. Asfalt wije się po zielonych pagórach usłanych poletkami ziemniaków, cebuli i róż: pnie się bez przerwy. Szybko zaczyna kropić i właściwie nie przestaje prawie do wieczora. Pod przełęczą jest skrzyżowanie: w prawo na La Grita y dalej do Cucuty, ale tego przejścia unikam, żeby znów nie ładować się w problemy, jak przed trzema miesiącami. W lewo: Pregonero i dalej San Joaquin de Navay.Leje, i ta ulewa na trzech tysiącach metrów przyprawia mnie o drgawki zimna. Już na zjeździe zatrzymuję się wreszcie i zmieniam ubranie: mokre szmatu rzucam na bagaż, nakładam świeży podkoszulek, polar i deszczową pelerynę. Lepiej. W domu, w którym zapytałem o nocleg, gospodarzył radiowy komentator wyścigów rowerowych. Ucieszył się i znowu spałem na łóżku.Cuatro powiększa bagażPolaPadaPotem miał być już tylko zjazd, ale wcale tak nie było: droga na równiny stanu Apure jest wyboista i każdy zjazd poprzedza podjazd: droga okrąża gory, wspina się na każde wzniesienie, potem spada aż do rzeki i znowu to samo. Kluczy w labiryntach między wierzchołkami i w pewnym momencie, tak koło czwartej po południu, myślałem, że już się nie wyplącze z Andów. Ale udało się.Po drodze żołnierze na punkcie kontrolnym próbowali coś wyciągnąć: a to że może dolary, a to że może złotówki, no chociaż ze sto boliwarów? W końcu naciągacz zwrócił mi paszport - a masz, żyło jedna! - i nawet począstował słodką bułką i kawą. Cała Wenezuela: zawsze ze skrajności w skrajność.W San Joaquin de Navay ksiądz był umiarkowanie nastawiony do pomysłu udostępnienia mi salki katechetycznej na noc. Najpierw wysłał mnie z mruczącym pod nosem kościelnym na obchód miasteczka: okazało się, że wszystkie domy wynajmujące pokoje są już pełne. Nie miałem najmniejszej ochoty rozbijać namiotu w podmokłych terenach popowodziowych i wróciłem pod kościół, pod dość obszerny daszek przed wejściem. Godzine później pod świątynie zajechał samochód, padre najwyraźniej skądś wracał: otworzył mi salkę i spałem w spokoju. Wypuścił mnie o szóstej rano i od tej godziny pedałowałem aż do zmroku.Sto siedemdziesiąt kilometrów na granicę: sporo, ale po płaskim, więc szło zupełnie sprawnie. Woda, która pozalewała mosty na drodze do Guazdualito, wycofała sie już i została na podmokłych terenach oblewającej carreterę numer 19 z obu stron. Brodzą w niej krowy rasy cebu, te garbate i z kołnieżem.Pracownika biura migracyjnego nie było, ale znajomi zaraz po niego zadzwonili i zjawił sie po piętnastu minutach. W tym czasie pogaworzyliśmy sobie, że skąd, że dokąd, że ile kilometrów i jakie to pasjonujące że z tym rowerem, i umizgi i uśmiechy, tylko po to, żeby za chwilę z dwójki sympatycznych chłopców w mundurkach zmienić się w parę tępych buraków. Bywa.Ta sama historia: że to niby są 90 dni wjazdu do Wenezueli na rok. No, doskonale,a która ustawa o tym mówi? Prawo o Migracji i Cudzoziemcach! Serio, w którym miejscu? Znam tę ustawę na pamięć, szczególnie punkt szósty.Mieli ją. Doskonale. Ten sam misiaczek, który przed chwilą przymilał się do aż jakiego to imponującego turysty rowerowego, teraz z mieszanką wkurwienia i pogardy w oczach czytał mi kolejne ustępy ustawy, a ja po każdym mówiłem, że widzisz, że nie mówi nic o żadnym roku. Skończył i stwierdził, że chociaż ustawa nie mówi, że jest 90 dni na rok, to to jest 90 dni na rok. Acha. I kontynuowaliśmy tak jeszcze przez chwilę ale to nie miało żadnego sensu. Operowaliśmy w kompletnie rozbieżnych systemach myślowych. Ja, jako legalista, dopytywałem się który to regulamin, dyrektywa, ustawa, cokolwiek, mówi o 90 dniach na rok. I patrzyłem na nich jak na wariatów powtarzających, że no ustawa nie mówi, ale przecież to jest OCZYWISTE, że chodzi o 90 dni na rok. Oni operowali w systemie "w nocy przyśniło mi się", "z pewnością uważam że" tudzież "szef chyba coś wspomniał na szkoleniu" i z drwiną i pogardą patrzyli na mnie jak na idiotę domagającego się czegoś, czego oni zupełnie nie rozumieli. Bo przecież jeśli nie chodziłoby o 90 dni na rok, to wszyscy mogliby tu przyjeżdżać kiedy im się zachce, a tak przecież nie może być. Oczywiste, prawda? No nie może być tak, że ktoś robi coś, co chce, a do tego jeszcze zgodnie z prawem, to jakiś absurd. Prawo powinno zakazywać, od tego jest przecież prawo. Zaczęli dzwonić po samolot, który miał mnie przewieźć do aresztu w Caracas, ja - do znajomych, którzy mają znajomych w ministerstwach i urzędach. Po dłuższym czasie deus ex machina zjawił się ratunek. Właściwie to nie było żadne deus ex machina, tylko logiczna konsekwencja: w kraju który nie kieruje się prawem pisanym, króluje kodeks koleżeński. Mundurowi z granicy w Apure zdali sobie sprawę, że dokumentując mój "nielegalny" pobyt musieliby wtopić kolegę z przejścia w Paraguachon, który "nielegalnie" wpuścił mnie do kraju trzy miesiące wcześniej. Telefon. Dyskusja. No nie chłopaki, to byłby dym. No, byłby. I puścili mnie, bo co to za przyjemność usrać gringo, gdy narobi się problemów koledze. Gringo wyleci do swojej gringolandii, a kolega zostanie i może się zrewanżować.I tak, już po nocy, dotarłem do Arauca w Kolumbii. Przyjęli mnie strażacy. Wyspałem się za wszystkie czasy. Byłem zmordowany jak przysłowiowy koń po przysłowiowym westernie.WodaI ostatni żart w Wenezueli? Bo w Wenezueli wszyscy ciągle żartują: że kryzys, że nie ma mleka w sklepie, że wypłata nie starcza już na nic, że żona zdradza - z tego wszystkiego ludzie się tylko śmieją. Jedni mówią, że to im pozwala żyć spokojnie, inni: że to nie pozwala poprawić sytuacji kraju. Ostatni żart w Wenezueli to była rodzina, która w Guasdualito podarowała mi zimnej wody do butelek. Siedzieli tam razem i rechotali się z powodzi, ze mnie, z siebie, że oni to rowerem to nawet do przecznicy by nie dojechali, i z sąsiadki o mocno ciemnej karnacji, że to Kanadyjka i też kiedyś przyjechała tu rowerem i tak jej się spodobało, że została. Zobacz pan, nawet oczy jej zbrązowiały. Taki tam żart. Niewyszukany, codzienny, przaśny, ale i tak będzie mi go brakować. 

Fizyk w podróży

Muzyka: spokojna jak tonada

Tonady to są te melodie, które nuci llanero dojąc krowę, które ciągną się po andyjskich poletkach kawy przy okazji zbiorów: długie, przeciągane nuty, wysokie dźwięki, powolna melodia i liryczne teksty. Jednym słowem: nic, co byśmy łączyli z roztańczoną, żywą i dynamiczną myzyką Ameryki Łacińskiej.W Wenezueli gatunek - mówi się - uratował przed zaginięciem Simón Diaz, znany także z praktyki innych stylów, jak joropo czy merengue, i ogółem: jako niekwestionowany mistrz wenezuelskiej muzyki tradycyjnej. Oba przykłady, które podajemy niżej, są autorstwa wujka Simona.Tonada de Luna Llena - Tonada Pełni Księżycaw niezrównanym wykonaniu Natalii Lafourcade i Gustavo GuerreroMówi o księżycu, i o zakochaniu, które jest niczym czapla walcząca z wodami rzeki. Przetłumaczę mój ulubiony fragment:La luna me esta mirando Yo no se lo que me ve Yo tengo la ropa limpia Ayer tarde la laveczyli:Księżyc patrzy na mnieNie wiem co widzi we mnieUbranie mam [przecież] czysteWczoraj wieczorem prałem jeEl loco Juan Carabina - Wariat Jan Carabinaw wykonaniu samego Simona, wraz z opowieścią o powstaniu piosenkiStrasznie lubię tę piosenkę, więc zrobimy od razu całe tłumaczenie, wraz z opowieścią. Orginał tekstu znajdziemy tutaj.Opowieść: Mój kochany przyjaciel, nigdy nie zapomniany Aquiles Nazoa, woła mnie któregoś dnia i mówi: "Simon, napisz muzykę do tych słów". Gdzieś tak po miesiącu przychodzi znowu i pyta: "Stary, napisałeś?". Mówię, że nie, Aquiles, nie napisałem, ale już piszę! Biorę do ręki moje cuatro i zaraz to ja dzwonię do niego i mówię: "Wariat już gotowy!". Wypijmy więc [mówi Aquiles] i kupiliśmy piwo w sklepie na dole. I mu zaśpiewałem. I zaczęliśmy ryczeć wszyscy trzej. Jak trzej wariaci: on, wariat Janek i ja. [...]. Posłuchajmy.Piosenka:Wariat Jan Carabina spędza noce na włóczędze,Kiedy księżyc oświetla noce w San Fernando.Kiedy noc jest ciemna, cichutko wariat wychodzi,Idzie zgubić się wśród równiny, nikt nie wie dokąd pójdzie.Kiedy kogut pierwszej w nocy da się słyszeć gdzieś z daleka,Wtedy wariatowi, widząc księżyc, zaraz wilgotnieją oczy.Spędza noc czekając, by niczym dziewczyna* wiernaPrzyszedł księżyc* na plac miasta, by porozmawiać z nim.[*w języku hiszpańskim księżyc - la luna - jest rodzaju żeńskiego] Ludzie z wielkiej równiny nie jednej nocy księżycowej,Widzieli wariata przechodzącego z księżycem pod rękę.Wariat Jan Carabina śni o poranku,Że na łożu z delikatnej mgły ma księżyc jako poduszkę.Wariat Jan Carabina spędza noce płacząc,Kiedy księżyc nie oświetla noce w San Fernando.

Budżetowe podróże? Wenezuela 2015: taniej się nie da!

Fizyk w podróży

Budżetowe podróże? Wenezuela 2015: taniej się nie da!

