Siedem najciekawszych wpisów 2016 roku

Fizyk w podróży

Siedem najciekawszych wpisów 2016 roku

Jako prezent świąteczny: siedem najciekawszych wpisów 2016 roku. W zeszłym roku wybieraliście Wy (zob. Najpopularniejsze wpisy 2015), teraz kolej na mnie. Mam nadzieję, że poniższymi propozycjami zrobię realną konkurencję Kevinowi samemu w domu.1. Gawęda o tożsamości latynoamerykańskiejCzyli: co to znaczy być z Ameryki Południowej? Oraz - bo nie mogło tego zabraknąć - "a sprawa polska"."W osiemnastym wieku mniej niż połowa obywateli Rzeczypospolitej mówiła po polsku. Przed pierwszą wojną światową było to sześćdziesiąt kilka procent. Teraz jest nas 99% i 99% z tych 99% krzyczy, że zawsze tak było bo psychicznie nie zniosłoby innej wersji. Dlaczego? Bo by oszaleli z niepewności. [...] W 1808 roku w Wenezueli żyło: 200 tysięcy białych (różnych narodowości), 207 tysięcy członków dziesiątków różnych narodów rdzennych, 433 tysiące Pardów, czyli Metysów, Mulatów i Zambo, i 60 tysięcy czarnych niewolników (różnych plemion afrykańskich). Do tego – nie licząc drobniejszych fal imigracyjnych – po II wojnie światowej do mającej wówczas pięć milionów obywateli Wenezueli dojechało między milion a półtora miliona Europejczyków (znów: różnych narodowości, 300 tysięcy Włochów, 200 tysięcy Hiszpanów i tyluż Portugalczyków i tak dalej, a w ogonie: kilka tysięcy Polaków). No, i to też jest tożsamościowy heavy metal. „Też”, bo w Rzeczypospolitej Obojga Narodów narodów również było znacznie więcej niż dwa, o czym śpiewa Jaromir Nohavica w Cieszyńskiej. Kontekst rasowy również zaznaczył się w obu przypadkach. W Wenezueli, w ogóle w całej Ameryce Łacińskiej, a zwłaszcza w tak rasistowskich krajach jak Urugwaj czy Argentyna, pozostaje żywe uprzedzenie do dołów piramidy społeczeństwa kolonialnego: narodów prekolumbijskich i afrykańskich. W Polsce nie jest inaczej, o czym przypomnieli nam nie tak dawno kibice Legii Warszawy na wyjazdowym meczu na Litwie, jeśli dobrze pamiętam, gdzie krzyczano by litewski chłop drżał przed polskim panem."Ekwadorczyk2. Przepis na pustkęO tym, czego się można dowiedzieć o współczesności ze stuletnich książek; że jedni potrafią przekierować wody spływające do Atlantyku na stonę Pacyfiku żeby na pustyni sadzić ziemniaki, a inni (czyt. Polska) najwyraźniej dążą do neokolonialnej struktury gospodarczej. Plus krajobrazy."Juana urodziła się na tej samotni, "człowiek się, wie pan, przyzwyczaja", gdzie tylko wiatr, piasek i szum samochodów. "Jest nas więcej: rodzina obok, tam dalej jedni na górce, inni przy wjeździe, sąsiad z naprzeciwka. Z tym, że wielu wyjechało, za szkołą dla dzieci, za pracą. No, pracy tutaj nie ma". Nie ma pracy, studni ze słodką wodą też, w ogóle nic nie ma, tylko milion gwiazd na doskonale czystym niebie i pastelowe zachody słońca za szarawymi górami leżącymi dokładnie na wprost wejścia do domu Juany."Nawa boczna3. Ludzie: transformacje miłościąO miłości to jest, o sensie życia. I o Cesarze, może najbardziej inspirującym i ciepłym człowiekiem, jakiego spotkałem w tej podróży."Najważniejszy efekt działalności Crisolu? To to, że jestem szczęśliwy! Dostawałem propozycje administrowania przedsiębiorstwami, mogłem zarabiać kilka tysięcy dolarów miesięcznie, ale to mnie już nie interesuje. Gdy spotykam byłych kolegów z branży – dyrektorów wielkich przedsiębiorstw, właścicieli rozległych terenów – to oni mi zazdroszczą! Mało który z nich, oprócz pieniędzy, dopracował się spokoju wewnętrznego. Ja – owszem. Co bym zmienił w swoim życiu, gdyby powiedziano mi, że za miesiąc umrę? Nic, zupełnie nic."Cesar4. Jak Kolumbijczyk z klasy średniej spędza weekendCzyli kolejny przyczynek do kwestii: Ameryka Południowa jest kontynentem ubogim... czy na pewno?"Służąca podaje na stół smażone jajka i rosół (naprawdę jedzą rosół na śniadanie, przynajmniej w Boyaca czy w Bogocie). Sama siada na schodach z własną porcją w misce chyboczącej się na kolanach. Rodzina rozsiada się przy obszernym stole. Jedzą.Schodzą do garażu, gdzie czeka srebrna Mazda 3 z ubiegłego roku. Ochroniarz osiedla otwiera żeliwną bramę. Kolumbijczyk żegna spojrzeniem ogrodzenie pod prądem broniące jego bezpieczeństwa i rusza w niebezpieczne ostępy własnego kraju. Oburzają go złodziejstwo i napady. Dokonują ich zdegenerowani z pierwszej kasty – myśli sobie - ze swej własnej, złej woli."Ogrodzenie5. Czy warto wracać do Polski?No właśnie, warto? Tekst wywołał burzę komentarzy, więc pewnym jest, że warto było go napisać."Zresztą nie chodzi konkretnie o Polskę, tylko ogólnie Europę czy tam szeroko rozumiany "zachód" czy "północ" świata. Miejsca, w których - jak mówi znajomy strażak-Hiszpan, który na stałe przeniósł się za ocean - pracuje się, żeby płacić: kredyt, rachunki, podatki, drugi kredyt, itd. "W Ameryce Południowej pracujesz, żeby żyć" - i to chyba najkrótsze z możliwych podsumowań różnic między dwiema stronami Atlantyku. Dlatego, kiedy koleżanka Kasia (znacie Państwo koleżankę Kasię?) no więc kiedy koleżanka Kasia mówi mi, że ona to by chciała, żebym wrócił do Polski, czasem chciałbym jej odpowiedzieć: naprawdę mi tego życzysz?"Kolacja6.  Przyzwyczaiłeś się już do upałów?Tekst osobisty. Ostrzegawczy wręcz: że uwaga, można się przyzwyczaić, można się zżyć i czuć "zza bardzo" ja w domu."Na dole, w Huigrze, przywitało mnie miasteczko ciasno pozlepianych domów z desek. Przed jedyną restauracją siedział właściciel w oczekiwaniu na klientów, którzy nigdy nie dotarli. Zobaczyłem czarnoskórą kobietę z gigantycznym tyłkiem i uśmiechnąłem się. Po drugiej stronie ulicy mignęły mi sylwetki pięknych dziewczyn o smaku plaży i wakacji. Zabrzmiał reggaeton zamiast disco andino (żeby było jasne: oba gatunki oceniam jako dość obrzydliwe)."Garnek7. Przyjechał pan oglądać orchidee?Acha, to jest żeby nikt nie narzekał, że to miał być przecież blog podróżniczy, a nie jakieś tam nie wiem. A tu proszę, jest, relacja z ekwadorskiej północy, zupełnie nienajgorzej mi wyszła."Ekwadorczycy są wyraźnie poważniejsi od Kolumbijczyków. Nie witają się i nie żegnają tak wylewnie. W ogóle mówią mniej, ale jak już coś mówią, to to najczęściej ma jakiś praktyczny sens. Uroda wyraźnie andyjska: to niesamowite, przekraczasz granicę, i nagle wszyscy wyglądają jak Evo Morales, chociaż do Boliwii brakuje jeszcze ze cztery tysiące kilometrów."PtacyI było jeszcze kilka innych ciekawych tekstów - zwłaszcza zapoczątkowana w Kolumbii seria Ludzie czy trylogia z puszcz Chocó - ale tego już proszę sobie poszukać na własną rękę: klika się w teksty z 2016 roku i one wszystkie tam są! Wesołych Świąt!

Ludzie: napełniać się młodością

Fizyk w podróży

Ludzie: napełniać się młodością

Wszyscy moi koledzy, którzy mieli raka, umarli. Wszyscy – w otoczeniu rodziny. Żona, bracia i dzieci wozili ich do lekarzy, sadzali na kanapie, mówili: nic nie rób, nie wysilaj się, jesteś chory, nic nie możesz zrobić. Oni nie umarli na raka, tylko na depresję, na bezczynność.HernanDom leży na obrzeżach miasta. Bardzo dosłownie: po przeciwnej stronie ulicy nie ma już kolejnego rzędu zabudowań, tylko uprawy quinuy i lucerny. Te drugie – zielenią się soczyście. Te pierwsze – przechodzą z żółcieni w czerwień, a to oznacza zbliżające się żniwa. Pola schodzą stopniowo do rzeki. Znów: bardzo dosłownie, bo zorganizowane według inkaskiej techniki tarasowej. Pas równej ziemi, stopień w dół, znowu równy pas, znowu stopień: jak inaczej uprawiać strome, andyjskie zbocza?Jest najstarszy w domu, siedemdziesiąt lat, starszy brat – tak mówi o sobie. Wstaje najwcześniej, piąta, piąta trzydzieści. Wsiada na rower – nie rusza się z domu bez roweru – i jedzie po świeży chleb. Wraca i chowa do szafek kubki i talerze: wolontariusze zmywają po sobie, ale rzadko przyjdzie im do głowy odłożyć z suszarki na półkę. Hernan zazwyczaj kończy śniadanie, gdy pierwsi z młodszych braci zaczynają schodzić się do kuchni. O dziewiątej, lub nieco później, dzień dobry, pójdą na działkę, wyspałeś się? Przygniatająca większość z nich, bardzo dobrze, nie jest z Peru, ale już wiedzą, widziałeś gdzieś drugi nóż?, że tutaj słodki ziemniak, quinua i napój z płatków owsianych. I że trzeba zamykać drzwi, chyba został na górze, w jadalni, bo koty. Widok z oknaQuinuażniwaTechnika tarasowaGóryNowy nie wiedział co robić. Tak jak każdy, kiedy jako nowy po raz pierwszy odwiedził działkę. Nowy był z Belgii. Stanął w drzwiach i usiłował ogarnąć wzrokiem całość: ściany z butelek osadzonych w glinianej masie, bambusowe meble, szyby samochodowe, witraże, białawe cegły z lawy wulkanu Chachani pomalowane w kolory tęczy. I pięć osób, które najwyraźniej usiłowały zorganizować coś w tym bałaganie.-        Co mogę zrobić? - rzucił Nowy w przestrzeń.To było trudne pytanie i wiedział o tym każdy, kto nie pospieszył z odpowiedzią, tylko uniósł nieznacznie oczy znad kombinerek czy wiadra z zaprawą murarską z błota, słomy i krowich odchodów. To znaczy: pytanie było trudne, jeśli oczekujesz konkretnej odpowiedzi. To, co należy robić – wyjaśnił Max, Chile – to właśnie rozejrzeć się, wypatrzyć jakiś brakujący element altany – kawałek ściany, okno, drzwi – i czymś go uzupełnić. Do dyspozycji jest to, co leży naokoło: bambusowe tyczki różnej długości, stare opony, kawałki blachy i drutu, drewniane palety, szklane butelki i obudowy głośników.-        Przez dwadzieścia pięć lat pracowałem w policji – zaczął Hernan, a Eli przestała na chwilę kroić marchewkę w niezgrabną kostkę i przyjrzała mu się uważnie. - Potem przyszły zmiany w polityce i niewygodnym proponowano przejście na emeryturę. Nigdy nie byłem jakimś fanatykiem obowiązków, policyjnej misji, nie, po prostu robiłem to, co do mnie należało. Zgodziłem się od razu, chociaż bałem się. Jako policjant masz mundur, a mundur daje ci automatycznie szacunek społeczny. No i rozkazy: teraz miałem rozkazywać sobie sam.-        Tak dobrze, czy drobniej?-        Tak dobrze. I wiesz co poczułem?-        No?-        To było jakby mi ktoś zdjął klapki z oczu! Przez dwadzieścia pięć lat zdołałem nieco zaoszczędzić. Na emeryturze zająłem się handlem głośnikami dużej mocy. Jeździłem z nimi do Brazylii, Argentyny, Paragwaju i mówiłem sobie: to to wszystko naprawdę istnieje? Świat taki wielki, taki bogaty, a ja spędziłem ćwierć życia na posterunku.I Nowy patrzył. W końcu wziął się za uzupełnianie luki nad drzwiami. Przyciął kilka listewek z jasnego drewna, po czym zaczął szukać młotka – ale młotek był zajęty – i gwoździ – ale wszystkie były tępe i krzywe – i entuzjazm nieco z niego uszedł. Przysiadł się do Igora, Brazylia, który palił i czekał na kombinerki, których używał Max do mocowania drutem szkieletu kopuły.-        Na co ta kopuła? – zainteresował się Nowy.-        Chcą tu nasiać ziół, ale słońce wypaliłoby je w jedno popołudnie. Kopuła ma dać trochę cienia. Która godzina?-        Dwunasta punkt.-        Czyli już tylko godzina do obiadu – Igor uśmiechnął się pod krótkim wąsem.-        A co na obiad?KopułaAdobe i butelkiKoloryFajrantKawałek ściany, twórczość własna autoraEliFurtkaRadio-        Słodkie ziemniaki pokroimy w grube plastry i obtoczymy w masie z quinuy, płatków owsianych i warzyw.-        To chyba jednak trzeba było drobniej tę marchewkę?-        Nie, Eli, marchewka jest do zupy. -        No a czemu zostawiłeś biznes z głośnikami?-        Podczas pracy w policji w weekendy studiowałem prawo. Jako adwokat brałem od czasu do czasu jakieś drobne sprawy. Gdy wyszło to z rakiem, przestałem jeździć z głośnikami, żeby być tutaj, na miejscu, chodzić do szpitala na terapie, a w międzyczasie mogłem pracować jako prawnik.-        To już było po rozwodzie?Trzy z czterech ścian jadalni są przeszklone. W ciągu dnia na południe rozciąga się widok na zielone pola, na wschód – szczyty wulkanów, w zimie białe od śniegu, w lecie – od piasku. Północne okna wychodzą na ścianę sąsiada, a przed nią: patio zawalone obręczami kół, kawałkami starych foteli i puszkami po farbach. Nocą przez nieszczelne drzwi balkonowe i całkowicie otwarte przejście na niewielki taras wpada zimny wiatr, Arequipa to w końcu ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Najtrudniejszą do spełnienia – i najczęściej łamaną - domową zasadą jest cisza nocna w sąsiadującej z sypialniami kuchni. Ciepła kuchnia to zdecydowanie lepsze miejsce do rozmów niż lodowata nocą jadalnia. Jednak w ciągu dnia w przeszklonym pokoju na piętrze ze starym drewnianym stołem i kilkoma krzesłami panuje przyjemna temperatura. Kiedy z działki wracają Nowy, Max, Igor i troje pozostałych wolontariuszy, Hernan poleca im zanieść talerze na górę. Sam bierze na ręce wielki gar z zupą i stawia go na kredensie w kącie jadalni. Eli zjawia się z patelnią pełną słodkoziemniaczanych krokiecików i miską surówki. -        Diego? - Hernan patrzy po powoli zapełniającej się sali.-        Wrócił przed chwilą, jest na górze.-        Trzeba go zawołać.Za chwilę przy stole siada rozczochrany Argentyńczyk w okularach z grubą, czarną oprawką i bez szkieł. Diego nie chodzi na działkę. Popołudniami naprawia wszystkie rozlatujące się meble w domu, rano żongluje na skrzyżowaniach.-        Ilu nas jest? - pyta Hernan. Wszyscy zaczynają patrzeć po sobie i liczyć na palcach.-        Sześć osób z działki – ogłasza Max – Diego, Eli i pan, panie Hernanie, dziewięć.-        Dużo gotowania, don Hernan - dorzuca niepewnie Nowy.-        Bywało nas już w domu ponad trzydzieścioro.Nie powiedzieli już nic. Jedli. Gdy opróżnili talerze, Hernan poinformował, że jest więcej. Gdy opróżnili to więcej, zaczęli patrzeć po sobie porozumiewawczo, zachwyceni.-        Co to było?-        Powiedz im, Eli, pamiętasz?-        Słodkie ziemniaki w masie zbożowo-warzywnej, no i zupa z brokułami, marchewką, cebulą, selerem, ziemniakami, maniokiem, cukinią, czego tam jeszcze nie było?-        A sok?-        No, kto wie, z czego jest sok? - śmieje się Hernan.-        Marakuja? - Max.-        No nie.-        Mango? - Igor.-        I...?-        Banan? - znowu Max.-        I...?-        Dodał pan imbiru, prawda? - Nowy.-        Troszkę, ale jeszcze jeden owoc, kto wie?-        Po rozwodzie, i bardzo dobrze.-        ?-        Z chorobą przyszło mi zmagać się samemu i to stało się moim atutem. Wszyscy moi koledzy, którzy też mieli raka, umarli. Wszyscy – w otoczeniu rodziny. Żona, bracia i dzieci wozili ich do lekarzy, sadzali na kanapie, mówili: nic nie rób, nie wysilaj się, jesteś chory, nic nie możesz zrobić. Oni nie umarli na raka, tylko na depresję, na bezczynność. Ja sam chodziłem na badania - chodziłem... jeździłem rowerem!, rower jest najlepszym przyjacielem starości! – czekałem w kolejce, kupowałem leki, wracałem do domu, gotowałem sobie obiady z dużą ilością warzyw – targowisko jest najlepszym lekarzem! - i wyszedłem z tego.-        Z rakiem, na rowerze?-        Ba, jeździłem nawet na MasyKrytyczne! Nawet wtedy, kiedy ze względu na terapię musiałem chodzić z cewnikiem. Któregoś razu ktoś mnie podpatrzył i tak stałem się bohaterem Masy: na koniec przejazdu wywołali mnie na środek, do mikrofonu: bo najstarszy uczestnik, i mało tego, jeździ z nami mimo ciężkiej choroby.Targowisko przy alei Avelino Cáceres to świat sam w sobie. Właściwie nie jest to jedno targowisko, tylko targowisko targowisk, dwa długie rzędy obszernych hal o dachach z falistej blachy, w każdej z nich: rzędy alejek, na każdej z nich: dziesiątki, setki stanowisk; owoce, warzywa, sery, oliwki, kawa, mięso, wędliny, zioła, sto gatunków ziemniaków, pękate wory prażonych ziaren kukurydzy, pszenicy i innych zbóż, barki z gotowymi potrawami, stoiska ze świeżymi sokami, obnośni handlarze szczoteczek do zębów, mężczyzna z parą różowiutkich warchlaków. Wieczorem, kiedy Diego skręca na drugim piętrze wiekowe krzesła, Igor na balkonie na pierwszym wypala kolejne papierosy, Max wyleguje się na materacu w sypialni obok kuchni, a Nowy zapoznaje się ze smutną prawda, że z prysznica nie leci ciepła woda, Hernan wsiada na rower zaopatrzony w drewnianą skrzynkę przymocowaną do bagażnika i jedzie na targowisko.-        Ludzie, którzy żyją w systemie, martwią się o to, co będą jeść. Obejrzą coś w reklamie, najdzie ich na coś ochota, i potem muszą szukać, gdzie by tu dostać to, czego pragną. A gdy znajdą, muszą zapłacić cenę, jakiej sobie zażyczy sprzedawca. Ja się o to nie martwię. Jadę wieczorem na targowisko, przejeżdżam się wzdłuż stanowisk, sprawdzam ceny, co danego dnia jest najtańsze, na co jest sezon, kupuję i płacę tyle, ile ja chcę zapłacić. Dziesięć, dwadzieścia złotych? I mam jedzenie dla całej czeredy wolontariuszy.-        A skąd w ogóle ten pomysł z działką, z wolontariuszami? - Nowy, już po prysznicu, znalazł Hernana przy komputerze.-        Mój syn swego czasu zaczął przyjmować w domu obcokrajowców. Jeden z nich przyjechał z ideą upraw organicznych, inny opowiadał o budowie domów z adobe... Jakoś tak te pomysły się tutaj zbierały i w końcu zdecydowałem się, by zacząć je realizować. Są ludzie, którzy na starość przywiązują do swoich bogactw, do tego, co zarobili, mają obsesję na punkcie bezpieczeństwa, na punkcie oszczędzania, by zachować wszystko co mają, albo zarobić jeszcze więcej. Potem, gdy umierają, ludzie nie odwiedzają ich po to, żeby sprawdzić jak się mają, ale żeby sprawdzić, czy już umarli, czy już można dzielić spadek. Mnie te sprawy nie obchodzą: gdy umrę, i tak nic z tego co mam, nie zabiorę ze sobą na tamten świat. Mnie już niedługo nie będzie, będzie za to mój syn, wy będziecie. Póki mogę, chcę wspierać mojego syna, który prowadzi podobny projekt w Wenezueli. Chce pokazać wam, że inny styl życia jest możliwy, że można uprawiać własne warzywa i owoce bez użycia środków chemicznych, że z zalegających garaże odpadków można wybudować nawet dom, że zamiast zanieczyszczać miasta spalinami można poruszać się rowerem, że – innymi słowy – zarabianie i kupowanie to nie jedyne co można zrobić z własnym życiem. Bo potem, jak już człowiek ma domy, samochody, tereny, sprzęty, staje się niewolnikiem tego wszystkiego, musi się cały czas martwić, by to wszystko zabezpieczyć, by to wszystko utrzymać. Kiedyś też miałem samochód, sprzedałem go. Po co mi on? Żeby kusić złodziei? Teraz, na stare lata, mam mniej przedmiotów niż dawniej, mam za to dużo więcej spokoju. Jeżdżę rowerem, jestem zdrowy i cały czas aktywny, to mi daje siłę i pozytywne nastawienie. Przyjmuję wolontariuszy z workaway, z couchsurfing, z warmshowers, dom zawsze jest pełen młodych ludzi, a ja napełniam się ich młodością!Przed obiademArequipaMasa KrytycznaBalkonNowyZnowu ArequipaWszyscyI ja też tam byłem, ściany z błota lepiłem.

Przepis na pustkę

Fizyk w podróży

Przepis na pustkę

P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { }Juana urodziła się na tej samotni, "człowiek się, wie pan, przyzwyczaja", gdzie tylko wiatr, piasek i szum samochodów. "Jest nas więcej: rodzina obok, tam dalej jedni na górce, inni przy wjeździe, sąsiad z naprzeciwka. Z tym, że wielu wyjechało, za szkołą dla dzieci, za pracą. No, pracy tutaj nie ma". Nie ma pracy, studni ze słodką wodą też, w ogóle nic nie ma, tylko milion gwiazd na doskonale czystym niebie i pastelowe zachody słońca za szarawymi górami leżącymi dokładnie na wprost wejścia do domu Juany. Pustka* * *Co może być bardziej monotonne niż przejechać się osiemset kilometrów po pustyni peruwiańskiego nabrzeża na północ od Limy? Przejechać się osiemset kilometrów po pustyni peruwiańskiego wybrzeża na południe od Limy.* * *Kilka dni przed wyjazdem kupiłem litrowy sok w kartonie. Wracałem z koncertu w ambasadzie, byłem bardzo spragniony. Kiedy niemal opróżniłem już opakowanie, zacząłem mu się przyglądać. Tyle materiału: farba, papier, aluminium. Fabryka opakowań, inna od barwników identycznych z naturalnymi, do tego cukrownia i stacja uzdatniania wody. Graficy, projektanci, specjaliści od marketingu, robotnicy przy taśmie, wszyscy pracowali po to, bym pochłonął zawartość kartonu w dwie chwile. A teraz? Mam wyrzucić opakowanie? Całą tę farbę, folię, papier, logotypy i kody paskowe? Poza tym, to całkiem niebrzydki przedmiot: lakierowany, błyszczy się w świetle; kolorowy, estetyczny, no szkoda po prostu.Po prostu było późno i zamknięto bazar. Na bazarze nie dają w kartonie, tylko w szklance. Potem wkładają ją do miski z wodą, nie wiem, czy rzeczywiście myją. W każdym razie: ostatnimi czasy rzadko zdarza mi się jeść coś z opakowania i teraz, gdy kupiłem sok, nie wiem co zrobić z kartonem. Nagle znalazłem się z powrotem w "cywilizowanym" świecie i ten świat wydał mi się strasznie dziwny. Wiedzą Państwo, że gatunek zwany homo sapiens wkłada mnóstwo pracy i materiału w przedmioty, które używa się przez kilka minut, a potem je wyrzuca? Niektóre osobniki z tego gatunku, zwane Ministrami Środowiska, wymyślają akcje mające na celu wyrzucanie tych przedmiotów do specjalnych pojemników, aby materiał można było użyć ponownie. W ten sposób homo sapiens nie marnowałby już materiałów, a jedynie pracę. Nikt jednak jeszcze nie wpadł na to, żeby nie marnować ani jednego, ani drugiego i pić soki ze szklanek, o czym od dawna wie podgatunek latinoamericanus.* * *W Chincha jedzą koty. Niestety, nie miałem okazji. Nie skręciłem również z Chincha w stronę Andów, bo Andy na północ od Limy już wystraszyły mnie deszczem. Mimo wszystko chciałem odwiedzić Ayacucho. W Ayacucho odbyła się ostatnia z wielkich bitw wojen o niepodległość, a ja odwiedziłem już wszystkie inne najważniejsze pola walk kampanii południowej: Boyaca, Pantano de Vargas, Pichincha, Junin. Zostawiłem rower u kotojadów i do Ayacucho pojechałem autobusem.Dziś jedziemy z Divino Señor Tours, z Cudowny Panem znaczy. Jadę na piętrze, okno panoramiczne. Pokazali amerykański film o strzelaninach i murzynie ochroniarzu i poczułem brak miłości. Potem pokazali amerykański film o marsjanach i poczułem, że ogarnąłem ogólny porządek świata (w sensie, że niedługo znikną państwa narodowe i państwa w ogóle i światem będą rządzić korporacje, w ten sposób wrócimy do czasów feudalizmu z tą jedyną różnicą, że będziemy mniej okładać się po mordach i mniej chodzić do kościoła).W Ayacucho powietrze jest tak suche, że krwawią mi nozdrza i zastanawiam się, czy to prawda, że Kolumbia wysłała Paragwajowi kontener maczet na wojnę trójprzymierza w XIX wieku. Chyba nie, wtedy jeszcze nie było kontenerów. Są za to Zaduszki, przed cmentarzem w Quinua baby sprzedają kawałki pieczonej świni, są kwiaty, znicze i muzyka. Peruwiańczycy są bandą nawiedzonych nacjonalistów i imperialistów, zupełnie tak jak my, Polacy. Uważają, że dawne państwo Inków to dzisiejsze Peru (że dawna RP Obojga Narodów to dzisiejsza Polska), że wszyscy ich okradli (że wszyscy ich okradli), że powinno się wrócić Peru Ekwador, ćwierć Kolumbii, pół Brazylii i Chile (Mołdawię, Słowację, Białoruś, pół Ukrainy i ćwierć Rumunii). Nikt nie pyta o zdanie ani Kolumbijczyków, ani Białorusinów.Aha, no i uważają, że Boliwar ukradł im Boliwię, chociaż Boliwia od 1776 roku znajdowała się pod administracją Buenos Aires, a Boliwar urodził się siedem lat później. Próbują również udowodnić, że wojny o niepodległość zaczęły się i skończyły w Peru, chociaż wszyscy wiedzą, że Lima to było najbardziej prohiszpańskie miasto pod słońcem, a pod Ayacucho żołnierzy kolumbijskich, argentyńskich i chilijskich dowodził Wenezuelczyk. I ja rozumiem, że wszyscy potrzebują narodowego mitu, ale jakby tak jeszcze ten mit nie był tak bardzo mityczny – to jest: abstrakcyjny - to naprawdę byłoby nieco lepiej.* * *Po drodze jest taki wiatr, jak ten, o którym pisała Wiśniewska w Vardo: "Można o nim napisać, że wieje bardzo mocno albo że nawet strasznie, że duje i dmie, i tak dalej. Ale on napierdala. I to tak, że w końcu chcesz się bić". A najgorsze jest to, że zawsze przegrywasz, bo możesz zbierać siły, możesz się mobilizować i się nie dawać, a on i tak, niewzruszony, będzie napierdalał od Talary, po Camana, przez całe dwa i pół tysiąca kilometrów peruwiańskiego wybrzeża, i to prosto w twarz. Wkładam cieplejsze ubranie i siadam na murku przed jednym z opuszczonych domów. Zbliżam się dopiero, gdy Juana zabiera sprzed domu pierwsze stoły i krzesła.AyacuchoObelisk bitewnyOceanMariateguiPtacySpadekZłotoOaza* * *Byłoby może nawet bardziej monotonne, niż osiemset kilometrów po peruwiańskiej pustyni na północ od Limy gdyby nie to, że w Limie kupiłem dobrą książkę."Przetrwanie feudalizmu na wybrzeżu przekłada się na wątłość i ubóstwo życia miejskiego. Liczba większych miejscowości i miast na wybrzeżu jest nieznaczna. Natomiast wieś z prawdziwego zdarzenia niemal nie istnieje, nie licząc nielicznych skrawków ziemi gdzie pole wciąż rozpala radość upraw w otoczeniu sfeudalizowanego rolnictwa."I dalej:"Miasta, zgodnie z prawami geografii ekonomicznej, powstają zazwyczaj w dolinach, w miejscu, gdzie przecinają się ich drogi. Na peruwiańskim wybrzeżu bogate i obfite doliny okupujące istotne miejsce w statystykach produkcji narodowej, nie powołały dotąd do życia żadnego miasta. Ledwie od czasu do czasu na skrzyżowaniach i przy przystankach majaczy jakaś osada, jakieś miasteczko w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat. W niektórych przypadkach, jak w dolinie Chicama, latyfundium dławi miasto." W końcu: "W warunkach feudalizmu europejskiego istniało - pomimo gospodarki ściśle rolniczej - więcej czynników napędzających wzrost i życia w miastach, niż w przypadku półfeudalizmu peruwiańskiego [po uzyskaniu niepodległości]. Wieś potrzebowała usług miasta, nawet w ograniczonej formie w jakiej to ostatnie mogło funkcjonować. Z drugiej strony, oferowała miastu pewną liczbą produktów rolnych. Tymczasem [nasze] posiadłości ziemskie na wybrzeżu wytwarza bawełnę i trzcinę cukrową dla odległych rynków zagranicznych. Zapewniwszy sobie transport tych produktów, latyfiundium interesuje się jakąkolwiek komunikacją z własnym sąsiedztwem co najwyżej w stopniu drugorzędnym. Uprawy owoców i warzyw, jesli nie zniknęły całkowicie, są przeznaczone tylko i wyłącznie na wyżywienie latyfundium. Miasto w wielu dolinach nie otrzymuje niczego od wsi ani też niczego na tej wsi nie posiada. Żyje przeto w mizerii, żyjąc z tego czy innego z drobnych zajęc miejskich, z ludzi dostarczanych do pracy w latyfundium, ze smutnej męki stacji przesiadkowej, przez którą przejeżdżają rocznie tysiące ton owoców ziemi [przeznaczonych na eksport]. (...) Latyfundium, w ogromnej liczbie przypadków, zamyka całkowicie swoje drzwi na wszelką wymianę handlową z sąsiadami (...). Ta praktyka, z jednej strony, wzmacnia zwyczaj traktowania chłopa jako przedmiotu a nie jako osoby, z drugiej zaś: uniemożliwia, by miasta miały do spełnienia funkcję, która gwarantowałaby ich utrzymanie i rozwój w ramach gospodarki wiejskiej dolin wybrzeża. Latyfundium, zawłaszczając sobie ziemie i przetwórstwo, handel i transport, odbiera środki do życia miastu, skazuje je na obskurne i podłe egzystowanie.  Przemysł i handel miast poddane są kontroli, regulaminom i podatkom miejskim. Życie i usługi społeczne żyją włąśnie dzięki tym aktywnościom. Natomiast latyfundium ucieka od tych reguł i należności. Może stanowić dla przemysłu i handlu miejskiego nieuczciwą konkurencję. Więcej: jest w stanie je zruinować." Po przeczytaniu tych kilku zdań podróż po peruwiańskim wybrzeżu staje się pasjonująca. Pasjonujące jest konkretnie przekonywanie się, że stan rzeczy opisany w 1928 roku przez Jose Carlosa Mariategui w książce "Siete ensayos de interpretacion de la realidad peruana" pozostaje właściwie niezmienny. * * *Zostały ściany i wieże. Ołtarz i całe wnętrze wywieziono kilkadziesiąt lat temu do Limy. Szkielet pozostał wśród winnic San Jose. „Mamy dwa wielkie trzęsienia ziemi na sto lat. Ten kościół przeżył już sześć” - opowiada mi starszy mężczyzna, kiedy jem jajko na twardo w przydrożnym bistrze-sklepiku-barze-klubie bilardowym. Żyje w jednym z tych zakurzonych domków ściśniętych razem na skraju doliny: patrząc na nie ze szczytu osiemnastowiecznej wieży ma się wrażenie, że wszystkie są przykryte jedną wielką płachtą falowanej blachy. Wieczorami słucha techno cumbii, w dzień pracuje na plantacji, a jutro rano zobaczy mnie, jak składam namiot na betonowym boisku przed szkołą. * * *  Dowiedziałem się o tym jeszcze w drodze do Limy. Na mapie Antaminę – jedną z największych kopalni miedzi na świecie – miałem zaznaczoną tak, jakby była to miejscowość jedna z wielu. Ale tak nie jest. Do zajmującego całą kotlinę obozu nie można ani wjechać, ani tym bardziej kupić tam płatków owsianych. Zbliżyłem się do wejścia, gdzie w sterylnych warunkach sztucznie wszczepionych w otoczenie dziewiczych gór zdobionych obsranymi zadkami owiec umundurowani pracownicy czekali na kontrolę przed wejściem. Zapytałem czy nie dałoby się załatwić czegoś do jedzenia. Wartownik wykazał się niebywałą inicjatywą i już za pół godziny zjawili się przybysze z jeszcze innego, stołeczno-biurowego świata. Tej nocy miałem spać owinięty w skóry w pasterskiej szopie lepionej z błota i krowich placków, a teraz rozmawiałem z elegancką blondynką patrzącą na mnie przez nieskazitelnie czyste okulary, ze smyczą googla na szyi i kompletem ubrań prosto z galerii handlowej. Dali mi plastikową torbę z jedzeniem, taką samą, jaką dziesięć tysięcy pracowników kopalni dostaje jako suchy prowiant. Wszystkie produkty, jakie tam znalazłem, pochodziły z importu lub z lokalnych oddziałów korporacji międzynarodowych (nie mogło zabraknąć coca-coli, rzecz jasna). Nawet jabłka były ze Stanów Zjednoczonych (po trzech latach w Ameryce Łacińskiej podniebienie niezawodnie rozróżnia jabłka z USA od jabłek z Chile i – w przypadku Peru, gdzie owszem, rosną jabłka – od jabłek miejscowych). Latyfundium eksportowe czy kopalnia są jak pasożyt. Wgryzają się w ciało ofiary, wysysają zeń co najlepsze, a gdy ofiara umrze, przenoszą się na następną. Zazwyczaj stosują któryś z rodzajów zasłon dymnych dla osłaniania swej pasożytniczej działalności: czarują „nowymi miejscami pracy” w postaci stanowisk dla robotników opłacanych najniższą krajową, ogłaszają programy „wspierania społeczności lokalnej” budując po placu zabaw w każdej z okolicznych wiosek, no i oczywiście płacą podatki od eksportu bezpośrednio władzy centralnej, dzięki czemu władza centralna może czuć się jeszcze bardziej niezależna od obywateli. Ale to wszystko nic nie daje. Nie wchodząc zbyt głęboko w złożoność działalności kopalni, zatrzymajmy się na suchym prowiancie. Mamy dziesięć tysięcy worków z jedzeniem. Dziennie. Gdyby chociaż jeden produkt z takiej torby pochodził od producentów lokalnych, pomogłoby to w rozwoju regionu o stokroć bardziej, niż wszystkie place zabaw świata. Ktoś przecież musiałby ten element prowiantu wyprodukować, przygotować, umyć, zapakować, przewieźć i tak dalej. Powstałyby nowe przedsiębiorstwa, wzrosłyby stare. A tak, Antamina rozkopie kilka dolin centralnych Andów, zatruje wodę w całej okolicy, wysadzi w powietrze parę szczytów o pięciu tysiącach metrów, a jak skończy się miedź, właściciele spakują walizki i wyjadą, a gospodarka regionu pozostanie taka, jak kilkadziesiąt lat wcześniej. * * *W krypcie zachowały się ślady fresków. Kości popakowano w kartony. Stoją na zewnątrz grobowców w sąsiedztwie opakowań po chipsach, plastikowych butelek i martwych gołębi. Ktoś znalazł kości twarzy – widać górną szczękę, nos, policzki – i położył osobno. Inni to potem oglądają: przy wejściu widziałem napis wydrapany na pamiątkę zeszłorocznej wizyty klubu seniora z Ica. To mogła być głowa jakiegoś mądrego spowiednika, który dawał dobre rady, prowokował przemyślenia. Mogła to być szczęka zadufanego w sobie proboszcza, który przez całe życie ujadał jak wściekły pies na mieszkańców San Jose. A potem wszyscy o nim zapomnieli i teraz leży w sąsiedztwie śmieci i ptasich fekaliów. Wybudował sobie pokaźną kryptę żeby spoczywać w pokoju w eleganckim otoczeniu, ale nie wziął pod uwagę, że główna różnica między kapitalizmem neokolonialnym a feudalizmem katolicyzującym polega na tym, że ten pierwszy nie buduje kościołów. * * * To był zły dzień i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Wypadek w Chala, w Pampa Redonda, no i jeszcze ta dziewczynka zmiażdżona przez ciężarówkę, „w gumowych rękawicach policjanci musieli zbierać ją do worka”. Mi tylko pękła opona bo jakiś kretyn wysypał śruby na szosę, pozdrawiam go bardzo serdecznie z tego miejsca. Makaron, marchewka, pieprz czarny, awokado, mnóstwo świeżej bazylii no i oczywiście oliwa z oliwek. Za plecami szarżują tiry, w rękach aluminiowa menażka z harcerskiego na Grzegórzeckiej, poza tym piasek jak okiem sięgnąć. Spróbowałem i zaraz przypomniało mi się, że Gerardina, mama Adriany, przygotowała mi w Caracas coś podobnego. Włożyłem słuchawki, włączyłem „Mi pueblo me hace cantar”, Ali Primera, //w moim miasteczku księżyc jest tak wielki i tak piękny, że koguty budzą się tylko po to, by mu śpiewać//, i nagle dookoła, w środku pustyni, urosły drzewa, zaszemrały potoki, zaśpiewały ptaki i rozniósł się ciężki zapach kakao. I jasne, ja wiem, że z parmezanem byłoby lepsze, ale tak się składa, że na środku peruwiańskiej pustyni nie jest tak łatwo dostać parmezan. Co innego jeśli chodzi o oliwę. * * *Na siedmiuset kilometrach między Ica i Arequipą nie ma miast, jeśli nie liczyć niewielkich Nazca (27 tysięcy mieszkańców) i Camana (13 tysięcy). Na trzystu kilometrach między Limą a Ica tez jest pusto. W sumie tysiąc kilometrów pustyni przecinanej co jakiś czas pasami dolin rzek schodzących z Andów. Te doliny wypełnia zazwyczaj w sposób całkowity zielony owal plantacji. Na jej skraju majaczy jakaś osada, jakieś miasteczko w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat. W miejscu, gdzie Panamericana wypuszcza odbicie w lewo na Yaukę, obie strony szosy okupują niekończące się rzędy stoisk z oliwkami. Zbliża się noc, więc zostaję. W Yauce prawie wszystkie domy stoją przy jedynej ulicy. Niektóre wdrapały się nieco na skarpę ograniczającą wilgotną wyrwę skradziona pustyni przez wody rzeki. Budynki są szare, widać, że dawno ich nie malowane. Ludzie też zdają się szarzy, a wieczorem wszystkie budki z jedzeniem sprzedają skrzydełka kurczaka smażone na nieznośnie starym oleju palmowym. Zresztą, i tak niewielu kupuje. Jest kilka kawiarenek internetowych i pustawe sklepy, których zaopatrzenie rośnie w miarę, jak stoją bliżej głównej drogi, chociaż centrum Yauki jest od niej sporo oddalone. W starym domu na głównym placu ktoś zostawił otwarte okno. Widzę przez nie pusty pokój i telewizor. Sąsiedni budynek jest opuszczony, zresztą nie tylko ten. * * *Wygląda na to, jakby kraby nabrały zaufania. Wciąż uciekają, ale już nie tak daleko: przystają na skraju swoich studzienek na 2, 3, 4 metry ode mnie. Obserwują mnie, ważą, czy można wyjść. Któryś z ptaków złożył trzy zielone jaja w czarne kropki i zakopała je w piasku. Ocean szumi, jak zawsze. Krabów jest całe mnóstwo, na pewno setki. Zdobią plażę czerwonym kożuszkiem swoich ciał. Poruszają się sztywno, mechanicznie i niesłychanie szybko. Przeszukują wyrzucone przez fale pancerzyki innych skorupiaków: robią szybką rewizję szczypcami, pakują do pyszczków co zjadliwe i przeskakują błyskawicznym ruchem o centymetr dalej. * * * „W czasach caudillizmu wojskowych, zamiast wzmocnienia mieszczaństwa, wzrosła w siłę arystokracja ziemska. W sytuacji, gdy handel i finanse znajdowały się w rękach obcokrajowców, ekonomicznie nie było możliwe pojawienie się [rodzimej] silnej burżuazji miejskiej. Hiszpańskie tradycje edukacyjne, całkowicie obce celom i potrzebom industrializacji i kapitalizmu, nie przygotowywała handlowców i techników, a prawników, filologów, teologów, etc. Ci zaś, jeśli przypadkiem nie czuli specjalnego powołania w kierunku jakobinizmu czy demagogii, z konieczności tworzyli klientelę kasty posiadaczy. Kapitał handlowy natomiast, niemal wyłącznie zagraniczny, nie mógł robić nic innego jak zrozumieć się i stowarzyszyć z tą samą arystokracją, która w ten sposób – jawnie lub w ukryciu – zachowywała przewagę polityczną w kraju.” * * * Jeśli literatura anglojęzyczna (a także polska) nazywa któregoś z latynoamerykańskich przywódców dyktatorem, to zapewne dlatego, że ten nie zrozumiał się i nie stowarzyszył z arystokracją ziemską. Więcej: sprzeciwiał się jej pozycji oligarchicznej, praktykom feudalnym i neokolonialnym, a na domiar złego szukał transformacji społecznej i niezależności gospodarczej, patrz: Allende czy Castro. Stanom Zjednoczonym tacy ludzie się nie podobają, ponieważ Stany Zjednoczone bohatersko walczą na całym świecie o wolność i swobodę. Dokładniej: o swobodę handlową rodzimych producentów broni i innych dóbr przemysłowych.  Juan Velasco Alvarado był prezydentem Peru od 1968 roku. Przeprowadził reformę rolną rozdając chłopom ziemię arystokracji. Znacjonalizował kopalnie i doprowadził do wzrostu roli państwa w gospodarce, celując w zaspokojenie popytu wewnętrznego i rozwój rodzimej produkcji przemysłowej. Wprowadził do szkół język keczua i zerwał stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi. W 1975 roku, w wyniku zamachu stanu, miejsce Velasco zajął Francisco Bermudez, absolwent National War College w Waszyngtonie. W Ameryce Łacińskiej trwała Operacja Kondor, w której straciło życie kilkadziesiąt tysięcy osób, których poglądy polityczne nie podobały się prezydentowi Stanów Zjednoczonych. * * * Gdy siadam między ścianami restauracji, wszystko cichnie. Uspokaja się podskórna nerwowość zrodzona z nieustających uderzeń fal powietrza, z trzydziestutonowych tirów wyskakujących zza pleców. Tak, a więc zapada spokój, w którym co jakiś czas pojawia się i zaraz niknie kilka słów. Juana wychodzi do kuchni podgrzać zupę. Zamykają się za nią blaszane drzwi, ale i tak znam każdy ruch Juany. W ciszy doskonałej delikatny brzęk pełnego półmiska rosołu o porcelanowy talerzyk jest nie do pomylenia. * * *Za zjazdem na Aplao podjazd w kierunku Arequipy wypłaszcza się. Świeżo po obiedzie w ogóle nie czuję, że podjeżdżam. Dopiero późnym popołudniem lekkie nachylenie daje mi się we znaki. Na kilkanaście kilometrów przed El Alto pustynie zastępuje zielona kratownica pól, powietrze wilgotnieje, pachnie życiem. Nie widać domów, gdzieś dalej, po lewej, na horyzoncie majaczy kilka wyższych budynków. Na mapie nic w tym miejscu nie zaznaczono, ale skoro budynki, skoro pole, to gdzieś tam musi być jakaś miejscowość, jakiś przykurzony placyk czy dom parafialny gdzie można by było przenocować.Wjeżdżam do El Pedregal i nie wierzę. Miasto dosłownie rośnie w oczach: w miarę jak zagłębiam się w zieloną wyspę na morzu pustyni, mnożą się domy, sklepy, składy artykułów rolniczych, potężne, nowoczesne gmachy szkół, trzy stadiony i hale sportowe, cały rząd targowisk, a do tego lśniąca jednostka strażacka, na pewno największa z tych, które widziałem w Peru. Wszystko to wtopione w otoczenie nieskazitelnej czystości, zadbania, równych chodników, wystrzyżonego trawnika, w atmosferze dynamicznej aktywności i samozadowolenia. Solidność, uporządkowanie i zapach nawozów, wspomnienie szwajcarskiej prowincji nasuwało się jednoznacznie. W 1971 Juan Velasco Alvarado podpisuje dekret o specjalnym projekcie Majes Siguas. Przy pomocy systemu tuneli i kanałów, gigantyczna inwestycja rządu centralnego przekierowuje wody ze zlewni Atlantyku do zlewni Pacyfiku. O kredyt międzynarodowy trudno: to znaczy byłoby dużo łatwiej, jeśli pożyczone pieniądze miałoby się przeznaczyć na import. Velasco wie, że to nie tędy droga i zgadza się na gigantyczne oprocentowanie, aby tylko osiągnąć cel, czyli wzmocnić produkcję krajową. Na pustynnej pampie Majes drąży się kanały irygacyjne i już w latach osiemdziesiątych kiełkują pierwsze uprawy. Ziemie sprzedaje się lokalnym rolnikom: chodzi przeważnie o niewielkie tereny po 5-8 hektarów. Wyrastają na nich warzywa na rynek peruwiański – zieminiaki, cebula, zioła i inne – i owoce, w dużej mierze przeznaczone na eksport do sąsiedniej Boliwii (a nie za ocean). A teraz, proszę Czytelnika, przepis na pustkę. Przepis na pustkę jest bardzo prosty! Najpierw należy stowarzyszyć się z Unią Europejską i kupować bezcłowo cukier z zachodu, bardzo tani dzięki dopłatom, które dostają rolnicy na zachodzie. W ten sposób niezawodnie wykończymy własnych rolników i cukrownie. Następnie należy wejść do Unii Europejskiej i rozdać rolnikom renty strukturalne z zamian za wyzbycie się ziemi, i zapominając, że dzieci tych rolników nie będą już miały ani ziemi, ani renty (będą natomiast mogły na wolnym rynku zakupić zachodnie części żeby stuningować sobie dwudziestoletnie golfy). Dzięki tym operacjom nikt już nie będzie woził produktów rolnych na targ w gminnym miasteczku, bo tych produktów już w ogóle nie będzie. Zamkną się więc targi, a za nimi sklepy obuwnicze, fotograficzne i piekarnie. Jeśli jeszcze mało ci pustki, możesz sprywatyzować lokalny zakład produkcji autobusów czy ciężarówek, który na zasadzie wrogiego przejęcia kupi jakiś Francuz i doprowadzi do bankructwa. No, bo chcesz koniecznie wszystko sprzedać, a akurat tak się składa że wychodzisz z komunizmu, to kto to kupi? Ten, kto ma pieniądze, wiadomo. A kto je ma? Nomenklatura i obcokrajowcy, proste. Po wyżej wymienionych zabiegach możesz mieć pewność, że wszyscy wyjadą do Wrocławia, Poznania czy Dublina. Dostaniesz za to powiatowe miasteczka w stagnacji, malaryczne, blade, bez wiejskich rumieńców ni miejskich szat. Tylko potem, za dwadzieścia lat, nie pytaj że ojej a skąd to Warszawa ma nagle pięć milionów mieszkańców. * * *Pochodzę z kraju, w którym nic się nie da i nic się nie opłaca. Jednocześnie owszem, opłaca się robić rzeczy, które wydają się stosunkowo bezsensowne. Produkuje się na przykład kartony, lakieruje się ładnie i ozdabia tylko po to, by używać je przez kilka minut, i by następnie je wyrzucić. Nie opłaca się natomiast mieć krowy. Dokładnie to nie opłaca się sprzedawać mleka takiej krowy, bo należy je wówczas poddać wszystkim zabiegom zalecanym przez Unię, a to kosztowne. Te zabiegi są bardzo potrzebne, oczywiście. Na przykład aby wyprodukować jogurt zgodnie z zaleceniami Unii należy zabić bakterie w mleku tak, by mleko spełniało zalecenia Unii, a następnie dodać do tego mleka bakterii tak, by powstał jogurt spełniający zalecenia Unii. Nie opłaca się również uprawiać pięciu hektarów, bo wówczas nie stać człowieka na traktor, a w ogóle to lepiej te hektary sprzedać i dostać rentę strukturalną. Zarobi się więcej niż na roli, bo skoro już żyjemy w podobno wolnym rynku i Niemcy mają większe dopłaty niż Polacy, to się potem okazuje, że niemieckie jest tańsze.W ubogich, zacofanych i w ogóle straszliwych – jak to się je przedstawia – krajach trzeciego świata, takich jak Peru, okazuje się, że od czasu do czasu coś się da. Można na przykład uprawiać pięć hektarów i żyć nieźle. Bez traktora? Nie no, można się umówić z piętnastoma kolegami, którzy też mają po pięć hektarów, i założyć spółdzielnie. Wówczas dostajemy rozwiązanie typu wilk syty (rolnik jeździ traktorem) i owca cała (zamiast pięciu złotych na godzinę sezonowo i bez umowy rolnik ma zyski z całych pięciu hektarów, a do tego, gratis, samorealizację i satysfakcję z pracy na zysk własny a nie na zysk cudzy). W Polsce spółdzielnie nie są w modzie, bo spółdzielnia to już prawie komunizm, Związek Sowiecki, zło i szatan. No i nie dostaje się za nie rent strukturalnych, z tego co wiem. A jeśli wiem źle, to mnie proszę poinformować, jestem bardzo otwarty na słuchanie dobrych wieści!W Peru da się również – i to da się od dwóch tysięcy lat – czerpać wodę z pustyni. Nacina się w ziemi wąskie kanaliki, z tych kanalików po kropelce kapie woda, więc się te kanaliki łączy większym kanałem, tam już się tworzy niewielka rzeczka, i tą rzeczką nawadnia się pola. Tak na przykład do dziś dzień funkcjonują uprawy w Achaco, niedaleko Nazca. Kanały czyszczone są w czynie społecznym, komunistycznie, zbierają się użytkownicy wody i sprzątają, o proszę, da się. A jeśli chodzi o działania na większą skalę, to przecież zawsze można liczyć, że jakiś krewki Velasco przekieruje wody spływające z jednego oceanu tak, by spływały do drugiego, a w efekcie na pustyni wyrosną ziemniaki, jaki problem.* * *Rano całe patio restauracji wypełniał nawiany piach. I już od rana wiało, już burczały tiry, już składałem namiot. Juana pojawiła się z kubkiem herbaty i alfahorem. Alfahory to ciastka przekładane krówką. Sławne alfahory z Acari, sprzedają je tak mniej więcej między Nazca i Ocoña. Dalej na południe, w Camana, mają już inne, gorsze. Te z Acari mają solidną porcję tofi i delikatne ciasto. Produkuje się je z mleka niespełniającego zaleceń Unii, a na opakowaniu nie wypisano informacji o ilości kalorii, ale i tak są bardzo dobre. Stanowiły zdecydowanie najsłodszy element monotonnych ośmiuset kilometrów po peruwiańskiej pustyni. Najlepsze są te świeże, ale rozwożą je tylko raz w tygodniu. Juana miała z poprzedniego dnia. Później miałem okazję jeść alfahory pięciodniowe, a jeszcze później zacząłem za każdym razem pytać kiedy dojechała dostawa. Tak, no więc Juana pojawiła się z kubkiem herbaty, alfahorem i broszurą Świadków Jehowy. Potem podsunęła mi małą, białą karteczkę zapisaną do połowy, wpisz tutaj imię i nazwisko, żebym się za ciebie modliła. Tak, bardzo dobrze, a kiedy wrócisz?, nie?, no, ale jakbyś jednak wrócił to już wiesz, że w razie czego tutaj masz gdzie spać.Nawa bocznaKościołKsięże kościKsięża buziaLinie NazcaKanały AchacoKanał z tych większych, świeżo wysprzątany z zielskaPustyniaWybrzeżeYaucaJedzonkoTrasaZnowu ptacyPlażaObózDeptak przy głównej alei w El PedregalKrowyProjekt irygacji Majes ITu powstanie projekt irygacyjny Majes IIJakość, którą pan znaZdecydowałem używac kondonyAlfahor w doborowym towarzystwie kawy