Na pewno chcesz mnie zapytać skąd wziąłem tyle pieniędzy, by spędzić całe dziewięć miesięcy w Wenezueli? Bład. To chyba ja powinienem zapytać Ciebie, skąd wziąłeś tyle, by przeżyć podobny kawał czasu w Polsce. Zaprawdę powiadam Ci: hiperinflacja czyni cuda!To się nazywa mieć swoje pięć minut (bogactwa). Wszystko to co mam w rękach to obecnie raptem jakieś pięćdziesiąt dolarów.Porozmawiajmy o cenach. Albo najpierw: o kursie wymiany. W Wenezueli istnieje kontrola wymiany z ustaloną ceną dolara: 1$=6,30bsf. Cena ta jest znacznie zaniżona w stosunku do rzeczywistej wartości lokalnej waluty - boliwara (bsf). Niemal wszystkie dolary, jakie wpływają do kraju, to pieniądze z ropy naftowej. Cena surowca w ostatnich latach spadła przeszło dwukrotnie, dolarów więc nie ma, popyt na amerykańską walutę rośnie i czarnorynkowy kurs osiąga wartości iście skandaliczne.W praktyce: gdy przyjechałem do Wenezueli w październiku 2014 za dolara mogłem dostać 95bsf. Obecnie (29 czerwca 2015): jakieś 430bsf. Teraz już mogę opowiedzieć coś więcej o cenach. Dla wygody będę posiłkował się kursem dolara sprzed miesiąca, mniej więcej 1$=370bsf, co daje łatwy przelicznik w przybliżeniu 1zł=100bsf. Ceny też oczywiście wariują, mianowicie rosną, ale nie w takim tempie, jak kurs amerykańskiej waluty. Konsekwentnie, jeśli chodzi o ceny, biorę pod uwagę te z maja 2015. W porządku, teraz już mogę się z Wami rozliczyć, to znaczy: skąd ja mam te miliony, by utrzymać się tyle czasu w Wenezueli, w jednym z tych egzotycznych krajów, do których dwutygodniowa wycieczka kosztuje z grubsza dziesięć tysięcy złotych.ZakwaterowanieOd kilku miesięcy siedzę w Meridzie, uniwersyteckim i turystycznym mieście w Andach. Wynajmuję pokój u rodziny niedaleko centrum. Miesięcznie płacę 2500bsf, czyli 25zł. A Ty ile płacisz za miesiąc wynajmu w Krakowie, uniwersyteckim i turystycznym mieście pod Tatrami? Podejrzewam, że coś koło 600zł, czyli 24 razy więcej. Tak, mam wodę, prąd, bezprzewodowy internet i widok na góry w pakiecie.Gdy kilka tygodni temu rozpoczynając podejście na Pico El Toro zatrzymałem się w małym hoteliku w Los Nevados, chyba najbardziej znanym z andyjskich miasteczek, za pokój z kolacją i śniadaniem zapłaciłem całe pięć złotych. A Ty ile wydałeś za podobną przyjemność w Zakopanem?JedzenieTym razem już może bez prozy: rzucam listę przykładowych cen żarcia.obiad: zupa, drugie danie, sok naturalny = 2złkawa espresso = 20grkawałek tortu w cukierni = 80gr kilo bananów = 40grbagietka = 20grpół kilo fasoli = 30grempanada z mięsem (taki duży smażony pieróg) = 40grlitrowy jogurt = 60grdwulitrowy sok = 80grchilaquiles w średnio drogiej meksykańskiej restauracji = 3złpanini w dość drogiej restauracji z kelnerami, szafą win itd. = 5zł kilo mięsa = 4złkilo sera = 4zł Oczywiście może się zdażyć, że chcesz kupić mleko w proszku i go nie ma, albo trzeba stać po nie parę godzin w kolejce. Podobnie może stać się z papierem toaletowym, mydłem, szamponem, olejem, itd., ale zawsze możesz wtedy iść do pana spod bloku, który sprzeda ci to bez kolejki i drożej, np. 1.20zł za litr oleju (zamiast za 6gr) czy 5zł za kilo mleka w proszku (zamiast za 70gr). W ogóle możesz uledz wrażeniu, że niewiele rzeczy okupuje sklepowe półki, ale od czasu do czasu zaskoczą cię peruwiańskie suszone pomidory w oliwie czy hiszpańskie oliwki nadziewane wędzonym łososiem po jakiejś śmiesznej cenie. A z drugiej strony należy podkreślić, że mimo tak niskich cen nie chodzi tu o żaden dziki kraj, gdzie jeść dadzą widelcem z patyka, a bananowy liść zrobi ci za talerz. To espresso prawdopodobnie będzie najlepszym espresso jakie piłeś w życiu, obiadem najesz się jak dziki niedźwiedź, w lokalu będzie klimatyzacja, serwetki, pół miliona sosów i przemiła kucharka. Mięso i ser przechowywane będzie w lodówce i tak dalej.Różnelitr benzyny = 0.10gr (tak, gr, nie zł!)bak paliwa (50 litrów) = 5grksiążka = 25gr-10zł, zazwyczaj coś koło 2-3złbilet na samolot Caracas-Merida = 12-20złbilet autobusowy Caracas-Merida (800km) = 6-8złbilet komunikacji miejskiej = 10grbilet na metro w Caracas = 4grgitara produkcji krajowej = 60złusługa wymiany piasty i i szprych w rowerowym kole = 5złusługa zaszycia dziury na dupie w spodniach = 50grstrzyżenie = 1złczyszczenie zęba wraz z plombą światłoutwardzalną = 10złgodzina lekcji gry na cuatro = 1.50złTakże tego. Jeśli zawsze myślałeś, że przenigdy nie będziesz bogaty, że nie zaznasz tego słodkiego poczucia beztroski wybierając największy kawałek tortu w całej cukierni, natomiast zawsze będziesz musieli jeść pasztet z przeceny w tesco, jedź do Wenezueli! I to teraz, bo kryzys i hiperinflacja mają w zwyczaju kiedyś się kończyć. W szczególności po wyborach w szóstego grudnia 2015 może się coś zmienić, może na przykład wybuchnąć wojna domowa (niestety, wydaje się, że w pewnym zakresie istnieje taka możliwość), może też dojść do władzy ktoś, kto też będzie kradł, ale rozsądniej itd., w każdym razie skończy się dobre i w Wenezueli znowu będzie drogo, tak jak kiedyś.Ale zaraz, zaraz, ktoś zapyta: ale po co w ogóle tam jechać? Przecież to nie jest Peru ze swoim Machu Picchu, Argentyna z tangiem i wołowiną, Brazylia z sambą, Meksyk z pikantną kuchnią... Wenezuela, jakiś taki ubogi krewny (hohoho, nic bardziej mylnego!), znany co najwyżej z ropy naftowej i zmarłego prezydenta Chaveza. No więc po co?W sumie to nie wiem, chyba bez sensu. Chociaż ostatecznie oprócz rajskich plaż takich jak ta w Tucacas...... czy w Choroni ....... mają też jakieś tam różowe kwiatki ...... ludzi, którzy suszą kakao przed kościołem ...... kosmate nogi polskiego rowerzysty wiszącego na hamaku ... ... jeszcze parę plaż, jakby komuś było mało ...... całkiem zadbane ...... i pomysłowe parki w miastach ...... krokodyle na pastwiskach (te kostropate cielska po lewej nad wodą) ...... nienajgorsze drogi ...... sympatycznych ludzi i dziesiątki gatunków muzycznych, takich jak joropo czy merengue ...... jakieś przenudne krajobrazy, no płaskie toto po horyzont ...... aha, rzeka, no też coś, tak jakby w innych krajach rzek nie było ...... że czerwona rzeka? w Afryce mają całe Morze Czerwone! ...... gęste lasy? że to Janowskie gorsze? ...... stolica, no aha, każdy kraj ma stolicę, okej, może nie w każdym kraju możesz jechać do mieszkania kolejką linową, ale stolicę zasadniczo każdy ma ...... a że na obrzeżach tej stolicy stoi prawie trzytysięcznik z którego widać Morze Karaibskie? ...... no tak, tak, jak ktoś koniecznie potrzebuje wyżej, to prawie pięciotysięcznik też się znajdzie, z lodowcem ...... tak, tak, z jeziorem też ...... w porządku, tamte jezioro było dość małe, ale są też większe ...... i przechadzają się nad nimi ładne dziewczyny ...... i jacyś Polacy śpią w namiotach, bo jak ktoś w obcym kraju śpi w namiocie, to to najpewniej nasz ...... po tych górach można zejść do miasteczka ...... albo wejść wyżej, też do miasteczka ...... kwiatki powąchać ...... do domu zajść ...... pod wodospad ...... na pole ...... czy na pastwisko...... no ogólnie jest tam parę rzeczy do roboty, jak już ktoś się znudzi wydawaniem pieniądzy na skandalicznie tanie produkty. Nade wszystko w tych wszystkich wioskach, miastach, górach, miasteczkach i na plażach przechadzają się - przepraszam polskie dziewczyny, ale no taka jest niestety prawda - najpiękniejsze kobiety na świecie. Proponuję taki prosty eksperyment: wejść w google, w grafikę i wpisać frazę chica venezolana (czyli: wenezuelska dziewczyna, właściwie to najlepiej od razu chica venezolana playa, czyli plaża, żeby od razu ulokować się w odpowiedniej scenerii). No tak, tak, w porządku, robią sobie sztuczne cycki, ale nie wszystkie! Na koniec należy przyznać, że owszem, niniejszy artykuł nosi wszelkie znamiona podróżniczego tabloidyzmu. Hiperinflacja, kryzys polityczny i ekonomiczny Wenezueli, wraz z całym swoim bagażem historycznym, baterią przyczyn, żniwem skutków i problemów, domagają się głębszej analizy. Ona nadejdzie, ona powstaje, poczekajcie jeszcze jakiś czas, i będziecie mogli czytać do woli! A póki co zostaje Wam film:i więcej zdjęć:WenezuelaAndy wenezuelskieGran Sabana

Muzyka: w rytmie na pięć, czyli wenezuelskie merengue

Fizyk w podróży

Muzyka: w rytmie na pięć, czyli wenezuelskie merengue

Pico El Toro 4760m. n.p.m., śniadanie-nocleg-kolacja za 5zł i dlaczego turyści gubią się w Andach [zdjęcia, wideo, relacja, mapa, full wypas]

Fizyk w podróży

Pico El Toro 4760m. n.p.m., śniadanie-nocleg-kolacja za 5zł i dlaczego turyści gubią się w Andach [zdjęcia, wideo, relacja, mapa, full wypas]

Do miasteczka Los Nevados, zagubionego między fałdami wenezuelskich Andów, można dostać się za pomocą komunikacji publicznej w Meridzie popularnie zwanej jeep, co jak sama nazwa wskazuje oznacza, że będziemy jechać samochodem marki toyota. Odległość nie jest imponująca, ale stan drogi, która za El Morro zmienia się w gruntową, i różnica wysokości sprawia, że podróż trwa cztery godziny. Pakuję się na tyły terenówki razem z kilkoma miejscowymi, którzy wracają z hałaśliwego miasta na swoją spokojną prowincję.Przerwa na sikanieI rzeczywiście: dojechawszy na miejsce momentalnie odczuwa się różnicę. Mimo, że Merida ma w kraju sławę miasta spokojnego, czystego i co tylko, to według obserwacji własnych i opowieści mieszkańców wszystko to należy do niedalekiej, ale jednak historii. Obecnie andyjska stolica jest niemal tak brudna jak Maracaibo, prawie tak hałaśliwa i może nawet bardziej zakorkowana niż Caracas. Jej niezbywalnym atutem jest jednak bliskość tycieńkich miasteczek, takich jak Los Nevados. Cisza i spokój są tam absolutne.Ot i całe miasteczkoUsiadłem na placu i wciągałem w płuca powietrze i bezruch niedzielnego popołudnia, spędziłem tak godzinę, czy dwie. Zostawiłem plecak na ławce i obszedłem miasteczko dookoła, wróciłem. Starsza pani o twarzy czerwonej od słońca zaprosiła mnie do swojego hoteliku: kolacja, nocleg i śniadanie kosztuje tam jakieś pięć złotych. Po dwóch latach silnej dewaluacji boliwara Wenezuela z jednego z najdroższych stała się krajem śmiesznie tanim. Miałem w planie wyruszyć w górę tego samego dnia, ale ceny i czar miasteczka zatrzymały mnie na noc w Los Nevados.Pomimo, że zatrzymałem się na skraju osady, nie miałem daleko do centrumSeñora cały czas się uśmiechała, opowiadała o innych ludziach, którzy odwiedzali jej hotelik. Była przy tym zupełnie inna od Wenezuelczyków z nizin, którzy krzykliwym głosem zadają pytanie za pytaniem, z których co najmniej połowę można śmiało uznać za personalne czy nawet wścibskie. W Andach jest inaczej, w Andach jest sympatia i uprzejmość, ale zawsze z dystansem.Na kolację dostałem piscę andinę, zupę na mleku z ziemniakami i serem, do tego arepa de trigo, czyli nic innego niż podpłomyk, i słodką, słabą kawę. Przeszedłem sie jeszcze po miasteczku skrytym mrokiem, obmacując stopą każdy kamień brukowanych uliczek, a powróciwszy, spowity górskim chłodem zasnąłem jak dziecko.Od rana lało: niebo skute chmurami nie obiecywało poprawy. Stanowiło to również zapowiedź kolejnych dni, w których nieczęsto widywałem słońce. Przejaśniło się nieco dopiero koło jedenastej i nie tracąc więcej czasu ruszyłem w górę.W górach też grają w piłkęDom IDom II (w dali: konie)Dom IIIPola ziemniaków i szczypiorkuSzedłem sam, jakoś nie udało mi się znaleźć chętnych na włóczenie się po Sierra Nevada w porę deszczową. Droga, którą chciałem przebyć, to stara trasa, którą od dobrych paru setek lat przemierzali mieszkańcy Los Nevados idąc do Meridy, do czasu aż pojawiły się samochody i przeprowadzono drogę przez El Morro. Jedyna trudność pojawia się zaraz po wyjściu z miasteczka: gruntowe drogi rozchodzą się na różne strony, w pola, do domów i dla obcego nie jest takie oczywiste która ścieżka prowadzi w góry. Zapytać za bardzo nie ma kogo, bo ludzie siedzą po chałupach, albo pracują gdzieś daleko od szosy. Dzień wcześniej zrobiłem jednak rekonesans i teraz już wiedziałem gdzie iść. Miejscem które wydało mi się najbardziej podatne na zmylenie drogi jest zakręt w prawo przy betonowym krzyżu: odchodzi tam droga jeszcze ciaśniej zawijająca w prawo i podchodząca mocno pod górę. Sprawia przy tym wrażenie główniejszej, bardziej uczęszczanej. Otóż nie należy iść tamtędy, tylko kontynuować po płaskim.Jakieś pół godziny później trasa wypełnia się kamieniami, czasem zupełnie przypomina brukowana uliczkę. Mijam samotne domy w polu, które znikają zupełnie po pierwszym moście na rzece, za którym zagłębiamy się w samotne góry. Za drugim mostem trafiam na skrzyżowanie: jeśli ktoś wcześniej przypatrzył się ukształtowaniu terenu jest jasne w którą stronę skręcić, ale że zdarza się, że białość spowije całą okolicę, to napiszmy wprost, że na Pico El Toro to w prawo.Przy trzecim, ostatnim moście świat rzeczywiście staje we mgle i nie widać na więcej niż dwadzieścia metrów: jest dopiero trzecia po południu, ale dalszy marsz w mleku nie ma większego sensu, więc staję obozem. Jest troche drewna na ognisko, gotuję kawę, podpiekam arepy, tej nocy jem i śpię całkiem nieźle, mimo że to już 3500m n.p.m. i zaczynam to odczuwać przy oddychaniu. Bo ja to wysokościowo raczej delikatny jestem.Drugi mostJasna, długa prosta,szeroka jak morze Trasa ŁazienkowskaWidok z obozu o  porankuRano też mnie bierze na dobre żarcie, więc szybko rozpalam ognisko. Mimo to udaje mi ruszyć w drogę przed ósmą. Słońce delikatnie przebija sie przez chmury i mimo wysości wciąż jest gorąco. Nie spotykam nikogo, nie licząc dwóch chłopaków, którzy dzień wcześniej schodzili tędy z trzema krowami. Pasły się chyba na dole, przy rzece, która wżyna się głęboką doliną między góry. Przy przełęczy Alto de la Cruz na ponad czterech tysiącach metrów droga nachyla się mocno w górę, a wysokość już solidnie daje się we znaki: przystaję co chwilę by złapać nieco więcej tlenu. Właściwie nie ma wiatru, nie ma dźwięków, jestem niby zawieszony w nicości, doskonałe uczucie.Szlak widziany z góryPodejście na przełęczPrzełęcz Alto de la Cruz, jakieś 4150m n.p.m.Dawno nie byłem na tak ładnie wyodrębnionej, klarownej i wysoko położonej przełęczy. Tu owszem, zawiało, przygnało zimnym powietrzem i przestrzenią. Widok na północ zasłoniły chmury, ale i tak przypomniało mi się, gdy kilka lat wcześniej stanąłem na Alakol w Tienszanie. Tu znów mamy sytuację skrzyżowaniową. Merida to miasto nie dość, że żyjące z turystyki górskiej, to jeszcze uniwersyteckie. Mimo to nikt z tych wykształconych ludzi nie wpadł na biznes produkcji i sprzedaży map. Gdy im o tym mówię, narzekają że państwo nie daje pieniędzy, że państwa to nie interesuje i tak dalej. No, no, no, coście się żuczki robaczki przyzwyczaili za bardzo z tą darmową benzyną i socjalistycznym ustrojem, że państwo to się powinno wszystkim zająć: mapy zrobić, nakarmić i pupę podetrzeć. A samemu coś opracować to nie łaska? W ksiegarniach nie znalazłem nic, w centralnym biurze Parku Narodowego też, nie mówiąc już o biurach teneronych (wejścia do parku). Po długich internetowych poszukiwaniach udało mi się uzyskać taki kawałeczek mapy topo z oznaczonym szlakiem:Mapa topograficzna Sierra Nevada, Merida, WenezuelaPrzyszliśmy z lewego, dolnego rogu i znajdujemy się w punkcie, gdzie czerwone kreski rozchodzą się na cztery strony świata. W prawo: Pico Espejo i Pico Bolivar, najwyższy szczyt kraju 4978m n.p.m., prosto zejście w kierunku Meridy, a w lewo Pico El Toro. Ścieżka wiedzie wśród skał, a uprzejmi poprzednicy oznaczyli ją wieżyczkami z kamieni. El Toro ma szeroki, podłużny szczyt i idziemy po południowym zboczu. Nieco po południu dochodzę do niewielkiego jeziorka, którego wody sprawiają wrażenie pitnych. Okolica całkowicie utopiona w chmurze, więc atakowanie szczytu tego dnia nie ma sensu. Rozbijam namiot i spędzam dwie godziny frustrujących prób rozpalenia ognia. Nawet gdy płoną już grubsze konary jest to ciągła walka z podtrzymywaniem płomienia. To nie ma sensu, wszystko jest zbyt głęboko nasączone wilgocią, żeby dało się wzniecić porządne ognisko. Jem na zimno. Nie udało  mi się kupić gazu, więc kuchenki brak, a z braku tlenu łeb boli niemiłosiernie. Jedzenie wciskam na siłę, bo w takim stanie człowiek wcale nie ma ochoty na przeżuwanie. Przyrządzam sobie wodę z cytryną i cukrem i idę spać.Obudziłem się z bólem głowy, chociaż znacznie już mniejszym. Czułem, że coś jest nie tak, ale łeb nie ciążył mi do samej ziemi jak dzień wcześniej. W nocy widać było gwiazdy i dobra pogoda utrzymała się do rana: wreszcie mogłem zobaczyć nieco więcej. Pico Bolivar na wschodzie, na południu szlak, którym wspinałem się na przełęcz, a dalej zielone fałdy gór przykryte białą kołdrą chmur. Znajdowałem się ponad nimi. Zjadłem coś, zrobiłem kolejną wodę z cukrem, którą zabrałem na podejście na szczyt łącznie z torebką orzechów i aparatem. Ruszyłem wzdłuż kamienistego grzbietu mijając jeszcze dwa czy trzy niewielkie jeziorka. Prowadziły mnie kamienne wieże, które w pewnym momencie wyznaczyły drogą w prawo, pod górę, na szczyt. Im bliżej grani, głazy stawały się coraz większe, w użycie weszły ręce. Słońce paliło gębę, tlenu brakowało - co chwilę stawałem łapać powietrze. Mimo, że podejście było wolne, z czasem na aklimatyzacje: nocleg w Los Nevados na 2700m n.p.m., potem niewiele dalej, na 3500m n.p.m., mój organizm nie zaakceptował zmiany stężenia tlenu, zresztą nie pierwszy to już raz. Dla mnie to chyba jednak bardziej Bieszczady, czy Beskid Niski... Ale udało się, za kolejnym kamieniem otwarła się przede mną dolina, w której gdzieś tam nisko, na dole, mrowią się czerwone dachy domów Meridy i Ejido. Krzyknąłem z radości, ze śmiechu: siadłem na głazie i gapiłem się w dół, w dal, dookoła.Bystry obserwator filmu z pewnością zauważył, że zdaje się nie jestem na szczycie, bo przecież po prawej stronie wyrasta jakaś przestrzeń zdecydowanie wyższa niż moje obecne położenie. No tak, ale wdrapanie się tam wymagałoby umiejętności przemieszczania się w pionie, której nie posiadam. Dowiedziałem się później, że aby wejść na szczyt-szczyt trzeba zaczynać podejście w nieco innym miejscu niż ja to zrobiłem. Schodząc zastanawiałem się zresztą, czy by nie spróbować od innej strony: miałem dwa pomysły na te podejścia, ale zbliżała się dziewiąta, zaraz przyszły chmury i zabieliły wszystko - nie było już o czym decydować. Zresztą nie wydało mi się to takie istotne: nie wiem ile mi zabrakło do szczytu, może z 20 metrów wypiętrzenia? Widok byłby tak samo wspaniały, więc nie ma co się spinać. Nie wchodzenie na szczyty staje się powoli moją specjalnością! (patrz Bishorn i Pik Lenina)Obóz na wysokościPico Bolivar o porankuKamienisty grzbiet Pico el ToroDywan z chmurW dole: Ejido i meridaFrailejonW drodze powrotnej do namiotu: grzbiet El Toro po lewejWodopójA żeby nie było, że jestem taki całkiem nieudany, to miesiąc temu wszedłem na Pico Pan de Azucar 4680m n.p.m., co udawadnia się niniejszym zdjęciem ze szczytu!Koło dziesiątej byłem już przy namiocie, a o jedenastej zszedłem na Alto de la Cruz. Świat po północnej stronie Sierry Nevady był już całkowicie skąpany we mgle. Schodząc minąłem dwie ze stacji remontowanej wciąż kolejki linowej, która z Meridy (1600m n.p.m.) po dwunastokilometrowej linie wciąga wagoniki na 4765m n.p.m., Pico Espejo. Tzn. jeśli akurat działa. Obecnie technologię z lat pięćdziesiątych wymienia się na nową i od kilku lat słyszy się, że już tej jesieni, tej jesieni napewno...! Kierowcy uczęszczający a-czwórkę lub zakopiankę wiedzą czym kończą się tego typu obietnice.Szlak aż do stacji La Aguada jest kamienisty i bardzo klarowny, ale za domem Pedro Peñi, potomka Domingo Peñi, który jako pierwszy zdobył najwyższy szczyt Wenezueli w 1935 roku, ścieżka wpada w piaszczysty wąwóz, chwilami zwężąjąc się do trzydziestu centymetrów, innym razem schodząc głęboko między ziemne ściany. Jest takie miejsce, w którym trasa wypada z lasu i na jakieś pięćset metrów rozłazi się po łące w licznych odnogach. Kiedy przyjdzie mgła, faktycznie można by się pogubić. I rzeczywiście, podobno na tym odcinku znika bezpowrotnie wielu turystów. Narzekają na to strażnicy parku narodowego, narzeka ochrona cywilna, narzekają mieszkańcy i pracownicy sektora turystycznego, ale jeszcze nikt nie wpadł na to, żeby w regionie, który żyje z turystki górskiej, wyznaczyć szlak. Choćby jeden.Szlaki w Beskidzie Niskim. W Wenezueli jeszcze nikt na to nie wpadł. Jakby ktoś z Czytelników szukał sensu życia, to mam dla niego propozycję: może jechać w Andy i znakować trasy. Dość prawdopodobne, że w ten sposób uratuje życie kilku ludziom, a do tego znajdzie niesłychanie piękną żonę i dożyje długich lat bez stresu i pośpiechu. Całe zejście zajęło mi trzy godziny. Po kilku dniach we mgle niżej położone partie gór przywitały mnie deszczem: usiadł sobie chłop głodny i zmęczony pod chatą Pedro, ból głowy nieco mu zszedł, więc wyciągnął puszkę sardynek by pochłonąć co nieco, a gdy tylko ją otworzył, zaczęło lać.Sardynki wyjadałem łyżką w drodze i pędząc po klaustrofobicznym szlaku przeszedłem przez las mglisty, las wilgotny, robiło się coraz cieplej i cieplej, aż wreszcie dotarłem do Mucunutan, a stamtąd już autobusem pojechałem do Meridy. Koniec![Nie wiem czy ktoś zauważył, ale w całej tej górskiej opowieści przemyciłem Wam w filmie nieco muzyki, tym razem stylu aguinaldo, piosenka wykonywana przez lokalną grupę Yerbabuena, czyli tę samą, którą poznałem jakiś czas temu, co dało początek wpisom o muzyce - było już joropo, cumbia i trova - których nikt nie czyta. Ja tam nie wiem, mi się wydaje, że muzyka bywa dużo ciekawsza, niż pocenie się pod ciężarem plecaka w jakichś leśnych ostępach ; ) ]Jeziorka pod Pico EspejoRemontowana stacja Loma RedondaWąwóz we mgleBaseny na pstrągi w Mucunutan