Droga do Limy na pocztówkach. Część II: Góry.

Fizyk w podróży

Droga do Limy na pocztówkach. Część II: Góry.

Alpaki, tunele, Klub Matek, owce, lodowce, mało tlenu, dużo deszczu, czyli druga część drogi z granicy do Limy spisanej na pocztowkach.--> gwoli wstępu i spójności zob. Część I: Pustynia--> wszystkie zdjęcia zob. Peru - na północ od Limy 22/09/2016, 10 km za Chiquicara Po ośmiuset kilometrach od granicy wreszcie zjeżdżam z głównej drogi i widzę inną twarz Peru. Wreszcie znikają wydmy i szarość pustyni, a wiatr, który codziennie usiłował mnie zatrzymać dmiąc na północ, teraz wpycha mnie między skalne załomy Cordillera Blanca. Dolina rzeki Santa zielenieje od pól. Woda z kanałów irygacyjnych przepływa szeleszcząc półkami kwadracików obsianych ryżem. Szeleszczą także szerokie liście kukurydzy, których kolby suszą się w złotych kręgach na obrzeżach pól. Wyżej, tam gdzie nie dociera irygacja, na pierwszych tych grzbietach górskich na wschód od wybrzeża, jest sucho jak wcześniej na pustyni. Piach zalega w łatach, oblepia granie, podobne Tatrom Zachodnim w miesiącach śniegu. 23/09/2016, HuallancaWjeżdża się jak w labirynt: skaliste ściany wystrzelają po obu stronach, tak wysokie, że można tylko zadzierać głowę i się dziwić. Droga wije się w dole, w ciasnym kanale wyszarpanym górom przez rzekę. Bywa, że wieje. W surowym, pustym krajobrazie czasem pojawiają się rzędy opuszczonych domów z suszonej cegły. Już bez dachu, bez okien, bez niczego: naga glina w blokach. Wyglądają jak pozostałości przedwiecznych osad splądrowanych przez Czyngis-Chana, przez Tamerlana, bo tu wszystko tak Azję przypomina. W Huallanca śpię w Klubie Mam. Zdarza się. Szybko zdobyte kontakty. Stałem na ulicy, a kelnerka z wiejskiego bistra patrzyła na mnie. Na tyle roztargniona, że bezwolnie wkładała sobie rękę w stanik. Śliczny cukiereczek w wysoko nasuniętej czerwonej spódniczce. Wolę myśleć, że miała te osiemnaście lat.Za ChiquicaraNocleg w Cañon del PatoWąskoTunelowoMalowniczoSpadnie?24/09/2016, Toma - CarhuazNie liczyłem, ale podobno jest ich czterdzieści. Czasem przecina się po kilka na raz, po cztery, po pięć, dzieli je raptem kilka metrów rozświetlonej słońcem drogi. Przed wjazdem należy zatrąbić: tak pouczają znaki. Trąbienie jest dla kierowcy samonadaniem sobie pełni praw do wykonania dowolnego manewru. Trąbią więc i walą pełną parą przez czterdzieści tuneli wykutych nad skalnym urwieskiem, gdzie droga ma raptem jeden pas ruchu, a czasem i mniej. Każdorazowo wjazd do takiego tunelu na rowerze ma w sobie coś z samobójstwa. Albo: miałoby. Szczęśliwie w Machali (Ekwador) zakupiłem odpowiednią trąbkę i w ten sposób stałem się pełnoprawnym uczestnikiem ruchu.Zwolnij? Kieruj ostrożnie? Nie, po prostu trąb i jedź dalej!Jeden za drugimSesja z samowyzwalaczem25/09/2016, wjazd do Parku Narodowego HuascaranZa labiryntem skalnym Cañon del Pato dolina rzeki Santa ponownie się rozszerza. Uprawo to jednak już nie ryż, a raczej ziemniaki i cebula, to już ponad dwa tysiące metrów nad poziomem morza. Zdarzają się i jabłoniowe sady w białoróżowym kwieciu. Nie widziałem ich od przeszło trzech lat. W Carhuaz skręcam w lewo: łagodny podjazd wzdłuż rzeki Santa zamieniam na serpentyny prowadzące na grzbiet Cordillera Blanca. Senność okolicy wzmocniona jest bezruchem słonecznej niedzieli. Piechotą wraca z pola były mieszkaniec Limy, "tutaj wszystko jest łatwiejsze, wynajmuję kawałek ziemi, woda z gór leci za darmo, sadzę róże, sprzedaje eksporterowi, mam ciszę i święty spokój". Kobiety w wysokich kapeluszach i spódnicach lekko za kolano, w kolorowych skarpetach, siadają na skraju drogi, merdają suchym badylem na kilkoro owiec. Mężczyźni w spodniach na kant i kołnierzykowatych niebieskich koszulach noszą chrust. Ktoś orze pole pługiem zaprzężonym do pary wołów. Do tego słońce. Klimat jak z "Upadku Ikara" Bruegela.26/09/2016, ChacasSpieszę się. Koło południa - może nieco później - najpewniej zacznie padać. A deszcz na blisko pięciu tysiącach metrów to nic przyjemnego. Póki co świeci słońce. Głowa zakryta czapką uszanką puchnie od gorąca i choroby wysokościowej. Oczy bolą od światła, i to pomimo ciemnych okularów. Trzysta-czterysta metrów, zakręt, kawałek prostej, znowu zakręt, i tak kilkadziesiąt razy. Dolina rzeki Ulta oddala się powoli, ale miarowo. Lodowce mam na wyciągnięcie ręki. Trzeszczą, zrzucają z siebie niewielkie lawiny. Ostatnie dwa kilometry nieasfaltowanej już drogi prowadzę rower, albo raczej on prowadzi mnie, bo ja padam z braku tlenu, Punta Olimpica 4890 m n.p.m.Początek podjazdu z CarhuazChatka parku narodowego, dobre miejsce na nocleg przed ostatecznym rozprawieniem się z przełęcząŚniegi i bieleOstatni fragment po płaskimW prawoW prawo, w lewo, w prawo, w lewo, ten szary poskręcany wąż to drogaKurczę, nigdy wcześniej nie jeździlem rowerem w bliskim towarzystwie lodowcówSesjaBardzo pod górkę, znaczyPunta Olimpica zdobytaWidok z turkusowym jeziorkiem na deser27/09/2016, ChacasNie rozumiem co mówią. No, teraz to dopiero jestem za granicą. Z drugiej strony wiem, że mnie rozumieją, że za każdym razem gdy zapytam, usłyszę odpowiedź. I jak tak przypatruję się im szeleszczącym w keczua mam wrażenie, że to tylko taka ich zabawa: przecież jak tylko odezwę się w cristiano - po chrześcijańsku, jak pisze Llosa - wszystko jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wróci do normy.Ale to nie tylko to, bo i nie znam twarzy z banknotów, ani nazwisk z nazw placów i ulic, bo ani Chrobry, ani Wyczółkowski, ani Miranda, ani Santander. Stoją na rogach i czekają, a ja nie mam pojęcia: na co. Nie słuchają argentyńskiego rocka. Chyba, zresztą nie wiem, bo Chacas spowija cisza zawsze wtedy, gdy nie skrzypią drewniane drzwi sklepów, w których szklane litrowe butelki coca-coli stoją dumnie w dziesięciocentymetrowych odstępach jak sportowe trofea. Można by tu zabrać kogoś, z kim lubi się pomilczeć. Ale jej tu nie ma.28/09/2016, 20 km za San LuisJeśli w Kolumbii mówiłem, że tamtejsze drogi bez asfaltu biją rekordy niewygody, to tylko dlatego, że nie byłem wcześniej w Peru. Podróż zwolniła, koła utykają między wielkimi kamieniami. Może właśnie tak ma być, może tylko tak powinno się podróżować po Andach, tylko tak próbować zrozumieć ich muzykę: monotonną, transową, dudniącą niby oddech świata, a przy tym jasną, krystaliczną, oczyszczającą, katharsis na harfę i dwoje skrzypiec. Takie dźwięki dochodziły z wpółotwartych drzwi jednego z biało-identycznych domów w Chacas. Usiadłem naprzeciw, by posłuchać. Ktoś wyszedł i zaprosił mnie do środka.29/9/2016, HuariNiedaleko jeziora Huachucocha - 4250 m n.p.m. - odwiedziłem gospodarstwo mleczarskie. Odwiedziłem je, bo w San Luis kupiłem ser. Kupiłem go, bo w Chacas poznałem projekt ojca Ugo - spółdzielnie, liczba mnoga. W Chacas spółdzielnia rzeźbi w drewnie. Prace eksportuje do Stanów, Europy i do sąsiadów. W San Luis robią sery. W Huachucocha doją krowy. Spółdzielni jest jeszcze więcej, także w Boliwii i Ekwadorze. Zyski dzieli się między pracownikow i przekazuje na cele społeczne, np. otwieranie nowych spółdzielni, by kolejne gminy i regiony odżywały. W sumie w spółdzielniach ojca Ugo pracuje ponad siedemset osób.  ChacasRzeźbiąDomy mają białeRobią małe witrażyki (i duże też)Ostatnie wieczerzanieOstatnia cześć nogiOstatnie zabiegi nad krzyżemOstatnie słoneczne chwile przed deszczem (bo w dali już pada)Spółdzielcze krowySpółdzielczy kranJezioro w sąsiedztwie spółdzielni30/09-01/10/2016, za AntaminąTo były dwa ciężkie dni. Kiedy w San Marcos pytałem o drogą do Antamina, cztery razy usłyszałem: "nie dojedziesz!" Nie sądziłem, że droga może być tak stroma. Nie podejrzewałem, że taki maleńki fragmencik mapy można w rzeczywistości pokonywać przez cały dzień. Wczoraj, podchodząc gruntową drogą, miałem w planie nocleg na boisku szkolnym. Widziałem je z daleka: położony na wysokiej skale blaszany dach, który zawsze towarzyszy tego typu obiektom. Okazało się, że było to ... śmietnisko. Trzeba mieć fantazję, by budować śmietniska z widokiem na lodowce i pół parku narodowego. Następnego dnia, człapiąc powoli, zaczłapałem wreszcie do Antaminy. 4500 m n.p.m., gigantyczne ciężarówki wożące kamienie po przerośniętej piaskownicy, czyli kopalnia miedzi na wysokościach. Zrujnowany pejzaż, skażona woda i billboardy z hasłami miłości do środowiska, wiadomo. Owce patrzyły na to obojętnie, na ten heroiczny wysiłek setek maszyn i zastępów ludzi, o którego wartości decydują faceci z komputerami spekulujący na giełdzie commodities w Chicago, tysiące wirtualnych operacji, z których przeszło 99% nigdy rzeczywiściue nie dochodzi do skutku, dziś zwalniamy stu pracownikow bo inwestorzy mieli katar. Potem spadł grad, trafiłem pod strzechy pasterzy i w ogóle wszystko to za długie na jedną pocztówkę. Dość, że dali mi jeść gotowanych ziemniaków, pod powałą wiszą skróry alpak i jest ciepło.KoparkaKrajobrazTe oscypki to są owcze? Nu, owce, owce, bo jak je robie to pace na owce!O, spadłSucha kupa na opał02/10/2016, La UnionW tym mieście nic nie jest dobre. Psy musza o tym wiedzieć, bo ujadaja na wszystko, co się porusza. Niektóre ujadają tak po prostu. Tumult szarych domnów przecinają dwie ulice, z których tylko jedną wyłożono betonowymi płytami. Druga okazuje się główniejszą i to tam stopy toną w błocie między smażalnią kurczaków, brudnym hotelem i apteką. Wszędzie tu mają apteki, po trzy na przecznicę. Pewnie na bóle głowy, albo na zapomnienie. Nie żeby znowu pamiętać, ale właśnie żeby zapomnieć, zapomnieć gdzie się jest. Pada deszcz. A gdy nie pada, padał przed chwilą i chlupotowi stóp w błocie towarzyszą dźwięki kropel ktore zawsze skądś gdzieś spadają. Jedzenie jest chłodne i niesmaczne (a to ostatnie jest w Peru prawdziwą rzadkością). Mężczyźni - pijani, kobiety - zaniedbane, i każda wygląda na o dziesięć lat starszą, niż w rzeczywistości jest. Chciałem stąd uciekać, jak tylko wjechałem, ale zaczęło tak wściekle padać, że siedze teraz w jednym z tych tanich hoteli po dziesięć soli za noc, gdzie proszę wybaczyć, ale jest tylko zimna woda, no dobrze, a gdzie znajduje się łazienka?, łazienka? to będzie się pan kąpał w zimnej wodzie?, a światło jest zbyt slabe by pisać mniejszymi literami.03-05/10/2016, HuanucoPomyślałem w końcu, że może to ja robię coś nie tak, ale to bzdura. Po prostu także w podróży zdarzaja się złe dni, i tyle. Na trasie z La Union do Huanuco - tak jak w samej La Union - wszystko jest złe. Droga niby asfaltowana, ale więcej dziur niż asfaltu. Rower tańczy na głazach. Kierowcy trąbią jak najęci przed zakrętami, na zakrętach, za zakrętami, zawsze. Droga ma w porywach jeden pas ruchu, czasem pół. Zakrętów za to bez liku. Psy ujadają cholerycznie, zbliżają się niebezpiecznie i po raz pierwszy wiozę ze sobą dyżurny zestaw kamieni (trafiam rzadko). Ludzie niesympatycznie jacyś, dzieci z żebrackim zacięciem. Już w Huanuco dowiedziałem się, że na tamtej trasie to i napady, i porwania, ale mnie szczęśliwie ominęły. Pół biedy, że przynajmniej padać przestało. Huanuco, słońce, spokój, odpoczynek.05-08/10/2016, Huanuco- Boliwar! Idzie Sucre - śmieje się Julian, podchodzi, klepie mnie po plecach i idziemy do kuchni na śniadanie. Ojciec Juliana, 86 lat, jako najstarszy zostaje nazwany Mirandą i tak oto, patriotycznie, bierzemy się za jajka na pomidorach. Albo wsiadamy do toyoty z sześćdziesiątego dziewiątego i przeciskamy się przez ulice sterroryzowane przez indyjskie trzykołowe mototaksówki. Julian niedosłyszy. - Jestem głuchy i to moje błogosławieństwo! Jakbym słyszał dobrze, pewnie skończyłbym rachunkowość, którą studiowałem, i skończyłbym za biurkiem z kalkulatorem w ręce  od rana do nocy. A tak, głuchy, wymknąłem się przygotowanej dla mnie roli społecznej i robię to co lubię! - powiada, gdy z julianowej kurczakowni jedziemy do julianowej kawiarni.WidząOd lewej: Sucre, Miranda, markiza de Solanda i Boliwar09/10/2016, HuariacaDzisiaj nie było ludzi. Nie chciałem, a i nie pojawiali się. Włożyłem słuchawki i starałem się śledzić możliwie pilnie słowa lektorów, by w ten sposob nie myśleć o złej wieści, która przyszła wczoraj. Droga pnie się w górę łagodnie: przewyższenie o 2500 metrów na 115 kilometrach asfaltowanej trasy 3N zagłębiającej się w suche zbocza gór wpadające ostro do rzeki. Przystawałem, otwierałem mape i patrzyłem na opcje dojazdu do puszczy, by zara po tym - nie myśleć! - założyć znowu słuchawki. The Capital by Karl Marx, public domain, niektórzy lektorzy nawet znośni. Koło czwartej wypatrzyłem za skarpą pustostany, jakieś byłe domki pracownicze elektrowni, public domain, nie myśleć, więc czytam La Casa Verde Vargasa Llosy, wyborne.10/10/2016, Cerro de PascoDalej w górę, powoli i miarowo. Roślinności coraz mniej: krągławe grzbiety, połoniny jakby, porosły żółte, suche trawy. Gryzą je podobne owcom alpaki z długimi szyjami. Znów koło czwartej po południu, tym razem z kulami gradu bębniącymi w pelerynę, dojeżdżam do Cerro de Pasco, najwyżej położonego miasta świata, 4380 m n.p.m.**Oczywiście z tym najwyżej położonym miastem świata jest jak ze środkiem Europy: Polska ma ze trzy środki, Litwa też kilka, Czechy zdaje się również. Wszystko zależy od tego, jaką miare przyjąć. W przypadku miasta: chodzi o dojście do porozumienia co nazywamy miastem, a co nie. Osady ludzkie położone wyżej niż Cerro de Pasco rzecz jasna istnieją. Cerro ma za to 70 tysięcy mieszkańców, jest stolicą województwa i uznaje to za wsytarczające, by nazwać się miastem i - wobec tego - "najwyżej położonym miastem świata". 12/10/2016, JuninJest zupełnie nieoczekiwane jak łatwe i przyjemne możebyć jeżdżenie rowerem po czterech tysiącach metrow nad poziomem morza. Pampa Junin jest płaska, droga porządna jak rzadko, i mimo zaczątków pory deszczowej nawet wyszło słońce; 70 km zrobione przed obiadem. Niecałe dwieście lat temu odbyła się w okolicy przedostatnia wielka bitwa wojen o niepodległośc kontynentu. Główne ulice miasta Junin obejmują ulice Boliwara i San Martina (tego ostatniego w Peru wolą bardziej). Dalej, wśród spłowiałych traw pampy, stoi obelisk.*Idylla skończyła się koło trzeciej po południu: grad walił przez przeszło dwie godziny, za Junin w stronę Oroi przez jakieś 40 km nie ma nic prócz pampy, a jeżdżenie po czterech tysiącach metrów w stanie zaawansowanego przemoczenia nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Pora deszczowa w górach, no, to ja jade na wybrzeże. 14/10/2016, La OroyaGdy zakłady metalurgiczne funkcjonowały, mowiono o tych z La Oroya "los tragahumos", połykacze dymu. Niebo było czarne, ziemia szara, nie rosły nawet chwasty. Zakłady zamknięto, nie ma ani dymu, ani pracy. Morococha natomiast ulega przesiedleniu, bo Chińczycy chcą w jej miejscu wydobywać uran. W znikającej wiosce zostało dwudziestu opornych. Opierają się w oparciu o doświadczenia przesiedlonych: nowe domy, które im postawiono, są ładne, ale zagrzybione. Wrócić do Morocochy nie mogą, bo ich dawne domy Chińczycy już wyburzyli. Co chwilę grad, na chwilę słońce, zaraz deszcz, a na przełęczy pomnik ku czci Ernesta Malinowskiego, który to w XIX wieku na te blisko pięć tysięcy metrów n.p.m. wyprowadził kolej transandyjską. Chłodno tam na górze.Ale zwierzeee!AlpakiOkolice CerroPampaPampa w wodzieBatalla de JuninObelisk do mojej kolekcji bitew o niepodległośćIdzie dyscPrzyszedł dyscU strażaków w La Oroya (suszyłem się dwa dni, a na symulacji trzęsienia ziemi włączałem syrenę!)Malinowski IMalinowski II, że inżynier i że PolakMalinowski III, z widoczkiem19/10/2016, LimaKontrast pomiędzy miastem i wsią, stolicą i prowincją, nie powinien zaskakiwać. A jednak kiedy spotyka się go tak raptownie, z taką szybkością, jaką rozwija się spadając jednego dnia z przełęczy Ticlio (4815 m n.p.m.) do nadmorskiej Limy, dziwi. Ludzie tutaj często powtarzają, że Polska, że Peru, że to taka różnica kultur. Bzdura. Rozziew między miastem a wsią wewnątrz jednego kraju wydaje się stukrotnie głębszy, niż między Warszawą a Limą, między Starczówkiem a Colquillas. Zjeżdżam z andyjskiej wyżyny, z pampy Junin, gdzie tylko wiatr, przestrzeń i rumiani ludzie poruszający się między polem ziemniaków a kurną chatą. Nikt się tam nie zatrzymuje, więc gdy przystaję, rumienią się jeszcze bardziej, pytają, zaciągają do siebie. Między domami krążą jak psy czarne warchlaki, powietrze pachnie mokra ziemią. Jedyne co może się wydarzyć, to nagły grad. Niżej, od Chosica, czyli jeszcze na czterdzieści kilometrów na północ od Limy, nagle okazuje się, że tyle się dzieje, że nikt nie ma czasu. Chciałem zapytać o drogę, ale nie było kogo, tzn. cała masa ludzi, ale wszyscy potwornie zajęci, rozmawiający przez telefon, wypatrujący nerwowo właściwego autobusu w nieprzerwanym sznurze transportowego złomu. W miarę zbliżania się do centrum, ten złom zamienia się stopniowo w najnowsze modele mercedesów, w stacje metra, a niektórzy kierowcy stają nawet na czerwonym. Ale na zielonym czasem nie ruszają, bo na prawym pasie taksówkarz czeka na klientów, na środkowym autobusowy kontroler nagania pasażerów z przejścia dla pieszych, a cała reszta, próbując przejechać, blokuje pas lewy, więc huk, klaksony i krzyki. Ledwie dotarłem, a też już się spieszę: żeby stąd wyjechać.Żeby nie kończyć tak dramatycznie - ale tak, tak, Lima to zdecydowania najbardziej hałaśliwa i chaotyczna ze stolic Ameryki - zdjęcie o tym, że doszła do mnie paczka z Polski z koszulkami Jelcza-Laskowic, oraz że potrafię wałkować ciasto. --> gwoli wstępu i spójności zob. Część I: Pustynia--> wszystkie zdjęcia zob. Peru - na północ od Limy

Droga do Limy na pocztówkach. Część I: Pustynia.

Fizyk w podróży

Droga do Limy na pocztówkach. Część I: Pustynia.