Fizyk w podróży

Muzyka: trova kubańska

Od średniowiecznych trubadurów poezja łączona z muzyką stała się w swoim czasie bardzo popularna na Kubie, dając w okolicach połowy XIX wieku gatunkowie znanemu jako trova cubana. W drugiej połowie kolejnego wieku nurt doczekał się nowej fali, nueva trova cubana, która do faceta z gitarą śpiewającego piosenki o miłości dołożyła jeszcze tematykę polityczną, konkretnie: lewicową, antyimperialistyczną. I tak - oczywiście w pewnym przybliżeniu - tym czym dla Solidarności jest Jacek Kaczmarki, tym dla kubańskich rewolucjonistów pozostaje Silvio Rodriguez. Niżej prezentuję piosenke polityczną Silvio, i jedną niepolityczną, mianowicie miłosną, kompozycję drugiego w alei sław kubańskiej trovy, Paulo Milanesa. Zjawisko muzyczne zwane trovą dla polskiego Czytelnika z pewnością wyda się swojskie, bo to właśnie to co u nas nazywa się poezją śpiewaną: najczęściej mamy więc do czynienia z autorskimi kompozycjami artysty poety-muzyka, wykonującego swoje utwory na gitarze, któremu czasem akompaniują w minimalnym stopniu instrumenty towarzyszące typu harmonijka ustna. Nie mamy tu do czynienia ze ściśle zdefiniowanym rytmem czy aranżacją, jak to było chociażby w przypadku omawianej ostatnio cumbii. Definicja gatunku jest minimalistyczna, pozostawiając przy tym szerokie pole do popisu artyście: trova to poezja i muzyka, kropka.Silvio Rodriguez - Randka z aniołamiKubański trubadur w obfitej w tekst piosence zahacza o wydarzenia historyczne, w których oficjalnie głoszone deklaracje zaprowadzenia pokoju owocowały śmiercią tysięcy ludzi, takie jak zrzucenie bomby atomowej na Hiroshimę czy ustanowienie dyktatury Pinocheta w Chile. Utwór kończy się następująco:Pobres los ángeles urgentes que nunca llegan a salvarnos. ¿Será que son incompetentes o que no hay forma de ayudarnos? Para evitarles más dolores y cuentas del sicoanalista, seamos un tilín mejores y mucho menos egoístas. Co przetłumaczymy jako:Biedni ci pilnie zsyłani aniołowie którym nigdy nie udaje się nas wybawić.Chodzi o to, że są niekompetentni,czy po prostu nie istnieje sposób by nam pomóc?Dla uniknięcia kolejnych bolączekI rachunków u psychoanalityka,Bądźmy troszeczkę lepsiI znacznie mniej egoistyczni.Pablo Milanes - De que callada maneraW tym wypadku autorem słów jest poeta Nicolás Guillén, natomiast Pablo Milanes stworzył do tych słów muzykę: śpiewa i akompaniuje sobie gitarą, ale utwór doczekał się i dużo bardziej zaawansowanych wersji instrumentalnych, jak na przykład w stylu salsy. Piosenka jest na tyle krótka, że nawet ktoś tak leniwy jak ja może ją przetłumaczyć bez większego marudzenia.De qué callada manera se me adentra usted sonriendo como si fuera la primavera yo muriendo y de qué modo sutil me derramó en la camisa todas las flores de abril.  ¿Quién le dijo que yo era risa siempre nunca llanto? Como si fuera la primavera ¡no soy tanto! En cambio que espiritual que usted me brinde una rosa de su rosal principal.  De qué callada manera se me adentra usted sonriendo como si fuera la primavera Yo muriendo. Yo muriendo.i po polsku: Jak cichuteńkoZbliża się pani z uśmiechemJakbyś była samą wiosnąJa - umieramI jak subtelnie wlewasz mi w koszulęWszystkie kwiaty miesiąca kwietniaKto powiedział, że ze mnieWieczny uśmiech, a nigdy płacz?Jakbym sam był wiosną,nie jestem taki!Ale przeżywam całą duszą gdy dajesz mi pani różęZ największego z twoich krzewówJak cichuteńkoZbliża się pani z uśmiechemJakbyś była samą wiosnąJa - umieramJa - umieram

Fizyk w podróży

Muzyka: kolumbijska cumbia

Lecimy z drugą lekcją muzyki latynoamerykańskiej: dzisiaj kolumbijska cumbia (czyt. kumbia). Pierwsza lekcja, o wenezuelskim joropo, była nieco przydługawa, więc dzisiaj polecimy króciutko. Za miejsce narodzin cumbii przyjmuje się Kolumbię, chociaż obecnie jest grana wszędzie od Argentyny do Meksyku. Ma prosty i żywy rytm na dwa, wybijany przez obowiązkowy zestaw bębnów, w którym odbijają się afrykańskie korzenie gatunku. Korzenie związane z kulturami narodów rdzennych (postkolonialnie zwanych Indianami, chociaż od paru setek lat wiemy, że Ameryka to nie Indie) wyrażają się w użyciu instrumentów dętych, podobnych do fletu (jak gaita czy caña de millo).Dla przykładu przesłuchamy sobie temat Yo me llamo cumbia (Nazywam się cumbia) interpretowanego przez królowę gatunku, Totó la Momposina (która, jak sama nazwa wskazuje, urodziła się na wyspie Mompox na rzece Magdalena).O czym śpiewa Toto? Zobaczymy sobie pierwszą zwrotkę:Yo me llamo cumbia, yo soy la reina por donde voy, no hay una cadera que se este quieta donde yo estoy, mi piel es morena como los cueros de mi tambor, y mis hombros son un par de maracas que besa el sol. czyli:Ja się nazywam cumbia, jestem królową gdzie bym nie poszła,Żadne biodra nie będą spokojne tam, gdzie jestem jaMoja skóra jest śniada jak skóra mego bębnaA me ramiona to dwie maraki całowane słońcemJuż widzicie dlaczego nie zostałem tłumaczem. Pozostaje tylko posłuchać maestry:

Wywiad: demokracja bezpośrednia po wenezuelsku

Fizyk w podróży

Wywiad: demokracja bezpośrednia po wenezuelsku

P.sdfootnote { margin-left: 0.6cm; text-indent: -0.6cm; margin-bottom: 0cm; font-size: 10pt; }P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { }A.sdfootnoteanc { font-size: 57%; } W Wenezueli istnieje system demokracji bezpośredniej: ludzie zbierają się na osiedlach i wspólnie decydują o swoich sprawach. Budują szkoły, boiska, organizują kursy, rozwiązuja problemy. Rady wspólnot, czyli consejos comunales, zostały wprowadzone przez Hugo Chaveza i mimo atrakcyjności idei "władzy dla ludu" wywołują wiele kontrowersji: przede wszystkim są niekonstytucyjne. Wśród zwolenników opozycji rady stanowią synonim korupcji i malwersacji finansowych. Znane sa również przypadki, że ludziom nie popierającym rządu utrudnia się czy wręcz uniemożliwia zarejestrowanie rady wspólnoty, albo stale odmawia przyznania środków na postulowane projekty. W artykule rozmowa z Emilią Rodriguez, działaczką - sekretarzem ds. infrastruktury rady wspólnoty Santa Rosa, osiedla na obrzeżach miasta Merida w wenezuelskich Andach.[Uwaga techniczna: zwykle w artykułach na tej stronie nie występują przypisy. Teraz owszem, niektóre są nawet istotne, zwłaszcza ten z numerkiem (3). Można kliknąć na numerek, strona przekieruje nas do przypisu, potem znowu klikamy, i wracamy w miejsce, na którym skończyliśmy czytać.] Wenezuelskie Andy: widok z Pico Pan de Azucar 4680m n.p.m.P.sdfootnote { margin-left: 0.6cm; text-indent: -0.6cm; margin-bottom: 0cm; font-size: 10pt; }P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { }A.sdfootnoteanc { font-size: 57%; } Jak zorganizowana jest rada wspólnoty Santa Rosa?Bazujemy się na odpowiedniej ustawie regulującej organizację, strukturę i funkcjonowanie rady, czyli także głosowania, zawieszenie, reelekcja czy odwołanie osób, które pełnią funkcję w niej funkcje. Prawo nadaje radzie wspólnoty osobowość prawną i tak dalej, ale to, co daje życie radzie, to cała wspólnota mieszkańców ograniczona geograficznie, cała wspólnota sektora Santa Rosa. Spośród niej wybieramy sekretarzy (voceros) komitetów zajmujących się dziedzinami wyszczególnionymi przez niniejszą ustawę, albo innymi, proponowanymi przez radę, na to również zezwala ustawa. Na przykład mamy komitet zdrowia, który przewiduje ustawodawca, i komitet infrastruktury, który jawnie nie figuruje w prawie, ale taki był potrzebny i go utworzyliśmy. W skład takiego komitetu wchodzi jak rozumiem kilka osób?Tak, u nas zazwyczaj są to dwie osoby: wybiera się sekretarza głównego i od razu jego zastępce, który mógłby przejąć obowiązki sekretarza głównego na wypadek jego odwołania, rezygnacji ze stanowiska czy ciężkiej choroby. Ale na przykład komitety techniczne ds. wody i energii mają każdy po pięciu członków, podobnie bank wspólnoty, ale on nie liczy się jako komitet, tylko odrębny organ rady. Istnieją ogółem trzy oddzielne organy: organ kontroli, organ administracji zajmujący się finansami, czyli bank wspólnoty, i organ wykonawczy, złożony z komitetów. Organy kontroli i administracji mają po pięciu sekretarzy głównych i pięciu zastępczych. Ponadto istnieje również komisja wyborcza, do której deleguje się znów pięciu sekretarzy głównych i pięciu zastępczych.Czyli w sumie ile osób formuje radę wspólnoty osiedla Santa Rosa?Dwadzieścia pięć.I to już licząc razem z bankiem, komisją wyborczą i tak dalej?Tak, wszystkich osób pełniących obowiązki jest dwadzieścia pięć, to jest liczba dość typowa dla rady wspólnoty. A ile osób żyje w sektorze objętym działalnością rady?To będzie około dwustu pięćdziesięciu rodzin, jakieś tysiąc, może tysiąc trzysta osób, z czego jakieś sześćset osób uprawnionych do głosowania. Ale trzeba zaznaczyć, że rada wspólnoty składa się tak z dorosłych, jak i dzieci. W jakim sensie? Od jakiego wieku dzieci również stają się członkami rady?Od chwili, gdy się rodzą! Chodzi o to, że rada wspólnoty to tak naprawdę cała ludność zamieszkująca dany sektor. Ludzi pełniących specjalne funkcje w tej społeczności nazywamy sekretarzami, i oni zajmują się już konkretnymi sprawami podzielonymi tematycznie, pracując dla dobra całej wspólnoty, ale to cała wspólnota formuje radę.Jaka jest więc różnica między sekretarzem a zwykłym członkiem rady?Ideą pracy sekretarza jest jedynie przekazanie problemu danej społeczności do odpowiedniej instytucji państwowej, oraz prowadzenie konsultację z wszystkimi obywatelami na temat tego, co w danym momencie powinno stanowić priorytet działań. Sekretarz nie ma obowiązku rozwiązania problemów: one powinny być rozwiązywane przez radę wspólnoty, czyli wszystkich mieszkańców. Przykładowo: ja jestem sekretarzem z komitetu infrastruktury. Przeprowadzamy zgromadzenia wszystkich mieszkańców i oni nam mówią, że należałoby zbudować szkołę. Wtedy ja, jako sekretarz, sporządzam odpowiedni dokument, ludzie podpisują, i zanoszę papier do biura ministerstwa edukacji by zawiadomić, że społeczność osiedla Santa Rosa zgłasza potrzebę budowy szkoły. Potem wracam, organizuję kolejne zebranie i informuję, że poinformowano mnie, że owszem, można zbudować szkołę, przedstawiono mi działania, jakie powinno się przedsięwziąć w kierunku złożenia formalnego wniosku o budowę szkoły – właśnie ostatnio tym się zajmowałam. Ta praca bywa wymagająca, bo czasem trzeba kilkakrotnie odwiedzają daną instytucję, pisać wnioski, projekty, więc w celu koordynacji działań organizują się komitety. Na zgromadzeniu pytamy ludzi ilu jest wśród mieszkańców murarzy, inżynierów, i wtedy wszyscy oni będą należeć do komitetu infrastruktury, który reprezentuję ja, jako sekretarz. Okazuje się, że mamy trzydziestu murarzy, więc pytam którzy z nich chcieliby pracować przy projekcie, bo powiedzmy nie mają pracy, albo mają czas i chcą się włączyć w budowę. Z tych osób się bierze potrzebną liczbę pracowników i ruszamy z robotą. Podobnie w każdym innym komitecie.Powiedziałaś, że organizujesz zebrania wszystkich mieszkańców. Ilu rzeczywiście przychodzi, Wiadomo, że nie wszyscy, to zależy od tematu spotkania. Gdy robiliśmy zebranie na temat sadzenia drzew, przyszły dwie osoby. Innym razem, gdy dostaliśmy projekt przyznawania kredytów na lodówki, kuchenki, zmywarki i tak dalej, przyszło chyba całe osiedle. Pamiętam to jak dziś, to był cały dzień wypełniania wniosków. Zjawiali się ludzie, których nigdy wcześniej nie widziałam na zgromadzeniach. Przy okazji przekonaliśmy się, że wszyscy w Santa Rosa dobrze wiedzą o działaniach rady, natomiast przychodzą tylko wtedy, gdy ich te działania interesują. Gdzie i jak często odbywają się zgromadzenia? Spotkania zawsze powinny się odbywać w przestrzeni publicznej, w miejscach, do których wszyscy mogą dotrzeć. W Santa Rosa organizujemy się albo w starym budynku szkoły, albo na zadaszonym boisku na przeciwko. Zgromadzenie zwyczajne powinno się przeprowadzać raz w miesiącu, ale nadzwyczajne mogę zdarzać się znacznie częściej, w zależności od potrzeb. Na przykład obecnie w Santa Rosa kończy się kadencja sekretarzy komitetów, więc niedługo organizujemy zebranie wyborcze.Ile trwa ta kadencja? Możliwa jest reelekcja?Kadencja to dokładnie dwa lata. Ale, podkreślam, że chodzi o kadencję sekretarzy: rada wspólnoty jako taka jest już ukonstytuowana, są to wszyscy mieszkańcy danej społeczności. Jeśli chodzi o reelekcję, to owszem, dana sama osoba może być ponownie wybrana na stanowisko sekretarza bez ograniczeń, może także kandydować na sekretarza innego komitetu lub wejść w skład jednostki kontrolującej czy administracyjnej. Istnieją tez pewne ograniczenia: na przykład mój mąż pracuje w komisji wyborczej, w związku z tym nie dopuszcza się bym ja uczestniczyła w pracach banku wspólnoty lub organu kontroli. Dlaczego? Te dwa organy zajmują się odpowiednio finansami i ich kontrolą. W sytuacji nadużyć rada mogłaby wystąpić o pozbawienie mnie funkcji, co odbywa się w drodze głosowania. Nad nim zaś czuwa komisja wyborcza, gdzie pracuje mój mąż, który mógłby powiedzmy oddalić wniosek odwoławczy, oszukać przy liczeniu głosów i tak dalej. Jak w praktyce wyglądają wybory?Na początku należy sporządzić listę osób uprawnionych do głosowania. W przeciągu ostatnich czterech lat zaobserwowaliśmy silny wzrost populacji na osiedlu Santa Rosa, jednak poprzednia komisja wyborcza nie wypełniło swoich obowiązków, można powiedzieć, że porzucili swoja pracę. Komisja wyborcza jest odpowiedzialna nie tylko za przeprowadzenie wyborów, ale także aktualizowanie rejestru wyborców. Jako że poprzednia komisja nie wypełniła swojego obowiązku, potrzebujemy wybrać specjalną komisję spisową, by ta przeprowadziła od nowa spis ludności. Następnie przedstawia się wyniki spisu na zgromadzeniu za pośrednictwem projektora, tak by każdy mógł sprawdzić poprawność swoich danych, numeru dowodu osobistego czy nazwiska, a następnie listę przekazuje się komisji wyborczej. Ta zaś przygotuje książkę wyborców, czyli wszystkich mieszkańców Santa Rosa, którzy ukończyli piętnaście lat. Już od wieku piętnastu lat ma się w radzie pełne prawa wyborcze?Od piętnastu lat można głosować na zgromadzeniach a także ubiegać się o stanowisko sekretarza, za wyjątkiem organu kontroli i banku, jako że do pracy w tych instytucjach potrzebować będą pełnej zdolności prawnej, której w tym wieku jeszcze nie mają. Wracając do procedury: mając spis wyborców, komisja zwołuje zebranie dla ponownej weryfikacji danych, tym razem chodzi już tylko o osoby uprawnione do głosowania, i rozpoczyna się procedurę wyborczej. To wtedy rozważa się utworzenie nowych komitetów lub wyeliminowanie tych, które już nie są potrzebne. Decyduje o tym zgromadzenie, ale dla podjęcia decyzji wymagane jest kworum: obecność przynajmniej 30% uprawnionych do głosowania.Jakie są zasady tych wyborów, prowadzi się głosowanie tajne?To już zależy od zgromadzenia i od podejmowanego problemu. Załóżmy, że spotykamy się i kolejnym punktem obrad jest wybór priorytetów społeczności. Ktoś się wstaje i proponuje, że do tych priorytetów należy wyasfaltowanie kawałka drogi, inny - że sadzenie drzew, jeszcze inny zgłasza pomysł oczyszczenie źródeł wody. I wtedy zazwyczaj poprzez podniesienie ręki głosuje się nad uszeregowaniem tych zadań według ważności, a sekretarze notują priorytetowe problemy związanych z przeznaczeniem ich komitetów. Przypuśćmy jednak, że zaraz po tym, na tym samym zgromadzeniu, podejmuje się jakieś niezwykle istotną kwestię, i są osoby, które nie chcą, by ktokolwiek dowiedział się o ich głosie w tej sprawie. Wtedy można złożyć wniosek, by takie głosowanie było podejmowany w sposób tajnym, za pośrednictwem karteczek.Ludzie, którzy po wyborach obejmują stanowiska w komitetach, przechodzą jakiś kurs dotyczący funkcjonowania rady wspólnoty?Tak, istnieje instytucja, która zajmuje się radami wspólnot, nazywa się to Funda Comunal. W momencie zakończenia wyborów Funda przywołuje do siebie członków nowo wybranego organu administracji rady, którym zapewnia 36-godzinny kurs. Jest już kwestią porozumienia się elektów z instruktorami, czy warsztaty będą przeprowadzone sobotę i niedzielę w formie skoncentrowanej, czy stopniowo, w przeciągu całego tygodnia. Czego ich uczą? Po pierwsze: informują ich o konsekwencjach wypływających z faktu uczestniczenia w pracach organu administracji. Chodzi o to, że oni w swojej pracy nie mogą się pomylić, bo w razie błędów, w razie nie wypełniania swoich