Krótko przed wjazdem do Peru zaoferowałem Czytelnikom pocztówki. Mój paszport miał niedługo stracić ważność. Wyrobienie nowego w Limie kosztuje 120 dolarów. Napisałem więc na tak zwanym znanym portalu społecznościowym, że kto chce, może za 25 zł zakupić pocztówkę z drogi z peruwiańskiej granicy do peruwiańskiej stolicy.W ten sposób miałem zamiar zebrać potrzebne środki na paszport, ale się pomyliłem. Nie uzbierałem na paszport: uzbierałem przeszło trzy razy więcej. Po pocztówki zgłosiło sie w sumie trzydzieści pięć osób, a wiele z nich wpłacało znacznie więcej niż umówione 25 zł. Były przelewy po 30, 40, 100 a nawet jeden na 400 zł. W sumie zebrało się 1773,57 zł. Od tego trzeba by odliczyć koszt wysyłki trzydziestu pięciu pocztówek, który wyniósł około 280 zł, czyli zysku na czysto mam od Was Drodzy Czytelnicy 1500 zł. Będzie na paszport, na remont roweru, na kilka innych detali, i jeszcze zostanie na parę tygodnii śniadań, obiadów i kolacji. Bardzo serdecznie dziękuję wszystkim za tak nieoczekiwanie hojne wsparcie!Przy okazji okazało się, że kartki sprzedawane w Peru nie są zbyt piękne, ale za to peruwiańska poczta działa zadziwiająco sprawnie i szybko: korespondencja dochodziła do Polski w nieco ponad tydzień i - póki co - niezawodnie. Każda z pocztówek zawierała pozdrowienia i kilka zdań, krótką relację z kolejnych dni w drodze z granicy ekwadorsko-peruwiańskiej do Limy. To było trudne zadanie, bo miejsce do pisania na pocztówkach jest minimalne, a słów nigdy nie brakuje. Obiecałem, że te krótkie zdania złożą się na tekst, który opublikuje się na niniejszej stronie. Oto i on, oto relacja z drogi do Limy spisana na trzydziestu pięciu kartkach pocztowych, część pierwsza (z dwóch).Buzia lwa albo skrzynka na listy w Trujillo * * * 05/09/2016, ZorritosGarua to coś jakby mżawka, ale jeszcze drobniejsza. Zasnuwa świat mgłą i jadąc wśród bananowych i kakaowych plantacji widać bardzo niewiele. W Peru garuę zastąpiło słońce, a kakao - wystające z wody wąsy ryżu. Został tylko ból po tej, która została po tamtej stronie granicy. Tyle się o nich złego nasłuchałem! Że naciągacze, złodzieje i bezguście. Natomiast mi Peruwiańczycy jakoś od progu do gustu przypadli. Jest w nich pewna powaga. Nie to, że się nie śmieją: raczej, że są bardzo konkretni, przechodza od razu do rzeczy.Na noc trafiłem do plażowego posterunku policji. Posterunkowy naprawiał pompe elektryczną, a drzewa płonęły w karmazynowym zachodzie słońca: z takich, co to zdarzają się na Mazurach późnym latem. Ryż w okolicach TumbesWieczorem w Zorritos06/09/2016, TalaraZa Zorritos ziemia pustoszeje powoli. Wyjeżdżając z Los Organos nie rośnie już nic prócz naftowych pomp tykających miarowo. Pomarańczowe skały, szarawy piach i wiatr wzmacniający się z każdą godziną. Za El Alto zaczyna się plaskowyż porozdzierany stromymi kanionami, przypominającymi gigantyczne szczeliny lodowca. Słońce dogasa na zachodzie, pracownicy kompanii naftowej, pijani, czekają na odjazd ciężarówki, gwiazdy sa jakies nieznane, południowe. Noca dojeżdżam do Talara.Duże dziury w ziemiDziwności na horyzoncie07/09/2016, PiuraDo południa zrobiłem zaledwie 30 km, może nawet mniej. Nie było wielkich wzniesień i właśnie w tym problem: niepowstrzymany niczym wiatr pędził po pustynnym płaskowyżu mocno, jednostajnie. Dopiero po południu ustał, uspokoił się nieco i mogłem wreszcie przyspieszyć. Droga falowała nieznacznie na piaszczystych wzniesieniach. Z ostatniego z nich, za hektarami suchej, żółtej ziemi, dało się w końcu zobaczyć zielone pola Sullany. Oaza. Emocjonujące.WiatrDaleko08/09/2016, PiuraPiura. Po trzech dniach pedałowania z Machali - pierwszy odpoczynek. Piura to miasto podwójnie historyczne. Po pierwsze, bo to pierwsze miasto założone przez hiszpańskich kolonizatorów (Pizarro) w Ameryce Południowej*. Po drugie, bo to pierwszeństwo i historia dawno już do historii odeszły. Perła architektury to to nie jest - chociaż są wyjątki - ulice wypełniają mototaksówki, klienci centrów handlowych i względny porządek. Nie zmieniło się tylko suche powietrze, które zamęcza drogi oddechowe. Upał, pustynia i wiatr.*Sprostowanie: najstarszym miastem założonym na stałym kontynencie Ameryki przez Hiszpanów jest Cumana (1515, obecnie: Wenezuela). Piurę (1532) można uznawać za najstarszą w andyjskiej części kolonii, jako że kiedy kolejna z wypraw Pizarro wreszcie doszła do skutku, to Piura stała sie pierwszą nowo powołana osadą Hiszpanów.09/10/2016, PiuraDrugi dzień w Piurze. Nic nie robię. Nie wyszedłem nawet z domu i mam to sobie za powód do dumy. Bo wczoraj oczywiście musiałem koniecznie wybrac sie do Paity, żeby po trzech dniach pedałowania w ostrym słońcu dopić się łażeniem w południe rzut beretem od równika. Ale czego się nie robi dla Boliwara! Jego laska (w sensie ta ulubiona) Manuela Saenz spędziła ostatnie lata życia właśnie w Paicie. Dom jeszcze stoi. Na zewnętrznych ścianach - tablice pamiątkowe. W drzwi wetknięty niezapłacony rachunek za prąd. Ironia losu, czyli nic się nie zmieniło*.*Ironia losu, czyli nic się nie zmieniło, bo bogów amerykańskiej niepodległości los, a raczej: wyzwoleni współobywatele, nie traktowali dobrze. Manuelę wygnano z kraju, stąd wylądowała w Peru. Sucre, którego imieniem nazwano konstytucyjną stolicę Boliwii, w tej samej Boliwii chciano zamordować rok później. Nie udało się na Altiplano, udało się na południu Kolumbii, w drodze do Quito. Na Boliwara też organizowano zamachy, ostatecznie zmarł - podobno - schorowany w Santa Marcie, chociaż wersji ze schorowaniem nie wszyscy do końca wierzą. Na południu kontynentu - to samo - Sam Martin i Artigas dożywali swoich dni w zapomnieniu i na obczyźnie. Jak juz umarli, nastawiali wszystkim pomniki, ponazywali ulicę, i tak dalej. Dom Manueli, gdzie żyła z wierną czarną służącą i psami, którym - jak głosi biografia - dawała imiona w rodzaju Santander, Canterac czy Paez.Paita tak nędzna jak dwieście lat wcześniej10/09/2016, Pustynia Sechura na 140km od PiuryPustynia: przestrzeń, wiatr, piach, bezlitosna surowość. Wydaje się, że napisano już o niej wszystko. W ogóle mogło by sie wydać, że o wszystkim wszystko już napisano. Wówczas jedyne, o czym warto jeszcze pisać, to ludzie. Ci rodzą sie w dalszym ciągu niezmiennie różni i o każdym można napisać zupełnie inna historię.Szedł po drugiej stronie drogi. Miał niewielką torbe zarzuconą na ramię i szarawą chustę ściśniętą w dłoni. Spłowiała fioletowa bluza i skóra zczerniała od wielu dni marszu. Mówi, że był w Machali (~500 km) i w Cuence (jeszcze więcej), że Ekwador poszedł zwiedzić. Opowiadał mi o tym jak o najzwyklejszej rzeczy pod słońcem, tym swoim niewinnym głosem czterdziestoletniego chłopa z prowincji. A, i że te ich pieniądze wymienił, mówi. Otworzył plecak, wygrzebał książeczkę z ilustracjami Matki Boskiej i schowane tam jak skarb pięciodolarowy banknot. Podawał mi go, chyba żebym dotknął. Nie dotknąłem. Bałem się, że będzie chciał mi go podarować. "Z Abrahamem Lincolnem!" - dodał dumny. Potem był w Piurze, na podrywie. Ma tam zdaje się jakąś kobietę, która - mówi - zaprosiła go na popcorn. Nic nie zrozumiałem.Lust for LifeGębaPustynia to jest nic. Oto nic.SalonStrefa wydm, jak w Słowińskim11/09/2016, za Reque Świętego Cautivo z Ayabaca przypada w październiku. Ci, co idą z Tacny (granica z Chile) mają do Ayabaki (granica z Ekwadorem) jakieś trzy tysiące kilometrów. Wychodzą z domu w lipcu. Maszerują sami lub w grupach po kilku. Nosza purpurowe kapy przepasane złotawymi sznurami. Śpią pod kościołami i na autostradowych bramkach. Jedzą, co dostaną. Pierwsze z grup, którą spotkałem, niosła instrumenty: bębny i charanga. Dziś widziałem pątnika z przenosnym głośnikiem. Zmieniaja się formy, ale treść - wyrzeczenie i pielgrzymka - zostaje ta sama. Robią sobie ze mną zdjęcia iphonem, bo tak sie robi dziś. Ida, bo taki jest człowiek.Wiatr zaatakował - już pod wieczór - ze strony nieoczekiwanej. Kupowałem chleb od pani z wiklinowymi koszami na rogu rynku w Reque. Wziąłem parę zwykłych bułek i ... no właśnie, a co to? "Empanada de globo" proszę pana, czyli pieróg z balona. Pieróg z balona? Były tanie, jakies 25 groszy sztuka. Poproszę pięć. Ugryzłem, pieróg rozsypał się jak szklana bombka. Aha... Mogłem sie domyślić. W Ekwadorze też sprzedają coś, co nazywają "empanada de viento", pieróg z wiatrem, czyli w praktyce: z niczym.Dzisiaj przesadził. A sądziłem, że zrobił już swoje. Wczoraj 140 km po pustyni, do Morrope na dzis zostało tylko 40. Zajęło mi to całe przedpołudnie, a potem okazało się, że dalej za Morrope, a nawet za Chiclayo, pustynia wcale sie nie kończy, a wiatr jeszcze przybiera na sile i cały czas wali w twarz. Jest płasko, a jedzie się jak pod górkę. Potem twarz nabiera rumieńców jak po nartach zimą, a tu przecież ani śniegu, ani mrozu, ani w ogóle niczego: sam tylko wiatr. I tak - podobno - aż do Limy, osiemset kilometrów. Aha, dziękuję, dobranoc.Pielgrzym. Niektórzy mają trzymetrowe krzyże z kółeczkiem u podstawy.Bistek a lo pobre, czyli befsztyk na biednoNa południe z ChiclayoZnów dalekoElement12/09/2016, PacasmayoKto by się spodziewał, że na plaży, na niewiele, bo jakieś 1500 km od równika, będzie zimno? Gdy dotarłem do Pacasmayo, niemal dygotałem od chłodu wiatru. Siedzę w polarze. Strażacy chodzą w długich spodniach i kurtkach. Mam katar. Tropikalne, ciepłe kraje: nigdy nie przestaną zaskakiwać mnie swoimi skrajnościami. Bo jutro na drodze będę pewnie padał z gorąca.*Tego dnia powstała miniatura wideo "Dzień podróży w dwie minuty".13/09/2016, TrujilloKto nie spał na lekcjach geografii, ten pewnie wie o prądzie Humboldta, który to prąd niesie zimną wodą - a z nia i wiatry - na peruwiańskie i chilijskie wybrzeże. Jakos nie mogłem w to uwierzyć. Czułem chłód, ale i słońce, do tego przecież, jako się rzekło, znajduję się blisko równika i plaży, więc jak może być tak zimno, jak mam wkładać na siebie kurtke tu, gdzie palmy i banan? Takimi wątpliwościami nabawiłem sie w drodze do Trujillo zupełnie solidnego kaszlu z bólem w gardle do kolekcji. Gorącą kawę piłem potem łapczywie, jak na Turbaczu późną jesienią.14/09/2016, TrujilloJutro jade do Limy, autobusem, by zamówić paszport. Teraz, zamiast delektowac się Trujillo, gnam od banku do zakładu fotograficznego i z powrotem. Mijam kościółki przyczajone na drobnych skwerach, rozczytuję klasyczny układ kolonialnego miasta, wzorcowo zakonserwowany jak w środkowoamerykańskich miastach pokroju Antiguy, Leon czy Granady. Zapraszają mnie drewniane tablice kawiarń w stylu staroelegancko-przykurzonym. Wrócę do nich pojutrze.15/09/2016, LimaNie wiem jak sie autobusowe sprawy mają w Polsce, ale wydaje mi się, że w tej kwestii Peru przeskoczyło nas mniej więcej o dekadę. Trujillo: dworzec z obszernymi, czystymi salami, szybkie wifi, elegancko ubrana obsługa. Bilety do Limy od 30 do 100 soli (1 sol=1.20zł). Podstawa to piętrowy bus z toaletą i internetem. W miarę jak rośnie cena, dochodzi kolacja, śniadanie, kocyki i napoje, słowem: jak w samolocie. Za to sama Lima o dekade wyprzedza nas w kwestii ścieżek rowerowych*. To w "Trzecim Świecie" się da, a u nas nie? Ciekawe.*Ten zachwyt nieco zmalał, jak miesiąc później dotarłem do Limy na rowerze: ścieżki ścieżkami, ale ruch samochodowy nie do zniesienia. No ale trzeba oddać peruwiańskim inżynierom, bo wiedzą, że zjazd ze ścieżki rowerowej na ulicę trzeba zaopatrzyc nie w półmetrowy krawężnik, a w łagodną równie pochyłą. U nas to jeszcze wiedza nie tak rozpowszechniona. 16/09/2016, TrujilloW Peru - i w niektórych miejscach w Ekwadorze - kawę serwuje się w postaci gorąca woda + dzbanuszek z esencją. Jest to swego rodzaju kompromis między wygodą (nie trzeba za każdym razem zaparzać) a smakiem (świezoparzona nie jest, ale też nie ma tego charakterystycznego posmaku urządzeń przemysłu chemicznego, jaki oddaje kawa instant). Trujillo ma bogaty wybór kawiarni i serwują w nich pie de limon, ale to nie to samo co Caracas. W Machali poznałem J., który mieszkał w stolicy Wenezueli dłuższy czas. Wspominałem mu kawiarnię zza kościoła na Candelarii i z satysfakcją przywitałem jego uśmiech gdy mówił, że dobrze ją zna.17/09/2016, TrujilloTarg mieści się przecznicę od domu rowerzysty. Mam już zaprzyjaźnioną panią od śniadań: gdy podchodzę, już wie, że szklankę wieloowocowego na dzień dobry. To znaczy, że się zasiedziałem. Oswoiłem Trujillo. Dziś był dzień turystyczny. Dawno nie uprawiałem turystyki - pomyślałem - i udałem sie do muzeum. Starszy zwiedzający zachwycał się meblami i pouczał przewodnika jeśli chodzi o style i epoki. Twarz mu jaśniała. Pasjonat, z tych, co nadają koloru tej planecie. Trujillo - rynekTrujillo - telefonTrujillo - babaFigurkiChan ChanStarości 18/09/2016, ChimboteNiedzielny poranek, wyjazd z Trujillo. Znikają domy, pojawia się - znów - pustynia, a na nich zielone kwadraty plantacji nawadnianych sztucznie ze studni głebinowych. Po prawej: wjazd na obowiązkową kontrolę sanitarną. Duży parking, szereg pustych budynków, kontroler w granatowym mundurze i w ciemnych okularach. "Skąd jest, dokąd jedzie, jak leci?". Mówi, że jest plaga jakichś much i rekwiruja owoce, żeby nie wwożono ich na południe kraju. W siatce przytroczonej do roweru miałem banany. "Banany mogą jechac, ale jakbys kupował jabłka czy pomarańcze, to lepiej dobrze je ukryj!". Lubię te kontrole.19-21/09/2016, ChimboteChimbote nie należy do turystycznych pereł. Ma dostęp do morza, ale zastawiono go fabrykami mączki rybnej, resztki plaży zdobią znaki "nie zdatne do kąpieli" i śmieci. Chimbote słynie bardziej z morderstw. W 1991 roku w okolicach Chimbote doszło do zabójstwa jednego włoskiego i dwóch polskich misjonarzy. Jest pomnik i informacja o niedawnej beatifykacji. Poza tym, dzięki morderstwom i fabrykom, Chimbote spowija warstwa słodkiej normalności. Słodkiej jak wybór ciast w piekarniach, jak kobiety, które siadają na rogach ulic z wielkimi wiklinowymi koszami, by sprzedawac chleb. Mieszkańcy grodza wąski paski ziemi między chodnikiem a ulicą i tworzą na nich miniaturowe ogródki. Tak, to chyba najbardziej mnie urzekło. Chimbote miastem morderstw. Chimbote, miasto - ogród.Dojeżdżając do ChimboteA w kuchi u L. ...... zrobiliśmy chinkali.

Trzeci rok

Fizyk w podróży

Trzeci rok

Jeszcze do niedawna odpowiadałem, że dwa i pół, chyba udając sam przed sobą, że wcale nie minęło jeszcze aż tak dużo czasu. Ale dzisiaj trzeba przyznać z całą otwartością, że podróż trwa już całe trzy lata. Dokładnie trzy lata temu wyjechałem z Polski.Sam nie mogę w to uwierzyć, sam się temu dziwie. Pytają ile czasu jesteś w podróży, trzy lata, naprawdę?, naprawdę, no chyba tak, na to właśnie wychodzi. Czasem sobie nawet liczę: październik 2013, potem 2014, raz, 2015, dwa, 2016, trzy. No tak, czyli trzy. A ten ostatni, trzeci rok, to już w ogóle przeleciał jak chwila, zostały po nim rozmazane światła i od razu nadszedł czwarty.Rzuciłem okiem na starsze wpisy. Po pierwszym roku powstał ten: Co robi Stanisław Kostka w Kolumbii + rok w podróży. I faktycznie, wydaje się, że strasznie dawno temu to już było. Natomiast jeśli chodzi o pisany rok temu tekst Ile wydałem przez dwa lata w drodze - mam wrażenie, jakby powstawał najwyżej miesiąc temu. Przeleciał ten trzeci jak sam szatan.Rok temu - piątego października dwa tysiące piętnastego roku - znajdowałem się w Caracas. To chyba mniej więcej wtedy zacząłem wynajmować pokój na Candelarii, pięć przecznic od stacji metra Bellas Artes, dwie od tej, która miała się stać moją ulubioną kawiarnią, i również dwie od tej, która miała się stać moją ulubioną sąsiadką. Zajmowałem się sprawami godnymi scenariusza telenoweli (i nie chodzi o sąsiadkę) oraz kończeniem książki, która obecnie przechodzi powoli przez proces edycji i publikacji. Wsiąkłem w środowisko aktywistów miejskich i dwa razy odwiedziłem miasteczko Rio Caribe, które stało się moim ulubionym. Robiłem zakupy na Petare, jeździłem kolejką San Agustin, piłem dobrą kawę i jadłem tartaletki z truskawkami. Obszedłem chyba wszystkie szlaki Monte Avila i bawiłem się w fotografię analogową. Chodziłem na koncerty narodowej orkiestry symfonicznej a w teatrze Teresa Carreño miałem okazję zobaczyć występy m.in. C4 Trio, Gualberto Ibarreto czy Cecilii Todd. Szóstego grudnia przeżyłem w Wenezuelczykami nocne oczekiwanie na wyniki wyborów, a rano siódmego wyszedłem - tak jak wszyscy - niepewnie i ostrożnie na ulicę by zobaczyć co się zmieni po wygranej opozycji. W połowie stycznia - wyjechałem.Ten wypad do Caracas był bezrowerowy, rower został w Bogocie. W Cucucie przeszedłem zamkniętą granicę, odwiedziłem Carlosa Mario i pojechałem dalej stopem do stolicy by kontynuować pedałowanie po czteromiesięcznej przerwie. I kolejne miesiące - aż trudno w to uwierzyć! - zeszły mi głównie na pedałowaniu właśnie. To dość dziwne, bo w mojej podróży staram się nie pedałować za dużo. Były tam jakieś dłuższe postoje - dwa tygodnie w domu rowerzysty w Medellin gdzie poznałem Alaina, podobnie w Manizales, w La Esperanza czy w Quito (gdzie szybko znalazłem sobie wenezuelską "rodzinę"), ale tak poza tym no to było rzeczywiście sporo pedałowania, przemieszczania się. Na tyle, że dobijam właśnie do dwudziestu trzech tysięcy kilometrów, podczas gdy jeszcze w styczniu było to coś w okolicach czternastu. Jedyną grubszą obsuwę zafundowałem sobie przy końcu pobytu w Ekwadorze: kolejna telenowelowa historia zjadła dwa miesiące, wydłużyła pobyt w równikowym kraju do pięciu miesięcy i skomplikowała mapę podróży w sposób zupełnie dziwaczny.DziwnościNastępnie wpadłem do Peru jak po ogień i po zaledwie miesiącu (bo przypadkowo dzisiaj mija również miesiąc w Peru) jestem już w połowie andyjskiego kraju. A kraj to duży i podłużny. W każdym razie: w trzecim roku podróży dokonałem nieobserwowanego dotąd skoku na południe, poznając po drodze miejsca wspaniałe i zupełnie zwyczajne.Aha, a rok temu byłem w Caracas!LudzieW tym roku powstała nowa wspaniała zakładka na stronie: ludzie. Bo ostatecznie - chociaż ja wiem, ja wiem, to brzmi jak banał, ale tak jest - to oni nadają sensu kręceniu się po świecie. Wrzucam więc od czasu do czasu portrety. W tym roku poznałem trzy osoby i życiorysy szczególnie inspirujące, dające do myślenia, które na pewno zostaną ze mną i - wydaje mi się - wpłynął w jakiś sposób na to, co zrobię w przyszłości. To trzy życiorysy ewangeliczne, trzy życiorysy transformacji, upadku i powstania. Cesar miotał się między pieniędzmi, alkoholem i narkotykami. Upadł, powstał i założył Crisol (opisane w Ludzie: transformacje miłością). Hilario - jak sam mówi - sprzedawał trucizny dla roślin i ludzi. Upadł, powstał i teraz przywraca do życia okolice Tabacundo (będzie opisane). Diane przeszła przez uzależnienie i szaleństwo konsumpcji. Upadła, powstała i układa sobie zrównoważone życie na uboczu. Realizuje marzenia. CesarHilarioDiane... i inne aspektyGdzieś tam w międzyczasie przewinęła się przez moje ręce spora ilość książek historycznych, nabrało kształtów zainteresowanie historią kontynentu, postacią Bolivara i wpływem tych dwóch na współczesny kształt tego, co nazywa się Ameryką Łacińską. Maleńkimi dzieciątkami tego nowego zainteresowania stał się tekst Gawęda o tożsamości latynoamerykańskiej i Kontynent łysych lwów, który powinien ukacaś się w najbliższym numerze papierowego kwartalnika Magazynu Kontakt. Książka o Wenezueli, jak już wspominałem, się wydaje, Naszynal Dżeografik o mnie mówił, liczba koncertów Rowerowej trasy koncertowej stała się dwucyfrowa, a ja zaobserwowałem w sobie - z niejakim zdziwieniem - przyzwyczajenie do upału. Nawet napisałem w związku z tym na wpół prowokacyjny tekst Czy warto wracać do Polski? i wywołałem tym jakąś nieobserwowaną dotąd falę komentarzy."To kiedy wracasz do Polski?"Jak dało się zauważyć, ostatnimi czasy przyspieszyłem znacznie przemieszczanie się na południe. Taki jest też zamysł na najbliższe miesiące: przejechać Peru, przejechać Boliwię i dotrzeć do Paragwaju. W Paragwaju znowu - tj. tak jak w Caracas - wynająć pokój dwie przecznice od jakiejś dobrej kawiarni i zaaplikować osiadły model podróżowania polegający na poznawaniu wgłąb oraz rodzący pewne nadzieje na pewnego rodzaju dzieło pisane. Na ten Paragwaj to mam jeszcze kilka innych idei, ale o tym w swoim czasie (tj. o ile w ogóle coś z tych planów wyjdzie, gdyż w niniejszej podróży plany mają to do siebie, że potrafią się dezaktualizować bardzo poważnie, i to z dnia na dzień). W Paragwaju poczekałbym na patagońskie lato i wybrał się na wycieczką do Ushuaii (5 tysięcy kilometrów). Czyli że jednym słowem: istnieje pewien zarys podróży uwzględniający nawet jej zakończenie!A na koniec?Nudno było? No to może chociaż jakieś ładne zdjęcia na koniec. Całe dwanaście zdjęć, jak dwanaście jest miesięcy.Kawiania w Museo de Bellas Artes, CaracasPlaża Chaguaramas de Loero, okolice Rio CaribePlaza Francia, Altamira, CaracasPuszcza ChocoKawowe wzgórza wokół Manizales  Białe Miasto PopayanPrace pająków z PutumayoAndyjskie muzyczkiNa równiku z wenezuelską rodziną z QuitoPlaże w okolicach Puerto LopezKup polski chleb!Pędząc przez pustynne Peru

Ludzie: marzenia obnośnego sprzedawcy

Fizyk w podróży

Ludzie: marzenia obnośnego sprzedawcy

„Tylko czekam na wyrok i na moją część. Kupię nowy rower, wyszykuję go i pojadę: Peru, Boliwia, Argentyna, Brazylia. Potem przez Amerykę Środkową do Meksyku. Wezmę ze dwadzieścia kilo herbaty i w drogę!”Podchodzimy do okna. Sergio pokazuje mi elegancką, dwupiętrową kamieniczkę naprzeciw: „To jest tego typu dom: sąd wycenił na dwieście tysięcy dolarów”. W domu została żona i siedemnastoletni syn. Córka wyszła za mąż kilka lat wcześniej i wyprowadziła się. Sergio też się wyprowadził, ale na siłę.„Dostała tej całej menopauzy, słyszałeś o tym?”Хорошие парниSłyszałem, ale nie wiedziałem, że musi skutkować manią prześladowczą. Natomiast żona Sergio, owszem, podobno właśnie uważa, że wszyscy ją obserwują, wszyscy podglądają. Pan mąż, który nie podziela tego typu obaw, skupił na sobie cała nienawiść małżonki i koniec końców wyleciał z domu z hukiem. Stracił w ten sposób trzy rowery.„Jeden dała znajomej, drugi zostawiła w komisie – świetna kolażówka! - a trzeci sama używa. Porwała moje rowery!” - precyzuje zbulwersowany Sergio, pokazując mi zdjęcie na telefonie. Na nim śniady pięćdziesięciolatek z dwudniowym zarostem w żółtej kamizelce odblaskowej siedzi na błękitnym góralu. Na bagażniku – ciemnozielone sakwy, na kierownicy – coś w rodzaju podręcznej torby, tyle że z plastiku. „Zrobiłem ją ze śmietniczki z miejskich autobusów!” Tym chata bogata, co z pracy przyniesie tata. Podobno wcale nie podwędził tego kubełka: znajomi kierowcy podarowali. Na ścieżce zawodowej Sergio pojawiło się co prawda kilka drobnych stanowisk administracyjnych, ale prawdziwą pasją – i źródłem największych zysków – był i pozostaje handel bezpośredni. Trzydzieści lat doświadczenia.„Teraz, gdy wchodzę do autobusu, od razu wiem ile sprzedam”.Handlował biżuterią, zegarkami, słodyczami, długopisami i odzieżą. Najlepiej idą gwiazdy Dawida (na szczęście), ale to interes na kilka dni, bo wszyscy już gwiazdy mają, a nikomu szczęścia nie przybywa. Jeszcze krócej działa chwyt na „szalone koszulki”. W sezonie wakacyjnym kupuje się najtańsze białe t-shirty i sprejuje w kolorowe ciapy. Na plaży idą jak świeże bułeczki, ale potem trzeba się zmywać od razu, bo przy pierwszym wejściu do wody cała farba spływa do morza.Teraz Sergio sprzedaje herbatki zdrowotne. Wchodzi do autobusu, wita się wylewnie i zapowiada, że nie będzie - jak inni sprzedawcy - dawał pasażerom produktu do ręki, bo na opakowaniu i tak wszystko jest po chińsku, a kto chiński rozumie? Natomiast on, Carlos (pseudonim artystyczny), przeszedł specjalny kurs i zaraz wszystko dokładnie wyjaśni.„<<Widzieli państwo kiedyś grubego Chińczyka?>> - rzucam na wstępie, no i ktoś tam zawsze kiwnie głową, albo nawet powie głośno, że nie, no i już jest kontakt z publicznością.” - relacjonuje rozentuzjazmowany. (Powtarzał mi to tyle razy, że zacząłem powoli rozumieć tę sfrustrowaną żonę z menopauzą.) Potem opowiada zawzięcie o cudach medycyny tradycyjnej. Na koniec prosi, by chętni do zakupu podnieśli rękę i natychmiast wykrzykuje, że pan z tyłu już się zgłosił, bardzo proszę, już do pana idę. Oczywiście chętny pan z tyłu nie istnieje, ale ci z pasażerów, którzy początkowo wahali się podnieść rękę, po takiej zachęcie zgłaszają się bez oporów. Bo skoro nie ma grubych Chińczyków, to trzeba pić chińskie herbatki oczyszczające, chociaż na opakowaniu widnieje napis „Made in Korea”. Te opakowania zresztą zmienia się co kilka miesięcy.„Facet z drukarni w Guayaquil wysyła mi meilem dwa-trzy nowe modele. Trzeba zmieniać co jakiś czas, żeby zawsze było coś nowego.”Herbata też czasem się zmienia, chociaż nie jest ani z Chin, ani z Korei, a już najmniej ma wspólnego z tym, co mówi opakowanie. Sergio sprzedaje ją rano: 3-4 godziny, od ósmej do dwunastej. Chwali sobie trasę Machala-Pasaje. Rzeczywiście, niczego sobie, osobiście w trzy godziny grania zebrałem trzydzieści dolarów. Z tym, że ja pośpiewałem jednego dnia, a Sergio wali tę samą opowieść o grubym Chińczyku przez długie miesiące. Pasażerowie pół biedy, ale sami kierowcy autobusów mogliby mieć już dość i nie wpuszczać do środka znawcy medycyny dalekowschodniej. Dlatego o kierowców należy dbać.„Coś im tam zawsze podrzucam: kanapki, słodycze, napoje. U kobiety od soków pomarańczowych z Pasaje wytargowałem nawet zniżkę, bo kupuje u niej codziennie.” Specjalista. I rzeczywiście, działa, kierowcy witają się z Sergio nadzwyczaj serdecznie.Sprzedaje saszetkę herbaty po dolarze i wraca do domu nawet z pięćdziesięcioma. Chociaż, rzecz jasna, nie zawsze jest tak kolorowo. Część zostawia na zakup surowca i opakowań, część przeznacza na wyżywienie własne, resztę wysyła żonie. Rozwód w toku: jakiś czas temu zasądzono 110$ alimentów miesięcznie. Sergio, ze względu na prywatną szkołę syna, dobrowolnie daje 300$. Chodzi popołudniami do western union i wysyła ile może: po dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści dolarów, aż do skompletowania umówionej kwoty. Plik potwierdzeń kolejnych wpłat wisi na drzwiach lodówki. Przelicza je, gdy dzwoni telefon. „Nawet się nie przywita, tylko od razu z żądaniem, żebym jej wysłał więcej, bo się synowi buty rozleciały i nowe kosztują czterdzieści dolarów.”Wstał, wziął ile miał – dziesięć dolarów – poszedł do agencji i wysłał. Często tak kończy dzień: bez grosza przy duszy, z dwoma jajkami na śniadanie i baterią saszetek herbaty na następny dzień. Dużo podróżował. Sprzedawał w miejskich busach w Limie. W Asuncion w Paragwaju chodził po biurach prawników i wciskał podróby markowych piór wiecznych. W Buenos Aires niespecjalnie mu szło.„W Argentynie ludzie wolą kupować rzeczy w sklepach. W Polsce też tak jest?”Ale najbardziej podobały mu się wyjazdy krajowe. Do plażowych prowincji Esmeraldas, Manabi i Santa Elena jeździł rowerem. Zatrzymywał się w niedrogich hotelach, spędzał kilka dni handlując i jechał dalej. Teraz mieszka w Machali: nie w eleganckiej kamieniczce, jak ta rodzinna w Guayaquil, a w wynajmowanej za pięćdziesiąt dolarów drewnianej klitce w dzielnicy kolumbijskich imigrantów. Parzymy ostatnią kawę tego dnia w pokoju, w którym na ośmiu metrach kwadratowych mieszkają lodówka, stolik, stary telewizor, elektryczna kuchenka, no i łóżko, a na nim: Sergio. Macza palec w białym kleju i rozmazuje go po krawędziach papierowych etykiet ginseng+stevia made in Korea. „Nawet datę ważności mają!”Na za rok. Uchylają się drzwi, wchodzi sąsiad. Odwrotność Sergio: zamiast marketingowego entuzjazmu na twarzy widnieje niepewny uśmiech. Manuel to malarz pokojowy z permanentnym brakiem zleceń. Też się rozwodzi. Mało je, bo nie ma co, więc Sergio zaprasza go na kolacje.„Manuel, jadłeś coś dzisiaj?”Nie jadł. Gotują razem, Manuel myje gary."Manuelku, a garnek po ryżu to co?"Na noc nie miałem najmniejszej ochoty grzebać w sakwach i wyszarpywać z nich śpiwór. Zresztą w Machali, stolicy bananów, upał nieznośny, więc położyłem się na karimacie bez przykrycia. Manuel zaoferował mi prześcieradło. Gdy wyjeżdżałem, ten sam facet, który nie ma nawet kilograma ryżu i zalega trzy miesiące z opłatą za wynajem pokoju, wciskał mi w prezencie to prześcieradło i jeszcze podkoszulek na drogę. Sergio też chce już wyruszyć. Pod koniec roku ma się zakończyć proces rozwodowy i zapaść wyrok w sprawie podziału dóbr. „Nawet, jeśli sąd podzieli dom na czterech członków rodziny – chociaż tylko ja na ten dom pracowałem, no ale niech stracę! - to przysługuje mi jakieś 50 tysięcy.”Wówczas kupi sobie rower i sakwy, a resztę odłoży w banku. Ma cukrzycę. Chwali rząd Correi za państwową służbę zdrowia, za wizyty lekarskie, za które nie musi płacić, i za operację przepukliny, którą mają mu robić za kilka miesięcy. Mimo to – tłumaczy Sergio – przy jego wieku i stanie zdrowia zawsze dobrze mieć oszczędności. Nie chce ich wydawać: będzie dalej robił to, co zna od podszewki, co opanował do perfekcji. Wsiądzie na rower i zarzuci kontynent amerykański chińską herbatą i gwiazdami Dawida. Nie chce dożywać ostatnich dni w jednym miejscu: w Machali, w Guayaquil, gdziekolwiek by to miało być. Nie chce w jesieni życia - jak mówi - „obserwować co robią sąsiedzi i powtarzać te same historie, które wszyscy już słyszeli”. Chce poznawać nowe miejsca, nowych ludzi, przeżyć coś nowego. „Byłoby cholernie smutno doczekać starości i nie mieć nic ciekawego do opowiedzenia.”

Niezrozumienie

Fizyk w podróży

Niezrozumienie

Powiedziała, że ją rozumiem, bo jestem z Europy. Że kiedy przyjechałem, może odpocząć. Że tutaj, za oceanem, nikt jej nie rozumie. A mieszka w Ameryce Południowej już dekadę. W Ameryce Południowej pracowała i wyszła za mąż. W Ameryce Południowej się rozwiodła.Mówi mi to, gdy zapada w smutek, który można by było nazwać jesienną deprechą, gdyby tu w ogóle istniała jesień. Ale nie, nie ma. Ten kontynent nie chce zrozumieć nawet na poziomie pogodowym. Jest za to garua, mżawkowe miesiące od lipca do września. Codziennie z nieba spadają miliony kropel, wodna kasza manna. Niebo przygnębia szarością. Plaża, rzut beretem od równika, a czuje się zimno jak w październikowe wieczory na Podgórzu. Niech będzie więc deprecha garuowa.* * *W czasie garuy dzieci się nudzą: to ogólnie znana rzeczUwielbiamy mówić, że oni nas nie rozumieją, bo są skądinąd. Oni też to uwielbiają: my ich nie rozumiemy, bo jesteśmy z Europy, „to jest inna kultura” - mówią. Wydaje mi się, że to całe niezrozumienie „międzykulturowe” (no co najmniej jakbyśmy byli z Chin, a oni z Wyspy Wielkanocnej) to problem formy, a nie treści. Co do treści wszyscy jesteśmy podobni. Chcemy żyć, kochać, być kochanymi, jeść, spać i tak dalej. Różnica pojawia się w formach kultury, w tym wypadku: formach przeżywania, np. cierpienia. Wydaje mi się mianowicie, że w Europie nie udało nam się przeskoczyć romantyzmu, podczas gdy Ameryka Łacińska utkwiła w legendzie o konkwiście. Ale po kolei.Europa neoromantycznaW naszym współczesnym europejskim romantyzmie mamy do czynienia z indywidualistycznym bohaterem o niezwykle oryginalnych przekonaniach. Bohater podejmuje (werterowskie) cierpienia, walcząc na przekór całemu światu w dążeniu do realizacji idealistycznych celów i marzeń (np. do „samorealizacji”).Należałoby zaakcentować dwa elementy. Po pierwsze: zwróćmy uwagę, że chodzi o jednostkę, bardzo często wręcz o sam antagonizm: jednostka-tłum. Po drugie: dlaczego romantyzm, dziewiętnastowieczny prąd w myśli i sztuce, miałby mieć zastosowanie w dwudziestym pierwszym wieku? Z jednej strony: jest łatwy i wygodny, pozwala na szybkie tłumaczenie nieracjonalnych zachowań i usprawiedliwienie słabości (np. zaniedbanie i utrata przyjaciół może być usprawiedliwiona przez idealistyczne dążenie do indywidualnych celów, do samorealizacji, marzeń etc.). Podaje gotową strukturę indywidualnej martyrologii – cierpię sam za ideały których nikt nie pojmuje – pozwalając by każdy mógł zrobić z siebie (i dla siebie) bohatera. Z drugiej strony: mam wrażenie, że kapitalizm w sposób paradoksalny (i inteligentny) wykorzystuje mentalność romantyczną. Ograbił ją, oczywiście, z aspektów moralno-ideologicznych, ale zostawił narrację romantyczną i gra na jej ciemnych stronach, tj. na skrajnym indywidualizmie. Widać to świetnie w reklamach, które zachęcają, by dążyć do realizacji marzeń (konsumpcyjnych, ma się rozumieć), proponują produkty rzekomo zindywidualizowane „dla takiej jak ty”, itd. Reasumując: zgodnie z neoromanatyczną mentalnością mamy współcześnie do czynienia z bohaterami dążącymi do samorealizacji na drodze kupna dezodorantu, wbrew całemu światu (który kupuje dezodorant innej marki). Stosuję tu oczywiście pewną przesadnię, ale wierzę, że Czytelnik rozumie o co mi chodzi. Oczywiście istnieją również indywidua czysto romantyczne (i cała klasa stadiów pośrednich), dążące do ideałów dobra, prawdy, piękna, no i miłości (romantycznej, rzecz jasna; tego typu ideały, pospołu z narracją indywidualistyczno-romantyczną znajdzie się niezawodnie w tekstach dowolnego współczesnego twórcy muzyki pop, rock, lirycznej, właściwie jakiejkolwiek, pisałem o tym w tekście o plaży, klik). Wydaje mi się natomiast, że kapitalizm i konsumpcjonizm przyczyniły się niejako do masowego upowszechnienia narracji o jednostce przeciwstawionej tłumowi, narracji mającej swoje korzenie w romantyzmie jako takim. Uwaga: narracja ta nie uniemożliwia, by dwie jednostki-bohaterowie znalazły w sobie wzajemnie głębokie zrozumienie. Gdy jednak brakuje tego typu partnera i gdy pojawia się problem  j a k i e g o k o l w i e k  typu, bardzo łatwo popaść w lament z gatunku nikt mnie nie rozumie, jestem samotny, och tak bardzo samotny i beznadziejny, bo w końcu cała reszta to tylko anonimowy tłum nie dzielący z nami wspólnoty ideałów, historii i wartości.Martyrologia amerykańskaAmeryk Łacińska pozostaje pod bardzo silnym wpływem legendy o konkwiście kontynentu przez Europejczyków. Od razu widać fundamentalną różnicę: chodzi o pewną wspólnotę losów. My – grupa, my – Latynoamerykanie, zostaliśmy podbici, stłamszeni, okradzeni, oszukani, wymordowani itd. Narracja europejska podawała strukturę wiktymizacji (czy martyrologii) indywidualnej. Narracja amerykańska podaje strukturę wiktymizacji (czy martyrologii) kolektywnej.Dlaczego mówię o legendzie? Nie dlatego, żeby konkwista – razem z masowymi mordami i kradzieżami – nie była prawdą. Chodzi natomiast o to, że w narracji o konkwiście wybiera się i podkreśla specyficzne elementy, które dają opowieści funkcję legendy/mitu. Te elementy bywają tak odarte z kontekstu i przedstawiane w takiej formie, że stają się wręcz fałszywe. O co konkretnie chodzi? Przed wszystkim o polaryzację my – oni. Oni nas okradli, my jesteśmy ofiarami. Oni to Europejczycy, my to Amerykanie. No ale właśnie: Amerykanie, czyli kto? Amerykanie, czyli w przeważającej mierze potomkowie tychże Europejczyków. Często sukcesorzy - w sensie ekonomicznym - łupów kolonizacji, dóbr wypracowanych przez niewolnicze ręce itd. Często ludzie, którzy decyzjami politycznymi pozwolili na rozkradzenie mienia narodowego. Czy można więc dokonać łatwego podziału na my-ofiary i oni-napastnicy? Nie do końca. Ale taki podział jest wygodny. Polaryzacja to narzędzie pozwalające na łatwe rozstrzygnięcie wszystkich problemów i wskazanie winnych z klucza rasowo-historycznego (czy raczej: rasowo-mitologicznego). Mało tego: dostajemy gratis poczucie przynależności, tak ważne dla młodych narodów Ameryki Łacińskiej borykających się z problematyczną kwestią tożsamości. Cóż łatwiejszego niż formowanie zwartej grupy społecznej wokół idei wspólnego wroga z zewnątrz! Tę narracje łatwo odnaleźć w dyskursach politycznych (np. Chavez), treściach hymnów narodowych (np. Ekwadoru, w szkołach codziennie rano przed zajęciami uczeń powtarza słowa o pognębieniu ojczyzny przez Hiszpanów, chociaż gdy istnieli na tych ziemiach Hiszpanie, nie było jeszcze Ekwadoru, natomiast gdy pojawił się Ekwador, większość jego obywateli była... potomkami tychże Hiszpanów, no to kto kogo pognębił?) czy kulturze popularnej (megahit Latinoamerica zespołu Calle 13, pisałem o niej nieco więcej na peronie4, klik).NiezrozumienieW chwilach załamania europejski neoromantyzm i amerykańska legenda o konkwiście mogą być odpowiedzialne za formę przeżywania nieszczęścia. Właściwie w obliczu dowolnego problemu można odwołać się do jednej bądź drugiej narracji. Europejczyka i Latynosa może dręczyć dokładnie ta sama bolączka, a jednocześnie obaj odniosą wrażenie, że jeden kompletnie nie rozumie drugiego, i na odwrót.Podam banalny, ale jak najbardziej realny przykład. Niech będzie to coś związanego z podróżą rowerową: ostatecznie przeglądasz Czytelniku drogi blog podróżniczy! Podróżnikowi rowerowemu pękła dętka i nie ma drugiej na zmianę. Jeśli będzie z Europy, mógłby stwierdzić, że oto realizuje swą wspaniałą przygodę w samotności i w momentach problematycznych nie ma się do kogo zwrócić. Samochody prują i nikt nawet nie zwróci na niego uwagi. Ale tak już jest, gdy ktoś na przekór całemu światu zdecydował się realizować swe marzenia. Jeśli natomiast facet będzie z Ameryki, zupełnie nie zrozumie o co chodzi temu pierwszemu. W jego przypadku kupił w sklepie dętkę podłej jakości, bo cały świat ograbił z surowców kontynent amerykański, a teraz wysyła w eksporcie jakieś odpady produkcyjne, toż to się wszystko rozpada w rękach! A na lepsze nie stać, bo przecież wszyscy w Ameryce są biedni i okradzeni przez historię.Rzeczywiście, w pierwszych miesiącach podróży też narzekałem, że ci ludzie za oceanem są jacyś dziwni i myślą o zupełnie innych rzeczach niż my. Teraz wydaje mi się, że jeśli uda nam się obejść tę zasłonę dymną, te formy, którymi lubimy upraszczać przeżywanie naszych smutków i radości, okaże się, że nie ma między nami fundamentalnych różnic. Znam w Meridzie, Caracas, Manizales, Pereirze czy Quito dusze, które rozumieją o co mi chodzi, które i ja rozumiem, chociaż są z Ameryki, a ja z Europy.

Czy warto wracać do Polski?

Fizyk w podróży

Czy warto wracać do Polski?

Zresztą nie chodzi konkretnie o Polskę, tylko ogólnie Europę czy tam szeroko rozumiany "zachód" czy "północ" świata. Miejsca, w których - jak mówi znajomy strażak-Hiszpan, który na stałe przeniósł się za ocean - pracuje się, żeby płacić: kredyt, rachunki, podatki, drugi kredyt, itd. "W Ameryce Południowej pracujesz, żeby żyć" - i to chyba najkrótsze z możliwych podsumowań różnic między dwiema stronami Atlantyku. Dlatego, kiedy koleżanka Kasia (znacie Państwo koleżankę Kasię?) no więc kiedy koleżanka Kasia mówi mi, że ona to by chciała, żebym wrócił do Polski, czasem chciałbym jej odpowiedzieć: "naprawdę mi tego życzysz?".Puerto Lopez, Manabi, EkwadorJacobo (Wenezuelczyk) na przykład twierdzi, że nagonka medialna na Amerykę Południową jest celowa. Wszędzie tylko trąbi się, że niebezpieczeństwo, ubóstwo, kradzieże, morderstwa, narkotyki i tak dalej, i tak dalej. "Jakby Europejczycy wiedzieli jak jest naprawdę w Ameryce, jeszcze w tym tygodniu połowa z nich by tu przyjechała!" - mówi. I kto by wtedy utrzymał system? Mowa o tej połowie, która w życiowej perspektywie ma dwie opcje: (1) wynajmować mieszkania i co roku drżeć o to o ile podniosą koszt wynajmu i czy aby nie trzeba będzie znowu się przeprowadzać, (2) zadłużyć się na 40 lat, żeby pod koniec życia z wątpliwą satysfakcją ukończyć spłacanie ciasnego mieszkania na przedmieściu brudnego miasta.Bo przecież nie wszyscy dostaną mieszkanie po rodzicach. I nie wszyscy są informatykami albo menadżerami w zagranicznych korporacjach. I nie chodzi nawet o to, że cała reszta to niewykształcony tumult (a nawet jeśli by tak było: czy niewyksztalcony tumult nie ma prawa do godnego życia?). Niektórzy są specjalistami w swoich dziedzinach, pracują z pasją do nocy, tylko że popełnili grzech bycia animatorami kultury, a nie znawcami języków programowania, i tak zamiast 8 tysięcy złotych miesięcznie, dostają niecałe dwa i w wieku trzydziestu paru lat nie stać ich nawet na wynajęcie samodzielnego mieszkania.Połowa Polaków zarabia mniej niż 2400zł netto miesięcznie (a wielu blisko dwa razy mniej). Niech to będę ja: kawaler, bez dzieci, 28 lat, niech prowadzę względnie skromne życie wydając 900zł miesięcznie na jedzenie, rachunki i tym podobne. Zaoszczędzone 1500zł wydam na spłatę kredytu i w ten sposób już po dwudziestu latach stanę się właścicielem niewielkiego, dwupokojowego mieszkanka na przedmieściu, z którego dojazd do centrum codziennie doprowadza mnie do szału. Będę miał wtedy 48 lat. Oczywiście nie będzie mnie stać na samochód ani zagraniczne wakacje podczas mojego dwutygodniowego urlopu, bo wydaję tylko 900zł miesięcznie. Mógłbym wydawać więcej, ale wtedy okres spłaty kredytu wydłużyłby się do jakichś 30 czy więcej lat. Po dwudziestu czy trzydziestu latach nieustającej pracy (nie mogę się zwolnić, mam kredyt do spłacenia) i życia we względnej niewygodzie będę zmęczonym życiem dziadem. Wlaśnie tak. Może się jeszcze stać, że mnie wyrzucą z pracy, a bank zabierze mi mieszkanie. Ale nawet jak się nie wydarzy to ostatnie, to ta propozycja życia na wiecznej pentelce na szyi zwanej kredytem przez 20 lat mojego życia, przez dokładnie te 20 lat, kiedy mam najwięcej chęci działania, sił i zdrowia, nie za bardzo mnie pociąga.A teraz weźmy taki kraj, jak Ekwador. Płaca minimalna to 366$, a licząc z obowiązkową dla wszystkich trzynastką i czternastką, wyjdzie jakieś 427$ miesięcznie. Aha, i to jest już netto, bo kwota wolna od podatku w Ekwadorze to 10.000 dolarów rocznie. Tak więc w tytm zabiedzonym trzecim świecie, gdzie głód i trwoga, pracownik dostaje na rękę co najmniej 1650zł na miesiąc (w Polsce, dla porównania, 1355zł). A jak przypadkowo jesteś wykształcony, to w ogóle możesz zarabiać całkiem nieźle. Na przykład młody nauczyciel - 800$ miesięcznie, czyli ponad 3000zł.Zawsze jest ciepło. Gdzie rzucisz pestkę, tam wyrosnie owoc. Gdzie rzucisz banana, tam wyrośnie bananowiec. Nie ma głodu. Za trzy tysiące dolarów możesz sobie kupić mały domek z bambusa na palach. Z tarasem. Zarobisz na ten dom w rok. Potem go sobie możesz powiększyć, poszerzyć, dobudować piętro. Możesz się realizować modyfikując czy budując twój własny dom tak jak lubisz. U nas się nie da, bo trzeba utrzymywać kastę architektów prawem budowlanym, więc ludziom zatrudnionym w fabrykach i wykonującym tę samą czynność przez tysiące godzin pozostaje tuning samochodowy jako jedyna ścieżka samorealizacji.Ten dom, jak wspomniałem, jest z bambusa. Ale przecież i tak zawsze jest ciepło. A jak nie lubisz ciepla, to możesz pojechać w góry i będziesz miał zimno. Możesz w jeden dzień przejechać z żarzącej się plaży Manabi w ośnieżone góry w okolicach Riobamby. W zimie nie musisz czekać na lato. W lecie nie musisz czekać na zimę. Masz oba na raz, rzut beretem jedno od drugiego.Ktoś może zauważyć, że dom z bambusa to nie ten sam standard, co dom ceglany. Owszem, nie ten sam standard. Ale, z jednej strony, możesz jakiś czas w tym domu żyć i potem, jak zarobisz więcej, zbudować sobie ceglany, jak koniecznie musisz. A druga kwestia: w porządku, to nie ten sam standard. Ale czy my naprawdę potrzebujemy tego standardu? Przypomina mi się problem komunikacji miejskiej: a, że trzeba kupić nowe autobusy. Współcześnie mamy we wszystkich dużych polskich miastach najnowsze autobusy na świecie (prawie wszystkie zagraniczne, tak jakbyśmy nie mieli fabryki autobusów w Polsce, ale jako że w Polsce banki nie są polskie, tylko zagraniczne, to kredyty są na autobusy zagraniczne, a nie na polskie. A że wolny rynek i lepiej kupować zza granicy? No jasne, wolny rynek, wszyscy chcą kupować tanio zza granicy, no przynajmniej ci, którzy nie myślą poważnie o rozwoju własnego kraju i śmieją się z Anglików że im funto potaniał. A co takiego się stało Anglikom z tanim funtem? Wzrost eksportu się im stał, i turystyki. Wolny rynek... Jeśli wolny rynek jest taki wspaniały, to dlaczego dwóch największych piewcow tego rynku - Stany i UE - nie mają traktatu o wolnym handlu między sobą? Że sie o tym traktacie mówi? Mówić się mówi, ale chyba tylko Polacy chcą go podpisać, tak jak chcą czym prędzej stracić własną monetę i tym samym całkowicie zaprzepaścić wszelką możliwość wpływu na gospodarkę włąsnego kraju. No bo kto rządzi gospodarką? Ten kto ma pieniądze i środki produkcji, a w Polsce tych rzeczy bynajmniej Polacy nie mają i jedyne co im zostaje to NBP i korygowanie kursu złotego, nic więcej, dlatego tak bardzo wszyscy na zachodzie pilnują, żeby NBP było niezależne od rządu, bo wtedy rząd nie może zrobić już po prostu nic, o. Że rząd nie powinien mieć wpływu na gospodarkę? A który kraj rozwinął się bez wpływu rządu na gospodarkę? Ja bardzo, bardzo proszę podać choć jeden przykład. Stany Zjednoczone i Anglia? Wzrosły przede wszystkim na ostrym protekcjonizmie. Niemcy, Japonia, Korea? Na narodowych planach rozwoju. Wolny rynek... Wolny rynek to narzędzie narzucane niedorozwiniętym krajom po to, żeby na zawsze pozostały niedorozwinięte, żeby zawsze kupowały - uwaga, tanio! - zza granicy i nigdy nie rozwinęły własnej produkcji przemysłowej. Te kraje nie popadną w biedę, na pewno nie, bo to nie jest na rękę tym, którzy sprzedają im towary przetworzone. Ale te kraje nie będą też nigdy bogate, nigdy nie dorównają poziomowi życia "pierwszego świata", to się nie mieści w niczyich kalkulacjach. Jedyne co może wzrosnąć, to przepaść między biednymi i bogatymi wewnątrz takiego kraju. Jak sie chce dorównać poziomowi życia w Niemczech to trzeba robić coś więcej niż skręcać mercedesy z komponentów i wysyłać je - bez cła, na tym polega Unia Europejska - na zachód, gdzie będą szły jak świeże bułeczki głównie dlatego, że skręcała je tania siła robocza i można było obniżyć cenę. Filia w Polsce nie zapłaci podatku, bo formalnie wykaże stratę, pracownicy dostaną swoją minimalną krajową, żeby spłacać swoje trzydziestoletnie kredyty we francuskich i niemieckich bankach i tu się kończy nasz udział w rynku światowym.)Aha, ale miało być o domku z bambusa i o autobusach miejskich. No więc kupują te nowe autobusy Volvo i Mercedes. Są piękne, lśniące, mają klimatyzacje i automatycznie otwierane wszystko, tyle że w imię ich kupna bilet wzrósł do przeszło czterech złotych. Tym samym komunikacja miejska przestała mieć jakikolwiek sens. Jest dwa razy taniej jeździć samochodem, a pracownik, ktory jeździ komunikacją traci jedną godzinę na dojazd, a drugą godzinę (już pracy) żeby opłacić bilety. I ja naprawdę nie wiem, czy tak strasznie go rajcuje klimatyzacja i telewizor w tym autobusie. Może lepiej byłoby naprawdę jeździć autosanem i nie cierpieć za każdym razem, kiedy trzeba wyskoczyć z kasy na bilet.Tak samo może nie warto tracić trzydziestu lat życia na kredytowym sznurze szubienicznym tylko po to, żeby mieć "porządny dom". To znaczy nie wiem, może warto: masz mieszkanie z solidnej cegły, ciepłą wodę, piękne szyby i włoską armaturę łazienkową. Na ulicach jest spokój i porządek. Słyszysz delikatny szum? To jedzie śmieciarka marki mercedes benz żeby zabrać twoje worki na śmieci: jeden z plastikami, drugi ze szkłem, trzeci z odpadkami organicznymi. Wszystko jest gotowe i doskonałe, ty musisz tylko płacić, nic więcej. Może tak jest dobrze, nie wiem. Ja się po prostu zastanawiam czy warto wracać do Polski. Bo może bardziej warto kupić chatkę z bambusa, położyć się w hamaku, uprawiać banany, żyć w ciepełku niedaleko ekwadorskiej plaży, z której w lipcu i sierpniu widać, jak humbaki wyskakują swoimi wielotonowymi cielskami z turkusowej wody.

Pół świata na miejskim rowerze

Fizyk w podróży

Pół świata na miejskim rowerze

Właściciel warsztatu w San Jose stwierdził, że w Kostaryce  t a k i c h  rowerów się nie naprawia, tylko wyrzuca na śmietnik. Wuefista na uczelni śmiał się, czy ma hamulec wsteczny i nie pozwolił na  t a k i m  rowerze brać udziału w wyjazdach w podkrakowskie dolinki.  Rower w gościnie w drewnianej remizie strażackiejN., gdy zobaczył mnie dojeżdżającego do Boruszyna niedługo przed podróżą, zapytał gdzie jest mój rower wyprawowy. Americo z Maracaibo radził, by nie jechać do Caracas, bo okradną. Gdy zobaczył rower, stwierdził, że mogę jechać gdziekolwiek i że nie ma problemu. Dziesiątki, może setki ludzi spotkanych po drodze, pytają z niedowierzaniem, pytają, oczekując oczywistej negacji: przyjechałeś z Meksyku na  t y m  rowerze?Od października 2013 roku  t e n  rower przejechał przeszło dwadzieścia tysięcy kilometrów. Okazuje się więc, że na  t a k i m  rowerze można jechać nie tylko w podkrakowskie dolinki, ale i objechać pół świata. Pół świata, bo jeśli obwód kuli ziemskiej ma czterdzieści tysięcy kilometrów, to przejechałem już połowę (zob. mapy).T e n  rower (klik) to używany model półkolażówkowo-miejski, prawdopodobnie z 1989 roku. Stalowa rama, koła 28, osprzęt z półki średniej niskiej, tj. zazwyczaj najtańsze shimano, albo po prostu to, co było w sklepie po drodze. Facet z warsztatu w San Jose pewnie dalej zajmuje się głównie imponowaniem nastoletnim klientom znajomością wszystkich modeli i marek turbotytanowych widelców i kosmicznych siodełek. Ostatecznie sam przyznał mi, że nie był nigdy na wyjeździe dłuższym niż trzysta kilometrów. Mój wuefista z ujotu na swoim bicyklu z amortyzatorami wszystkiego po raz tysięczny robi tę samą trasą Kraków dookoła, prężąc muskuły w granatowym dresie (zauważyliście, że wuefiści  z a w s z e  noszą właśnie granatowe dresy?) przed dziewiętnastoletnimi studentkami. Tymczasem  t e n  rower przejeżdża andyjskie przełęcze, wilgotne dżungle, suche równiny, karaibskie plaże i całe zatrzęsienie przejść granicznych. Dlatego jeśli ktoś Wam wmawia, że nie możecie wybrać się w rowerową podróż bo wasz sprzęt jest do niczego i potrzebujecie raczej superduper bicykla za osiem tysięcy złotych, to po prostu powiedzcie mu, żeby spadał na drzewo.

Gawęda o tożsamości latynoamerykańskiej

Fizyk w podróży

Gawęda o tożsamości latynoamerykańskiej

Gawęda, bo nie będę usiłował nadać temu tekstowi żadnej szczególnej formy. Nie mogę tego zrobić, bo podejmowana kwestia – tożsamość latynoamerykańska – pozostaje dla mnie nierozwiązana. Mimo to chciałbym podzielić się kilkoma obserwacjami gatunków rozmaitych.Rzucę kilka haseł, żeby później nie zapomnieć: historia, młodość, rewizjonizm, antyglobalizm, nacjonalizm, narody otwarte i zamknięte, antagonizm Ameryka-Europa.GwatemalkaKolumbijkaKolumbijczykNo i Polska, rzecz jasna: wszystko to „a sprawa polska”. Po co pytać o tożsamość? O co się pyta w ogóle, to jest: co w ogóle nas interesuje? Tak jak czujemy podświadomą przyjemność gdy ktoś nas pyta o nas samych, tak interesują nas problemy które i nas samych dotyczą. Tak musi być także w przypadku tożsamości. Przeczuwałem to na poziomie osobistym, a w Wenezueli zdałem sobie z tego sprawę na poziomie państwowym. Otóż w Wenezueli bardzo chętnie akcentuje się historię, a jeszcze chętnie podkreśla wenezuelskość wszystkiego: to nasze wenezuelskie danie narodowe (jedzone na połowie kontynentu, przypis mój), to typowe dla Wenezueli, wenezuelska muzyka, typowe wenezuelskie zwroty, wenezuelska gościnność, nasza wenezuelska ziemia etc. Wenezuelska duma i Simon Boliwar dla ozdoby na każdym placu miejskim. Czyli? Czyli zupełnie tak jak u nas: uwielbiamy podkreślać jacy to jesteśmy historyczni, z dziada pradziada, dobre bo polskie, polskie bo dobre, polska gościnność, krew, ziemia, praprzodkowie i marszałek Piłsudski. Kiedy jestem na kogoś obrażony, powtarzam do znudzenia „nie, nie jestem na ciebie obrażony!”. Kiedy nie wiemy do końca kim jesteśmy, mówimy „jesteśmy superPolakami, sto procent polskiej krwi!”. Ta, jasne.W osiemnastym wieku mniej niż połowa obywateli Rzeczypospolitej mówiła po polsku. Przed pierwszą wojną światową było to sześćdziesiąt kilka procent. Teraz jest nas 99% i 99% z tych 99% krzyczy, że zawsze tak było bo psychicznie nie zniosłoby innej wersji. Dlaczego? Bo by oszaleli z niepewności. Jeśli dopuścić wersję, że dawniej w Polsce żyli także nie-Polacy, trzeba by było zadać sobie po prostu zbyt dużo pytań: o żydowskie, niemieckie, rosyjskie, litewskie, ukraińskie, białoruskie, tatarskie, wołoskie, ormiańskie czy łemkowskie pochodzenie. Zresztą nie chodzi nawet o to jakie to pochodzenie miało być. Problemem samym w sobie jest – wydaje mi się – samo pytanie, sama niepewność tego, kim jesteśmy. Dlatego zamiast pytać, woli się krzyczeć: jesteśmy Polakami, jesteśmy Wenezuelczykami, wychodzi na to samo. W 1808 roku w Wenezueli żyło: 200 tysięcy białych (różnych narodowości), 207 tysięcy członków dziesiątków różnych narodów rdzennych, 433 tysiące Pardów, czyli Metysów, Mulatów i Zambo, i 60 tysięcy czarnych niewolników (różnych plemion afrykańskich). Do tego – nie licząc drobniejszych fal imigracyjnych – po II wojnie światowej do mającej wówczas pięć milionów obywateli Wenezueli dojechało między milion a półtora miliona Europejczyków (znów: różnych narodowości, 300 tysięcy Włochów, 200 tysięcy Hiszpanów i tyluż Portugalczyków i tak dalej, a w ogonie: kilka tysięcy Polaków). No, i to też jest tożsamościowy heavy metal. „Też”, bo w Rzeczypospolitej Obojga Narodów narodów również było znacznie więcej niż dwa, o czym śpiewa Jaromir Nohavica w Cieszyńskiej. Kontekst rasowy również zaznaczył się w obu przypadkach. W Wenezueli, w ogóle w całej Ameryce Łacińskiej, a zwłaszcza w tak rasistowskich krajach jak Urugwaj czy Argentyna, pozostaje żywe uprzedzenie do dołów piramidy społeczeństwa kolonialnego: narodów prekolumbijskich i afrykańskich. W Polsce nie jest inaczej, o czym przypomnieli nam nie tak dawno kibice Legii Warszawy na wyjazdowym meczu na Litwie, jeśli dobrze pamiętam, gdzie krzyczano by litewski chłop drżał przed polskim panem.Ten sam pogardliwy stosunek zarysowuje się w stosunku do Białorusinów, Ukraińców czy w ogóle wszystkich mieszkańców wsi. Wydaje się to paradoksem: w końcu jest mniej więcej wiadome, że polska szlachta – po pierwsze – jak każda szlachta była nieliczna w stosunku do całego społeczeństwa i – po drugie – w znacznej mierze została wymordowana lub wyemigrowała. Ergo: wszyscy z grubsza jesteśmy potomkami chłopów i jako ci potomkowie chłopów patrzymy na chłopów z pogardą. Wracamy za ocean, bo dokładnie to samo dzieje się w Ameryce Łacińskiej. Z grubsza wszyscy mieszkańcy kontynentu pochodzą z rasowej mieszanki: są potomkami jednocześnie białych, czarnych i żółtych. A jednak z pogardą patrzą na czarnych i żółtych, na mieszanych (samych siebie!), i z podziwem na białych. W reklamach telewizyjnych aktorzy niemal zawsze są biali, bo jeśli biały coś poleca, no to to musi być rzeczywiście coś warte. Czarna matka nie chce żeby czarna córka miała czarnego chłopaka. Lepiej żeby miała białego lub chociaż śniadego, żeby - jak mówią - „polepszyć rasę”.Nie mówię rzecz jasna że oba te przypadki – polski i wenezuelski – są identyczne. Istnieją pewne istotne różnice jeśli chodzi o formę traktowanej kwestii. Ale treść jest ta sama: mamy widoczny problem z tożsamością.Dwa przykłady. Pierwszy: kolega Yoel. Babka czarna, dziadek biały; babka żółta, guaricha (z narodów rdzennych wenezuelskich równin), dziadek metys. Widać to świetnie na jego twarzy: wydatny, szeroki nos, ale wąskie wargi; skośne oczy i śniada skóra. Urodzony na równinie, mieszkał w górach. Drugi przykład: autor tekstu. Babka spod Lublina, dziadek spod Poznania; babka spod Stryja (dzisiaj: Ukraina), dziadek spod Kielc. Wszyscy z pola.Skąd jestem? Urodziłem się w Jelczu-Laskowicach pod Wrocławiem. Tzw. Ziemie Odzyskane: miejsce, na które po wojnie przyjeżdżali ludzie zewsząd. A samo Jelcz-Laskowice to miasteczko utworzone z połączenia dwóch wiosek, które zakwitło gigantycznym blokowiskiem uformowanym wokół fabryki samochodów (zbudowanej na poniemieckiej fabryce zbrojeniowej, tak na marginesie). Kryzys tożsamościowy do kwadratu: ci, którzy po wojnie przyjechali na Dolny Śląsk i musieli układać swoje życie na nowo, wyjechali z tego nowego życia do jeszcze innego, żeby pracować przy montowaniu autobusów Jelcz, bardzo często przeprowadzając się ze wsi do czegoś w rodzaju miasta. I ten mój przykład nie jest jakiś wielce odosobniony: Polska jest pełna potomków ludzi, którzy po wojnie szukali nowego miejsca dla siebie i kończyli żyjąc w otoczeniu kompletnie nie przystającym do przedwojennych wspomnień. To chyba dość dobre wytłumaczenie tego charakterystycznego swędzenia w tyłku które sprawia, że autostopowe szlaki od Lizbony do Władywostoku pełne są włóczących się Polaków, którzy nie mogą usiedzieć spokojnie w domu, bo nie bardzo wiedzą co tym domem jest. Jak śpiewa kolega Apolinary: "Woła mnie Słońce dalekim krzykiem wron: <<wracaj do domu>>, nie wiem gdzie jest mój dom".* * *No to zrobiliśmy sobie obfity ustęp o „a sprawa polska”, to teraz - z tym naszopolskim tłem w pamięci - przejdziemy do Ameryki.Z jednej strony: dalsze podobieństwa. Nie jestem znawcą w dziedzinie, ale podejrzewam, że wszystkie narody świata w jakimś stopniu fundowane są na opozycji w stosunku do sąsiada czy w ogóle „innego”. Dzieje się to za pomocą narzuconego dyskursu politycznego, który potem propaguje się w społeczeństwie w formie „od dawna znanej prawdy”, patrz antysemicka polityka władz PRL i podświadomy antysemityzm Polaków, „nie bądź Żyd” - mówimy. Czasem przybiera to wręcz formę farsy. Boliwijczycy nienawidzą się z Peruwiańczykami, chociaż etnicznie, geograficznie i kulturalnie niemal się nie różnią, przez stulecia znajdowali się w tej samej jednostce administracyjnej kolonii (dopiero pod koniec Alto Peru - czyli dzisiejsza Boliwia - weszła w skład La Platy rządzonej z Buenos Aires) a sama Boliwia jako kraj została utworzona na życzenie właścicieli kopalni cyny, którzy woleli wysyłać towar przez Ocean Spokojny. Urugwaj to w formie czystej pomysł brytyjskiej dyplomacji na łatwą manipulację portem Montevideo jako alternatywnej opcji w stosunku do Buenos Aires (portem w Buenos Aires ma się rozumieć również manipulowali Brytyjczycy, ale z przezorności woleli mieć pod kontrolą oba, poróżnić je ze sobą i oboma rządzić niepodzielnie). Urugwajczycy z Argentyńczykami, rzecz jasna, nie znoszą się na zabój, bo przecież nie dość, że są sąsiadami, mają tę samą historią i mówią tym samym językiem, to nawet ich akcenty są identyczne. Z drugiej strony istnieją pewne specyficzne rysy tożsamości ogólnie latynoamerykańskiej, czytelnie związane ze wspólną historią subkontynentu. Ameryka Łacińska jako całość przeszła z grubsza ten sam proces historyczny ostatnich pięciuset lat: brutalny podbój, kolonizacja, narzucenie z zewnątrz praw i form kultury, mieszanka rasowa, deklaratywna niepodległość polityczna, ścisła zależność gospodarcza od potęg zewnętrznych: dawnych metropolii kolonialnych i Stanów Zjednoczonych, zbrojne ruchy partyzanckie o charakterze lewicowym walczące o dostęp chłopów do ziemi i ochronę praw ludności rdzennej. W konsekwencji istnieje zarówno w powszechnej świadomości jak i twórczości artystycznej przekonanie o wspólnocie historyczno-kulturowej całej Ameryki Łacińskiej. Stąd tak często spotkamy się z akcentowaniem antagonizmu Ameryka-Europa, szukaniem – czasem na siłę – różnic kulturowych mających zaznaczyć z jednej strony: jedność, a z drugiej: odrębność Ameryki od reszty świata, a przede wszystkim od Europy (zwłaszcza, że ta pierwsza odziedziczyła formy kulturalne po tej ostatniej). W swoich piosenkach Ali Primera najczęściej rozszerza kontekst problemów społecznych na cały kontynent. Los Torogozes de Morazan śpiewają jednym tchem o Gwatemali, Salwadorze, Nikaragui i... Wietnamie, rozszerzając tym razem wspólnotę losów na całe „Południe” świata. Wszystkim znana jest martyrologiczna piosenka „Latinoamerica” portorykańskiego Calle 13, którą komentowałem jakiś czas temu na Peronie4. W literaturze społecznej i politycznej powraca idea Simona Boliwara o jedności narodowej i administracyjnej kontynentu, która nie pozwoliłaby na manipulację słabymi krajami – monoeksporterami surowców – przez potęgi przemysłowe i umożliwiłoby rzeczywisty rozwój gospodarek lokalnych. Istnieje szeroki front rewizjonizmu historycznego poddającego w wątpliwość główny nurt anglosaskiej historiografii przedstawiającej sprawy Ameryki Łacińskiej czasem w sposób jeśli nie zwyczajnie kłamliwy, to przynajmniej ignorancki. Obserwuje się szeroko rozpowszechnione idee antyglobalizmu i antyimperializmu (w paradoksalnym kontraście do miłości do hamburgerów i coca-coli).Ali Primera - La Guerra del Petroleo, z płyty La Patria Es El Hombre, czyli ni mniej ni więcej co: Ojczyzną jest człowiek. Innym, wydaje mi się że wyjątkowo wdzięcznym elementem dziedzictwa historii kolonialnej, jest otwartość narodu na obcych. Nie chodzi mi o codzienną gościnność, a o gotowość przyjęcia kogoś z zewnątrz w poczet narodu wenezuelskiego, kolumbijskiego czy jakiegokolwiek innego (chociaż podejrzewam, że w Peru i Boliwii może być inaczej, opowiem jak poznam). Świadomość intensywnej mieszanki rasowej istniejącej na subkontynencie niejako nie pozwala powiedzieć komuś, że hola hola, ty nie możesz być jednym z nas. Wręcz przeciwnie: często słyszy się w codziennych rozmowach te radosne zaproszenia, żeby zostać, żenić się i wyrobić miejscowy paszport. W Polsce i, podejrzewam, w ogóle w Europie, nie obserwuje się tego typu myślenia. Zostanę przy Polsce, ale wydaje mi się, że to przykład dotyczący wszystkich „starych” krajów: dla nas narodowość to ojcowie, dziadowie, sztandary, husaria, święty język i Matka Boska Częstochowska, więc nie można tak po prostu do nas przyjechać i zostać Polakiem. Wenezuela, Kolumbia czy Ekwador to – jak powtarzają sami obywatele - „młode kraje”, które zrodziły się z różnorodności, z przyjezdnych, a których wspólną charakterystyką jest przede wszystkim to, że mieszkają razem w jednym miejscu – tak po prostu – więc nie ma problemu, jeśli ktoś się do tej wesołej czeredy dołączy. To pewnie dlatego drugie pokolenie polskich emigrantów we Francji zazwyczaj świetnie mówi po polsku, a w Ameryce Łacińskiej - ledwo co. We Francji nie do końca chcą ich jako Francuzów: mogą ich ewentualnie przyjąć, ale jako Polaków, jako kogoś z zewnątrz, jako gościa. Natomiast od momentu wejścia na ziemię amerykańską każdy może – jeśli zechce – zostać „tutejszym”. Odbija się to np. w prawodawstwie: w Ameryce zazwyczaj obowiązuje prawo krwi jednocześnie z prawem ziemi (i systemem prezydenckim do kompletu). Bobkowski opisywał prześmiewczo, że jego łatwo nabyte gwatemalskie obywatelstwo to coś w rodzaju karty członkostwa klubu golfowego. To poczucie bezproblemowego przyjęcia i otwartości daje taką swobodę, że ostatecznie przyjezdny łatwo się tym „tutejszym” staje. I chociaż - na przykład - Wenezuelczycy lubią poopowiadać, że mają dziadka Włocha czy babkę Francuzkę – w ramach wyrażania opisywanego podziwu dla białych i wykazania związku z tymi ostatnimi - to jednak sami siebie bezwzględnie określają jako Wenezuelczyków, koniec i kropka, a nie żadnych tam „potomków Europejczyków”. (Tak na marginesie: dlatego jeśli już Stany Zjednoczone i Rosja muszą w dalszym ciągu koniecznie bogacić się na wojnie w Syrii sprzedając broń obu stronom konfliktu i wyganiać ludność cywilną, to ja bym tych wszystkich uchodźców zawiózł od razu za ocean, do Ameryki Południowej, tam ich przyjmą z otwartymi rękami, a nie będą patrzeć jak na podludzi, jak to robi „stara” Europa.) (Tak na drugim marginesie: to traktowanie o „młodych” i „starych” krajach jest oczywiście kwestią czysto teoretyczną, a dokładniej: kwestią teorii politycznej. Jeśli bowiem chodzi o społeczeństwo, to właśnie społeczeństwo - na przykład - polskie, w takim kształcie, jaki obserwujemy współcześnie – kształcie narodowościowym, językowym, klasowym czy religijnym – jest dużo młodsze od wielu społeczeństw latynoamerykańskich. Być może tym można tłumaczyć fakt, że zatraciliśmy z grubsza całość muzyki ludowej, a za oceanem – wręcz przeciwnie.)* * *Wspomniany antagonizm Ameryka-Europa w gruncie rzeczy to również dziecko dyskursów politycznych i historycznych, który można odpowiednim przemówieniem do narodu zdławić lub rozniecić na nowo, zupełnie tak jak w przypadku antagonizmu sąsiedzkiego. To właśnie przypadek Ameryki Łacińskiej unaocznił mi fakt, że narodowość to kwestia czysto polityczna (czy wręcz ekonomiczna), dlatego nie należy brać jej sobie aż tak bardzo do serca. Nie mówię, że wobec tego – na przykład – opór Polski wobec niemieckiego najeźdźcy podczas II wojny światowej nie miał sensu. Miał, ale wolałbym go widzieć na płaszczyźnie bardziej ludzkiej: że broniło się nie tyle „polskości” jako ideału samego w sobie, ale ludzi: żon, dzieci, matek, kolegów, którzy znaleźli się w zagrożeniu. Razem. I mogli być Polakami, ale i mogli mówić po białorusku czy gromadzić się w tatarskich meczetach. Rzecz w tym, że byli to nasi znajomi, znajomi naszych znajomych, kuzyni naszych krewnych. I dalej: nie sprzeciwiam się także bronienia interesów narodowych – gospodarczych, politycznych, kulturowych – ale zawsze pamiętając, że chodzi o interesy ludzi, a nie jakiegoś wyimaginowanego ideału zbudowanego na opozycji do sąsiadów, do „innego”, do nie naszego, niewiernego etc. Koniec końców patriotyzm to wspomnienia z dzieciństwa, z konieczności: lokalne. Cała reszta to polityka. (Tak, przyznaję się, mam podświadome uprzedzenie do Niemców, jestem dzieckiem swojej ziemi i nic z tym nie zrobię.)Mercedes Sosa śpiewała: „Boli mnie gdy zostaję, ale umieram gdy wyjeżdżam”, i dalej: „Bo język dzieciństwa jest sekretem między nami dwoma, // Bo dałaś mi [ojczyzno] lekarstwo na brak zakorzenienia mego serca”. Wspomnienia, poczucie przynależności i dylemat. Podobnie Jacek Kleyff komentował, jeśli dobrze pamiętam, swój stosunek do ojczyzny jako „trudną miłość”, a w „Źródle” deklarował „Nie fetysz granic mnie tu trzyma, lecz miejsca i w miejscach tych przyjaźń”. Różnica w świadomości narodowej między Polską a Ameryką Południową leży w tym, że Mercedes Sosa znana jest jako „Głos Ameryki”, a Jacek Kleyff pozostaje idolem wąskiej niszy dobrych wariatów.

Fizyk w podróży

Ludzie: osobiste spotkania z muzyką

Zamiast biletu na występ zabiera się ciasto: w końcu muzycy nie zapraszają na koncert, a na spotkanie. Nie nazywają się też zespołem, a wspólnotą samokształcenia. Nie używają nagłośnienia, nie szukają popularności za wszelką cenę. Grupa Yerbabuena mrówczą pracą rozpowszechnia muzykę regionu w osobistych relacjach z publicznością.Spotykają się na próbach dwa razy w tygodniu. Argimiro – cuatrista, lider grupy i muzyk z wykształcenia – ćwiczy z wokalistkami interpretacje poszczególnych utworów i doskonali techniki śpiewu. Dziewczyn jest blisko tuzin, ale na próbach zjawia się raptem jedna czy dwie: każda ma stos innych obowiązków. Zwłaszcza w ostatnim czasie zaostrzonego wenezuelskiego kryzysu trudno jest – między kolejką po olej a kolejką po ryż – znaleźć czas na śpiewanie. Z frekwencją jest znacznie lepiej w niedzielne popołudnia na otwartych spotkaniach z publicznością. Organizuje się je w domach kultury, na uczelniach, świetlicach osiedlowych, a nawet w prywatnych mieszkaniach, jeśli tylko zaproszeni zostaną sąsiedzi. Chodzi o to, by spędzić czas razem: z ludźmi i z piosenką. Widzowie schodzą powoli. O czternastej krużganki miejskiego domu kultury, przecznicę na północ od rynku w Meridze, kaleczy szuranie krzeseł. Popołudniowe słońce rozgrzewa kamienne płyty na patio, a stół powoli zapełnia się słodyczami i napojami. Artyści i słuchacze siadają w kole. Witają się starzy znajomi. Na serdeczne powitania nowi reagują niepewnym uśmiechem. Przy kilkunastoosobowej publiczności Yerbabuena rusza z występem.Każdą piosenkę poprzedza wstęp: gatunek muzyczny, pochodzenie, autor, interpretatorzy, na deser historie i anegdoty. Padają pytania, wybuchają śmiechy. Imponuje muzyczna erudycja Argimiro, ale bezpośredni, koleżeński, prosty przekaz nie daje szansy na kreowanie dystansu. Wokalistki śpiewają solo, w nielicznych przypadkach chórem. Interpretuje się w ogólności piosenkę latynoamerykańską od Meksyku po Argentynę. Wenezuelskie gatunki mają naturalnie przywilej pierwszeństwa: joropo, merengue, bambuco, aguinaldo, polo, calipso, galeron, golpe, tambor, gaita, tonada i inne. Każdy ze specyficznym rytmem, zestawem instrumentów i techniką gry. Sama tylko liczba stylów i odmian wywołuje szczery entuzjazm. Zwłaszcza, że nie chodzi o muzealne eksponaty, a o żywe gatunki muzyczne: praktykowane, słuchane i rozwijane. W aktywności grupy Yerbabuena nie chodzi więc o to, o co musiałoby chodzić podobnej inicjatywie w Polsce. Mam na myśli: można bezpiecznie stwierdzić, że u nas większości społeczeństwa oberek czy mazurek znane są tylko z nazwy. Polska wersja Yerbabueny musiałaby zacząć od przedszkola muzyki lokalnej. W ogóle miałaby problem z wykonywaniem niektórych gatunków, bo nie byłoby od kogo się ich nauczyć. W Wenezueli natomiast praktycznie każdy zna przynajmniej kilka kawałków joropo, a w Boże Narodzenie śpiewa gaity i aguinalda. Stan Sucre to merengue oriental i galeron, wyspa Margarita – polo, Andy – bambuco. Do dochodzi tego cała gama mikroregionalnych odmian, jak joropo tuyero w Valles del Tuy czy golpe larense w niewielkich górach północnego zachodu kraju. Powszechnie spotyka się zgodną opinię, że współczesna popularność muzyki regionalnej to w dużej mierze zasługa rządów Chaveza. Po pierwsze: w skutek ustawy radiofonicznej, nakazującej krajowym radiostacjom przeznaczyć co najmniej 50% muzycznego czasu antenowego na muzykę wenezuelską. Po drugie: Chavez (podobnie jak Rafael Correa w Ekwadorze czy Evo Morales w Boliwii) wplatał w polityczny dyskurs wątki otwarcie akceptujące cywilizacje prekolumbijskie i kulturę ludową. Pokazywał się na wizji w strojach tradycyjnych, śpiewał i tańczył joropo. Do tego z telewizyjnych reklam i billboardów promujących programy rządowe i państwowe przedsiębiorstwa zniknęli wyjątkowo niewenezuelscy biali aktorzy i blond modelki. Zastąpiły je rodzime twarze: czarne, śniade i żółtawe. Pozwoliło to społeczeństwu oswoić się z własną tradycją, pochodzeniem i kulturą. Dla wielu przestało być wreszcie powodem do wstydu bycie nie-białym, życie na wsi czy słuchanie lokalnego folkloru. (Podczas gdy u nas, mam wrażenie, „wieś” to w dalszym ciągu synonim obciachu, a Marcin Kydryński w swoich audycjach o muzyce świata, jeśli wspomina polski folklor, to tylko po to, żeby z niego zadrwić). (Morał z tego taki, że nawet jeśli ktoś kompletnie zniszczył gospodarkę narodową – patrz Chavez - to w dalszym ciągu nie znaczy, że wszystko co robił, było złe).Aktywność ludzi Yerbabueny wpisuje się w plan wzmocnienia lokalnej kultury i tożsamości, na przekór megawytwórniom muzycznym sprzedającym ten sam towar w dwustu krajach świata. I najwidoczniej to, co robią, jest jak najbardziej potrzebne i dobrze odbierane, bo mimo wysokiej częstotliwości występów, odbiorców nie brakuje. A i ci, którzy przychodzą regularnie, nie nudzą się. Program wiecznie się zmienia (tak konkretnie to zależy przede wszystkim od tego, które wokalistki zjawią się na występie), a do różnorodności gatunkowej dochodzą nowe interpretacje znanych klasyków i utwory autorstwa Argimiro. Po godzinie czy półtorej przychodzi wreszcie moment by zabrać się za przyniesione przez słuchaczy ciasta i napoje: niedzielne popołudnie dogasa w rozmowach.