obowiązków, mogą trafić do więzienia. Gdy powiedzmy znikną jakieś pieniądze, ci ludzie odpowiadają za to przed sądem.W takim razie czy w związku z podejmowaniem takiej odpowiedzialności, w tym odpowiedzialności prawnej, osoby zajmujące się bankiem wspólnoty otrzymują jakieś wynagrodzenie?Nie, wynagrodzeniem dla tych ludzi jest sama praca, poprzez którą pomagają wspólnocie. Zresztą to też nie jest takie straszne... Oczywiście, na kursach mówi się o odpowiedzialności, oni ich tam uczą wszystkiego! Ale tak naprawdę sposób, w który się prowadzi księgowość w banku wspólnoty jest bardzo prosty, i to też im tłumaczą na kursie. I nawet jeśli ktoś nie zrozumiał, może zawsze iść do lokalnej siedziby Funda Comunal, gdzie istnieje odpowiednia grupa ludzi zajmująca się doradztwem. Instytucja dysponuje również prawnikami, którzy służą radą i informacją odnośnie obowiązków i praw działaczy rady wspólnoty. W przypadku, gdy ktoś czegoś nie wie czy nie ma pewności, idzie do nich i pyta. W części administracyjnej jest tak samo: osoby, które prowadzą warsztaty i kursy są tam po to, by zawsze służyć ci pomocą w momencie, kiedy idziesz z jakimkolwiek pytaniem czy wątpliwością. U nas Santa Rosa do banku wspólnoty wybrano panów w podeszłym wieku. Obowiązek prowadzenia księgowości okazał się dla nich bardzo trudny, bo przecież żaden z nich nie studiował ani księgowości ani administracji, a poza tym chłopaki mają już swoje lata. Nie znają się nawet na obsłudze komputera, ale społeczność mają do nich wielkie zaufanie i wybrała ich na te stanowiska. Oni teraz co chwila chodzą do Fundy, żeby tam im pomogli.Daleko mają?Nie, to tutaj bliziutko: idziesz w dół, przechodzisz przez główną drogę, potem jeszcze z dwieście metrów i już, jakieś dziesięć minut piechotą stąd (1). Funda Comunal, oprócz prowadzenia kursów i doradztwa, zajmują się prawną rejestracją rad wspólnot i wysłaniem dokumentów rejestracyjnych do Caracas, obarczeni są w pewnym zakresie także funkcją kontrolną. Żeby nie było tak, że ja przychodzę z jakąś listą osób i mówię, że odbyło się zebranie i chcę zarejestrować nowych członków komitetów – ja przecież mogłabym sobie przyjść z jakąkolwiek listą, prawda? Dlatego taka lista nie jest ważna, dopóki przedstawiciel Funda Comunal nie odwiedzi wspólnoty. Instytucja desygnuje jeden lub dwóch reprezentantów na gminę, i oni dowiadują się kiedy w danej radzie kończą się kadencje sekretarzy. Wtedy dzwonią do nas i pytają kiedy planujemy zgromadzenie wyborcze, i potem rzeczywiście na nie przychodzą, ale jedynie w roli obserwatorów. Kontrolują czy zgromadzenie zebrało kworum, ale nie mają żadnego prawa głosu, jedynie nam akompaniują, lub - gdy ich poprosimy – doradzają. Ale jeśli ludzie nie chcą, by tamci się odzywali, oni nie mogą nic powiedzieć! My im czytamy ustawę, a ustawa mówi krok po kroku co należy czynić. I kiedy już zgromadzenie zdecyduje, że należy wybudować tę szkołę, o której mówiłaś, ty jako sekretarz spisujesz projekt, i następnie gdzie się z nim kierujesz? Kto decyduje o przyznaniu środków na dany cel, Funda Comunal?Nie, to możebyć dowolna instytucja. Na przykład wiemy, że szkoły buduje rząd za pośrednictwem Ministerstwa Edukacji, więc biorę nasz projekt i idę od razu do nich. Ale także starostwo powiatowe i zarząd województwa może budować szkoły, więc zanosi się projekt do wszystkich trzech instytucji informując, że ta szkoła to nasz priorytet. Potem powiedzmy dzwonią do mnie ze starostwa i mówią, że oni nie mogę wesprzeć budowy, ale okazuje się, że może to zrobić województwo. Ogłaszam to na zebraniu i od razu informuję ministerstwo, że znaleźliśmy już instytucję, która sfinansuje projekt. Czyli o przyznaniu lub nie przyznaniu środków decyduje, przykładowo w przypadku powiatu, starostwo?Nie do końca. Rady wspólnot zostały wprowadził pan prezydent Chaveza. On wymyślił jak powinny funkcjonować, że decyzje powinno się podejmować w sposób kolektywny, by o sprawach lokalnych decydowała cała wspólnota, a nie jakiś jeden przedstawiciel. Bo przecież wspólnota jako całość wie najlepiej jakie są jej problemy. Zdarzało się na początku, że w wyborach do rządu stanowego wygrywali oficjaliści, ale starostwo brała opozycja. Starosta stwierdzał na przykład, że on się nie zgadza z pomysłem rad wspólnot (2), i wtedy starostwo nigdy nie przyznawało żadnych środków na projekty rad. Nie ufali nam, bo myślą, że rada to chaviści. A to nie tak, bo Santa Rosa nie składa się wyłącznie z chavistów czy wyłącznie z opozycji. W radzie wspólnoty, gdy są wybory, jest tak, jak mówi ustawa: wygrywa ten, którego chce lud, to nie ma żadnego związku z faktem, że ktoś jest od chavistów albo z opozycji. Poza tym mam nawet wrażenie, że w naszej wspólnocie jest nawet więcej opozycjonistów. Ale w przypadku rady to nie ma znaczenia: zdarza się, że opozycjoniści głosują za chavistą, bo wiedzą, że on pracuje na rzecz mieszkańców, albo odwrotnie, chaviści głosujący na opozycjonistę. Głosuje się po prostu na sąsiadów z osiedla, to nie ma nic wspólnego z polityką. Jak rozwiązano ten problem?Wprowadzono ustawę nakładającą na wszystkie instytucje obowiązek przeznaczenia części budżetu na projekty oddolne. W przypadku starostwa ten system nazywa się Lokalna Rada Planowania Publicznego (Consejo Local de Planificación Pública). W przypadku rządu centralnego jest to Rada Federalna Rządu (Consejo Fedeal de Gobierno), który swoją drogą dysponuje największą ilością środków na projekty. Teraz starostwo – chcąc nie chcą - musi udostępniać pieniądze na projekty rad. W skład Lokalnej Rady Planowania Publicznego - która decyduje o przyznaniu środków – wchodzą radni starostwa, a dalej my, jako rady wspólnot całej gminy Milla, wybieramy jedną osobę (3), która będzie nas reprezentować w Radzie Lokalnej w sprawie dowolnego projektu. Spotykamy się z tą osobą i informujemy o wszystkich potrzebach, jakie mają wspólnoty, a następnie Rada Lokalna, w zależności od dostępności środków, zatwierdza się lub odrzuca projekty. Zawsze usiłujemy rozwiązać problemy najpilniejsze, bo wiadomo, że środki są ograniczone. Na przykład w gminie Milla mamy dwadzieścia cztery rady wspólnot, i jest jasne, że nie da się naraz rozwiązać dwudziestu czterech dużych, kosztownych problemów. Zwołują więc reprezentantów z wszystkich rad i solidaryzujemy się z tą wspólnotą, która rzeczywiście ma bardzo pilną potrzebę, i taką, którą budżet starostwa potrafi pokryć. To znaczy na przykład gdy w Santa Rosa ubiegaliśmy się o budowę zadaszonego boiska, okazało się, że jesteśmy jedynym sektorem, który takiego boiska nie ma. Pozostałe rady gminy ustąpiły nam i przyznano środki na ten projekt. W takim wypadku reszty pomysłów i planów już nie realizuje?W sprawie pozostałych projektów, tych które nie zostały sfinansowane przez starostwo, kierujemy się do rządu stanowego, ministerstw czy innych instytucji, lub - jeśli chodzi o coś dużego i naprawdę kosztownego – bezpośrednio do centrali, do Rady Federalnej Rządu. Gdy pierwszy raz zaaprobowano nam projekt, gdy jeszcze nie wiedzieliśmy nic o funkcjonowaniu rad, poszłam do Funda Comunal. Wszyscy ludzie wtedy chcieli posterunek policji, ja nie chciałam, ale mieszkańcy na zgromadzeniu upierali się przy tym pomyśle: na naszym osiedlu musimy mieć policję! Taki niewielki posterunek w tamtych czasach miał kosztować trzydzieści milionów starych boliwarów (4), to jest ten budyneczek obok boiska, naprzeciwko szkoły. I chociaż ja wcale tego nie chciałam i byłam przekonana, że priorytetowe działania w naszej społeczności są inne, społeczność zdecydowała się na ten projekt. W Funda Comunal doradzili mi, że te trzydzieści milionów może mi przyznać rząd centralny, bo to było pod koniec roku, kiedy samorządy już wydały swoje pieniądze. I rzeczywiście: przyznano nam te środki i taki był pierwszy projekt, jaki udało nam się przeprowadzić w Santa Rosa. W Funda Comunal zawsze doradzają gdzie można się kierować z danym projektem, że z ochroną środowiska to tu, z opieką medyczną to tam i tak dalej, jest dużo instytucji przyznających środki. Świetnie, akceptują wam projekt, przyznają środki, co się dzieje dalej?Opowiem ci na przykładzie tej naszej szkoły. Środki na budowę przyznało ministerstwo, i chociaż to ja przeprowadziłam całą procedurę zgłaszania projektu, pieniądze zostają przekazane do banku wspólnoty, a nie do mnie osobiście. Bank ma za zadanie rozdysponowanie pieniędzy na realizację projektu, podkreślam: pieniędzy, których ja nigdy ani nie zobaczę, ani nie dotknę. Zresztą te środki zawsze przychodzą w postaci czeków, a nie gotówki. Na przykład kupując cement na budowę, bank wspólnoty przekazuje czek bezpośrednio do firmy dostarczającej materiał. Natomiast organ kontrolujący zajmuje się sprawdzaniem, czy środki finansowe rzeczywiście będą wykorzystane na budowę szkoły. Kontrolują także mnie, jako sekretarza, w kwestii wypełnienia harmonogramu projektu. A jakie instytucje sprawują kontrolę nad finansową działalnością rady, wykorzystaniem środków na projekty?Tych instytucji jest kilka, w najwyższej instancji za kontrolę finansów rad odpowiada Najwyższa Izba Kontroli (Controlaria General de la Republica), ale Funda Comunal również ma w tej kwestii swoje zadania. Istnieje również izba kontroli przy starostwie, przy rządzie stanowym: każda z tych instytucji ma prawo skontrolować nasze finansowe. Mało tego: jeśli na któryś z projektów, które złożyłam, środki przyzna powiedzmy Ministerstwo Środowiska, to samo ministerstwo powołuje kontrolerów i oni przyjeżdżają tutaj by sprawdzić, czy rzeczywiście wykonuje się zgłoszony projekt. Ministerstwo powołuje również ekspertów w danej dziedzinie. Bo ja mogę sobie zażyczyć budowę szkoły czy czegokolwiek, nakreślić plan według naszych wyobrażeń i potrzeb, ale zawsze będę potrzebować rady architektów, inżynierów, murarzy, wszystkich! To oni tak naprawdę wykonują projekt, my tylko czuwamy, by został ukończony. W przypadku wielu projektów staraliśmy się, by ci eksperci pochodzili z naszej wspólnoty, bo wtedy taka praca, realizowana przez naszych ludzi dla wspólnoty, do której sami należą, będzie staranniej wykonana. Na terenie wspólnoty działa rada, a na poziomie gminnym?Na poziomie gminnym mamy do czynienia z komunami, chociaż nie zawsze ich działalność pokrywa się dokładnie z granicami administracyjnymi gminy: komuny formują się według interesów konkretnych wspólnot. Na przykład Santa Rosa należy do gminy Milla, ale przestrzennie jesteśmy bardzo oddaleni od reszty wspólnot wchodzących w skład gminy. Ludzie żyjący po drugiej strony góry należą już do gminy Spinetti Dini, ale ze względów geograficznych formujemy z nimi jedną komunę w dziedzinie ochrony środowiska: naszym wspólnym celem jest ochrona źródeł wody pitnej schodzącej z dzielącej nas góry. Łączymy wysiłki i wiedzę by chronić to, co jest nam wspólne. Natomiast w innych dziedzinach, np. w dziedzinie turystyki, zbieramy się w komuny z innymi radami wspólnot z naszej gminy, to znaczy: nasi sekretarze do spraw turystyki spotykają się z odpowiednimi sekretarzami z całej gminy. Komuny są formowane poprzez sekretarzy wszystkich rad wspólnot z całej gminy?Dokładnie, z całej gminy lub także z sąsiednich gmin, w zależności od tematyki. Tak jak w kwestii rzek: woda, która przepływa przez Santa Rosę, trafia potem do wspólnoty położonej nieco niżej, wspólnoty z gminy Spinetti Dini, a nie do Los Chorros z naszej gminy. Ci ze Spinetti Dini muszą