Rowerowa trasa koncertowa [wideo]

Fizyk w podróży

Rowerowa trasa koncertowa [wideo]

Muzyka jest jednym z najpowszechniejszych nośników kultury. Kultura powstaje na obraz i podobieństwo społeczności. Różne społeczności zamieszkują często bardzo odległe miejsca na świecie. Odległość i brak komunikacji rodzi niezrozumienie. I jasne, trudno żeby setki milionów mieszkańców Ameryki Południowej pojechało do Polski by nas poznać. Można jednak pójść drogą na skróty i zawieźć im muzykę.Zawieść im – konkretnie – piosenkę. Piosenkę, czyli muzykę i słowa. Muzykę – zagrać, słowa – zaśpiewać, ich sens – przetłumaczyć i wypisać na ścianie.Nie jest tak, że wpadłem na to sam, rozsiadłszy się niczym Mickiewicz na Judahu skale, wypatrując kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła i wysłuchując głosu z Litwy. Powtórzę – zawsze powtarzam – że najciekawsze zdarzenia w podróży zachodzą przypadkiem. Otóż przypadkiem kolega, którzy przyjmował mnie w Managua, opowiedział mi o szkole cyrkowej zbudowanej z butelek w Granadzie. W szkole w Granadzie zostałem tygodni parę. Mieli akurat urodziny i organizowali występy. Brzdąkałem akurat na gitarze w ogrodzie.- A ty czemu nie wystąpisz? - mówi mi Diego, dyrektor.- Znaczy się z czym? - ja mówię.- Z piosenkami znaczy się.- No ale przecież to po polsku, nic nie zrozumieją.- To przetłumacz.Wybrałem kilka piosenek i przetłumaczyłem na hiszpański. Śpiewałem po polsku, ale tłumaczenia wyświetlaliśmy za pomocą projektora. Ludzie mówili, że to dobry pomysł. Że ciekawe. Uwierzyłem im. Też mi się spodobało. Potem dosztukowałem sobie tę ideę wypisaną we wstępie do niniejszego tekstu i tak od Nikaragui organizuję od czasu do czasu koncerty muzyki z Polski i Europy Wschodniej.Dlaczego nie tylko z Polski? Po pierwsze, wydaje mi się, że w Ameryce Łacińskiej jesteśmy w zapomnieniu wszyscy: my, Europa Wschodnia. Europa w Ameryce Łacińskiej to Paryż, Berlin i Rzym. W Europie wszyscy są bogaci, zarabiają w euro i mówią po angielsku. W Europie nie ma miejsca dla Polski, Białorusi i Ukrainy (ani dla Albanii, Mołdawii, Rumunii i wielu innych). Po drugie, czuję pewną wspólnotę krwi, kultury i historii z naszymi sąsiadami Słowianami. Mógłbym być Ukraińcem, nie mam z tym problemu. Chociaż akurat właśnie piosenki z Ukrainy brakuje w mym wspaniałym repertuarze (tu apel do Czytelników o polecenie mi jakichś interesujących autorów ukraińskich; 5'nizzę znaju, ale oni śpiewają głównie po rosyjsku). Utwory w programie Música y Poesía de Polonia y Europa Oriental są w przeważającej mierze z Polski, do tego pojedyncze sztuki z Białorusi, Rosji i Czech. Obecnie, po dziesięciu występach, wykrystalizował się poniższy zestaw:1. Kołysanka dla Nieznajowej (Apolinary Polek)2. Idzie jesień (Andrzej Waligórski)3. Za późno (SDM/Stachura)4. Piosenka o moim życiu (Okudżawa)5. Piosenka o papierowym żołnierzu (Okudżawa)6. W wielkim mieści (Raz Dwa Trzy)7. Tutaj na dworcu (Stan Tutaj, wg aranżacji Jurka Bożyka)8. Cieszyńska (Jaromir Nohavica)9. Dom na przełęczy (Andrzej Waligórski)10. Nasza klasa (Jacek Kaczmarski)11. Prostyja slowy (NRM)Domyślam się, że co najmniej kilku – co najmniej jednej! – z powyższych piosenek Czytelnik nie zna. I że, w związku z tym, powie mi: ależ to niereprezentatywne. Nie dobierałem jednak piosenek by przedstawić pełen wachlarz gatunków i artystów, a raczej mnogość i specyfikę tematyki. Wybierając powyższy zestaw starałem się, by każdy tekst obrazował konkretny element historii, kultury, rzeczywistości. Kołysanka dla Nieznajowej (nie mylić z Kołysanką dla nieznajomej) opowiada o zimie, Łemkach i górach jako miejscu ucieczki, symbolu wolności; Nasza klasa to historia współczesna, Prostyja slowy – rodzina i ciepło zwyczajności, Cieszyńska – genialny hymn sąsiedztwa, i tak dalej. Przy każdym utworze opowiadam słuchaczom o tekście i kontekście, radzę na co zwrócić uwagę. Lubię starszą publiczność: co najmniej starszą ode mnie. I to właściwie nie są koncerty, raczej: spotkania. Nie prowadzę ich w charakterze artysty, raczej: prezentera, gońca, transmitenta. Czasem: gawędziarza. Do tej pory – w przeciągu przeszło dwóch lat! - odbyło się zaledwie dziesięć koncertów. Nie wożę ze sobą gitary ani projektora. Dlatego za każdym razem, kiedy chcę zorganizować koncert, muszę znaleźć kogoś z gitarą (łatwe), lokal zainteresowany organizacją (względnie łatwe) i dysponujący projektorem (trudniejsze) oraz zostać w danym mieści do czasu koncertu (czasochłonne). Nie mniej, staram się, by w każdym kraju zagrać chociaż raz. Udało się to: dwa razy w Nikaragui (w szkole cyrkowej), dwa razy w Kostaryce (koncertownia El Sotano i restauracja polskich potomków Cafe Kracovia, oba w stolicy, San Jose), trzy razy w Kolumbii (bary w Bogocie i Manizales oraz wioska uchodźców pod opieką fundacji Crisol, w okolicach Pereiry), dwa razy w Wenezueli (Merida i Caracas) i raz w Ekwadorze (Quito). Jeśli uda się znaleźć odpowiednie miejsce - lokal względnie alternatywny, względnie spokojny i kameralny – przyjęcie publiczności jest naprawdę dobre. Tak było osiem na dziesięć razy. Dwa razy przyjęcie określiłbym jako neutralne: w Bogocie, w klubie z klientelą przyzwyczajoną do elektroniki i wygibasów; oraz w Cafe Kracovia w San Jose – drogiej restauracji z klientelą przyzwyczajoną do tej samej orkiestry mariachi co tydzień.Najlepiej wspominam występy z Wenezueli i Ekwadoru. W Caracas grałem w superpodziemnohipisowskim Aguacate Cafe. Stary budynek, ciepłe światła, świece i czytanie poezji jako support; wśród publiczności aktywiści miejscy, rowerowi wariaci i poeci, lepiej być nie mogło.  W Meridzie wschodnioeuropejska muzyka zabrzmiała w siedzibie ogólnokulturalnej Andyjskiej Fundacji Jogi, gdzie dojrzali mężczyźni i kobiety w białych, lnianych koszulach obchodzili przesilenie letnie. W Quito, w Thani Cafe, panuje po prostu kapitalna atmosfera drewnianych skrzynek, książek i zielska w doniczkach, mają doskonałe mikrofony, niezłe nagłośnienie (do ideału brakowało odsłuchu) i projektor, który zadziałał bez żadnych ale (to się nie zdarza!).Teraz Peru, Boliwia, Chile, Argentyna, Urugwaj i Paragwaj, czyli co najmniej sześć koncertów, a miejmy nadzieję, że więcej, że do dwudziestu w sumie dobiję na koniec przejazdu. No, bo nie należy zapominać, że to przecież trasa koncertowa, która porusza się po całym kontynencie na rowerze!zob. stronę koncertów → fisicoenelcamino.blogspot.com/conciertos(aha, no i czekam na propozycje piosenek ukraińskich!)QuitoGranadaManizales

Wieloryby skaczące

Fizyk w podróży

Wieloryby skaczące

Oto jeden z tych wpisów dedykowanych rodzinie, przyjaciołom i znajomym królika, czyli bez konkretnej tematyki, ale z odpowiedzią na konkretne pytanie: tj. co się ze mną działo przez ostatnie trzy miesiące w Ekwadorze?Wjechałem przez puszczę w północno-wschodniej części kraju, wjechałem pod górę trasą przez La Bonita i odwiedziłem polskich franciszkanów w Tulcanie, ale o tym akurat wyjątkowo już napisałem (klik).Z Tulcanu ruszyłem na południe przez Andy. W Julio Andrade jeździłem z panem co rozwozi chleb po wioskach. W Ibarra trafiłem na wenezuelską restaurację i wreszcie napiłem się dobrej kawy. Aha, no i zdobyłem sobie w ten oto sposób nowe znajome: panie kucharki śledzą mnie na fejsie. A sama Ibarra, jako miasto, jest całkiem w trąbeczkę. Aby do tej trąbeczki dojechać należy zniżyć nieco loty z andyjskich trzech tysięcy metrów nad poziomem morza i stoczyć się na jakieś tysiąc pięćset w Valle de Chota – jedynym miejscu w ekwadorskich górach, gdzie spotyka się Murzynów w liczbie zupełnie zaskakującej – i następnie ponownie wdrapać się na standardowe wysokości.Różnych ludzi się spotykaKawałek IbarryValle del ChotaPomnik kolarzy gdzieś po drodzeW Otavalo lokalni chodzą w tradycyjnych białych płachtach, a niektórzy mówią jeszcze w kiczua (nie mylić z keczua). W Otavalo odbywa się też sobotni targ rękodzieła. Lonely Planet (przypadkowo mam właśnie w rękach) wyróżnia go jako jedną z największych atrakcji całego kontynentu. Na filmie promującym Ekwador (przypadkowo widziałem ostatnio fragment, w urzędzie miasta wyświetlali jak w kolejce czekałem) sam prezydent Correa kupuje w Otavalo kapelusz i ponczo. No ale jako że jestem beznadziejnym turystą, to nie wybrałem się na targ, nie poczekałem na sobotę, ale owszem, zjadłem świetne tacos w meksykańskiej restauracji w cenie standardowego obiadu za dwa i pół dolara, biznes życia.Wtoczyłem się za to rowerem na krater z jeziorem Cuicocha gdzie spałem na straganach tamtejszych sprzedawców rękodzieła i – pochwale się, a co! - pomogłem im pakować szpej pod koniec dnia (żeby się mnie na drugi dzień rano nie czepiali śpiącego), więc koniec końców miałem bezpośrednią styczność ze sztuką ludową, o proszę.W La Esperanza – kanton Tabacundo – zatrzymałem się na blisko trzy tygodnie by pielić grządki rzepy i buraków oraz nawozić je kurzymi kupami mieszanymi z ryżowymi otrębami i sfermentowanymi mikroorganizmami z lasu. Były warsztaty, były smażone ryby. Ciekawy projekt, poważnie, niedługo go opiszę z należytymi detalami. W La Esperanza mieszkałem w domu don Carlito: coś w rodzaju bieszczadzkiej chaty skrzyżowanej z krakowską kamienicą. Ciasne okienka powsadzane w grube ściany, fasada na błękitno, grzyb na suficie. Carlito ma 94 lata, ale ma rodziny. Jedzenie dają mu siostry z miejscowego klasztoru. Obiad od sióstr wystarcza panu Karolowi na dwa posiłki i karmę dla kota sąsiadów, który o sąsiadach chyba dawno już zapomniał. W chłodne poranki jest cisza i spokój całkowity. Biała czapa wulkanu wygląda zza chmur na horyzoncie. Wychodzę z wiekowego domu i idę do piekarni. Pani już wie ile i czego. Wracam. Kroję rzepę, smażę jajka i grzyby (don Carlito nigdy nie jadł grzybów, a w lesie mają ich wysyp jakiś szalony zupełnie), kładę na chleb sałatę, szczypiorek i inne rzeczy, które uprawiam w ciągu dni. Przyjemnie. Ma coś w sobie wieś. I te warzywa: nie żebym zboczył na ścieżkę wegetarian, ale w La Esperanza jadłem mnóstwo zielonego i naturalnego. Aż lżej się czułem na ciele. I potem jak wziąłem do ust jakieś ciastko czy inny produkt przemysłowy z benzoesanami, barwnikami, regulatorami kwasowości i tak dalej, to aż mi się mimo woli twarz wykrzywiła w grymasie. Człowiek zje to ciastko – bo słodkie - i się przyzwyczai, ale ta reakcja mojego własnego ciała na sklepowe jedzenie zademonstrowała mi w sposób bardzo przekonywujący z czego robią to cholerstwo. Zacząłem częściej czytać etykiety.Rower, jezioro i pagórDom pana KarolaWulkanŚniadanieLagunas de MojandaŚcieżka na lagunas de MojandaDojeżdżając[Komponując niniejszy zbiorek wydarzeń przeglądam mój fantastyczny notes i co raz to trafiam na słowo „Paragwaj”. No, bo nie wiem czy ja już o tym pisałem, ale ja nie jadę do żadnej tam Ziemi Ognistej czy innej Ushuai. To znaczy jasne, pewnie przejazdem, nie-po-drodze, ale tak bardziej celowo i świadomie to ja jadę do Paragwaju! Wiecie co tam jest? Tam nic nie ma! Ani gór, ani morza, ani Machu Pichu, ani turystów, nic po prostu! Nie ma nic lepszego, niż solidna porcja dobrze odseparowanego niczego. Taka amerykańska Białoruś: ludzie nawet nie wiedzą, że istnieje i mylą z innym krajem – tj. Białoruś z Rosją, a Paragwaj z Urugwajem. No, a że ja uwielbiam Białoruś, to coś tak czuję, że Paragwaj też mi się spodoba.]W Quito zatrzymałem się na dwa tygodnie czekając na paczkę z sakwami sprezentowanymi przez Crosso, która koniec końców nie dotarła. To znaczy dotarła, jak byłem już w Riobamba i wracałem się do Quito autobusem, żeby tę paczkę odebrać.Przez dwa tygodnie w Quito poznałem niewielu quiteńczyków i całe mnóstwo Wenezuelczyków. W soboty i niedziele grałem na cuatro w miejskim parku La Carolina, gdzie obywatele spędzają wolne dni a wenezuelscy imigranci sprzedają arepy. Udało się też zorganizować koncert muzyki polskiej, już dziesiąty, jubileuszowy, to też może w najbliższej przyszłości jakiś tekścik skrobnę na ten temat.Quito, w porządku, że centrum, że UNESCO, że kościoły opływające złotem (i po pięć dolarów za wstęp), ale ogólnie to dość męczące miasto. Transport przesycony, metra brak, ulice pozatykane, kierowcy mało empatyczni. W centrum historyczne – nawet na sam rynek! – wpuszczono ruch samochodowy. Autobusy blokują skrzyżowania, bo nie mieszczą się na zakrętach, więc zakręcają na dwa, na trzy. Ludzie spadają z wąskich chodników, wszystko to pełne spalin, no nie, ja wiem, że to najhistoryczniejsze z historycznych miast kontynentu, ale mnie do Quito łatwo nie przekonasz, no chyba że mnie będziesz helikopterem woził po stolicy Ekwadoru.W Quito wpadła mi w ręce książka prezydenta Rafaela (De Banana Republic a La No-Republica), z której może najciekawszym elementem jest audyt długu publicznego Ekwadoru, jaki przeprowadził kolega Correa. Wyszło na jaw, że znaczna część miliardów dolarów, które mieli zapłacić ekwadorscy obywatele międzynarodowym instytucjom finansowym to były niezbyt legalne zagrania w stylu odsetki od odsetek. Dzięki audytowi Ekwador znacznie zmniejszył swój dług. Przekręty okazały się na tyle oczywiste, że po ich wykryciu żaden z banków nawet specjalnie nie protestował.Swoją drogą: to nadzwyczaj interesujące, że kraje i rządy muszą nieustannie troszczyć się o „zaufanie instytucji finansowych”, podczas gdy – z drugiej strony – instytucje finansowe nie muszą troszczyć się o nic, i najmniej o zaufanie. One są tam gdzieś, daleko, nieuchwytne ciałom i umysłom. Nieomylni arcykapłani ekonomii, którzy znają rozwiązanie zanim jeszcze pojawi się problem. Sterylni „specjaliści”, co to z perfekcyjną bezstronnością, z charytatywną dobrą wolą i bez cienia osobistego interesu (bo przecież prywatne firmy z zasady nie są nastawione na zysk) oceniają gospodarki świata, wyceniają kraje i regiony. Faceci w krawatach pędzący życie przed ekranami komputerów są w stanie sprawić, że cena węgla spadnie czy wzrośnie, a nie wiedzą nawet jak taka grudka węgla wygląda. Pieniądz dawno stracił wszelki kontakt z pracą czy w ogóle z rzeczywistością, ale najwyraźniej nikt nie widzi w tym problemu. Wiara, że rady tego typu instytucji mogą pomóc przy podejmowaniu jakichkolwiek realnych wyzwań wydaje się co najmniej przesadna. No ale wracając do Ekwadoru. Rzućcie też okiem na projekt Yasuni-ITT: położone w amazońskiej puszczy i Parku Narodowym Yasuni pole naftowe na 846 milionów baryłek, które Ekwador chce zostawić pod ziemią i sprzedawać akcje ich niewydobywania w cenie odpowiadającej kwotom na emisję 407 milionów ton dwutlenku węgla, który dzięki niewydobywaniu ropy, nie zostanie wyemitowany. Interesujący pomysł na urynkowienie decyzji proekologicznych. Ciekawe co z tego wyjdzie. Środek świata, Wenezuelczycy i jaA teraz osobno: środek świata...i WenezuelczycyQuitoQuito w części zjadliwejWulkan ten na przeciwko Cotopaxi co to nikt nie wie jak się nazywa (Rumiñahui)CotopaxiCotopaxi i koniePichinchaQuito widziane z PichinchaDo Riobamba dojeżdżam mijając po prawej Chimborazo, najwyższy szczyt Ekwadoru, miejsce najbliższe Słońcu na całej planecie (niższe od Mount Everest, ale położone prawie na równiku). Pokazuje mi się Chimborazo tamtego dnia, ale cały tydzień w Riobamba leje i nie widzę już nic więcej. Idę na jeziora w okolicach wulkanu Altar. Przeszło cztery tysiące metrów nad poziomem morza, pada śnieg, uwalam się w błocie jak nieboskie stworzenie, rozdzieram spodnie, śpię w jaskini, no ogólnie jest heavy metal.Wracam do Riobamba autobusem, który kołysze się na polnej drodze jak szalupa. W przysiółkach wsiadają miejscowi w kapeluszach w zieleniach, czerniach i brązie. Kobiety z dzieciakami w chustach na plecach. Spódnice do kostek, warkocze zaciśnięte w ozdobne wstęgi. Gdy siadają, płynnym ruchem przesuwają dziecię na pierś. Jadą ze snopami zielska dla świnek, z workami ziemniaków, z bańkami mleka. Kołyszą się rumiane twarze. Cisza. Uśmiechy. Pozdrowienia. Myślę sobie, że życie jest tam, na wsi. Miasto to tylko nieudolna, wielkoskalowa podróba. W Riobamba pieczą świnie. W całości! Dziesięć złotych za funt. Polecam, Wojciech Ganczarek.Wyjeżdżając z miasta zobaczyłem kobietę dojącą kozę. Zwierzę przywiązała powrozem do słupa elektryczności. Obok sprzedawali plazmowe telewizory, ludzie wybierali pieniądze z bankomatów, japońskie i chińskie terenówki pędziły do Cuenki, a ona z tym plastikowym naczyniem na zupę na wynos i mleko ściekające krótkimi strumieniami.Dalej na południe nieco się przejaśniło. Spomiędzy chmur wyszły czerwonawe pola quinuy, z zielonych traw wyczłapały bure osły mokre jeszcze od deszczu i rozczochrane. Nie ma tylu ogrodzeń co w Kolumbii i właściwie można by sprawić sobie przyjemność pod tytułem rozbicie namiotu w lesie, ale kończę pedałowanie w tycieńkim miasteczku Palmira i rozbijam namiot na rynku, który pełni funkcję rynku właśnie, czyli ma się rozumieć targu. W Palmirze maja sanktuarium. Rano znoszą na targ stragany, kuchnie gazowe, gazowe butle, gazowe rożna, i smażą kurczaki przed obliczem Pana Boleści. Patrzą sobie po dłoniach i nie mówią wiele. Jest zimno, słońce jeszcze nie wyszło i poranny chłód łamie płynność ruchów. Słońce rozlewa się powoli po szczytach po przeciwnej stronie płaskowyżu, kiedy ruszam dalej na południe. W okolicach Alausi zjeżdżam z gór, zjeżdżam z zimna w opał, i o tym akurat pisałem kilka dni temu (klik).IlinizasBoczna o porankuCasa de Ciclistas w AmbatoChimborazo i poleChimborazo i rowerChimborazo i domChimborazo i końChimborazo zasłonięte kwiatkiemChimborazo za drewnianym drągiem (wymyślilili znakować szlaki, ale nie wpadli na pomysł, że trójkącik równoboczny pokazuje w trzy strony na raz... tak, tu się zgubiłem! )Spanie w jamiePoraneczek mgłą pachnącyWieczorek śnieżnyJakieś kompletnie apokaliptyczne wodospady spod lodowcówSłońce wyszło znaczyAlausiSpanie w szkoleW Guayaquil zaproszono mnie na kraby. To jest jakiś wymysł te wszystkie morskie zwierzaki. Mięsa tam prawie nie ma, nałupie się człowiek drewnianym młotkiem jak opętany, a z kolacji i tak wyjdzie głodny. Sama skorupa, a płaci się jak za pańskie zboże (dobrze, że nie ja płaciłem przy tamtej okazji). Zdecydowanie zostaję przy rybach.W Guayaquil również zrobiono mi wywiad, a nawet dwa, i to w prasie o zasięgu krajowym i solidnym nakładzie. Potem na drodze przed Jipijapą rozpoznał mnie jakiś kierowca i postawił mi nie mniej nie więcej tylko soczek z lodem, od którego to lodu mam teraz grypę (pozdrowienia dla pana). Także tego, z tym udzielaniem wywiadów to jest śliska sprawa.Guayaquil ogólnie mi się podobał. Największe miasto kraju, ale aleje szerokie, miejsca dość, kierowcy jacyś tacy bardziej elastyczni, a w południowych dzielnicach klimat małomiejski i wszyscy sprzedają jakieś dobre i tanie żarcie. Można przejechać pół miasta jedną ulicą (calle Colombia czy calle Venezuela) i nie spotkać się z natężonym ruchem ulicznym: prędzej z dzieciakami grającymi w piłkę między domami. To co mi się nie podoba w Guayaquil to dokładnie to, co skonstruowano, aby się wszystkim podobało, czyli bulwar nad rzeką Guayas. Ów bulwar to wzorcowy przykład objawów typowej latynoamerykańskiej bipolarności, którą analizuję nieco dokładniej w tej fantastycznej książce o Wenezueli, która - mam nadzieję - kiedyś wreszcie się ukaże. Otóż Guayaquil, jak każde miasto latynoamerykańskie ziem gorących, to kipisz i wolna amerykanka, sprzedaż wszystkiego wszędzie, samochody jeżdżące pod prąd, motory sunące po chodnikach, morderstwa, śmieci, brud i tak dalej. Natomiast na bulwarze zabronione jest po prostu wszystko. Na każdym kroku masz strażnika, który złapie cię za rękę jeśli zechcesz nakręcić komórką wideo, albo – nie daj Bóg – wejdziesz na teren bulwaru -odpowiednio ogrodzonego pokaźnym płotem – z rowerem. Rower jest zły, jak wiadomo. Nawet jeśli na nim nie jedziesz, a prowadzisz go przy sobie, możesz kogoś niechcący ukatrupić, więc lepiej wprowadzania rowerów zabronić. Zabronić staruszkowi grania na gitarze (i nie, nie zbierał kasy, po prostu chciał zagrać żonie piosenkę na spacerze), zabronić sprzedawać sprzedawcom, którzy nie wykupili miejsca w super hiper plastikowym gigantycznym stoisku z fluoryzującymi lampkami, itd. Można natomiast zwiedzić park gipsowych dinozaurów i pójść do kina multipleksowego. Sztuczność do kwadratu. W Playas wyciągali sieci, a mieszkańcy zbierali się, by kupować. Czarne ptaki uformowały chmurę, jak stado much nad ochłapem mięsa. Chłopiec podrzucał im drobne ryby, a ptaki łapały je w powietrzu. Wioski na pustkowi na północ od Santa Elena są tak żadne, że chciałoby się zostać i zostać zapomnianym razem z nimi. Zapaść się pod suchą ziemię, gdzie nikt się nie zatrzymuje, gdzie samochodu umykają po świeżo wyasfaltowanej drodze w kierunku Montanity i Olon. Szerokie ulice z czerwonej ziemi, cisza i cukierkowy kościół na placu. Między domami białych ścian i otwartych drzwi biegają czarne warchlaki. Nie ma ruchu ani dźwięków. Starszy mężczyzna - jedyny, którego widziałem na zewnątrz – stanął przed czyimś domem, czeka, ale nie woła. Nie widziałem dokładnie twarzy, ale musiała być wysmagana wiatrem. Miał wąsy i siwawą czuprynę, a może to też sobie wymyśliłem, bo tak by pasowało.Najpierw minąłem San Vicente obwodnicą, ale ten bezruch mnie przyciągał. Zawróciłem i przejechałem przez środek, w ciszy, niemal nie pedałując.W Ayangue zjadłem na śniadanie langustę. Spałem na plaży, w sąsiedztwie namiotu Argentyńczyka, co to siedział tam już od dłuższego czasu. Rano popłynął z rybakami w morze, no i wrócił z jedzeniem.Jestem ładnaJa teżI jaOrgiaObiadTak! Droga rowerowa na 55 km!!!Ptacy i ludziPiesWehikuły rybozbiorcze UpałZnowu droga rowerowa!O, właśnie taZnów upałMorze!ŚniadaniePlażaRoślinyMachalillaKłodySkałyPopołudnieWieczórBywa pod górkęMówili, że wiklinowy koszyk na długich trasach jest niepotrzebny. Ignoranci.W Ayampe widziałem wieloryby. Najpierw wypuszczały wąską strużkę wody w górę, następnie wybijały swoje wielkie cielska ponad wodę i roztrzaskiwały nimi fale bryzgające na wszystkie strony. Przypływają tutaj w tych miesiącach, tzn. w okolicach lipca, żeby się rozmnażać. Na wakacje przypływają znaczy. Ja się raczej nie rozmnożę, ale też się chwilę powakacjuję w Ayampe. Parę dni temu zrobiłem 500km na granicę z Peru, wyrobiłem wizę i wróciłem (kolejne 500km) z genialnym pomysłem nie poruszania się zbyt wiele przez pewien czas. Jest to ten sam genialny pomysł, który przychodzi mi do głowy mniej więcej co sześć miesięcy podczas podróży i wynika z naturalnej skłonności ciała i umysłu do odpoczynku od długotrwałego przemieszczania się. Zupełnie tak, jak to się stało w Capurgana, Meridzie czy Caracas.To maleńkie pod drzewem to rower

Przyzwyczaiłeś się już do upałów?

Fizyk w podróży

Przyzwyczaiłeś się już do upałów?

Zjeżdżałem z ekwadorskich Andów na wybrzeże, doświadczyłem całej klasy nieoczekiwanych wzruszeń. Nie byłem do tamtej pory dostatecznie świadom, że niemal całość dwu i półrocznej podróży przebiegło mi w regionach gorących. Jasne, czasem podjeżdżało się na chłodne przełęcze, ale tylko po to, by zaraz runąć z powrotem w upalne doliny.Garnek w gorącym klimacieTym razem, w Ekwadorze, spędziłem całe dwa miesiące na wysokościach oscylujących wokół trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Spotykałem innych ludzi, bardziej zamkniętych czy po prostu nieśmiałych, mówiących z tym swoim charakterystycznym andyjskim zaśpiewem. Mieszkańcy gór są zupełnie inni niż ci z wybrzeża i nizin. Inne są zapachy, inne smaki i muzyka. Inna roślinność, inne drzewa i dym z pieców inny. Inna jest kuchni i – może przede wszystkim – klimat zmienia się nie do poznania. Jest zimno, zwłaszcza, gdy andyjska zima nie chce puścić i pada, i chmury, i cienie.Dopiero zjeżdżając z ekwadorskich Andów na wybrzeże zdałem sobie sprawę, że tam, na górze, przebywałem niby na wygnaniu. Zdaje się, że Tischer mówił, że melancholia jest zabijaniem woli, ale ja naprawdę niechcący. Te ataki wspomnieniowe są tak cielesne, że trudno je kontrolować za pomocą woli i umysłu. Wdychałem powietrze gorącej ziemi i oczy niemal stawały mi we łzach. W połowie zjazdu – charakterystyczna woń traw na 1500 m n.p.m., zapamiętana na zawsze przy okazji spacerów w okolicy Quetzaltepeque. Kiedy zaczęły pojawiać się pola bananów, powiedziałem sobie w duszy „no chyba będę ryczał”, chociaż ostatecznie nie ryczałem. W głowie pojawiały się obrazy i przeżycia z wybrzeży kolumbijskich, z Wenezueli, nawet z Panamy (to ostatnie zaskoczyło mnie najbardziej, bo Panama, powiedzmy, nie należy do moich ulubionych krajów). Oddychałem mocno, pełnymi płucami, a na twarzy pojawił się nieświadomie uśmiech nieskalany, bezwarunkowy, czysty. Na dole, w Huigrze, przywitało mnie miasteczko ciasno pozlepianych domów z desek. Przed jedyną restauracją siedział właściciel w oczekiwaniu na klientów, którzy nigdy nie dotarli. Zobaczyłem czarnoskórą kobietę z gigantycznym tyłkiem i uśmiechnąłem się. Po drugiej stronie ulicy mignęły mi sylwetki pięknych dziewczyn o smaku plaży i wakacji. Zabrzmiał reggaetonzamiast disco andino (żeby było jasne: oba gatunki oceniam jako dość obrzydliwe). Poczułem się swojsko. Wszystkie te wzruszenia i emocje związane są nie tyle z istotą charakterystyk otoczenia, a z ludźmi i przeżyciami, jakim te charakterystyki towarzyszyły. Kiedy określone charakterystyki wracają, nieświadomie – cieleśnie – przeczuwam, że razem z nimi wrócą osoby i zdarzenia, choćby i takie przeczucie nie miało kompletnie żadnego sensu. Przecież Ekwador to nie Kolumbia, nie Wenezuela, gdzie zostawiłem przyjaźnie i wspomnienia. Najpiękniejsze jest jednak to, że nasze ciała są tak niezależne w swoim odczuwaniu, że nie akceptują tej prostej logiki.  I rzeczywiście, kiedy kilka kilometrów niżej trafiłem na strumień z wodospadem i wodą przyjemną do kąpieli, i kiedy wreszcie zmieniłem ciepłe górskie buty na odwieczne klapki, niemal oczekiwałem, że zjawi się nagle ktoś znajomy, by powitać mnie po powrocie z zimnego świata. * * *Zjeżdżając niżej i niżej, serce sukcesywnie zbliżało mi się do gardła: zupełnie tak, jak dzieje się, gdy przeczuwamy, że zbliżamy się do jakiegoś z dawna oczekiwanego wydarzenia. U końca serii zakrętów górskiego zbocza znalazłem się w Clementinas. Wybrałem gruntową drogę w prawo, która wchodziła w pomiędzy bananowe gaje i pastwiska bydła zebu. Upał rósł z każdym kilometrem. Wydawało mi się, że zaraz wyjadę w Tolu czy Necocli, gdzie powitają mnie zawsze ci sami mężczyźni siorbiący aguardiente, układający domino, akompaniowani przez nieśmiertelne vallenato; śniade panie w piekarniach słodkich chlebów i wiecznie przesłodzonej, wodnistej kawy. Ale zamiast tego wyjechałem w Venturze, miasteczku zakurzonych uliczek zagubionym między ostatnimi pagórami Andów, zalanymi puszczańską wszechobecnością drzew i zielska. To miasteczko mogłoby z powodzeniem stanowić zupełnie dobre zastępstwo dla Capurgana (Necocli, Tolu, etc.), ale nie znalazłem tam ani vallenato, ani dupiastych murzynek, ani piekarni, ani kawy, ani empanad. Nic tam nie znalazłem ze znanych mi elementów (oprócz, rzecz jasna, znanych mi zapachów, których zdążyłem się już nawdychać po drodze). Jeszcze nie wiedziałem, że za Cumanda czekają mnie patia domów o woni suszących się ziaren kakao (jak w Rio Caribe), że kawałek dalej - pola trzciny (jak w Valle del Cauca) i ryżowe mokradła (jak w Guarico). Usiadłem, by poczekać na coś (na kogoś?) znajomego, choćby to miał jakiś dźwięk, cień czy przywidzenie. Po prostu nie wiedziałem co zrobić z całym tym zestawem emocji, który pożerał mnie od środka. Wówczas ktoś do mnie podszedł i zapytał, czy przyzwyczaiłem się już do upałów. 

Ludzie: transformacje miłością

Fizyk w podróży

Ludzie: transformacje miłością

Kiedyś też sądziłem, że  i n w a z j a  to po prostu mieszkać w domu zbitym z desek krytym blachą czy plastikiem, z klepiskiem zamiast podłogi. Nie o to chodzi. I n w a z j a  to ten strach, że w każdej chwili mogą cię wypędzić. To pytanie, które zadajesz sobie każdego wieczoru: czy jutro będę spał w tym samym miejscu?Cesar1.Niewielki, leciwy samochód Cesara zjeżdża z zachodniej wylotówki z Pereiry. Jadę za nim. Ruchliwa dwupasmówka zamienia się w wąską drogę gruntową, a miejsca obszernych willi z wysokimi żywopłotami zajmuje soczyście zielone pastwisko porozdzielane ogrodzeniami z drutu kolczastego. Zapowiada się dłuższa wycieczka, bo trawy zdają się ciągnąć po horyzont, bez cienia osady czy jednego choćby domu. Nagle droga załamuje się i spada ostro w dół, z niczego wynurza się skrzyżowanie. Kontynuujemy w prawo. Już nie wśród pastwisk, a w ciasnym sąsiedztwie dwóch rzędów domów.Kiedyś biegła tędy linia kolejowa. Potem państwo ją zaniedbało, linię zamknięto i najwyraźniej zapomniano o jej istnieniu. Tory sprzedano i został tylko ten wąski pas ziemi niczyjej, wciśnięty między zielone pagóry pastwisk. W niewidocznej dla nikogo Esperanza-Galicia - jak ochrzczono postkolejową wieś – mieszka przeszło osiem tysięcy osób. Statystyczny mieszkaniec Pereiry – handlowej stolicy Eje Cafetero, kolumbijskiego centrum upraw kawy – nie zdaje sobie sprawy z istnienia pęczniejącej inwazji. Niewidzialni mężczyźni pracują na polach i budowach. Niewidzialne kobiety siedzą w domach albo zatrudniają się jako gosposie i służące w domach majętnych biznesmenów z Pereiry, którzy za swój rejon wybrali właśnie ziemie na zachód od miasta. Zobacz też → Jak Kolumbijczyk z klasy średniej spędza weekendW Kolumbii inwazją nazywa się dom lub całą osadę utworzoną „na dziko”, tj. bez pozwolenia czy prawa własności do terenu. Bardzo często na zasadzie inwazji powstają dzielnice czy przedmieścia wielkich miast: inwazyjna historię ma na przykład całe południe stołecznej Bogoty. Jak powstaje inwazja? Pocztą pantoflową: ktoś zauważył zapomnianą nitkę kolejową i postawił pierwszą chałupę. Z desek, z blach, z gliny. Opowiedział o tym kuzynowi. Kuzyn po drodze do Esperanzy spotkał innych tułaczy, i tak pomału pęczniała osada, wioska czy może już miasteczko – tłumaczy Cesar.Gdy domagają się pomocy państwa, słyszą, że ich osiedle to bezprawna inwazja, że nic im się nie należy. Ale na koniec miesiąca przychodzi im posłusznie opłacić podatek gruntowy. Dlatego teraz nie martwimy się już tak bardzo o kwestię prawną: pobieranie opłat przez urząd gminy to <<de facto>> uznanie prawa mieszkańców do domów, które tu pobudowali. Ale to nie jedyny problem Las Colonias, jednego z przysiółków rozrastającej się Esperanzy-Galicii, na którym skupiły się działania fundacji Crisol, utworzonej przez Cesara i jego żonę Anę. Większość mieszkańców osiedla to uciekinierzy z całego kraju: los desplazados, czyli wysiedleni w wyniku działań wojennych. To są bardzo często ludzie, którzy mieli swoje domy, pola, bydło. Z dnia na dzień musieli wszystko zostawić, by tułać się bez niczego, ale przeżyć.Las ColoniasBalkonGaraż2.Od przeszło pół wieku w Kolumbii trwa – z większym lub mniejszym nasileniem - wojna domowa. Nominalnie lewicowa partyzantka (guerilla) stawia czoła kolejnym prawicowym rządom. Od dłuższego czasu konflikt coraz wyraźniej toczy się nie tyle o idee równości społecznej, co o kontrolę nad handlem kokainą. Za rządów prezydenta Alvaro Uribe tworzono tak zwane oddziały samoobrony mające na celu ochronę – znów: nominalnie – chłopów, w praktyce: wielkich posiadaczy ziemskich. Grupy takie jak Autodefensas Campesinas del Magdalena Medio, Autodesensas Campesinas de Cordoba y Uraba – autodefensas campesinas znaczy tyle  co samoobrony chłopskie - zasłynęły zwłaszcza z... masakr chłopów. Ziemie po wymordowanych dziwnym trafem znajdują się potem w rękach kogoś z rodziny Uribe, tak że w Kolumbii nikt już chyba nie wierzy w czystość intencji polityków: ani z lewicy, ani z prawicy. W ostatnich latach konflikt nieco przycichł, zwłaszcza w najbardziej zaludnionych, centralnych częściach kraju. Chociaż i tam od czasu do czasu zdarzają się podpalone autobusy czy powalone wieże elektryczne. W wielu rejonach departamentów słabo zaludnionych i przygranicznych - takich jak Nariño, Chocó, Putumayo, Caquetá, Norte de Santander czy Arauca - guerilla czy paramilitarni wciąż mają silne wpływy lub wręcz pełnię kontroli. Bywa różnie: mieszkańcy niektórych regionów opanowanych przez partyzantów chwalą porządek i wzorowe bezpieczeństwo. W innych przypadkach, tak guerilla jak i paramilitarni, przychodzili do wiosek – i dalej przychodzą!, poprawia mnie Cesar - i w sposób brutalny przejmowali władzę absolutną. Zabierali żywność, chłopców siła wciągali we własne szeregi, dziewczyny gwałcili. Jeśli nie pomogłeś – mogli zabić. Jeśli pomogłeś – automatycznie stawałeś się wrogiem przeciwnej bandy. Jeśli przyszli ci drudzy, mordowali. Każda rodzina to inna historia. Jedni dostali 24 godziny by wynieść się z domu. Inni zdecydowali się na ucieczkę, gdy widzieli jak w sąsiedniej wiosce płonęły domy. Marleny w wieku trzynastu lat została porwana przez guerillę. Okazała się tak słabowita, że porywacze zostawili ją po drodze w przypadkowym domu. Zgwałcona przez właściciela, przedostała się z powrotem do swojego miasteczka. Ojciec długo nie chciał jej przyjąć: myślał, że córka uciekła z jakimś facetem. Gdy mogła w końcu wrócić do rodziny, uciekać musieli wszyscy. W miasteczku zjawiła się któraś z grup zbrojnych. Matka Marleny zamknęła się z dziećmi w domu. Przez szparę w ścianie z desek zobaczyły ojca leżącego na ziemi, z karabinem wycelowanym w głowę. Puścili go. O pierwszej w nocy ojciec zdecydował spakować najpotrzebniejsze rzeczy i uciekać z całą rodziną. By wyjść z miasteczka należało przejść dwa punkty kontrolne. Przy <<kontroli>> nie chodziło o to czy cie puszczą czy nie, tylko czy cię zastrzelą czy nie. Udało się: zostawili za sobą dom, ziemię i cały dobytek. Szczęśliwi, że przeżyli. To są ludzie z regionów wojny, ludzie, którzy widzieli śmierć na własne oczy. Udało im się stamtąd uciec, ale z traumami, z niepewnością, ze strachem, że historia może się przecież powtórzyć.Pozostali to po prostu ludzie z ekonomicznego marginesu, którzy w Las Colonias zobaczyli szansę na zagwarantowanie sobie własnego miejsca na ziemi: osoby przygniecione brakiem nadziei, brakiem wiary w siebie. Kobiety doświadczone przez pobicia i gwałty. Społeczność przesiąknięta maczyzmem: tak od strony mężczyzn, jak i kobiet, które zaakceptowały swoją poboczną rolę, swoją podrzędność.Tutaj jak facet odchodzi, nie ma żałoby. Za dwa tygodnie jest następny. Dziewczyny po prostu szukają kogoś, kto je utrzyma razem z dziećmi z poprzednich związków A za tym idzie wianuszek kolejnych deformacji: przemoc domowa, wykorzystywanie nieletnich córek itd. Rodziny trudne, ojcowie nieczuli, nieobecni. 3.Droga przez Esperanza-Galicia, biegnąca w miejscu byłego torowiska, jest tak wąska, że gdy z przeciwka nadjeżdża autobus, Cesar musi szukać jakiegoś załomu czy wnęki, by pojazdy mogły się wyminąć. Ten autobus to jest jakaś magia – śmieje się – możesz na niego czekać ponad godzinę i nie przyjedzie. Ale jak zjawisz się w Esperanzy samochodem, zawsze na niego trafisz!Blisko zachodniego końca miasteczka-inwazji odbijamy w lewo, w miejsce, gdzie domy nie obstawiają już ciasno wąskiego pasa drogi, a otaczają jedyne w okolicy boisko do piłki nożnej. To jest właśnie Las Colonias: sto dziesięć rodzin z czterech stron Kolumbii, w trudnych warunkach, z trudnymi historiami. Samochód Cesara zatrzymuje się co kilkanaście metrów, wita się z wszystkimi napotkanymi kobietami: witaj kochana, jak żyjesz, co się z tobą działo, objęcia, uściski. Mężczyzn nie widać. Gdy wysiada, Cesara oblepia grupa dzieciaków. Przytula je, bierze na ręce i usiłuje rozzłościć. Zobacz – powtarza za każdym razem – wszystkie brzydkie! - i pokazowo kręci głową z niesmakiem. W Las Colonias jest jak na obozie przygotowawczym do Miss Colombia. Centralne miejsce na osiedlu zajmuje – obok boiska – jedyny budynek postawiony od zera przez Crisol. Bambusowa konstrukcja mieści na dole salę przedszkola i bibliotekę. Na piętrze znajduje się dodatkowe obszerne pomieszczenie na lekcje angielskiego i inne zajęcia, oraz dwa niewielkie gabinety na spotkania z psychologiem i lekarzem. Pracę w tej społeczności rozpoczęliśmy od najmłodszych. W przedszkolu dwudziestka piątka dzieciaków dostawała naukę i obiad, a dla ich mam ruszyły pierwsze warsztaty.To było osiem lat temu. Dzisiaj liczba podopiecznych wzrosła do czterdziestu pięciu, podzielonych na dwie grupy: od dwóch do czterech lat i od czterech do pięciu. Zajęcia odbywają się od poniedziałku do piątku, od ósmej rano do trzeciej po południu. Oprócz obiadów dzieciaki dostają także śniadania i drugie śniadania. Posiłki wydawane są w stołówce – dobudówce do domu jednej z pań aktywnie uczestniczących w procesach prowadzonych przez fundację. W tym samym pomieszczeniu odbywają się zajęcia dla starszej grupy. Młodsza bawi się i uczy w bambusowym domku. Każdą z grup zajmuje się dwie osoby: nauczycielka i jej pomocnica. I to jedna z najpiękniejszych rzeczy, które udało nam się osiągnąć: wszystkie cztery panie zajmujące się dzieciakami są z Las Colonias. Mało tego: obecnie trzy z nich studiują pedagogikę dziecięcą. To ogromne wzmocnienie dla naszej działalności, bo te dziewczyny są doskonałymi nauczycielkami: mają świadomość jak ważne jest ich zadanie, mają świetną szkołę od mojej żony, i od całego Crisolu: tak jak my działamy z miłością, tak teraz one z miłością nauczają. Ana, żona Cesara, jest nauczycielką z wieloletnim doświadczeniem. Nieco przy kości, bardzo spokojna, z jej jasnych oczu bije ciepło. Pracuje w państwowej szkole w Esperanza-Galicia. Stosuje nowatorskie metody nauczania: w listopadzie zeszłego roku kolumbijskie ministerstwo edukacji zaprosiło ją do Bogoty by podzieliła się swoimi doświadczeniami. W Kolumbii istnieje system wiejskich przedszkoli, czy raczej <<przechowalni na dzieci>>: może je prowadzić właściwie każda pani domu, która posiada – owszem – odpowiednio duże i czyste pomieszczenie w swoim domu, ale już bez żadnego wykształcenia czy choćby kursu kierunkowego – opowiada Ana. Potem w szkole zdarza mi się słyszeć w rozmowach między dzieciakami: <<a pamiętasz jak nas w przedszkolu przywiązywali do krzeseł?>>.Przedszkole w La Esperanza oferuje doświadczenia zdecydowanie innego rodzaju: naucza się przez zabawę. Nauczycielki wybierają dzieciom bajki odpowiednie do tematyki, jaką chce się poruszać. W tym roku – zarówno w zajęciach przedszkolnych, jak i w spotkaniach z mamami – kładzie się nacisk na rozwiązywanie konfliktów. Szukamy więc na przykład historyjki o tym jak to niedźwiedź pokłócił się z tygrysem. Ale nie skupiamy się tylko na konflikcie i jego rozwiązaniu, bo bajka zaczyna się powiedzmy od tego, że niedźwiedź wstaje rano i robi naleśniki. Dzieci wiedzą co to naleśniki? Nie? No to idziemy do kuchni i robimy. Ale najpierw trzeba odpowiednio przeliczyć ilość składników tak, żeby wystarczyło dla wszystkich – i tu wchodzi odrobina matematyki. W innych wypadkach zabiera się dzieci na wycieczkę w pole, albo po domach i wciąga się do gry mamy, sąsiadów. W ten sposób z jednej strony łączymy naukę z zabawą, a z drugiej: czytamy doświadczając, uczestnicząc. Dziecko uczy się czytać smakując znaczeń, a nie składając litery. W tradycyjnym cyklu nauki, w porządku, ja mogę przeczytać dowolny wyraz, powiedzmy  p-e-r-y-s-k-o-p, ale nie mam zielonego pojęcia co to znaczy!W każdy poniedziałek i środę do przedszkolaków przyjeżdża nauczyciel wychowania fizycznego. W piątki: nauczycielka angielskiego. Raz w miesiącu dzieciaki jeżdżą na Uniwersytet Technologiczny w Pereirze na lekcje francuskiego. Maluchy, które bez działalności Crisolu pewnie byłyby zostawione sobie samym, patrząc w telewizor i na kłótnie między rodzicami, dostają kompleksową opiekę. Stworzone przez fundację przedszkole ochrzczono jako RE+CREO,Bo <<recreo>> [z hiszp. przerwa] to najlepsza część szkolnej edukacji – śmieje się Cesar - ale <<recreo>> oznacza także  t w o r z y ć  od nowa oraz  u w i e r z y ć  od nowa*. Tworzyć nowe życie w warunkach pokoju, uwierzyć w siebie, w swoje możliwości. I dodaje: Tak więc to nie jest jakaś tam <<przechowalnia na dzieci>>, tylko centrum edukacyjne najwyższej jakości! Skromność na bok, ale RE+CREO to jest właśnie jak powinno się zajmować dzieciakami ze społeczności problematycznych. Mało tego: taka forma prowadzenia przedszkola jest nawet tania! Gdyby tylko rządzący, politycy się temu przyjrzeli...[*  zarówno czasownik recrear, który można przetłumaczyć jako tworzyć (crear) od nowa (re), jak i czasownik recreer, wierzyć (creer) od nowa (re), w pierwszej osobie l.p. przyjmują formę recreo]PiłkarzeKibicePokazowa lekcja salsy ObserwującyWięcej obserwującychPrzedszkolny obiadekBambusowy domekPrzedszkolne ganianie4.I jasne, że na tym angielskim raz w tygodniu, i mniej jeszcze na francuskim raz na miesiąc, nie się perfekcyjnie mówić w obcych językach. Ale dzięki dodatkowym zajęciom dowiadują się, że istnieje coś więcej, niż Las Colonias, praca na budowie i piłka nożna.W sobotnie poranki odbywają się próby chóru. Zupełnie na poziomie, z utalentowanym nauczycielem i coraz bogatszym repertuarem. Grupa konfekcji odebrała półtora roczny kurs szycia i projektowania. Dzisiaj dziewczyny same zdobywają zamówienia, kalkulują koszty i projektują ubrania: niedawno skończyły stroje ludowe dla zespołu tanecznego, obecnie pracują nad uniformami nauczycieli. Do niedawna w niedziele spotykała się grupa teatralna, ale miejski departament kultury, który zaoferował instruktora, zmienił zarząd i instruktora obecnie brak. W poniedziałki, wtorki i soboty odbywają się lekcje angielskiego dla wszystkich chętnych z Las Colonias. Od sześciu lat funkcjonuje grupa obserwacji ptaków, prowadzona przez samego Cesara.Ktoś może powiedzieć, że ta grupa obserwacji ptaków to jakiś pomysł z kapelusza, bez sensu. Ale młodzież, która do niej należy, dowiaduje się nie tylko o ptakach. Chodzi też o to, że my z nimi wyjeżdżamy: do Pueblo Rico, do Manizales, do Ibague. Dzieciaki mają szanse zobaczyć świat poza Las Colonias, mają jakieś inne życie poza codziennością, inne doświadczenia, poznają ludzi, miejsca, kultury, uczą się dobrego zachowania. I rzeczywiście: kiedy dziewczyny z grupy obserwacji wracają do swoich domów, do Las Colonias, jest dla nich zupełnie jasne, że przyszłość to nie koniecznie siedzenie w domu i rodzenie dzieci. Ich horyzonty są szersze niż tylko znaleźć sobie chłopaka... Zakochują się, jasne, jak my wszyscy się zakochujemy: zakochują się coraz bardziej i bardziej, i w końcu jest wpadka [śmiech], ale te dziewczyny mają już świadomość, że ich przyszłość zależy od nich samych. W każdą środę odbywają się warsztaty psychologiczne gdzie leczy się rany powstałe w wyniku doświadczeń zarówno konfliktu zbrojnego jak i złego traktowania przez mężczyzn. Duży nacisk kładzie się na odbudowanie własnej wartości. Kobiety biorące udział w spotkaniach przestają akceptować rolę niewolnic domowych, zaczynają sprzeciwiać się maltretowaniu, domagają się szacunku. Wreszcie: akceptują własna przeszłość, zaczynają patrzeć w przyszłość, zaczynają marzyć.Przed pojawieniem się Crisolu w Las Colonias mogłam patrzeć tylko w ziemię – opowiada Marleny, ta sama, której ojciec nie chciał przyjąć w domu, po tym jak została porwana i później zgwałcona. Dziś mogę patrzeć w oczy. Znam swoją wartość.Gdy znalazła się w Las Colonias, miała ukończoną zaledwie druga klasę podstawówki. Skończyła tę podstawówkę, skończyła liceum i obecnie jest na czwartym roku pedagogiki, pogodzona ze swoją przeszłością, radosna, silna, jedna z najaktywniejszych kobiet na osiedlu. Kiedy rozpoczynaliśmy działalność Crisolu – tu znów Cesar – słowo <<uniwersytet>> było tutaj zabronione. Jeśli jakiś dzieciak mówił matce, że chce studiować, matka mówiła mu <<weź się nie wygłupiaj, to nie jest dla ciebie!>>. Dzisiaj mamy siedem osób na studiach: dziewczyny, chłopaki, matki z dziećmi. I te osoby stają się przykładem dla następnych. Gdy teraz rozmawiam o uniwersytecie i mówią mi <<nie, to nie dla mnie, ja z trójką dzieci...>>, mam za przykład dwie matki z trójką dzieci, które studiują, które ponadto odmieniły zupełnie swoje życie osobiste i rodzinne. Gdy w zeszłą środę ogłosiłem nabór chętnych na studia, zgłosiło mi się osiem osób. I ja się oczywiście martwię, bo załatwić pieniądze na czesne dla ośmiu osób nie będzie łatwo [śmiech], ale to pokazuje jak gigantyczna zmiana nastąpił w mentalności tych ludzi. Pan od chóruChór grupa młodszaAngielski5.Cesar, choć stroni od religii, ma życiorys zupełnie biblijny: książkowy przykład syna marnotrawnego. Pochodzi z zamożnej rodziny. Na studiach w Bogocie ojciec opłacał mu indywidualny apartament, samochód i wszelkie koszta, w tym czesne na jednym z najdroższych uniwersytetów w kraju. Alkohol? Dużo! Marihuana? Hurtowo! Kobiety? Mnóstwo kobiet! Nigdy nie miałem przekonań lewicowych, prospołecznych, bo niby skąd miałem je mieć?Po studiach wrócił do biznesowej Pereiry i stał się jeszcze jednym bogatym przedsiębiorcą kawowego regionu. Przejął rodzinną firmę obuwniczą, ale po kilkunastu latach zbankrutował. Próbował zakładać dyskoteki, ale nic z tego nie wychodziło. A wydatki nagliły: dwóch synów kończyło studia w Bogocie na równie drogich uniwersytetach jak ten, na którym uczył się Cesar. Wyjechał do Stanów. Spędził pięć miesięcy pracując fizycznie. Z dyrektorskiego piedestału spadł na sam dół drabiny awansu zawodowego: od 8 do 16 mył podłogi w szkolnych salach, od 17 do 22 sprzątał biura. Wszystkie zarobione pieniądze wysyłał synom. Któregoś dnia zadzwoniła do niego była żona: jest projekt, który trzeba poprowadzić. Chodziło o niewielkie szkoły na wioskach, gdzie dzieciaki nie mają dostępu do edukacji. Planowano pięć takich instytucji. Gdy rozdzielono cztery, Ana, nauczycielka z Esperanza-Galicia i przyszła żona Cesara, zaproponowała umieścić piątą w Las Colonias. Projekt trwał dziesięć miesięcy: za mało, by rozwiązać jakiekolwiek istotne problemy, ale na tyle tylko wystarczyło pieniędzy przekazanych przez niemiecką fundację. W tym czasie Cesar i Ana zdążyli się zakochać: w sobie i w Las Colonias. Z tej miłości narodził się Crisol.Był ze mnie znany w całej Pereirze pies na baby. Teraz pomagam kobietom, to jest coś w rodzaju zadośćuczynienia. Faceci w Las Colonias patrzą na mnie podejrzliwie: sabotuję im robotę [śmiech]!Chociaż kierunek życia dał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, dawne znajomości przydają się. Znajomi i rodzina stanowią jedno ze źródeł finansowania fundacji: wiele osób przelewa miesięcznie po 20, 50, 100 tysięcy pesos [80 tysięcy to mniej więcej 100zł]. Właściciel niewielkiej hurtowni warzywnej regularnie przekazuje ryż, fasolę i soczewicę na rzecz stołówki przedszkolnej, inny zaopatruje Crisol w owoce. Cesar i Ana zbierają po znajomych stare telewizory, garnki, łóżka czy ubrania i raz w miesiącu sprzedają je w Las Colonias.To są symboliczne ceny: trzy tysiące za jeansy, tysiąc [niewiele ponad złotówkę] za podkoszulek. Chodzi o to, że jak dasz ludziom za darmo, to tego nie szanują. Dlatego sprzedajemy, i dzięki temu mamy dodatkowe źródło dochodów dla fundacji. Ale głównym źródłem dochodów są – jak zapewnia Cezar – cuda i magia. Tu naprawdę się dzieją cuda albo magia, albo jest tutaj Bóg, jest Jehowa, Pachamama, Pierwszy Poruszyciel, Najwyższa Istota czy jakby kto Go chciał nazywać, w każdym razie mamy stałe wsparcie od Właściciela całego tego bałaganu. Na początku się dziwiliśmy, wzruszaliśmy, byliśmy zaskakiwani, ale tyle już się tych cudów wydarzyło, że staliśmy się bezczelni i zaczęliśmy prosić, żądać wręcz, że chcemy to czy tamto. I zawsze dostajemy!Jednym z cudów grubszego kalibru była wystawa dotycząca działalności Crisolu w jednym z centrum handlowych Pereiry. Przypadkowo przechodził tamtędy prezes jednej z największych firm farmaceutycznych w kraju. Od tamtego czasu przedsiębiorstwo finansuje działalność Re+Creo: daje na pensje nauczycielek, funduje materiały dydaktyczne, dokupuje czego by brakowało na stołówce. Podobne cuda i akty magii pozwalają znaleźć firmy lub osoby opłacające czesne dla siedmiu studentów uniwersyteckich z Las Colonias, łącznie z dofinansowaniem na transport.Bo wydostać się z Las Colonias to jest osobna historia! I to także z tego powodu na dłuższą metę nie możemy polegać na wolontariuszach. Młody człowiek przyjeżdża, zakochuje się w Las Colonias i z miejsca oferuje pomoc. Ale po miesiącu zdaje sobie sprawę w co się wkopał. Ma godzinę czy dwie zajęć, do tego godzina na dojazd, godzina na powrót, i ten autobus co to nigdy się go nie można doczekać: robi się z tego pół dnia. Dlatego taka osoba, jak tylko znajdzie inną opcję zatrudnienia, kończy współpracę z nami. I teraz wyobraź sobie: prowadzimy terapie rodzinne z psychologami i taki psycholog po miesiącu znika. Zjawia się następny, ale trzeba zaczynać od zera, a nikt nie ma ochoty co rusz opowiadać nowej, nieznanej osobie o swoich osobistych, bolesnych przeżyciach. Takie sytuacje rzeczywiście zdarzały się na początku funkcjonowania Crisolu, dlatego z czasem zdecydowano się opłacać wszystkich nauczycieli, instruktorów i specjalistów. Nie są to miliony, ale kwoty wystarczające, by utrzymać ciągłość procesów. W Las Colonias można się zakochać, ale samą miłością się nie najesz! Pomoc Crisolu też wymaga swego rodzaju opłaty.W naszej działalności jest całkowicie jasne, że pracujemy dla osób, które chcą transformacji, które chcą odmienić swoje życie. Dlatego wspieramy tych, którzy przychodzą na warsztaty, spotkania, które uczestniczą w działaniach. To nie jest dla wszystkich, nie wszyscy są na to gotowi. I jasne, czasem po prostu nie są gotowi  t e r a z, ale za pięć lat już będą. Każda z kobiet, która uczestniczy w środowych spotkaniach formacyjnych, dostaje bon uczestnictwa. Podobnie raz w tygodniu, w piątek po południu, odbywa się dokładne sprzątanie w przedszkolu, mycie wszystkich zabawek i przyrządów. Mamy rozdzielają między sobą kolejne piątki miesiąca i za to sprzątanie również dostają bon. Kolejny bon dostają przychodząc raz w tygodniu by pomagać w rozdzielaniu obiadów na przedszkolnej stołówce. Na podstawie tych bonów dziewczyny mogą zapisać swoje pociechy do przedszkola. A faceci?Wiesz, my, faceci, jesteśmy od kobiet głupsi i bardziej niż one nieczuli. Poza tym mężczyzna w Las Colonias zazwyczaj pracuje cały dzień, wraca zmęczony, w weekendy gra w piłkę i pije: nie ma kiedy uczestniczyć w procesach. Zresztą... daj spokój, ja się zupełnie z facetami nie dogaduję [śmiech]! 6.O poranku na ogród zlatują się ptaki. W zagłębieniach pofałdowanych okolic Pereiry rozmywają się ostatnie mgły. Okolica jest zielona i cicha. Kiedy szukaliśmy domu bardzo zależało nam na tym, by otaczały go dojrzałe drzewa. Bez drzew nie ma ptaków.W karmnikach zostawia im banany obrane za skórki. Do wieczora wydziobią wszystko. Odwdzięczą się śpiewem. Cesar i Ana mieszkają tylko we dwoje, ale na tarasie roi się od krzeseł i foteli, do tego kilka stolików. Wszystko z drugiej ręki: zawędrowało do domu gdzieś między wyrzuceniem przez kogoś ze znajomych a sprzedaniem w Las Colonias. I już zostało. Podobno jak zjeżdża się rodzina, i tak nie wystarcza miejsc: na  wyrzuconych meblach, na patio wynajmowanego domu.Kiedyś miałem wszystko, dzisiaj nie mam nawet własnych czterech kątów. Ale to właśnie wcześniej, przed Crisolem, ciągle mi czegoś brakowało. Dopiero teraz jestem spokojny: to zdecydowanie najlepszy okres mojego życia.W najlepszym okresie swojego życia ma pięćdziesiąt siedem lat. Rano wsiada na rower, zjeżdża gruntową drogą na obwodnicę Pereiry i kieruje się na zachód. Do Las Colonias ma w sumie piętnaście kilometrów. Gdy dojeżdża na miejsce, jego pracą jest po prostu być, być obok, towarzyszyć. Pozdrawia, klepie po ramieniu, przytula, doradza. Zagląda do każdego domu, pyta co u kogo, śmieje się.Wiesz, te wszystkie zajęcia, ten angielski, chór i tak dalej, to są tylko szczegóły. Tak naprawdę żeby pomóc tym ludziom potrzeba tylko jednego. To są kobiety, którymi zawsze ktoś poniewierał: jak nie wojna, to facet. Im potrzeba miłości, tak po prostu. Potrzeba by być tu, obok nich, by widziały, że komuś na nich zależy, że są dla kogoś ważne. By wiedziały, że mają w kimś oparcie. Tylko tyle. Nie musi robić nic więcej: już nie. Panie przejęły ciężar organizacyjny działań Crisolu. Przyjeżdża nauczycielka angielskiego, ktoś przynosi klucz i otwiera klasę. W stołówce przedszkolnej gotuje się obiad. Student dziennikarstwa – jeden z tych siedmiu osób, które rozpoczęły wyższą edukację - chodzi po domach wypytując co mieszkańcy chcieliby znaleźć w powstającej gazetce Las Colonias. Dziewczyny z grupy konfekcyjnej zjawiają się by skonsultować detale zamówienia na uniformy nauczycielek. Nad wszystkim unosi się domowa atmosfera sympatii i ciepła. Życzliwość rozbrzmiewa w głośnym śmiechu, tłumaczy się na dotyk i objęcia. Ma się wrażenie, że wojna i przemoc nigdy wśród tych ludzi nie istniały. W jednym z domów zastajemy wyraźnie smutną staruszkę. Powtarza, że wszystko w porządku, ale Cesar, między jednym a drugim żartem, dopytuje w czym problem, obejmuje kobietę tak jak syn obejmuje matkę, by w końcu i ona sama się roześmiała. To dobry chłopiec -  zwróciła się do mnie – zawsze poprawia mi humor!Dory chłopiec się wzruszył. To było rano, a spędziliśmy razem cały dzień. Cesar wielokrotnie przypominał sobie słowa staruszki, ze łzą w oku: nazywał je zapłatą za swoją pracę.Najważniejszy efekt działalności Crisolu? To to, że jestem szczęśliwy! Dostawałem propozycje administrowania przedsiębiorstwami, mogłem zarabiać kilka tysięcy dolarów miesięcznie, ale to mnie już nie interesuje. Gdy spotykam byłych kolegów z branży – dyrektorów wielkich przedsiębiorstw, właścicieli rozległych terenów – to oni mi zazdroszczą! Mało który z nich, oprócz pieniędzy, dopracował się spokoju wewnętrznego. Ja – owszem. Co bym zmienił w swoim życiu, gdyby powiedziano mi, że za miesiąc umrę? Nic, zupełnie nic.BananyKotOkolicaSzczęśliwy człowiek

Przyjechał pan oglądać orchidee?

Fizyk w podróży

Przyjechał pan oglądać orchidee?

Prawie dwa lata kręciłem się między Kolumbią a Wenezuelą. Teraz coś nowego: Ekwador. Wjechałem przez wschodnią granicę, peryferiami Amazonii. Przywitał mnie upał i wysokie ceny.W Amazonii spotkamy duże sieci pajęczeDziergane przez duże pająkiŚcieżki w poleDrogę na koniec świata (Fin del Mundo)Wodospady Końca Świata (Cascada del Fin del Mundo)Wodospady pomniejszeI nawet mnie spotkamy w Amazonii.Droga z Mocoa (Kolumbia, departament Putumayo) na granicę początkowo faluje pagórami. Za Villagarzon wypłaszcza się i mam tę rzadką w Kolumbii okazję do rozwijania dużych prędkości na równym asfalcie. Potem jest już tylko gorzej: asfalt znika, pojawiają się kamienie, i większe i większe, i do tego pagórki i ajajaj... Staję obozem przy szkole w El Triunfo.Przychodzi dzieciarnia grać w piłkę. Koło brudnego, betonowego boiska leży para starych trampków. Jednego bierze prawonożny, zdejmuje z prawej stopy nowiutkiego adidasa i wkłada zużyty łapeć. Drugiego bierze lewonożny, który ma na nogach tylko klapki. Ja staję na bramce, nie mam już siły na bieganie.El Triunfo czaruje. Wieś powoli zapada w sen. Drzewem wstrząsają wielkie, czarno-żółte ptaki. Śpiewają gulgocząc. Ich głos jest jak krople wody spadające do wanny: soczysty, mokry, słodki. Drewniane domy zatapiają się w pierzastej mgle. Pachnie życiem, tymi hektarami pastwisk, przedzierających się przez nie rzek i puszczy za nimi.PagórkiŚwiatłocienieDroga doskonałej jakościRopaNaftowaGranica zawsze wywołuje we mnie strach i niepewność. Nigdy nie wiadomo czy czegoś nie wymyślą: jakiś nowy podatek, jakieś nowe wymagane dokumenty, jakieś zaskakujące pytania. Miałem już trochę granicznych przeżyć. Tym razem nic się nie wydarzyło. Zresztą zatopiona w ciszy i bezludna puszczańska okolica nie pozwoliłaby na to. Tam nic nie ma prawa się dziać.Młodzież jeździ na wakacje w puszczę. Biorą ze sobą plecaki i płyną w dół rzeką San Miguel. Na miejscu lokuje się ich na materacach w drewnianych zabudowaniach i od rana do nocy zbierają liście koki. Czasami zjawia się guerilla lub wojsko. „To jest niebezpieczne?” - pytam. „Jak przychodzą jedni lub drudzy, to nie. Najgorzej, jak obie grupy zjawią się na raz”. Bo wtedy strzelają, znaczy się. A dużo jest tej koki? Putumayo... Putumayo es la casa de coca, Putumayo to dom koki. I kokainy. W Nueva Loja/Lago Agrio – pierwszym mieście po stronie ekwadorskiej – też nie dzieje się wiele. Morderczy upał spowalnia ruchy, a rekordowo niskie ceny ropy naftowej zwiększają bezrobocie. Kompanie naftowe tną lub w ogóle zaprzestają wydobywać surowiec. Nueva Loja, Nowa Loja, bo jak wybuchł boom na ropę w regionie, zjeżdżali się ludzie z całego kraju. W dużej mierze: z Lojy w południowym Ekwadorze. Mówi się, że w Nueva Loja nie ma miejscowych. Są ludzie zewsząd, to taki ich Dolny Śląsk. Lago Agrio – nazwa kantonu ze stolicą w Nueva Loja, albo alternatywna nazwa dla Nueva Loja, w zasadzie to nikt nie wie – Lago Agrio to Kwaśne Jezioro, bo w czarnych kałużach ropy po wyciekach z instalacji Chevron Texas i innych nie można się było kąpać.Ostatnie dwadzieścia kilometrów do Lago pedałuję w towarzystwie. Leo to Kolumbijczyk z Cali. Były sportowiec i trener kajakarzy. „Na świecie reprezentacja Kolumbii nie znaczy wiele. Na kontynencie czasem odnosimy sukcesy: udało mi się wygrać z Brazylią czy Argentyną, co prawda nie jako zawodnik, ale później, jako trener”. Teraz zostawił swoje życie w Cali, włożył na rower trochę rzeczy i torbę narzędzi – jest też rzeźbiarzem – i jedzie do Manty by zacząć od nowa. Ma znajomych w szkole kitesurfingu i czterdzieści lat na karku. Jeszcze nie wie, że za tydzień Manta runie po ośmiostopniowym trzęsieniu ziemi. W Lago roi się od Kolumbijczyków. Jedni przyjechali uciekając przed ciągnącą się sześćdziesiąt lat wojną domową, inni przed nędznym życiem, wielu: przed jednym i drugim. Pomaga im szereg organizacji pozarządowych. Instruują jak wypełniać podania o azyl, o wizę, o status uchodźcy. Jezuicka Misja dla Uchodźców (Servicio Jesuita a Refugiados) prowadzi zajęcia terapeutyczne. Ci uchodźcy to bardzo często matki samotnie wychowujące dzieci. Historie, w których do wioski utopionej w głębokiej prowincji przychodzi guerilla i każe opuścić domy w ciągu dwudziestu czterech godzin. Albo przychodzi wojsko i mówi, że tu na pewno wszyscy wspomagają guerillę. I trzeba wiać. Zostawić wszystko. Zostawić dom i meble, ale i życie w strachu, życie bez oparcia. Bez oparcia w państwie i wojsku, bo wojsko boi się działać, bo jak zacznie działać, to guerilla wie gdzie mieszka żona i dzieci żołnierza, sierżanta, kapitana. Życie bez oparcia w mężu, bo zostawił, a jak był, to bił. Uciekają do spokojnego Ekwadoru, ale z traumą. Zostają na lodzie finansowo, bez pracy, ale i z rozchwianą psychiką. I od tego zaczynają Jezuici. A w międzyczasie dziewczyny szukają pracy. Potem zostawiają świadectwa i podziękowania.Przyjechałam z Kolumbii wojen grup zbrojnych, przyjechałam do Ekwadoru szukać schronienia. Każdy balon ma swoje znaczenie. Pokój, wolność, spokój itd., i że będę patrzeć w górę szukając nowych nadziei, pokoju, i wypatrując czy któregoś dnia skończy się wojna w moim kraju. Przyjechałam szukając nowych horyzontów, by móc widzieć jak mój syn rośnie w pokoju, nie musząc widzieć tylu wojen, by żył w kraju pokoju i szczęścia. Charo, 25 lat.Ten obrazek znaczy dla mnie wiele. Znaczy to, że musiałam zmienić swoje życie z dnia na dzień, zmienić moje zwyczaje i nauczyć się innych. Jak widzicie, nie jest to normalny widok: żyrafa na wózku; tak się czuję ja, której przyszło nauczyć się nowych rzeczy dla mnie samej i dla mojej rodziny. Alejandra, 8 lat.Choćby władze i media kolumbijskie nie wiem jak chciały ukryć problem uchodźców, przeciedleń i konfliktu, to na granicy z Ekwadorem wszystko wychodzi na jaw. Albo rozmawiać z ludźmi z głębokiej prowincji, z Choco, z Putumayo, z Caqueta, którzy widzieli jeszcze przed kilkoma laty trupy wiszące na ulicznych latarniach, ciała w czarnych workach na śmieci, martwych bezwładnie spływających rzeką. Trwające w ostatnich latach rozmowy pokojowe w Hawanie przyniosą skutek? „Mogą podpisać co zechcesz, ale biznes się nie skończy” - mówią realiści. Biznes, czyli narkotyki i ziemie na inne uprawy eksportowe.Ładnie cię narysowałam, skurwieluWedług danych UNHCR (agencja ONZ ds. uchodźców) Ekwador to kraj z największą liczbą uchodźców w Ameryce Łacińskiej. 98% z nich to Kolumbijczycy. Między 2000 a 2013 rokiem Ekwador przyznał status uchodźcy 55 tysiącom osób, 170 tysięcy osób złożyło wnioski. W Lago Agrio są dwa parki ekologiczne. Jeden, w mieście, to splot drewnianych pomostów-ścieżek, rozciągniętych metr nad ziemią wśród fragmentu amazońskiej puszczy. Są papugi, są węże (w terrarium), są żółwie i jest za darmo. Za miastem mieści się drugi park, dużo większy. Ścieżki oplatają jezioro, jest wieża widokowa, informacja, kajaki. Koszt wstępu to 1$. Gdyby to było w Kolumbii, pierwszy park w ogóle by nie istniał (za dużo pracy i inwestycji, i to jeszcze dla samych mieszkańców? nie warto!), a za drugi rąbali by pewnie z 15$ wstępu. W Ekwadorze płaca minimalna jest mniej więcej dwa razy wyższa niż w Kolumbii i bardzo podobna do tej w Polsce. Ceny w wielu przypadkach są spore, przynajmniej jeśli chodzi o towary z importu. Kiedy w zeszłym roku amerykański dolar (od kilkunastu lat oficjalna waluta Ekwadoru) znacznie podskoczył, prezydent Rafael Correa nie zamierzał patrzeć, jak coraz tańsze, zagraniczne produkty niszczą lokalny rynek i podniósł cło. Och, to straszne, protekcjonizm! - wykrzyknęliby nasi polscy domorośli wyznawcy wolnego rynku, zapominając, że Unia Europejska, jako blok, to obecnie jeden z najostrzejszych protekcjonistów na świecie. Wolny rynek... wolny rynek to się narzuca nierozwiniętym krajom, żeby je zapchać produktami własnego przemysłu.Ale obiad zjemy za 2 – 2.5 dolara, owoce, warzywa, mąka też nie są przesadnie drogie. W Nueva Loja gościły mnie najbardziej antypatyczne osoby, jakie spotkałem w ciągu całej tej podróży. To były Europejki, obrażone na cały świat. ParkPtakWążDziób dzióbZieloneŻółtobrzuszneWilgotnośćEkwadorczycy są wyraźnie poważniejsi od Kolumbijczyków. Nie witają się i nie żegnają tak wylewnie. W ogóle mówią mniej, ale jak już coś mówią, to to najczęściej ma jakiś praktyczny sens. Uroda wyraźnie andyjska: to niesamowite, przekraczasz granicę, i nagle wszyscy wyglądają jak Evo Morales, chociaż do Boliwii brakuje jeszcze ze cztery tysiące kilometrów.Pada deszcz, na drzewach gulgoczą ptaki, świat ma słodkawy zapach upraw kakao, a mężczyzna koszący trawę na trasie podziemnej rury z ropą zarabia 900$ miesięcznie. Nieźle. W Lumbaqui odbijam z głównej drogi na Quito w prawo, na E10 przez La Bonitę w stronę Tulcanu. Droga ciągnie się wzdłuż granicy z Kolumbią. Mało kto tam mieszka. Wraz z rosnącą wysokością, maleją wioski. W Rosa Florida stoją chyba ze cztery domy, a obok nich szkoła i zadaszone boisko wielofunkcyjne, większe od wszystkich innych zabudowań razem wziętych. Podobno uczy się tam osiem osób. Wszystkie wioski mają szkoły i wszystkie mają boiska. Jest kompletnie cicho, zwłaszcza w niższych partiach, gdzie nie gwiżdże nawet wiatr. Nie wiedziałem, że tam nikt nie mieszka. Na mapie zaznaczono cały szereg osad, ale – po pierwsze – w praktyce górskich dróg i podjazdu z zera na trzy tysiące metrów te odległości czasowo są spore i – po drugie – często te osady to te cztery domy na krzyż, szkoła i koniec. Bez sklepu. I tak zdarzyło się, że między Rosa Florida i La Bonita byłem głodny. Została mi resztka płatków owsianych, ale skończył się cukier. Miałem też jeszcze trochę przegotowanej mąki kukurydzianej. Narobiłem sobie bollos, czyli gotowanych, mącznych kluch. Ten fragment to – złośliwie – jeden z ostrzejszych podjazdów na całej trasie. Przy okazji: kończy się tam asfalt i zaczyna droga gruntowa (ale całkiem niezła, wyrównana, nie to co te kolumbijskie kamieniska). Chyba połowę tego odcinka przeszedłem na piechotę: ze zmęczenia, ze zniechęcenia deszczem, z głodu. Doczłapałem do Bonity koło drugiej po południu i tam już zostałem, w drewnianej chatce strażaków, co to nie mieli nawet samochodu, ale mieli internet. La Bonita to stolica kantonu Sucumbios, kantonu, czyli tak jakby powiatu. Największa osada na całym, ponad dwustukilometrowym podjeździe. Ma pięciuset mieszkańców.Wieczorem w La Bonita ktoś palił węglem. Czułem ten zapach pierwszy raz od zimy 2013. Przeszedłem się parę razy węglową uliczką tam i z powrotem, żeby nawdychać się „smogu”.Dużo drzew i rzekaDuża rzeka i drzewaDroga przez dużo drzewDużo dzieci i musztraMały wążBollos i kawaRowerCztery sklepy, kafejka internetowa, boisko na ryneczku, stołówka szkolna i restauracyjka obok boiska. Przygłucha babina sprzedająca warzywa:- Ile kosztują awokado?- ?- Awokado!- Cztery za dolara.- To poproszę dwa w takim razie.- ?- Dwa poproszę!- CO chce?!To był bardzo smaczne awokado. Dziadek z restauracyjki słyszał zupełnie dobrze i okazał się całkiem rozmowny. Inni Ekwadorczycy, w tym przyjmujący mnie strażacy, do tej pory sprawiali wrażenie skrytonieśmiałych. Zadawał mi pytania z wyraźną nutą niewinności w głosie, którą słuchałem potem na całej trasie w kierunku Tulcan, przed pojedynczymi chałupami stawianymi na załomach góry, po których wije się droga. Niewinność dziecinna, niewinność kraju bez wojny i guerilli, niewinność człowieka żyjącego w lesie na najgłębszej z prowincji, gdzie ludzie zazwyczaj nie zapuszczają się samochodami, w obawie, że wehikuł razem z kierowcą runie w przepaść razem z lawiną błotną. „A gdzie pan pracuje, co pan robi?” - patrzy mi prostu w oczy z rękami splecionymi na plecach i czeka na odpowiedź. „Polska? A gdzie to jest?” - no, tego to akurat nikt nie wie, ale przeciąganie „o” w dooonde esta eso, gdzie to jest, ma taki słodki smak tej – jeszcze raz – niewinności.- Pan przyjechał oglądać orchidee?- Nie no, tak ogólnie chciałem...- Pana interesuje bardziej natura, czy kultura, czy co pana interesuje?- Wie pani, teraz na tym podjeździe do Tulcan to tak po prostu oglądam...- Bo my tu mamy orchidee! Widział pan?- … oglądam krajobraz, a jak się dojedzie do miasteczka to się widzi jak ludzie żyją i …- Wejdź pan, ja panu pokażę, tu mam trzy różne gatunki orchidei.(W Ekwadorze występuje 4 na 5 garunków orchidei skatalogowanych na całym świecie, w sumie chodzi o 4032 rodzaje kwiatów, z czego 1714 są endemiczne)Przy drodze faktycznie zwisały jakieś wielkie kielichy białych kwiatów, ale to akurat nie były orchidee. Tak przynajmniej powiedziała mi pani. Pokazała mi za to w swoim maleńkim przydrożnym ogródku jakiś zmaltretowany krzak, z którego podobno niedługo coś wykwitnie. Znaczy się tak konkretnie to orchidea. Cały czas się uśmiechała. Kilka kilometrów wcześniej spotkałem jej córki jak czekały na autobus szkolny, by wrócić do domu. Wyprzedziły mnie niewiele, ale wystarczająco, bym zjawił się przy domu zapowiedziany. Dostałem zupę, kawę, kawałek smażonej mąki zwany tutaj empanadą (w Kolumbii zwali by to raczej hojaldrą). Sprawiała wrażenie bardzo inteligentnej. Jej mąż: wręcz przeciwnie. Mężczyzna o rozczochranych, kruczoczarnych włosach patrzył na mnie z wytrzeszczonymi oczami i zadawał pytania, których nigdy nie rozumiałem: już to ze względu na wymowę, już to ze względu na sens, a raczej bezsens. Cały czas zastanawiałem się co ich połączyło. Mieli parę sztuk bydła wypasanego na stromym zboczu góry, niewielką uprawę granadilli i święty spokój tego końca świata, gdzie tylko samotna gruntowa droga przez las, wiatr, gęsta mgła i wąska dolina rzeki, którą ciągnie się granica z Kolumbią.Po drodze spałem w szkołach, na boiskach (zadaszonych, ma się rozumieć) i w casas comunales, budynkach obrad i wspólnego użytku lokalnych społeczności.W La Fama lawina zabrała 4 domy i 7 dusz. Dzieci nie zostało już prawie wcale. Szkołę zamknięto i uczniowie jeżdżą do sąsiedniej miejscowości. Zostało natomiast szkolne boisko z oświetleniem. „W weekendy zbieramy się tu wszyscy żeby grać w piłkę!” - wypala z satysfakcją czterdziesto-, a może pięćdziesięcioletnia pani Blanca, która otwiera mi casa comunal. „Jesteśmy tu już o szóstej wieczorem, a kończymy czasem o dwunastej, czasem o pierwszej w nocy!” - uśmiecha się szeroko i odchodzi.Wodospady na każdym zakręcieLiny transportowe i jeszcze więcej wodospadówDroga Znowu drogaNocleg u strażaków w La BonitaKwiatZielonośćI znów drogaZa tą serią zakrętów wypada się nagle w inny świat. W okolicach Santa Barbara dolina nagle poszerza się, zbocza wypłaszczają, a krągłe pagórki naznacza kratka uprawnych pól. Pojawia się słońce. Dalej, za Santa Barbarą, ekwadorskie miasteczka są jak te w północnej Słowacji, tzn. brzydkie. Miejsca starych domów z dachówką zajmują betonowe bloczki przyozdobione geometrycznym wzorem malowanym na najtańszy. Ludzie są skromni i chodzą w szarych swetrach, Cisi i życzliwi. Spokojni jak otaczająca ich cisza. Ułożeni jak te pola posiekane w regularne czworokąty. No i – znów - ta niewinność w głosie i pytaniach.Minęło pięć dni, bym dojechał do El Carmelo. Tam zaczyna się asfalt, który po dwudziestu kilometrach łączy się z główną drogą kraju, Panamericaną, a za kolejnych dwadzieścia dociera do Tulcanu. Znów smród i warkot wielkich ciężarówek. Wydaje się też, że reszta Ekwadorczyków nie jest już tak ułożona, jak ci z Santa Barbara i El Carmelo: na całej długości z Julio Andrade do Tulcan pobocze Panamericany pracowicie wyłożono szkłem tłuczonych butelek.W Tulcan zatrzymałem się w klasztorze franciszkanów: Mirka, Krzyśka i Mariusza. Mają chrzan. Kiedy ja ostatnim razem chrzan jadłem!Bliżej Santa BarbaraDomSpanie na haliKwadracikiCmentarz w Tulcan ICmentarz w Tulcan IICmentarz w Tulcan IIICmentarz w Tulcan IVFranciszkanieFujarkiDwie