utrzymywać z nami dobre stosunku, żeby docierała do nich woda pitna, dlatego komitet techniczny ds. wody w Santa Rosa ma dodatkowe piętnaście osób z sąsiedniej wspólnoty, w sumie bardzo dużo ludzi. Dzielimy się na dyżury co dwa tygodnie, w epoce deszczowej nawet co tydzień, by gromadzić wodę w zbiornikach tak, by nie dostawało się do nich błoto, które unosi rzeka w czasie silnych deszczów. W jedną sobotę ktoś od nich, w drugą od nas, w inną kilka osób od nich i kilka od nas: praca zawsze jest kolektywna.Jakie projekty, oprócz posterunku policji i boiska, udało się zrealizować w Santa Rosa?Po pierwsze, może najważniejsze, udało nam się zorganizować, zintegrować wspólnotę mieszkańców. Po drugie: wszyscy ludzie z Santa Rosy, którzy wcześniej nie ukończyli szkoły średniej, ukończyli ją teraz, dzięki działaniom rady. To było w pierwszej turze sześćdziesiąt osób, w drugiej kolejne czterdzieści. Mało tego, jakieś 80% z tych, którzy wyszli ze szkoły średniej, uczą się na studiach wyższych, albo już je ukończyli. To znaczy: podwyższyliśmy poziom intelektualny naszej wspólnoty. To się dokonało poprzez rządowe misje edukacyjne?Tak, ale zobacz, że na przykład ludzie, którzy w Santa Rosa ukończyli szkołę średnią w ramach Misji Ribas – realizowaliśmy ją w budynku naszej szkoły podstawowej - dostali się na Uniwersytet Andyjski w Meridzie, niekoniecznie na Misję Sucre (5). Dalej: z tych, którzy ukończyli studia wyższe, zbieramy kolejne plony! Dwie dziewczyny, które studiowały pedagogikę, teraz uczą w naszej szkole podstawowej: jako że żyją w naszym sektorze, nigdy nie mamy problemu z brakiem nauczycieli. Wcześniej było z tym wiele kłopotów: nauczycielki żyły daleko, zatrzymywały ich korki w mieści i przyjeżdżały późno, albo w ogóle się nie zjawiały, to zaniżało poziom szkoły. Bardzo przydali się również nasi uczniowie Misji Ribas. W ramach zajęć szkolnych zbierali się w grupy pięcioosobowe i opracowywali projekty dla wspólnoty: posterunek, boiska, nowy budynek dla szkoły, ogrodzenie przy wjeździe na osiedle, sadzenie drzew – wszystkie te plany zostały opracowane właśnie w ten sposób. To wielki sukces naszej rady, a dodatkowo potwierdzenie skuteczności Misji Ribas, której celem nie jest rozdanie papierów ukończenia szkoły, ale nauczenie, że problemy, których doświadcza twoja wspólnota co prawda zawsze będą się pojawiać, ale ty możesz je rozwiązać, na przykład przygotowując projekty. Kolejnym istotnym osiągnięciem jest gospodarka nieczystościami. Dawniej wszystkie ścieki szły do rzeki, która przecina Santa Rosę. Udało nam się zrealizować projekt budowy systemu odprowadzającego. W tym przypadku środki przyznało Ministerstwo Środowiska, wysłało swoich ekspertów, by nam w tym pomogli. Ten pomysł udało się przeforsować dzięki mojej determinacji: ludzie nie zdają sobie sprawy, że wylewanie ścieków do rzeki stanowi problemem zdrowia publicznego. Nikogo to nie obchodziło, bo woda pitna do Santa Rosy dochodzi z innej rzeki. Udało mi się wciągnąć ten projekt na listę priorytetów, chyba gdzieś na piątym miejscu, ale jako że tamtego roku zatwierdzili nam wszystkie propozycje, ta też się załapała. Ale koniec końców prace wykonało samo Ministerstwo Środowiska: nikt z mieszkańców nie chciał przy tym pracować, nie wydawało im się to ważne. Niektórzy się odłączali od systemu odprowadzania ścieków, bo mówili, że te rury są chavistów, inni mówili, że jak się im kupi rury, to się podłączą, jak nie to będą dalej wszystko spuszczać do rzeki. Brakuje świadomości.Jak wcześniej, przed radami i Chavezem, wyglądała samorządność w Santa Rosa?Ostatnio nawet przeglądałam akta osiedla, by zobaczyć jak to faktycznie było, i tam widać jasno, że decyzje należały do jednej osoby. Istniał pewien rodzaj zarządu, ale wybieranego w systemie reprezentacyjnym, to się nazywało Stowarzyszenia Sąsiedzkie (Asociaciones de Vecinos). Robili sobie szybko jakieś zebranie – nikt nie patrzył czy mają kworum, czy nie – i wybierali sobie zarząd. To, co się liczyło, to podpis prezesa, a nie wola mieszkańców. Taki prezes budował sobie za publiczne pieniądze dom, mur dookoła i nic więcej, tu wszyscy wiedzą kto to jest. Potem przyszedł inny i zrobił to samo. Jest dużo ludzi, którzy w ten sposób kupili sobie ziemię czy domy w Wenezueli, bogacze, z opozycji. No oczywiście znajdą się jacyś chaviści, ale większość to ci z Acción Democratica, z Copei (6), którzy wzbogacili się na tym, że reprezentowali innych, poprzez władzę. Ale potem przyszedł Chavez i powiedział, że problemy wspólnoty powinny być rozwiązywane przy udziale wszystkim mieszkańców, kolektywnie. Wygląda na to, że rada wspólnoty tutaj w Santa Rosa działa doskonale. Słyszy się jednak o przypadkach, w których władze przyznają lub nie przyznają pieniędzy według kryteriów politycznych.Wiesz kiedy słyszy się te wszystkie narzekania? Ja tego nie mówią, żeby bronić władzy czy cokolwiek, to nie o to chodzi. Według mnie władza postępuje błędnie, kiedy przekazuje środki grupie ludzi tylko ze względu na to, że chodzą w czerwonych koszulkach. Kiedy zaś władza postępuje poprawnie? Gdy przyznaje środki tym, którzy rzeczywiście pracują. Istnieją wspólnoty, które nigdy nie dostały pieniędzy na projekty, i tylko w kółko na to narzekają. Ale chodzi o to, że oni nie pracują dla swoich wspólnot. Wspólnota, która pracuje, co roku przygotowuje projekty i dostaje środki. W sierpniu wszystkie instytucje rozpoczynają opracowywanie budżetu. Wiadomo, że w listopadzie trzeba przynieść projekty, by można było uwzględnić je w budżecie na kolejny rok. W grudniu zapadają odpowiednie decyzje i w styczniu już wiadomo, czy dostałeś środki, czy nie. Ale są ludzie w niektórych radach wspólnot, którzy nie planują i nie chcą zdać sobie sprawy z fakty, że działają nieprawidłowo. Potem przychodzą nagle w marcu i żądają by im gubernator rozwiązał jakiś problem. Ale wtedy już się nie da, jest za późno! Trzeba dostosować się do reguł, do wyznaczonych okresów na składanie wniosków, które obowiązują wszystkie rady. Opowiedziałaś mi już cały proces składania wniosku, przyznanie środków i realizację projektu. Co dalej?Od chwili otrzymania pieniędzy mamy rok na wykonanie projektu, po czym musimy złożyć sprawozdanie z wykorzystania środków. To należy do naszych obowiązków, ale w ten sposób zdobywa się też zaufanie: gdy wywiązujemy się na czas ze sprawozdań, instytucje automatycznie przyznają nam więcej środków na kolejne cele! Kiedy przyznano nam milion boliwarów na remont instalacji elektrycznej, początkowo dostaliśmy trzysta tysięcy. Wykorzystanie tych środków zajęło nam jakieś dwa miesiące, po czym przekazaliśmy instytucji finansującej sprawozdanie z wykonanej pracy: że kupiliśmy to, tamto, wykonaliśmy takie czy inne prace, i teraz potrzebujemy reszty pieniędzy, by kontynuować projekt, i rzeczywiście przesłali całą nam resztę przyznanych środków. Ale teraz wrócę do tych, którzy narzekają: jeśli przeleją ci te trzysta tysięcy, a ty nie robisz nic, to tak już zostanie. Nikt ci tych pieniędzy nie zabierze, ale środki się będą dewaluować z czasem i twojej radzie nie uda się zrealizować projektu, bo jak wiesz, tutaj wszystko drożeje z każdym tygodniem. My się już nauczyliśmy, że jeśli coś chcemy, musimy pracować. Jak u innych z tą nauką?W naszej gminie istnieją jakieś dwadzieścia cztery rady wspólnot, z których trzy czy cztery rzeczywiście pracują i działają jak nalerzy. Idziesz powiedzmy do Milagrosy, i oni zawsze mają środki: zgłaszają projekty, dostają pieniądze, realizują prace, oddają sprawozdania. I jasne, są tacy, którzy mówią, że rząd tylko im daje pieniądze. Nie o to chodzi: rząd daje pieniądze tym, którzy zgłaszają projekty i prawidłowo je wykonują. Radzie wspólnoty, która nie złożyła sprawozdania z wykonanych prac, już nigdy nie zaakceptuje się projektu. Na przykład na osiedlu Santa Maria mieszkają sami bogacze. Oni tam tylko narzekają na wszystko, że nigdy nie dostają pieniędzy, ale im się po prostu nie chce robić projektów, a oni są przecież specjalistami, mają możliwości, umiejętności! Ale nie chcą pracować przy projektach dla swojej wspólnoty. Miejscem, gdzie rady funkcjonują może najlepiej, są małe, górskie miasteczka: tam ludzie pracują i efekty widać gołym okiem. W Gavidii jakieś dziesięć lat temu mieli może ze trzy chałupy i wszyscy żyli razem, na kupie. Teraz, dzięki projektom rady, każda rodzina ma własny dom. Zbudowali też systemy irygacyjne na polach, idzie im dobrze. W pierwszym roku po ustanowieniu w Wenezueli rad wspólnot, Chavez ogłosił, że przyznaje każdej radzie 30 milionów na dowolny projekt. Dopiero potem zmodyfikowano system i teraz to ludzie najpierw zgłaszają projekty, a potem ktoś je zatwierdza lub nie. Pamiętam, że u nas wszyscy chcieli załatać dziurę w drodze na wjeździe na osiedle. Mi to się wydawało głupstwem, ale dla innych to była bardzo ważna sprawa, bo ta dziura uszkadzała im samochody. Wtedy zresztą okazało się jak dobrym pomysłem jest zgromadzenie, bo tam mogłeś poznać twoich sąsiadów i ich potrzeby. Wtedy El Morro, jednym z tych górskich miasteczek, powiedziano tak: jako że mamy dookoła mnóstwo glinki, więc za te trzydzieści milionów kupimy maszynę do produkcji dachówek i zbudujemy piec do wypalania, będziemy robić dachówki! Położymy ja na wszystkich domach w miasteczku za darmo, resztę będziemy sprzedawać na dole, w mieście, i tak uzyskane pieniądze zainwestujemy w inne projekty społeczne: rząd nie będzie nam już musiał dawać pieniędzy. I to zadziałało! Prosty, produktywny projekt. Zainstalowali też miejscowe radio, w którym informują o wszystkich akcjach i działaniach. A nasi, niby to rozsądni ludzie z miasta, chcieli wydać od razu całe pieniądze na jakiś jednorazowy drobiazg. Wszystko zależy od ludzi.1 Sprawdziłem potem na mapie: rzeczywiście, z Santa Rosa do Funda Comunal jest rzut beretem. Problem w tym, że instytucja ma po jednej siedziby w każdym stanie, więc inni dziadkowie kontrolerzy już nie mają tak łatwo. 2 Może dlatego, że są niekonstytucyjne? 3 Ta wypowiedź wymaga niezwykle istotnego doprecyzowania: Ustawa o Lokalnych Radach Planowania Publicznego (Ley de Los Consejos Locales de Planificación Pública) przewiduje, że w skład Lokalnej Rady wchodzą radni starostwa (których według odpowiedniej ustawy jest maksymalnie trzynastu), do tego po jednym przedstawicielu z każdej gminy wybieranym przez rady wspólnot (w przypadku Starostwa Libertador, do którego należy gmina Milla, będzie to piętnaście osób), do tego przewodniczący wszystkich piętnastu rad gmin, od kilku lat również wybieranych przez sekretarzy rad wspólnot a nie w wyborach powszechnych, do tego po jednym przedstawicielu z każdej komunalnej rady planowania, czyli kolejne piętnaście osób z wyboru rad. Innymi słowy: urzędnicy wybierani w konstytucyjnych wyborach powszechnych stanowią z definicji niewielką mniejszość w Lokalnej Radzie Planowania, występują tam chyba tylko dla ozdoby. Cała reszta związana jest z niekonstytucyjnymi radami wspólnot, które – z pewnymi wyjątkami i z różnych względów – są tradycyjnie związane z dworem panującym. 4 Trzydzieści milionów starych boliwarów, czyli trzydzieści tysięcy obecnych.5 Emilia podkreśla ten fakt, bo rządowe misje edukacyjne nie mają najlepszej sławy jeśli chodzi o poziom nauczania, Uniwersytet Andyjski w Meridzie należy natomiast do jednego z lepszych w kraju.6 Przed 1999 rokiem dwie najbardziej liczące się partie polityczne w Wenezueli.