O kawie

Fizyk w podróży

O kawie

P { margin-bottom: 0.21cm; } Kawa jaka jest, każdy widzi. Ale skąd się bierze? Jak powstaje? I w końcu: dlaczego w polskich kawiarniach jest taka droga? Tego już ogarnąć nie sposób! No, przynajmniej tego ostatniego. ProcesProces produkcji kawy jest nieco złożony. Rozpoczyna się od tego, że trzeba wstać bardzo wcześnie rano, napić się kawy – co stawia nas zresztą przed pytaniem z gatunku: „co było pierwsze, jajko czy kura?” - i wyjść w pole. W polu sadzimy krzew. Krzew ten rośnie i rośnie, mijają dni i tygodnie, przechodzą deszcze i słoty, rosną podatki, gazety codzienne prześcigają się w podawaniu coraz mniej wartościowych informacji, i tak po jakimś czasie na długich gałązkach sterczących z twardych pieńków pojawiają się białe kwiaty. Te białe kwiaty szybko zamienią się w zielone kuleczki, zielone kuleczki w kuleczki żółte i w końcu czerwone.Uprawy kawy w Gwatemali, okolica jeziora Atitlan Kawa w Kolumbii, departament AntioquiaKawowe wzgórze, SalwadorKwiat kawyOwoc kawy Kawa z gatunku arabica woli rosnąć w cieniu. Do "produkcji" cienia bardzo często służą bananowce ze swoimi wielkimi liściami. Ta uprawa towarzysząca - w tym wypadku banany - tak jak i jakość gleby, klimat, wysokość nad poziomem morza i szereg innych charakterystyk wpływają na smak czarnego napoju.Wówczas należy wstać bardzo wcześnie rano, napić się kawy, wyciągnąć ze stajni muła i wyjść w pole. Te pola są zazwyczaj strome, górzyste. Do tego słońce wali ostro, więc idąc do pracy muł poci się jak człowiek, a człowiek poci się jak zwierzę. Człowiek bierze ze sobą wałówkę obiadową, żeby w południe nie schodzić z powrotem do chałupy. Muł... muł nie wiem czy coś ze sobą bierze, chyba nie. Pewne jest natomiast, że temuż mułowi zarzuca się te takie charakterystyczne, brązowawe worki na grzbiet. Worki pełne czerwonawych kulek o zielonkawych i żółtawych rumieńcach.Taka kuleczka, zwana również cereza del cafe, czereśnia czy po prostu owoc kawy, ma swoją naukę. W gruncie rzeczy bardzo podobną do czereśni właśnie. Mamy bowiem cieniutką skóreczkę, skóreczka owija miąższ, a pod miąższem mieści się pestka. Dokładnie: dwie pestki, dwa ziarna kawy.Te dwa ziarna, to to o co nam chodzi, przynajmniej rano, kiedy wstaje się wcześnie rano a potem idzie się na pole. Aby się do nich dobrać, przeprowadza się na Bogu ducha winnych kuleczkach-czeresienkach cały szereg procesów.MułyWorkiCzeresienki Najpierw wrzuca się owoce do maszyny zwanej despulpadora, czyli odmiąższowiaczka. Ma to kształt... młynka powiedzmy. Odziera owoc z pulpy, czyli miąższu. Na pestkach kawy zostaje jeszcze jednak cienka, biaława, kleista warstewka owocu. Aby się jej pozbyć, ziarna pozostawia się samym sobie we względnie wilgotnych warunkach, co skutkuje znanym gastronomii procesem zwanym fermentacją. Wszystko co wykwintne, wytrawne i co tylko w kuchniach świata, przechodzi w pewnym momencie przez ten proces: kawa, kakao (a więc i czekolada), ser, wino, herbata, bigos, ogórki kiszone... Długo by wymieniać! Kawy natomiast na zbyt długo w tym procesie zostawiać nie należy. Powinno to być coś między dwunastoma a osiemnastoma godzinami. Dokładny czas zależy od pogody, temperatury, wysokości nad poziomem morza czy stopnia dojrzałości owocu. Jeśli zostawimy ziarno zbyt długo w fermentacyjnej wannie, smak kawy nieodwołalnie na tym ucierpi. Ziarna pokryte sfermentowaną otoczką należy dokładnie przemyć wodą, a następnie suszyć: już to na słońcu, już to w specjalnie do tego przygotowanych suszarniach zaopatrzonych w piece.DespulpadoraOdpadki z despulpadory, znaczy się miąższ, wyrzucane są na zewnątrz, ale mogą jeszcze do czegoś służyć, np. do naworzenia kawowych krzaczków Ziarna kawowe w procesie fermentacjiSuszenie na słońcu: ulice Sewilli, Valle del CaucaPiec suszarniNarobili się chłopcy, a to jeszcze nie koniec! Sadzenie, czekanie, zbieranie, picie kawy, zrywanie, noszenie, odmiąższowianie, fermentowanie, mycie suszenie. Na koniec okazuje się, że ziarno kawy ma na sobie jeszcze cieniuteńką skórkę, takie coś jak na przykład na orzeszkach ziemnych, tylko że przezroczyste i chyba jeszcze cieńsze i delikatniejsze. Należy więc kawę z tej warstewki obedrzeć, a potem prażyć – i prażyć można na różne sposoby, prażyć można mocno, średnio lub słabo – następnie zaś parzyć – i na to też są miliony technik. Ale to już zazwyczaj nie odbywa się w tradycyjnym kolumbijskim gospodarstwie kawowym. W tradycyjnym kolumbijskim gospodarstwie kawowym poprzestaje się na suszeniu kawy, i taką, opatuloną jeszcze w tę bezbarwną skóreczkę a'la orzeszki ziemne, pakuje się w worki i zawozi do skupu. W gospodarstwach mniej zaawansowanych pakuje się i zawozi do skupu kawę-czeresienkę, czyli prosto po zbiorze. Ziarno kawy z delikatną otoczkąTo samo, ale osobno. To po prawej się potem praży i mieli.Kawa gotowa do sprzedażyZaładunek pojedzie do skupuWillis - król kolumbijskiego regionu kawowego, to on tradycyjnie wozi worki kawowych ziarenKolejka Willisów do skupuPomnik Willisa w Armenii (to nazwa stolicy departamentu Quindio)Ulica Sewilli - kolumbijskiej stolicy kawy (tę nazwę nadano miasteczku przed kryzysem cen surowca, teraz w Sewilli większość właścicieli zmieniło uprawę kawy na cytrusy i awokado, chociaż niektórzy zostali przy ziarnach czarnego napoju; ten sam kryzys cen spowodował, że wielcy właściciele ziemscy przestali interesować się kawą, obecnie jej uprawą w Kolumbii zajmują się głównie drobniejsi gracze)Na masowy rynek krajowy, w przypadku kolumbijskim, idzie kawa gorszej jakości, przepalona w procesie suszenia, tak zwana pasilla. Różnica w cenie skupu jest istotna: za arrobę (12.5 kg) kawy dobrej jakości płaci się 80 tysięcy pesos (100zł), za pasillę: nawet cztery razy mniej.Spożycie kawy w Ameryce ŁacińskiejZdarza się, zwłaszcza wyżej, w górach, że producenci kawy to prości rolnicy, którzy na swoich stromych poletkach pielęgnują swojej kawowe krzaczki. Bardzo często jednak w Ameryce Łacińskiej producent kawy-surowca nie wstaje rano. Nie goni mułów, nie zbiera czeresienek, nie fermentuje i nie suszy. W Ameryce Łacińskiej pan, znaczy producent kawy, przyjeżdża do swej posiadłości odebrać ładunek od służących, znaczy się pracowników. Służący, znaczy się pracownicy - przynajmniej ci stali - mieszkają w posiadłości pana, znaczy się producenta kawy. Posiadłość pana, znaczy się producenta kawy, składa się z hektarów plantacji, kilometrów drutu kolczastego, budynków i urządzeń przeznaczonych na suszenie, fermentacje i tak dalej, oraz dworku, znaczy się domu. W dworku, znaczy się domu, w którym pan, znaczy się producent kawy, zazwyczaj nie mieszka, znajduje się seria pełno wyposażonych pokoi, łóżka, koce, kołdry, krzesła, lodówki, setki talerzy i innych przedmiotów mogących służyć lepszej sprawie, ale zazwyczaj bezużytecznych. Służący, znaczy pracownicy, mieszkają w, no, powiedzmy, nieco gorszych warunkach. Zobacz także -> Jak Kolumbijczyk z klasy średniej spędza weekendDlaczego piszę o tym w rozdziale na temat spożycia kawy? Bo to bardzo istotne, żeby zrozumieć dlaczego w Ameryce Środkowej, tak mniej więcej od Gwatemali do Nikaragui, w ogóle trudno jest kupić kawę, mieloną czy ziarnista. Zdecydowanie najłatwiej o rozpuszczalną nescafe importowaną ze Stanów Zjednoczonych. To bardzo istotne, by zrozumieć następującą sytuację: zdarzyło mi się pić dobrą kawę w Salwadorze. Zaproszono mnie do restauracji. Powiedziałem, że kawa dobra bardzo. Znajomi poprosili kelnera, by przyniósł opakowanie. By zobaczyć, co to za marka znaczy się. To było Chicco d'Oro, kawa produkowana w Ticino, południowym, włoskojęzycznym kantonie Szwajcarii. A trzeba wiedzieć, że Salwador to kraj obsiany kawą wzdłuż i wszerz. W Wenezueli czy Kolumbii kawę dostać łatwo, ale sposób jej przygotowania – zwłaszcza w Kolumbii - nieraz stawia włosy dęba. Dobre capuchino? Wolne żarty. W Kolumbii jak dostaniesz godziwe espresso to jest sukces. Wracając: i to też bardzo istotne by zrozumieć – tak przy okazji – dlaczego w Ekwadorze czy Nikaragui, to jest u wiodących producentów kakao, trudno o zjadliwą czekoladę. W ogóle trudno o czekoladę. A jak już się ją znajdzie, to jest piekielnie droga, i najczęściej importowana. Śniadanie u panaŚniadanie u pana IIDomeczek z basenikiem i drucikiem kolczastymNielogiczne? Bardzo logiczne, jeśli tylko przyjrzeć się odrobinę historii struktury gospodarczej kontynentu. Rzadko zastanawiamy się dlaczego właściwie Amerykę Łacińską tworzy całe mnóstwo krajów, podczas gdy kontynent został obezwładniony przez jedynie dwie metropolie: hiszpańską i portugalską (później z drobnymi przyczółkami holenderskimi czy francuskimi). Dlaczego Wenezuela, dlaczego Panama, dlaczego Boliwia? Czy Chile od Argentyny różni język ojczysty? Czy Kolumbia i Ekwador mają diametralnie różną historię?Wydaje mi się, że w Polsce ogólne pojęcie o polityce i historii jest przesiąknięte romantyzmem i idealizmem: narody – byty najwyraźniej istniejące od zawsze– dążą do utrzymania własnej kultury, kraje łączą się w organizacje międzynarodowe by zapewnić całemu światu dobrobyt, a Stany Zjednoczone wywalają miliardy na wojnę w Iraku, tylko i wyłącznie by zapewnić Irakijczykom poszanowanie praw człowieka. Właśnie dlatego historia Ameryki Łacińskiej wydaje mi się taka interesująca: bo w sposób bardzo jaskrawy pokazuje, że polityka to pieniądze, a pieniądze to polityka. Niby oczywiste, ale zazwyczaj tylko na poziomie lokalnym: pieniądze to polityka, bo łapówki, bo stołki etc. Sferę narodu i państwa wolimy zostawiać poza nawiasem, jako pewna nietykalna świętość. Historia Nowego Świata unaocznia, że wojny mogą wybuchać w interesie pojedynczej firmy, że nowe „narody” mogą ukonstytuować się w imię odległego imperium, a słabość polityczna całego kontynentu może wynikać z krótkowzroczności jego wąskich elit ekonomicznych. Amerykańskie ziemie należały do białych elit: Hiszpanów czy blancos criollos – białych urodzonych za oceanem. Ci biali stopniowo ciemnieli na twarzach, gdy z czasem wzbogaceni Metysi kupowali u króla awans socjalny. Rzecz jednak w tym, że chodzi o rozległe połacie terenu, a także kopalnie, z których produkty wędrowały prosto do Europy. Po wojnach o niepodległość z początku XIX wieku, w których większość krajów Nowego Świata uniezależniło się od Korony, ta struktura niewiele uległa zmianie. Najlepszy przykład to sam Simon Boliwar, wyzwoliciel kontynentu, pochodzący z zamożnej rodziny pochodzenia baskijskiego, z rozległymi uprawami kakao, kopalnią i kilkoma domami w samym centrum Caracas. Podczas gdy świat wchodził powoli w rewolucję przemysłową, a centra ekonomiczne krajów Europy dawno przeszły z ziemskich posiadłości szlachty do miast, Ameryka Łacińska wciąż brnęła w średniowieczny układ społeczny, w którym ziemie dzielone są między nieliczne elity, a reszta społeczeństwa służy jako najemna siła robocza na warunkach półniewolniczych. Dlaczego? Bo Europa chętnie kupowała amerykańskie surowce: tak rolnicze, jak i mineralne. Oligarchii ziemskiej i handlowcom z portów w Limie czy Buenos Aires żyło się doskonale. Nikt z nich nie był zainteresowany zmianami społecznymi. Więcej: nikt z nich nie był zainteresowany projektem federacji południowoamerykańskiej lansowanym przez Boliwara. Po co nam, właścicielom tysięcy hektarów upraw kakao, łączyć się z właścicielami kopalni srebra? Jeszcze nas będą chcieli kontrolować, czy cholera wie co! I tak kontynent rozpadł się na szereg państw i państewek, na serię „narodów”, których główną „charakterystyką narodową” było produkować jeden tylko surowiec: kakao w Ekwadorze i Wenezueli, wołowinę w Argentynie, miedź w Chile i tak dalej. Dlatego też w Ameryce Łacińskiej tak ważną rolę pełnią porty: Buenos Aires trzęsło odległymi na tysiące kilometrów prowincjami, bo dla eksporterów było jedynym oknem na świat. Peruwiańskie elity handlowe z Limy miały moc sabotowania projektom zjednoczenia w Andach. Najważniejsza dysputa terytorialna na drodze wojsk wyzwoleńczych na południe rozegrała się o nic innego jak o Guayaquil, port na oceanie Spokojnym, który ostatecznie dostał się dzisiejszemu Ekwadorowi. Boliwia powstała na życzenie właścicieli kopalń cyny, Urugwaj najprawdopodobniej wymyśliła brytyjska dyplomacja, Panama – i to już na pewno – jest odpowiedzią Stanów Zjednoczonych dla kolumbijskiego nie w sprawie kanału międzyoceanicznego. Tendencje regionalistyczne skrzętnie podsycała dyplomacja Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. Wszelkie projekty zjednoczenia celnie torpedowano. Po co? Dla zapewnienia sobie tanich surowców, a jednocześnie rynku zbytu dla własnej produkcji rzemieślniczej i przemysłowej. Póki w Ameryce panuje średniowieczny porządek, gdzie główna aktywność wielkich posiadaczy ziemskich skupia się na zbieraniu zysków z eksportu surowców, gospodarki Ameryki Północnej i Europy Zachodniej mogą kwitnąć wyjątkowo bujnym kwieciem. Latynoskich elit nie interesował rozwój produkcji krajowej, było ich stać, by kupować wszelkie zbytki zza oceanu. I właśnie tu kryje się klucz do zagadki: Ameryka Łacińska kawę produkowała, ale jej przetwarzała i nie piła. Podobnie w przypadku kakao. I, jak widać, w niektórych krajach i regionach ten układ utrzymuje się do dzisiaj.Ceny u nichJako się rzekło, w Ameryce Środkowej – wyłączając niektóre regiony ściśle kawowe, i w ostatnich latach prosperującą Kostarykę i Panamę – nie ma zbyt silnych tradycji picia kawy. W środkowej i południowej Kolumbii a także w Wenezueli, zwyczaj w końcu się wyrobił. I to bardzo piękny!W górskich miasteczkach środkowej części Kolumbii, na obszernych, ocienionych konarami drzew placach, ustawione są dziesiątki stolików, przy których starsi mężczyźni w kapeluszach gadają, patrzą w dal, grają w domino i piją czarny napój. Inna sprawa, że ten napój ma zazwyczaj większą zawartość cukru, niż czegokolwiek, no ale najwyraźniej tak już wolą. Gwatemala, kawowy region Baja Verapaz: kawa podawana darmowo, domyślnie do każdego zamówionego posiłkuKawa na placuKawa z książkąDziewczynka o twarzy w kształcie ziarenka kawyKawa z ciastkiem w piekarni (koszt zestawu: 1.25zł)Wnętrze maleńkiej piekarenki na rogu w PopayanW Wenezueli każda piekarnia – absolutnie każda! - zaopatrzona jest w profesjonalny ekspres do kawy. Wypływa z niego czarne jak smoła espresso, i jeśli wytłumaczysz pani z obsługi, żeby nie dodawała tam ani wody, ani cukru, ani mleka, to dostaniesz napój na naprawdę wysokim poziomie. Zaskoczenie? Okazuje się, że po całym tym wywodzie historyczno-gospodarczym w jakimś kraju nie dość, że piją kawę, to jeszcze dobrą? Znów: nielogiczne? Bardzo logiczne, i tym razem historia wyjaśniająca jest znacznie krótsza. Po II wojnie światowej, do liczącej pięć milionów dusz Wenezueli przybyło trzysta tysięcy emigrantów z Włoch. Dlaczego przyjechali akurat do Wenezueli? Bo to była potencja gospodarcza tamtych lat, naftowe El Dorado, dodatkowo z bardzo przyjaznymi ustawami migracyjnymi. Włosi przywieźli ze sobą zwyczaje picia dobrej kawy, a dodatkowo żyjąc w zamożnym kraju – w latach pięćdziesiątych Wenezuela była w światowej czołówce jeśli chodzi o PKB per capita – stać ich było na zakup profesjonalnego sprzętu kawiarskiego. I tak w każdej wenezuelskiej piekarni dostaniemy dobrą kawę. (A do tego dobry chleb: tu włoskie tendencje wzmocnili Portugalczycy w sile dwustu tysięcy chłopa, i Hiszpanie w podobnej liczbie. W wenezuelskiej piekarni dostaniesz klasyczny śródziemnomorski, jasny chleb. W przeciwieństwie do Kolumbii, gdzie do chleba zawsze dodają cukier, mleko, jakiś parszywy żółty barwnik i sztuczny pseudomargarynowy smak. I choćbyś usłyszał najbardziej zagorzałe zapewnienia pani piekarenki, że chleb jest słony, to będzie słodki, koniec i kropka. Nie wiem skąd im się ten cukier w chlebie przyśnił.)Kawa w kawiarni Muzeum Sztuk Pięknych w CaracasTak przy okazji: to kakao co to o nim tak było tak przy okazjiTo też kawa w WenezueliW Kolumbii paczka kawy kosztuje mniej więcej połowę tego, co w Polsce, płaca minimalna też jest mniej więcej dwa razy niższa i obiad dostanie się również w 50% ceny naszego. Za zupę i drugie danie z sokiem zapłacimy przeciętnie 5-6 tysięcy pesos, czyli obecnie jakieś 6.25 – 7.50 zł. Droższy obiad (ale jeszcze żaden luksus) to wydatek rzędu 8-10 tysięcy, czyli 10 – 12.50 zł. Tinto, czyli kawa średniej mocy lub słabawa, często z domyślnie dodanym cukrem, kosztuje 500 pesos (60 groszy) w piekarniach zwykłych, 1000 w piekarniach eleganckich i nieco lepszych kawiarniach. Espresso, capuchino i inne wynalazki spotyka się rzadko, w dużych miastach i w bardzo nieregularnych cenach, więc nie będę cytował, bo mogą to być kwoty bardzo przypadkowe. W każdym razie: popularnie pita kawa ma cenę rzędu 10% ceny taniego obiadu, podobny stosunek dla pary droższa kawa-droższy obiad. W Wenezueli (ceny na styczeń 2016) ceny obiadów tanich – ale nie ekstremalnie tanich, czyli tych, których trzeba szukać nieco dłużej niż spacerując trzy dowolne przecznice – zaczynały się od 450 boliwarów na 600 boliwarach kończąc. Potem zaczynała się wyższa półka, której ceny są bardzo rozstrzelone: pizzę mogłeś kupić za 600 lub za 2000 i nie różniły się wiele. Teraz: w przeciwieństwie do przypadku Kolumbii, w przypadku Wenezueli dysponuję rozległą wiedzą o wachlarzu cen kawy. W standardowej piekarni mamy 40 boliwarów za małą kawę i 80 za dużą (niestety, najczęściej w plastikowym kubeczku, prawie zawsze są jakieś miejsca do siedzenia lub chociaż stoliki do picia na stojąco). W cukierni niższej rangi ceny skaczą niewiele: jakieś 55 za mają, dalej 80 za dużą. W Caracas na Candelarii w La Milhoja jak ładnie poprosisz, do dostaniesz w filiżance. W kawiarni w poziomie standardowym, znaczy się dobrym, ceny to np. 65 mała i 130 duża jak w kawiarni na rogu za kościołem na Candelarii, obsługa stolika, stoliki solidne, białe filiżanki i dobre ciasta w dodatku; czy 120 za dużą i nigdy-nie-brałem za małą w kawiarni Muzeum Sztuk Pięknych. We France na Altamirze – biznesowa dzielnica Caracas, apartamentowce i wille, czyli najdroższe z najdroższego – duża (i bardzo smaczna) kawa kosztowała zdaje się 170 boliwarów. W standardzie: wystrój względnie elegancki (czarne stoliki) przeplatany z alternatywnym (sofa i stół zawalony książkami), woda mineralna do woli za darmo, szybki internet wifi, jakiś milion ciast do wyboru, „umundurowani” pracownicy. Najdroższa kawa, jaką zdarzyło mi się pić to był jakiś wynalazek kawowo-czekoladowo-mleczno-korzenny, w sąsiedztwie Franki (czyli dalej Altamira, biznes i wille). Organiczna kawa, obrazy na ścianach, ciepłe światło, stylowe stoliki, kelnerzy i tak dalej. Zapłaciłem 265 boliwarów. 50% ceny taniego obiadu. Tania, kawa, te 40 boliwarów, to jakieś 8% niedrogiego posiłku.Kawa a sprawa polskaTeraz ostatnia część, ta niezrozumiała, przynajmniej dla mnie. I ja wiem, że 5 zł za godzinę dla studentki zatrudnionej na umowę zlecenie, ja wiem, ale w Kolumbii i Wenezueli też płacą pracownikom, i w tym drugim kraju, to nawet z ZUSem, KRUSem i czym tam zechcesz. Dlaczego u nas byle kawa kosztuje tyle co pół obiadu, albo nawet tyle co obiad i więcej? Że u nas nie ma tradycji picia kawy? Że pije się raczej herbatę? Ale znaleźć herbatę za mniej niż 4-5zł w lokalu, który nie będzie dworcową budą lub studencką stołówką to też sukces. A wracając do kawy, to teraz jak teraz, ale kiedyś mieliśmy piękne tradycje!W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju,Jest do robienia kawy osobna niewiasta,Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miastaLub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunkuI zna tajne sposoby gotowania trunku,Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,Zapach moki i gęstość miodowego płynu.Wiadomo, czem dla kawy jest dobra śmietana;Na wsi nietrudno o nię: bo kawiarka z rana,Przystawiwszy imbryki, odwiedza mleczarnieI sama lekko świeży kwiat nabiału garnieDo każdej filiżanki w osobny garnuszekAby każdą z nich ubrać w osobny kożuszek.Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Księga II: ZamekWedług superprofesjonalnej ankiety, którą przeprowadziłem na Znanym Portalu Społecznościowym, cena kawy w Polsce zazwyczaj zaczyna się koło 4-6 zł, łatwo przechodząc w 8-10 jeśli do tej kawy trzeba wlać naparstek mleka, a w modnych sieciówkach przechodzący nawet w kilkanaście złotych polskich. Tani obiad można znaleźć za cenę 10-15 zł. Cena kawy zaczyna się więc na jakichś 30% i dochodzi do 100% ceny obiadu. I dlatego w Polsce rzadko piję coś do posiłku, jeśli już jem na mieście: bo nie tylko kawa, ale i herbata, sok, czy woda mineralna kosztuje po prostu majątek. Najwyraźniej zalanie kubka wrzątkiem kosztuje połowę z tego, co przygotowanie zupy, zakupienie mięsa na drugie, obranie ziemniaków, przygotowanie sałatki... Tak, to zupełnie logiczne.Popularność picia kawy i spędzania czasu w kawiarniach czy cukierniach oraz ceny kaw i ciastek to dwie kwestie oddziałujące na siebie wzajemnie. Jeśli wytworzyłaby się moda na bywanie w kawiarniach, właściciele mogliby obniżyć ceny. Bez obniżenia tych cen, trudno jednak o masowe okupowanie lokalów: na dzień dzisiejszy koszt kawy to godzina marnie płatnej pracy, a jak wiadomo – w Polsce wiele osób zarabia w okolicach płacy minimalnej. Właściciel piekarni powiedziałby: 500 pesos, czyli 60 groszy za kawę? To nonsens, zbankrutuję od razu! Zaraz, zaraz. Po pierwsze to podwyższymy to cenę dwukrotnie - na 1,20zł – jako że w Polsce zarabia się dwa razy więcej. I teraz wyobraź sobie: jesteś na mieście, chcesz odpocząć chwilę od biegu z pracy na uniwersytet lub odwrotnie, porozmawiać z kolegą, przeczytać gazetę. Kiedy kawa kosztuje 6zł, idziesz do parku, chociaż zimno i zaraz będzie padać. A jeśli kawa kosztowałaby złotówkę lub dwie? Od razu poszedłbyś do kawiarni. Wszyscy by poszli! Stąd uprasza się właścicieli kawiarń i piekarni o obniżenie cen kawy: dla swego własnego dobra! I dla naszego, jako konsumentów, też. I ach, byłoby błogosławieństwem dla życia społecznego polskich miast, to tak przy okazji. Amen. No już, już was nie męczę z tą kawą. Budziesz czaj?

Jak Kolumbijczyk z klasy średniej spędza weekend

Fizyk w podróży

Jak Kolumbijczyk z klasy średniej spędza weekend

P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { } Już sam tytuł jest nieodpowiedni. Kolumbijczyk sam siebie sklasyfikowałby znacznie dokładniej: czy to klasa średnia niska, klasa średnia średnia czy może klasa średnia wyższa. Albo od razu podałby urzędowy numer kasty (estrato), do której należy. Liczy się od jeden do sześciu. Powiedzmy, że to klasa średnia średnia lub średnia wyższa, czwarta-piąta kasta. Własność prywatna, nie wchodzić.Służąca podaje na stół smażone jajka i rosół (naprawdę jedzą rosół na śniadanie, przynajmniej w Boyaca czy w Bogocie). Sama siada na schodach z własną porcją w misce chyboczącej się na kolanach. Rodzina rozsiada się przy obszernym stole. Jedzą. Schodzą do garażu, gdzie czeka srebrna Mazda 3 z ubiegłego roku. Ochroniarz osiedla otwiera żeliwną bramę. Kolumbijczyk żegna spojrzeniem ogrodzenie pod prądem broniące jego bezpieczeństwa i rusza w niebezpieczne ostępy własnego kraju. Oburzają go złodziejstwo i napady. Dokonują ich zdegenerowani z pierwszej kasty – myśli sobie - ze swej własnej, złej woli. Syn zapomniał telefonu. Wracają. Stają pod bramą, trąbią. Trzeba czekać, bo ochroniarz otwiera właśnie komuś furtkę. Nie może robić dwóch rzeczy naraz.Zjeżdżają betonową serpentyną z przedmieścia do miasta, z miasta – na drogę międzymiastową prywatnego koncesjonariusza. Płacą na bramkach. Między Manizales i Pereirą przez bramki przejeżdża się dwa razy, za każdym razem płacąc 10.800 pesos, czyli jakieś 13 złotych. Między Manizales a Pereirą jest pięćdziesiąt kilometrów. Kolumbijczyk z klasy średniej widzi po drodze motocykl. Na nim Kolumbijczyk z niskiej kasty z żoną i dwójką dzieci. Nieodpowiedzialne – myśli sobie Kolumbijczyk z klasy średniej. Na bramkach drogowych prywatnych koncesjonariuszy motory nie płacą.Przyspiesza. Świat za przyciemnianymi szybami rozmazuje się. Zieleń lasów i pól zdobią szare sznurki drutu kolczastego, który nigdzie się nie zaczyna i nigdzie nie kończy. Dokąd jadą? Jest dużo możliwości.1) Jadą do klubu. Klub to w Ameryce Łacińskiej instytucja bardzo popularna. Zaznacza się je nawet na niektórych mapach. W klubie są baseny, restauracje, czasem domy niektórych członków klubu.  Na wjeździe, przy białej, murowanej bramie, Kolumbijczyka zatrzymuje strażnik prywatnej ochrony. Pyta o imię i nazwisko. Prosi, żeby wysiąść. Sprawdza prywatny bagażnik Kolumbijczyka, czy aby ten nie chce przemycić czegoś niedozwolonego do prywatnego klubu. Wszystko w porządku, Kolumbijczyk wsiada do swego prywatnego samochodu i jedzie dalej.Parkuje przy samej restauracji, jeśli jeszcze jest miejsce. Wpuszcza dzieciaki do basenu, zamawia obiad i spędza czas. Muzyka jest zazwyczaj zła. Krzesła z plastiku. Ceny wygórowane. 2) Jadą nad jezioro. Nad prywatne jezioro, ma się rozumieć. Żeby łowić prywatne ryby wypożyczonymi wędkami.  Na wjeździe – znana już ceremonia sprawdzenia samochodu. I opłata za wjazd.Potem Kolumbijczyk siada na brzegu jeziora, w rzędzie z kilkudziesięcioma innymi Kolumbijczykami, którzy moczą kije w wodzie. Wyciąga rybę. Pracownik prywatnego jeziora waży ją, pobiera opłatę i zanosi zwierzę do kuchni. Przygotuje się z niego kolumbijski, prywatny obiad.Po południu dzieci znów robią się głodne. To z nudów: tatusiowie siedzą nad wodą z wędkami, a na ciasnej prywatnej przestrzeni prywatnego jeziora ogrodzonego prywatnym drutem z prywatnyi kolcai nie ma wiele miejsca na zabawę. Kolumbijczyk zagląda do jeziornego kiosku, ale ceny wydają się piorunujące nawet dla niego. Przechodzi na drugą stronę drogi, gdzie rozłożyły swoje drewniane stragany babiny z niskich kast. Sprzedają smażone empanady i cukierki. Trochę taniej, niż nad samym jeziorem. Stoją przy drodze całe soboty i niedziele czekając na klientów.3) Jadą do lasu. Są rzadkimi miłośnikami natury, co wbrew pozorom czasem się zdarza. Znajomy, właściciel okolicznego lasu, ostatnio sprzedał posiadłość więc jedyna darmowa opcja odpada. Jadą do Parku Narodowego. Zajeżdżają pod drewnianą, lakierowaną bramę, stylizowaną na tę z Yellowstone z kreskówki o misiu Yogi. Opłacają parking. Na wejściu elegancko umundurowany – czapeczka, marynarka, jakieś sznurki, galony, cuda wianki - pracownik prywatnej firmy obsługującej park narodowy kasuje wstęp. Jeśli nasz Kolumbijczyk wybrał się powiedzmy w góry do Parku Narodowego Cocuy, zapłaci 28 tysięcy pesos, czyli jakieś 35 zł za osobę. Jeśli wybrał się z kolegą z zagranicy, kolega zapłaci 70 złotych. Cena zależy od parku: ostatecznie są też tańsze opcje, w Los Nevados jedyne 12 zł za wstęp, 35zł za zagranicznego kolegę. Płacą i już, już mogą rozwinąć skrzydła na łonie natury, za zazdrosnymi pętami kolczastych drutów broniących lasu przed nieporządanymi (niepłacącymi) gośćmi! Szlaków oczywiście nie ma. Jest restauracji. No i można za dodatkową opłatą wynająć przewodnika.4) Jadą na obiad. Na przykład w Mocoa, niewielkim, 70-tysięcznym mieście i stolicy Putumayo – jednego z najuboższych departamentów w kraju – niedzielną rozrywką jest obiad za miastem. Wylotówka na Pitalito zastawiona jest przydrożnymi restauracyjkami. Rodzina rozsiada się w plastikowych krzesłach z supermarketu, wśród kilkudziesięciu czy kilkuset innych rodzin, i wsuwa obiad za 15-20 tysięcy pesos (19-25 złotych). To jakieś cztery-pięć razy drożej, niż standardowe ceny w centrum Mocoa. 5) Jadą do domu za miastem. Bramę otwiera służący, mieszkający w niewielkiej chatce w kącie posesji pana, przepraszam, Kolumbijczyka z klasy średniej wyższej. Parkują samochód, wskakują do basenu i biadolą nad swą niedolą.  Żyje im się źle. Tak mi powiedzieli. To było akurat w Valle del Cauca. Willa weekendowa państwa z Tulua. Obszerny dom w wiosce Andaluzja to ich drugi, a może trzeci, bo wspominano coś o apartamencie w Cali. Za domem – sady owocowe ciągnące się w strone gór Cordillera Occidental. Siedzimy w basenie. Służący maluje ogrodzenie. Na boisku koło domu zaparkowana ta srebrna Mazda 3.- Och, ja też chciałabym podróżować! - żali mi się pani domu. - Proszę bardzo, niech pani jedzie, do Ekwadoru raptem czterysta kilometrów!- A nie - skrzywiła się - ja to bym chciała podróżować gdzieć na inny kontynent.- I dlaczego? - zainteresowałem się.- Och, bo tutaj w Ameryce Południowej są takie niskie warunki życia!Obejrzałem się teatralnie dookoła, ale zabrakło mi bezczelności, żeby zapytać czego do cholery jeszcze więcej chce niż trzy domy, basen, nowy samochód i ziemia w jednym z najlepszych regionów rolniczych kraju. Po owocnie spędzonym popołudniu Kolumbijczyk wraca do domu. Po drodze zatrzymuje się na siusiu. Przy drodze jest rzeka i w dusznym upale dzieci patrzą na nią jak zaczarowane. Kąpać by się chciały. Ale nie można, bo rzeka też za kolczastym drutem. Jak wszystko.Wsiadają i jadą dalej. Opłacają drogę prywatnego koncesjonariusza na prywatnych bramkach. Na światłach Kolumbijczyk z klasy średniej, który spędził dzień na jedzeniu i kierowaniu samochodem kupuje napój energetyzujący od Kolumbijczyka z niskiej klasy, który spędził dzień  łażąc z przenośną lodówką po skrzyżowaniu. Wjeżdżając do miasta mija przedmieścia szałasów i gołej cegły krytej blachą. Ochroniarz na osiedlu otwiera bramę. Pyta: dzień dobry, jak minął dzień, proszę pana? Doskonale! I jaki z tego morał? Że jak ktoś szuka nieskrępowanego kontaktu z przyrodą, to Bieszczady to naprawdę dobry wybór.* * *Kolumbia to kraj gigantycznych nierówności społecznych. Współczynnik Giniego mierzący różnice w dochodach dla Kolumbii jest najwyższy na kontynencie amerykańskim i jeden z najwyższych na świecie (wyprzedzają ją jedynie kraje afrykańskie). Ziemia w przeważającej mierze należy do wielkich właścicieli: 50% powierzchni kraju kontroluje 1% obywateli. Tereny te raz to leżą odłogiem, innym razem wykorzystywane są na produkcję ekstensywną na eksport, najczęściej trzciny cukrowej lub palmy olejowej. Pracownicy dostają zazwyczaj wynagrodzenie minimalne - niecałe 700 tysięcy pesos, czyli jakieś 850zł, przy 48-godzinnym tygodniu pracy. Produkcja krajowa nie jest zbytnio rozwinięta: produkty przemysłowe często są droższe niż w Polsce (środki czystości, słodycze, produkty mleczne etc.).Nie posiadający ziemi osiedlają się gnie popadnie: na stromiznach górskich za miastem, na nabrzeżach rzek. Mali właściciele ziemscy - bez poparcia siłowego i politycznego - cierpią w konflikcie zbrojnym, ciągnącym się przeszło pół wieku. Szacuje się, że siłowemu wywłaszczeniu uległo 6.6 miliona hektarów ziemi (13 procent powierzchni kraju), przez co do przesiedlenia zmuszono 3.6 miliona ludzi tylko w ostatnich trzynastu latach (źródło). Państwo i organizacje zwane  "samoobronami" stawało w obronie tylko wielkich właścicieli, często masakrując ubogich za - w skrócie - bycie ubogim. Problemem Kolumbii nie jest przemoc. Przemoc jest skutkiem problemu. Problemem jest skrajna nierówność społeczna zakorzeniona w historii.Problemem jest szaleństwo na punkcie własności prywatnej. Tak jak to opisywał monseñor Romero w odniesieniu do Salwadoru:"To jest największe zło Salwadoru: bogactwo, własność prywatna jako absolut, coś nietykalnego. I - ach! - niech ktoś dotknie tego drutu pod napięciem, spłonie! Nie jest sprawiedliwe, by jedni mieli wszystko i by to zagarniali tak absolutnie, by nikt nie mógł tego nawet dotknąć, podczas gdy zmarginalizowana większość umiera z głodu." Został usunięty przez władze. Fizycznie.Pamiętam, jak jeszcze będąc w liceum chodziliśmy z W. i M. po Beskidzie Niskim. I tak M., a jeszcze bardziej W., opowiadali mi jak to cudownie byłoby sprywatyzować wszystko. W. nazywał siebie liberałem. Ultraliberałem. Nie wyobrażał sobie chyba, że w tej jego wizji nie chodzili byśmy po żadnym Beskidzie. I nawet nie to, że trzeba by było zapłacić 50zł za wstęp. Po prostu nie byłoby szlaków, tylko jakaś plastikowa figura dinozaura, parking i restauracja.Jak wrócę do Polski, to pójdę do lasu. Wiwat Beskid, wiwat szlaki!Wiwat Agencja Lasów Państwowych!