Fizyk w podróży

Muzyka: wenezuelskie joropo

Po przeszło osiemnastu miesiącach podróży powolny procesor jakim dysponuje moja głowa wpadł na pomysł zapoznania Czytelnika z muzyką latynoamerykańską. Stało się to w bardzo dobrym momencie, bo akurat w chwili, kiedy nie piszę na stronie zbyt wiele o Wenezueli, jako że informacje te wchodzą w skład Tajnego Projektu, o którym już wspominałem. Aby więc nie zaniedbywać ani Szanownego Czytelnika, ani misji edukacyjnej, którą również wypełnia niniejsza witryna, powstał pomysł następujący.Raz w tygodniu, albo raz na dwa, wrzucał będę na stronę utwór reprezentujący jeden z wielu gatunków muzycznych, które kwitną w Ameryce Łacińskiej. Bo muzyka latynoamerykańska to nie tylko Shakira, Ricky Martin i Buena Vista Social Club, o nie. Będę wrzucał utwór i jakąś drobną informację, w stylu kto, gdzie, na jakich instrumentach, o czym i tak dalej.Nie sądzicie chyba jednak, że wykreowałem tę ideę samodzielnie. O nie, ja samodzielnie nie wymyślam takich genialnych rzeczy, zostałem mianowicie zainspirowany! W Meridzie (Wenezuela, tak, w dalszym ciągu Wenezuela, już od ponad pół roku) miałem szczęście poznać członków grupy Yerbabuena. Zespół składa się z cuatristy (czyli człowieka grającego na cuatro, czterostrunowym instrumencie szarpanym) imieniem Argimiro i... wielu wokalistek. W zasadzie nie wiem ile ich dokładnie jest, zwykle na koncert przychodzi koło sześciu, jedne regularnie, inne się zmieniają. Projekt obejmuje interpretacje piosenek z szerokiej gamy gatunków  tradycyjnej muzyki wenezuelskiej i latynoamerykańskiej. Argimiro zapowiada każdą piosenkę krótkim wstępem historycznym czy inną anegdotą. Następnie zaczyna grać, jedna z dziewczyn śpiewa, a reszta czeka, klepie się po udach robiąc za perkusję albo chórek. Pomysł jest świetny z wielu względów: raz, że aktualizuje a czasem odkopuje z niepamięci perełki  lokalnej kultury. Dwa, że to co robią, robią naprawdę dobrze, na wysokim poziomie. Trzy: na otwartych spotkaniach z muzyką zarażają pasją i zainteresowaniem innych. No i po czwarte: koledzy muzycy, inteligentny człowiek z tego Argimira, on sam i pewnie z dziesięć wokalistek... (to tak jakby ktoś się zastanawiał nad formą swojego przyszłego zespołu). Spotykają się trzy razy w tygodniu: w czwartek po południu i niedzielę rano Argimiro jako wódz i nauczyciel szkoli w śpiewie, a w niedzielę po południu odbywają się w różnych miejscach - domach kultury, klubach osiedlowych etc. - otwarte próby, czy koncerty, czy zwał jak zwał, w każdym razie atmosfera jest swobodna,w komplecie z ciastkami i kawą.Dołączyłem sie ostatnio do lekcji muzyki w roli ucznia. Jak wrócę do Polski to - tak jak pisałem ostatnio do OP (lubię zostawiać inicjały OP, bo ona zawsze je odnajduje i potem pisze  mi w meilu, że widziała i się ucieszyła, i wtedy ja też się cieszę) - czem prędzej nauczę się oberków i gry na barabanie czy innej szałamai, włączając się w ten piękny nurt akcji odradzania skarbów polskiej muzyki ludowej, której przewodzą ludzie tacy jak Andrzej Bieńkowski i Fundacja Muzyka Odnaleziona czy bracia Piotrowscy ze Stowarzyszeniem Folkowisko. A póki co dokształcę się sam, i Was przy okazji, w muzycę latynoamerykańskiej.Wenezuelskie joropoJoropo, czyt. choropo, kwitnie na wenezuelskich i kolumbijskich równinach, Los Llanos. Podstawowy skład zespołu grającego joropo to wokal, cuatro, harfa i marakasy. Cuatro - jak już wspominałem - to coś co na oko wygląda jak mała gitara i ma cztery struny strojone w A-D-Fis-H. Innymi słowy zachowuje te same interwały co ukulele czy cztery najwyższe struny gitarowe. Harfa jaka jest - każdy widzi, jedyne co jest w tym dziwne to fakt, że nie widzi się jej w filharmonii, tylko w rękach wenezuelskiego kowboja gdzieś wśród bezkresnych pastwisk. Marakasy zaś to przykład wadliwego spolszczenia nakładającego podwójną liczbę mnogą. Maracas to hiszpańska liczba mnoga od maraca, innymi słowy nazywać grzechotki marakasami to tak, jakby o tych niebieskich ludzikach w białych czapkach mówić smerfsy a nie smerfy. No ale jakoś tak się przyjęło. Bywa, że do składu dochodzi bandola llanera, kolejny instrument strunowy szarpany, z którym już Szanownego Czytelnika zapoznałem jakiś czas temu. Joropo jest zazwyczaj szybkie, tak w muzyce jak i w tańcu, a jednocześnie stosunkowo monotonne, wręcz hipnotyczne, transowe. Historycy muzyki dopatrują się w nim odbicia arabskich wpływów w kulturze hiszpańskiej. Tekst może być o dupie Maryni, łatwym podrywie, gonieniu bydła o poranku czy przyrodzie. Legendarny przykład joropo to dysputa Florentino z Diabłem autorstwa poety Alberto Torrealby. Jest to przy okazji przykład contrapunteo, czyli wymiany zdań między dwoma wokalistami. To się w joropo zdarza dość często, czasem w formie przygotowanej, czasem jako improwizacja, która zresztą może się skończyć mordobiciem. W tym przypadku sprawa jest poważna, bo kolega Florentino może stracić duszę w słownym pojedynku z Diabłem, jednak - jak mówi legenda - nie myli się w żadnym rymie, a po całonocnym śpiewaniu przywołuje w pieśni Trójcę Świętą i wszystkie mu znane Matki Boskie: z Coromoto, z Chiquinquiry i tak dalej (o Częstochowskiej zapomniał), i Lucyfer wraca na dno piekieł. Joropo jest w Wenezueli bardzo popularne: każdy zna, tj. słucha albo nienawidzi joropo. A, no i jeszcze jedna ważna informacja: chyba każdy utwór tegoż gatunku musi obowiązkowo zaczynać się od okrzyku. Aaaaaaaaaaaa! No to jedziemy! Najpierw Florentino z Diabłem, a potem dwa dodatki: wideo z tańcem i wideo z muzykantami.

Wenezuela: raport z kolejki po mleko

Fizyk w podróży

Wenezuela: raport z kolejki po mleko