Z Miasta Na Wysokości przez Kawową Oś, Cukrową Dolinę i dwie góry w wilgotną puszczę [galeria]

Fizyk w podróży

Z Miasta Na Wysokości przez Kawową Oś, Cukrową Dolinę i dwie góry w wilgotną puszczę [galeria]

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (3)

Fizyk w podróży

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (3)

Zastanawiałem się: co sprawia, że Katiosi przyjmują mnie w najlepszym razie z zimną obojętnością, a czarni śmieją się, zapraszają, machają rękami i częstują ryżem.Część (1)Część (2)Część (3) Radość i weseleKontynuując wątek z drugiej części chocoańskiej opowieści: mężczyzna z "El 15" przyjął mnie pod swój dach. Posadził przy stole, na stole ustawił talerz, a na talerzu: ziemniaczki pieczone, ryż, surówka. Coś tam jeszcze było, chyba kawałek ryby, nie pamiętam, jadłem bardzo szybko. Surówka była wyśmienita, doprawiona, z kapustką, z cytrynką, no rzadko się zdarzają takie cuda po prostu. Na amerykańskim kontynencie warzywny dodatek do obiadu zwykło się traktować po macoszemu. Bardzo często sprowadza się do plasterka pomidora albo zgoła nie istnieje.Są jak pionierzy: przyjechali w 2008 roku, zbili z desek dom i wykopali stawik rybny. Uprawiają poletko kukurydzy i bananów. Wychodzą z pompą nad rzekę szukać drobin złota - "tyle z tego, co na utrzymanie". Mają dwójkę dzieci i czterdzieści parę lat na karku.W tym 2008 roku - precyzując - nie tyle przyjechali, co wrócili. Wcześniej, przez lata, droga z Ciudad Bolivar do Quibdo pozostawała wyludniona. Wysiedlono wszystkich ze względu na zaostrzający się w tamtym czasie konflikt między wojskiem, guerillą i paramilitarnymi. Ten konflikt, który trwa od pięćdziesięciu lat i w Choco ostatnimi czasu przycichł, przycichł i w całym kraju. Przynajmniej w telewizji, w radiu, w dużych miastach i na głównych drogach. W dalszym ciągu jednak są miasteczka i wioski rządzone przez uzbrojone grupy. Opowiadała mi któregoś razu dziewczyna pracująca na farmie w departamencie Arauca: "Ja to wolę jak przychodzi guerilla, to już znajome chłopy, a wojskowi zawsze inni, to sie trzeba od nowa zapoznawać". I chociaż kolumbijska codzienność centrów handlowych, dobrych samochodów i bramek na autostradach może sprawiać wrażenie kapitalistycznego spokoju i końca historii, to wojna trwa. Napastników nie jest dużo, raptem kilka tysięcy, więc nie chodzi o działania frontowe, a raczej punktowe. W miastach wielu w to nie wierzy, inni już nie pamiętają. Przypominają sobie czasem, gdy runie wieża linii energetycznej, gdy spłonie autobus, gdy wybuchnie na raz kilka ciężarówek.Z drogi na Quibdo wysiedlono wszystkich. Jak ktoś się opierał, paramilitarni oskarżali go, że wspierają guerillę. Na koniec został tylko wariat Juanito na kilka kilometrów przed Tutunendo. Jedni i drudzy - guerilla i paramilitarni - nosili mu jedzenie."Po 2008 roku na opustoszałych pastwiskach porzuconych przez właścicieli państwo utworzyło rezerwaty dla Katiosów" - opowiada mężczyzna z "El 15". "Wcześniej ich tam nie było". Ale to tutaj kryje się problem rezerwatów. Wiele z tych wielkich gospodarstw rolnych - gigantycznych pastwisk, upraw palmy olejowej na biopaliwa czy trzciny cukrowej na eksport - powstało na ziemiach ludności rdzennych. Gdy się żyje na tym samym terenie od setek lat, nie dba się o prawne potwierdzenie własności. Państwo mówiło więc: oho, ten kawałek ziemi "nie należy do nikogo", można go sprzedać. Ziemie Katiosów i innych etni przejmowano też siłą przez takie czy inne grupy zbrojne. M.in. w imię zapobieżenia tego typu incydentom powstały właśnie rezerwaty."Ale oni nic nie robią, nie pracują. Rząd ich utrzymuje. Chodzą tylko z tymi kijami i czekają na dary. Edukację im dają, nawet im płacą, żeby się uczyli! Ha, żeby moim dzieciom dali na edukację to już nie!". Rzeczywiście, w okolicach osad Katiosów na próżno wypatrywać pól uprawnych. A skąd się tak nagle wzięło tyle tych nowych domków na samym skraju drogi? "Widzisz, ci Indianie robią z siebie ofiary i niewiniątka, ale patrzą uważnie gdzie jest pieniądz! Wszyscy w okolicy wiedzą, że ruszył projekt betonowania i poszerzania trasy na Quibdo. Budują te swoje chałupy przy samej drodze żeby im potem odszkodowania wypłacano!". Mądrość ojców, praprzodków i Matka Ziemia po prostu.Za "El 15" czeka mnie jeszcze - bo ja wiem - może ze 30, może ze 40 kilometrów do Tutunendo. Ale droga nie daje za wygraną, nie chce puścić łatwo i szybko: kamienie tworzące nawierzchnie powiększają się, koleiny pogłębiają, a przed ostatecznym zjazdem na puszczańską równinę czeka mnie jeszcze podjazd w okolicach "El 20". Po drodze mija się kilka wiosek Katiosów. Kobiety w kolorowych sukniach spacerują z gołymi berbeciami. Odwracają wzrok, nie chcą rozmawiać. Niewiele z nich odpowiada na "dzień dobry". Zagaduje mnie jedna, jeszcze przed moim pozdrowieniem. Zatrzymuję rower, zdziwiony. Pyta mnie dokąd jadę, odpowiadam. I sam zadają pytania: że co tu robi, że przy czym pracuje rodzina, że jak się miewa, ale kobieta nie rozumie. Nie wiem, czy naprawdę nie rozumie, czy raczej nie chce rozumieć: podobno mężczyźni Katiosi nie lubią, gdy ich kobiety rozmawiają z nieznajomymi.Widzę je - dwa czy trzy razy - półnagie. Biodra zawinięte w chusty i starczy: tak chodzą po domach, tak kąpią się w rzekach. Gdy spotykały się nasze oczy, nie zakrywały panicznie odsłoniętych piersi. Po prostu patrzyły na mnie ze zdziwieniem, a ja na nie, też ze zdziwieniem.Na wyjeździe chyba ostatniej z wiosek zobaczyłem uśmiechniętego Katiosa siedzącego na progu domu. Rzadki widok, zwłaszcza, że uśmiechał się widocznie do mnie. Zatrzymałem się. Przed domem siedział berbeć umazany czarnym tuszem. Dziewczynka, też umazana i z bogatym naszyjnikiem w kolorowe paciorki, niosła do domu gałąź bananów. Te czarne mazanie - mówi Katios - to sok z owocu jagua, dobre na komary i do ozdobnych grafik na ciele. A wody to panie w tej okolicy mało, tyle żeby się ochlapać i napić. Ryb nie ma, więc głównie warzywa się futruje. Wszystkiego dobrego panie rowerzysto!Pan rowerzysta myślał, że to już będzie końcówka, że teraz to już płaskie i łatwe, ale się przeliczył. Opadające ku dolinie rzeki Atrato fałdy Cordillera Occidental nie dają za wygraną: sinusoidalnie serwują dość strome podjazdy na przemian ze zjazdami. Pojawiają się na nowo fragmenty utwardzone betonem, ale między nimi ta jeszcze nieutwardzona droga bije rekordy nierówności i przychodzi schodzić z roweru nawet na płaskim, bo po tych kamieniach pedałować się nie da.Wjazd do Tutunendo to właśnie tego typu nawierzchnia: koleina na koleinie, kamienie i błoto. Niby na powitanie w czarnym świecie trafiam na kobietę niosącą na głowie miskę pełną garów umytych w rzece i z wiadrem prania w rawej ręce. Usmiecha się szeroko na mój widok. Pyta skąd jedzie, skąd jest i tak dalej. "Uf, tyle kilometrów na rowerze, twardziel z ciebie!". Odpowiedziałem, że twardym to trzeba być, żeby mieszkać w tej wilgoci i upale dżungli, chociaż tak naprawdę chodziło mi o to, że prawdziwi twardziele noszą na głowie miskę pełną naczyń, w ręce wiadro prania, trzęsą się przy tym ze śmiechu a mimo to nic im nie leci na ziemię. Zawsze patrzę z podziwem na te miski na głowach. "Nic to, trzeba ruszać dalej!" - rzuciłem na odchodne. "A tam ruszać dalej, odpocznij lepiej!".W drugiej części chocoańskich opowieści traktowałem o słowie Indianin. Wypadałoby wytłumaczyć się teraz z czarnego. Powiedzieć o czarnoskórym czarny we współczesnym języku polskim brzmi despektywnie. W Ameryce Środkowej, Kolumbii czy Wenezueli zawołać dokogoś "hej, czarny" ma podobne zastosowanie jak u nas "hej, chłopcze w czerwonym swetrze". To znaczy: jeśli mamy grupę ludzi o zróżnicowanym kolorze skóry, określenie czarny jest praktycznym wyróżnikiem fizycznym pozwalającym na sprecyzowanie o kogo nam dokładnie chodzi. Czarny możemy zastosować na zwrócenie się do czarnoskórego kolegi, moja czarna czy mój czarny (mi negra, mi negro) funkcjonują jako pieszczotliwe zwroty w małżeństwie. Bistra i restauracyjki przyjmują nazwy w rodzaju Sazon de la Negra (Smak Czarnej), Rincon del Negro (Kącik Czarnego) itp. Niemniej: trzeba z tym słowem uważać. Wypowiadane z ust białego może okazać się obraźliwe, tak jak w przypadku zwracania się per czarny do nieznajomego: nigdy nie wiadomo, czy nie odbierze tego negatywnie. Reasumując: czarny (negro) w Ameryce Łacińskiej słyszy się na codzień na ulicy, w domach i bistrach, ale jako przyjezdnemu zalecałbym ograniczyć jego stosowanie do znajomych.Co za gadulstwo.Czarni w Tutunendo są przesympatyczni. Kobiety siedzące przez chatami z zawilgotniałego drewna witają z szerokim uśmiechem. Ulises zasiadający na ławce w "biurze nierobów" - jak nazywa się skwerek przy wieździe do miasteczka - nie poprzestaje na usmiechu. Podchodzi, pyta, robi zdjęcia. No i zaprasza do domu, gdzie zatrzymuję się na trzy dni.Ulises ma jedną bardzo poważną wadę. On gada. I jeśli myśleliście, że wasza koleżanka Magda czy wasz kolega Mietek gadają jak najęci i nie da się ich powstrzymać, to zapewniam was, że Ulises gada więcej.Ulises ma 75 lat choć wygląda na co najwyżej pięćdziesiąt. Lśniąca, napięta skóra bez śladu zmarszczek pozwalałaby dać mu nawet trzydzieści, jakby nie dorosła twarz i te niekończące się historie. Że jak był dziennikarzem, że jak pływał łódką do Panamy, że jak urzędował w Acandi (opodal Capurgana), że wujek to to, a ciotka to tamto, że ojciec uprawiał kakao, że brat... No, naprawdę. I ja, jako sympatyczny młody człowiek siedziałem i słuchałem. Na początku to to nawet interesujące było, ale po kilku godzinach szukałem tylko dobrej wymówiki, żeby przerwać nieustanny potok słów i wyjść z domu, nie wychodząc jednocześniej na niesympatycznego gbura.Gdy już mi się o udawało, szedłem nad rzekę albo rozmawiałem z właścicielem sklepu. Niesutannie zwracał się do mnie per szanowny panie i proponował kawę za każdym razem, gdy tylko przechodziłem przez wieś. No, i czasami przestawał mówić.Sklepowemu guerilla kilka lat wcześniej porwała siostrzeńca. Zwrocili za okupem. Facet wcześniej miał prace biurową przy kopalniach złota i tam też przyszło mu spotkać się z ELN. Chcieli wysadzić w powietrze całą maszynerię, bo szef nie płacił haraczu. Sklepowy nie spanikował na widok karabinów i czarno-czerwonych chust na szyjach. "Panowie mówicie, że pomagacie ubogim i uciśnionym. Paląc te maszyny pozbawicie pracy kilkadziesiąt pracowników, pozbawicie ich rodziny środków utrzymania". Guerilla posłuchała wezwania i zadowoliła się złotem wykopanym w ciągu ostatniego tygodnia. Guerilla w teorii lewicowa. W Choco zrobili coś kiedyś rzeczywiście dla bidnych i uciśnionych? "Nigdy" - odpowiada sklepowy. Zrelaksowany, bez nerwów, bez wyrzutów.Spokojny, jak całe miasteczko. Wojskowi wałęsają się po błotnistych uliczkach, przyglądają się grającym w bilarda. Uśmiechnięte dziewczynki o wielkich oczach zdobią kolorowe koraliki wplecione drobne warkoczyki. Dzieciaki chlapią się w rzece obok piorących kobiety i czułen przepływających w dół i w górę rzeki o płytkim, ale szerokim korycie. Siadam na brzegu. Gruby czarny z wywalonym brzuchem i w kolorowych krótkich spodenkach podchodzi do wody. Zdejmuje klapki, zostawia na kamieniach wielki telefon z dotykowym wyświetlaczem i zanurza się po pas. Wyciąga z kieszeni szare mydło i myje się powoli i dokładnie. Daje nura w wartki prąd rzeki Tutunendo, wychodzi, wkłada klapki, zabiera telefon i odchodzi niespiesznym krokiem.W kościele w Tutunendo zarówno Chrystus jak i Apostołowie są czarni. Jezus ma do tego krótkie włosy. W Vigia del Fuerte w dolnym biegu Atrato stacjonuje podobno polski misjonarz. To tam, gdzie jeszcze niedawno paramilitarni mordowali całe wioski, a rzeka spływała trupami, zob. Nos matan y no es noticia (Ricardo Ferrer Espinosa / Nelson Javier Restrepo Arango).Myślę, że należałoby podróżować jeszcze wolniej. Zatrzymywać się więcej tak jak w Tutunendo. Wałęsać się po błotnistych uliczkach małych miasteczek i gadać ze sklepowymi. Więcej. Do tego trzebaby jednak mniejszego kraju: rozległe przestrzenie wielkich krajów Ameryki Południowej - jakie to maleńkie!, mówią, gdy pokazuję im Polskę na mapie - gnają do przodu, żeby kiedyś w końcu je opuścić i zdążyć objąć spojrzeniem całość jego terytorium, ludzi i pejzaży. Ekwador wyjątkowo jest całkiem niewielki, nawet nieco mniejszy od Polski, może tam będzie można jeździć bez pośpiechu.Ulises"Biuro nierobów"KąpieleTransport rzecznyUlises był też fotografem - kopia jednego ze zdjęćTutunendoPowrót z połowuMaleństwaRzeka TutunendoRzeka Tutunendo przed deszczemRzeka Tutunendo po deszczu (ujęcie z tego samego miejsca)Czarnych mieszkańców Choco przywleczono z Afryki w niedostępne puszcze zachodniej Kolumbii by szukali złota w rzekach regionu. Z czasem zyski z kruszcu spadły, drobin w wodzie łowiono coraz mniej i okolica przestawiła się na uprawy: kakao, banany, platano, maniok, do tego krowie pastwiska. Kiedy dwadzieścia lat temu sprowadzono ciężki sprzęt: koparki, spychacze i młyny ziemne wyłuskujące kruszec ton piachu, w Choco znów zapłonęła gorączka złota. Ludność skuszona łatwymi zyskami zostawiła pola. Plantacje zarosły, jedzenie podrożało. Jeszcze nie tak dawno kamienista droga z Medellin do Choco wyglądała jeszcze gorzej - Ulises pokazywał mi zdjęcia wywróconych ciężarówek i samochodów tonących w kałużach. Te dwieście kilometrów ze stolicy Antioqui do stolicy Choco pokonywano przez cztery dni. Złoto przyciągnęło też guerillę i paramilitarnych i cały ten odwieczny konflikt kolumbijski. Przy wydobyciu nie może jednak pracować cała prowincja, a ceny żywności gnębią wszystkich bez wyjątku.W Quibdo, stolicy departamentu, nie zabawiłem długo. Siedemdziesięcio tysięczne miasto zalane upałem i motorami nie zachęca. Kuriozum:  jesteśmy podobno w najbiedniejszym regionie Kolumbii, a motory przy czerwonym świetle potrafią zapełnić ulice od lewej do prawej i na długość całej przecznicy. Najwidoczniej stać ich na spalanie benzyny przez okrągłą dobę, bo za pedałowanie na rowerze nikt się tu nie bierze.Wyjechałem z Quibdo po południu i wieczorem znalazłem miejsce na nocleg przy rzece. Trzy kobiety myły wielkie gary po ryżu, ja napinałem linki namiotu. W najbliższym domu zapytałem o wodę pitną i dostałem zupę rybną w pakiecie. Następnego dnia padało. W Choco zawsze pada. Tutaj o suszy, która męczy w tym roku cały kontynent, wie się tylko z telewizji. To najbardziej deszczowy region świata: są miejsca, gdzie opady sięgają 16.000 mm rocznie (dla porównania: średnie opady w Polsce to 600 mm rocznie, najwyższe notuje się w DoliniePięciu Stawów - około 2800 mm rocznie). Otoczone szczelnie dżunglą i nasiągnięte wodą miasteczka szarzeją. Woda w żadnym razie nie zmywa radości z twarzy mieszkańców, może to jest najbardziej zdumiewające. To chyba domieszka czarnej krwi - myślałem sobie - daje tyle swobody i ciepła Wenezuelczykom, społeczeństwu dużo bardziej wymieszanemy, pokrzyżowanemu etnicznie, niż Kolumbia.Wieczorem dojeżdżam do Guarato i śpię przy rzece, przy domu znajomego-znajomego, Anibala. Mają tam liny zawieszone na gałęziach drzewa, z sąsiedniego zwisają naturalne liany. Piec z bambusa, drewniane krzesła i dużo wilgoci, jak wszędzie. Porankami przychodzi Katios pracujący dla Anibala. Rozmawiamy. Gdzie pan żyjesz? A tu obok, w naszym katioskim rezerwacie. Ilu was tam mieszka? Koło stu rodzin. Ale wiesz pan, jesteśmy bardzo biedni, brakuje czasem pieniędzy na ubranie - Katios ubrany zupełnie przyzwoicie, tzn.: lepiej ode mnie - jak chcesz, to zapraszam, żebyś nas odwiedził i nam coś podarował.Nie, że odwiedził i poznał. Nie. Odwiedził i dał. Nie lubię Katiosów.I nie piszę tego, żeby deprecjonować ludy rdzenne. W końcu nie są to pierwsi, których spotykam. Jedni są mniej lub bardziej nieufni, mniej lub bardziej sympatyczni, ale takich trujących dupę i uprawiających natrętne żebractwo jak Katiosi to jeszcze nie spotkałem. Wayuu na półwyspie Guajira, dla odmiany, są zupełnie otwarci, sympatyczni, pytają, chcą poznać i dają się poznać. Bardzo ciekawe: ma to swoje wytłumaczenie historyczne. Pustynny półwysep Guajira nie został zajęty przez kolonizatorów. Suche piaski nie interesowały wtedy nikogo, więc Wayuu zostawiono w spokoju. I bardzo widocznie właśnie ta etnia nie ma genetycznie zakodowanej nieufności w stosunku do przyjezdnych. Ciekawe jaka jest historia Katiosów? Istnieje określenie "malicia indigena", indiańska złośliwość. Stosuje się je w stosunku do charakterystycznych dla niektórych etni zachowań: wykorzystywania każdej zaistniałej sytuacji do wyciągnięcia osobistych korzyści w sposób komplenie niekonstruktywny. Każdy napotkany biały to sposób na wyciągnięcie pieniędzy. Będą nam opowiadać tę historię o kolonizacji sprzed pięciuset lat, do znudzenia robić z siebie ofiary, by coś wycyganić, chociaż nie zawsze ich stan materialny wskazywałby na konieczność tego typu żebractwa. Dotacje czy subsydia od państwa przejedzą. I będą szukać, jak wyciągnąć więcej, by przejeść. Umyślnie. Umyślnie będą działać na sabotowanie systemu, w którym przyszło im żyć. Dlaczego? To bardzo proste, jak tłumaczy Jose Manuel Briceño Guerrero, zmarły niedawno wenezuelski filozof. Rzeczywiście narodom rdzennym Ameryki przyszło żyć w systemach importowanych z zewnątrz. Narzuconych. W miejscach "zesłania" - w górach i nieprzyjazdnych puszczach, bo dawno wygoniono ich z bardziej przyjaznych ziem, dolin czy pastwisk. Dlaczego mieliby w tym uczestniczyć? Dlaczego mieliby włączać się w system obcy i wrogi? Ograniczają się więc do biernego tolerowania przyjezdnych i systemu państwa, oraz wyciągania z niego partykularnych korzyści kiedy tylko jest to możliwe.Ale dlaczego czarni zachowują się zupełnie inaczej? Dlaczego są otwarci, pracują, są gotowi przyjąć nieznajomego bez szukania możliwości zarobku? Przecież przeszli przez podobnie trudne historie, a może i trudniejsze. Wyrwani z własnej ziemi, z Afryki, zawleczeni do Ameryki w charakterze niewolników, cierpiący poniżenie, wyzysk i tak dalej, i tak dalej. Traktowani jako najniższa, najbardziej "nieludzka" z ras. Nie dysponowali rezerwatami, które narodom rdzennym wyznaczano nie tylko współcześnie, ale i w czasach kolonii. Dlaczego teraz nie opierają się systemowi tak bardzo, jak robią to Katiosi? Nie wiem. Znów nie zrozumiałem.A potem przypomniały mi się słowa Wojciecha Góreckiego. Nie mogłem odnaleźć tego cytatu, to było w przedmowie do którejś z książek o Kaukazie. Autor pisał, że w zachodniej Europie mogą nie rozumieć dlaczego Ormianie czy Gruzini potrafią przelewać krew o skrawek skalistej, kaukaskiej ziemi. To nie ma żadnego sensu. Tamci, z Kaukazu, mieliby odpowiedzieć: dla was to tylko skrawej skalistej ziemi, dla nas to być albo nie być. To kwestia przetrwania.Może dlatego czarni z Choco są spokojni, nie ciąży na nich odpowiedzialność przetrwania czarnej rasy: przecież na Wybrzeżu Kości Słoniowej czy w Gwinei żyją bez problemu wyginięcia ich odlegli kuzyni. Dla Katiosów sprawa wygląda zupełnie inaczej: jeśli znikną oni, ich kultura, ich ostatnie osady, po narodzie nie pozostanie więcej, niż muzealne eksponaty.Rzeka Atrato widziana z QuibdoQuibdoŚniadanie na rowerzeZszarzałe miasteczkaChmury i wilgoćDżunglaLianyLiścieStołyPiec... z bambusa.Z Guarato droga wspina się do Pueblo Rico, trochę ponad 2000 m n.p.m. Duże fragmenty już wybetonowano i trasa nie jest tak okropna jak ta z Medellin do Quibdo. Za Pueblo Rico zjazd do Apia, kawowego miasteczka w departamencie Risardalda. Kierowałem się do Manizales, więc zamiast jechać główną drogą na Virginięi Pereirę, wynalazłem trasę przez Viterbo. Piętnaście kilometrów. W trzy godziny. Ha, i to głównie w dół! Człowiek traci cierpliwość: widzisz zjazd, a prawie stoisz w miejscu. Kamienie sterczące z ziemi rzucają rowerem na wszystkie strony, więc trzeba zwalniać stale do prędkości pieszego. Zsuwam się w dół z dłoniami zaciśniętymi na dźwigniach hamulców. Przypomniał mi się serbski tirowiec, który wiózł mnie któregoś razu po księżycowych drogach ukraińsko-rumuńskiego pogranicza. To samo: niemal staliśmy w miejscu wymijając gigantyczne kratery w asfalcie. Serb tylko kręcił głową i powtarzał co chwilę: daroga chuj.Po drodze był jeszcze nocleg na boisku, parę podjazdów, parę zjazdów, pola kawy i względnie spokojne, drugorzędne drogi między niewielkimi miejscowościami. A na koniec podjazd do Manizales: tysiąc metrów w górę na kilkunastokilometrowej trasie. Niekończące się serpentyny ciągnęły się do nocy i wjechałem do miasta już po zmroku. Na głównej, dwudziestej trzeciej alei, zobaczyłem wenezuelską restaurację. Już zamykali, ale nie myśląc wiele podjechałem, żeby się przywitać. Zupełnie tak, jakby to był polski lokal. Miałem na sobie akurat koszulkę wenezuelskiej reprezentacji, więc mogłem całkiem nieźle udawać caraqueño. Wpadłem na obiad kilka dni później.  Pueblo RicoZjazd do RisaraldyPrzed ApiąApiaKawaRio CaucaHiszpański  w obrazkach: zorro - lis.A potem spędziłem dwa tygodnie w Manizales i czułem się bardzo dziwnie swojsko. Dwa tysiące metrów nad poziomem morza, chłodne noce, miasto studenckie i jakiś taki inny sposób bycia przypominało mi Kraków. Ale to już zupełnie inna historia.Część (1)Część (2)Część (3)

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (2)

Fizyk w podróży

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (2)

W Gwatemal to przede mną uciekali. Chciałem zapytać w wiosce Majów czy mogę rozbić namiot koło domu. Ruszyłem w ich stronę, a oni - w nogi. W Kolumbii wyglądało to zupełnie inaczej.Zob. część pierwszą historii.  Dobre miejsce na nocleg, nie? Właśnie tu nie udało mi się przespać.- Co tu robisz?- Śpię.- Ale tu nie wolno spać.Dochodziła piąta po południu. W okolicach "El 10" spotkałem grupę żołnierzy. - A ty gdzie śpisz? - spytali. Pytanie zupełnie na miejscu: koło szóstej robi się ciemno, a jesteśmy w środku chocoańskiej dżungli. - No faktycznie, już późno: zaraz będę szukał miejsca na namiot - odpowiedziałem zgodnie z zamierzeniami. Zachęcili mnie do obozowania w okolicy: 300 metrów za posterunkiem wojskowych znajdował się płaski kawałek betonu - jedyne suche miejsce w nasączonej wodą puszczy. Zgodziłem się chętnie i zaraz mocowałem odciągi namiotu kamieniami, bo beton suchy, ale śledzia nie wbijesz.Małe grupki miejscowych pojawiały się czasem na głównej drodze, innym razem wynurzały się ze ścieżki odbijającej w lewo. Zazwyczaj mieli ze sobą kije i nie robili nic szczególnego. Rozglądali się może, czy ja wiem. Ze trzy razy ktoś wytaszczył z lasu pęk bananów. Dwa razy były to kobiety.Jedna z grupek podeszła do mnie. Czterech młodych mężczyzn, zielone kamizelki z napisem Starostwo Carmen de Atrato, kije zaimpregnowane bejcą. Ulises twierdził, że te kije to tak naprawdę cerbatany: drewno z otworem, przez który wydmuchuje się zatrute lotki. Broń zasadniczo zabroniona na całym świecie. Nie wiem, czy to było to. Chyba nie. Zapytali mnie co robię, odpowiedziałem, że śpię, że następnego dnia się zwijam. Nie czepiali się więcej i poszli dalej. Za kilka chwil zjawiła się otra grupa i ci byli gorsi.Znów było ich czterech, ale wśród młodych znalazł się też jeden starszy. Starszy najsłabiej mówił po hiszpańsku i najmocniej obstawał przy tym, że tutaj spać nie można i koniec. Bo to jest ziemia ojców. Bo to jest ich. Bo nie można. Bo nie i już. Mówię, że sami żołnierze wskazali mi to miejsce do spania. Nie ważne, żołnierze nie mają tu  nic do gadania. To ostatnie najbardziej mnie zdziwiło.Okazuje się, że w Kolumbii funkcjonuje instytucja resguardo, rezerwatu dla tubylców. Ci ostatni mają na wyznaczonym terenie pewną autonomię. Decyzję podejmuje władza wybierana według lokalnych tradycji. Kompetencje funkcjonariuszy państwa są tu ograniczone. Mają moc nie zgodzić się na przykład na podjęcie działalności przez firmę wydobywczą czy jakąkolwiek inną. Albo wyrzucić rowerzystę, który rozbił namiot na terenie rezerwatu.Brzmi ładnie? Słusznie? Sprawiedliwość historyczna? Mam wątpliwości. I to nie tylko dlatego, że nie dali mi spać spokojnie. Bo jeśli nawet zajmiemy się nie rowerzystą, a wspomnianą korporacją górniczą zamierzającą wydobywać złoto w Choco, to cóż łatwiejszego, niż przekupienie piętnastu, czy niech i to będzie pięćset rodzin tubylczych? Międzynarodowej kompanii górniczej czy naftowej łatwiej będzie uzyskać zezwolenie (za pomocą korupcji, jak to zazwyczaj bywa) u władz centralnych, wybieranych w wyborach powszechnych przez miliony wyborców i przynajmniej w teorii kontrolowanych przez odpowiednie instytucje państwa, czy kupienie dwudziestu krów dla wodza wioski? W okolicach Guarato podobno i prostytutki Indianom sprowadzali.I ja wiem, ja rozumiem, że jedną kwestią jest władza, a drugą - sposób jej wykorzystania. Ale tworzenie rezerwatów (REZERWATÓW! jak to w ogóle brzmi, jakby ci tubylcy byli stadem dzikich zajęcy czy motyli pod ochroną) wydaje się z gruntu niebezpieczne, bo wprowadza osobny system prawny dla pewnej grupy ludzi. Skutki tego typu sytuacji znamy chociażby z naszej własnej historii: w Rzeczypospolitej Obojga Narodów szlachta co prawda posiadała ziemie, ale nie mogłą zajmować się handlem jako takim. Żydzi nie mogli kupować ziem, ale zajmować się handlem i finansami - owszem. Administrować gospodarstwa i doglądać chłopów na polach - również. Z tej nierówności wobec prawa wyrosły żydowskie rody finansistów i bankierów, tu i tam kwitła nienawiść między Żydami a cała resztą społeczeństwa. Bo Żydzi byli źli? Nie, po prostu mieli inne prawa. Władcy rzadko potrafią przewidzieć społeczne konsekwencje własnych decyzji: tak teraz, jak i przed wiekami. Jeśli chodzi o historię samej Ameryki Południowej, wydaje się, że ojcowie niepodległości początku XIX wieku perfekcyjnie odczytali ten problem. Boliwar, poproszony przez boliwijskie elity o spisanie konstytucji i projektu prawodawstwa, pierwsze co zrobił, to odebrał władzę kacykom, wodzom, czy jak zwał tak zwał: indiańskim przywódcom. W czasach kolonii również istniały rezerwaty, a wodzowie mieli w nich autonomiczną władzę i wykorzystywali ją często w nienajlepszy sposób, na przykład wysyłając grupy własnych podwładnych do morderczej pracy w kopalniach. Ale Boliwar nie tylko odebrał władzę kacykom, ale jednocześnie uczynił tubylców obywatelami. Po prostu zrównał wszystkie klasy wobec prawa (no, przynajmniej na papierze, bo do wdrożenia praktycznego tych nowoczesnych idei musiały upłynąć jeszcze jakieś dwa stulecia).A sprawiedliwość historyczna? Trzeba by może raczej zwrócić Indianom utracone ziemie i tak dalej? To skomplikowane. San Martin - argentyński odpowiednik Boliwara - postulował utworzenie na ziemiach byłych kolonii monarchii pod przywództwem potomka rodziny królewskiej Inków, ale przy zachowaniu równości wszystkich obywateli wobec prawa.Kolonizacja pociągnęła za sobą gigantyczne straty w ludziach. Zmarła przygniatająca większość mieszkańców Ameryki. Populacja zmniejszyła się kilkukrotnie z powodu przywleczonych z Europy chorób, morderczej pracy, bezpośrednich starć z kolonizatorami czy bardzo często samobójstw tubylców znajdujących się w beznadziejnej sytuacji. Przywieziono niewolników z Afryki. Co jakiś czas docierali kolejni biali z Europy. I do tego momentu może sytuacja nie byłaby jeszcze tak bardzo skomplikowana, ale do tego dochodzi jeszcze jeden element: mieszanie się. Niemal wszyscy współcześni mieszkańcy Ameryki Południowej mają w sobie większą lub mniejszą domieszkę krwi kolonizatorów, tubylców i czarnych. Dlatego przecieram oczy ze zdumienia, kiedy w informatorach dotyczących rezerwatów widzę stosowanie takich terminów jak właśnie kolonizatorzy (np. "w rezerwatach nie mogą mieszkać kolonizatorzy"). Jacy kolonizatorzy?! Od kolonizacji minęło pięćset lat, i jeśli na tym kontynencie mieszkają jeszcze jacyś potomkowie XVI-wiecznych  kolonizatorów "czystej krwi", to pewnie dałoby się ich zamknąć w jednym barze bilardowym.Kolonizacja zmiotła z powierzchni ziemi większośc cywilizacji tubylczych kontynentu, ale w ich miejsce pojawiło się - i pojawia się cały czas - coś nowego: nowa cywilizacja, której znakiem rozpoznawczym jest właśnie mieszanka kulturowa i biologiczna. Usiłowanie nazywać teraz jednych kolonizatorami, a drugich prawowitymi właścicielami tutejszych ziem jest - wydaje mi się - chybione. Będziemy stygmatyzować metysów jako kolonizatorów, bo ich praprapradziad przypłynął na statkach wspólnie z Francisco Pizarro? Ale jego prapraprababka była Indianką, którą ten kolega Francisco Pizarro najpewniej zgwałcił i porzucił. No to co, jest taki prapraprawnuk prawowitym mieszkańcem tej ziemi, czy nie? Szukanie sprawiedliwości społecznej pod znakiem zwrócenia całego kontynentu tubylcom jest może romantyczne, ale na tyle realne, co wymaganie, by cała Wielka Brytania rozmawiała spowrotem po celtycku i walijsku. Porównanie jest zupełnie na miejscu: Anglia była w swoim czasie kolonią Imperium Rzymskiego i po tej kolonizacji zmieniła się radykalnie. Można debatować czy ta kolonizacja była zła czy dobra, ale cóż, stało się i do przeszłości powrotu już nie ma.W porządku, ale w tworzeniu rezerwatów chodzi także o zachowanie kultury tradycyjnych mieszkańców kontynentu. To też śliski temat: my bardzo lubimy mówić o zachowaniu kultury, zwłaszcza tych innych. W Pińsku na Białorusi rozdzierano szaty, gdy przygotowując miasto na dożynki i wizytę Łukaszenki wyburzo ileś tam drewnianych domów. Tradycyjnych. Historycznych. Na ich miejscu postawiono betonowe bloki. W porządku, może nie był to najlepszy sposób rozwiązania problemu, ale chodzi o co innego. Chodzi o to, że tradycja i historia nie grzeje. W drewnianych domach w styczniu jest po prostu bardzo zimno, a gdy jeszcze wychodek na zewnątrz, to dupa do deski przymarza. Dlatego lepiej najpierw przejść w takiej chacie 40-stopniowe mrozy, a dopiero potem dyskutować nad zachowywaniem lokalnej kultury.Kolorowe, białoruskie domkiPoza tym kultura nie jest bytem statycznym. Ciągle się rozwija, ciągle ulega wpływom. I jasne, warto uważać, by te wpływy nie stały się przytłaczające, ale to już zależy od dynamiki kulturalnej danego ludu, a nie od tego, czy ich zamkniemy w rezerwacie z napisem "nie dotykać, pod ochroną, konserwacja". Niech oni zachowają swoją kulturę. Niech żyją w lesie, w wilgoci, niech jedzą ryż z rybami z rzeki przez 365 dni w roku. Niech męczą ich choroby tropikalne. Niech palą chrustem w kuchni. My siądziemy sobie wygodnie przed komputerem, zaparzymy kawę w elektrycznym ekspresie, włączymy dobrą muzykę i pooglądamy zdjęcia reporterów National Geographic z tych ostoi prawdziwego życia. Prawie jak z zoo.Dlatego widziałbym to inaczej. Nie tworzyłbym rezerwatów. Tworzyłbym gminy i powiaty według granic etnicznych, tak by Katios, Embera czy Wayuu rządzili się sami na takich samych zasadach, jak wszyscy inni mieszkańcy. Możliwość zablokowania inwestycji mających potencjalnie negatywny wpływ na okolicę dałbym nie tylko Indianom, ale wszystkim społecznościom. Wszystkim społecznościom dałbym możliwość zapisania ziemi jako własności wspólnoty. Dlaczego jedni mają mieć inne prawa niż inni? Bo mają "inną krew"? To jakiś bezsens. Bo mieli trudną historię? Na tym kontynencie prawie nikt nie miał lekko. Zresztą: tak jak na każdym innym. A może przyznamy im rezerwaty tylko po to, żeby wzmacniali w sobie poczucie żalu, poczucie inności, poczucie odrzucenia i segregacji? By wypominali każdemu napotkanemu rowerzyście, że pięćset lat temu, że mordowali, że Kolumb? (A co ja mam do tego? U nas chłopi - moi przodkowie znaczy, skoro już panowie Indianie tacy historycy - też nie żyli w pałacach wśród róż i fiołków, u nas cholera potrawy tradycyjne to ziemniaki z ziemniakami i kasza z masłem, a nie pieczone mięso.) A potem czekali na państwowe darowizny, na paczki z żywnością, bo po całym dniu chodzenia po okolicy z bejcowanym kijem i kamizelką starostwa Carmen de Atrato, w ramach aktywności Guardia Indigena - Straży Tubylczej - zabrakło już czasu na pracę.Alternatywą byłoby może utworzenie oddzielnego kraju czy departamentu autonomicznego, z rozwiniętymi, nowoczesnymi strukturami państwa (że demokracja i współczesne państwo nie należą do tradycji regionu? no nie, do tradycji ludów rdzennych należy tyrania i niewolnictwo, jak chcecie możemy spróbować ich do tego nawracać, ale nie wiem czy to najlepszy pomysł). Problem w tym, że istnieje przeszło 80 narodów tubylczych w samej tylko Kolumbii, posługujących się blisko 70 językami i dodatkowo rozrzuconych po całym kraju w niewielkich osadach, często zagubionych w najgłębszych zakamarkach puszcz i lasów (ostatnio poznałem studentkę z departamentu Manizales, która na egzamin wstępny na uniwersytet musiała maszerować 4 dni przez dżunglę. Zdała, będzie inżynierem). Wyjątkiem są Wayuu zajmujący płaskie, bezleśne i względnie dobrze skomunikowane przestrzenie półwyspu Guajira. Mapa rezerwatów w Kolumbii. W czarnej ramce mamy informację, że w rezerwatach mieszka w sumie nieco ponad milion obywateli. W jasnoszarej ramce zamieszczono listę najbardziej ludnych rezerwatów w kraju. Przewodzi Guajira z dwustu tysiącami mieszkańców. Widać również, że najwięcej rezerwatów znajduje się na zachodnim i wschodnim krańcu kraju. Zachód to właśnie departament Choco z jego nieprzebytymi lasami. Na wschodzie mamy dżunglę amazońską i niemal bezludne hektary równin, Los Llanos. Źródło: geoactivismo.org.A potem pomyślałem sobie: a jakby ci Indianie to bylibyśmy my? Jakby nie nadeszła pierwsza wojna światowa i zabory w Polsce nie zakończyły się? Przyjeżdżaliby do nas Szwedzi czy Francuzi na rowerach, a my, zepchnięci na ubocze społeczeństwa Rosji czy jakiegoś XXI-wiecznego wcielenia Cesarstwa Austro-Węgierskiego czy Prus patrzylibyśmy na nich podejrzliwie. Byłbym może jakimś niewykształconym rolnikiem spod Kielc, mówił nieskładną mieszanką polskiego z niemieckim i patrzył na każdego przybysza jako na kolejnego najeźdźcę? Nie wiem. Czy równie łatwo byłoby mi powiedzieć, że no po prostu kolonizacja, no stało się, no trudno? Że trzeba jakoś z tym żyć, że przecież teraz nie można wypędzić tych niemieckich rodzin, które przywieziono tu rozszerzając ich Lebensraum, że to przecież nie ich wina. A tym bardziej nie można wygonić rodzin mieszanych, polsko-niemieckich, polsko-rosyjskich, rosyjsko-niemieckich i tak dalej... Trudny temat, i tę trudność łatwiej dostrzec stawiając siebie w roli ich, Indian.Indian? No właśnie: mamy tutaj problem leksykalny. Słowo "indio", Indianin - w Ameryce Południowej jak najbardziej w użyciu - pochodzi od błędu Krzysztofa Kolumba. Żeglarz sądził, że dotarł do Indii - podobno umarł w tym przekonaniu - więc mieszkańców tych ziem nazwał naturalnie Indianami. Jako że wiemy, że do Indii nie dotarł, słowo Indianie może nie jest jednak najszczęśliwszym wyrażeniem. W Ameryce Południowej często cechuje je ponadto kontekst despektywny ("se le salio el indio" - wyszedł z niego Indianin, mówią w Wenezueli o kimś, kto zachował się niestosownie). We współczesnych polskich tekstach Indianina stosuje się, by nadać książce czy artykułowi egzotyczności, tak jak cały szereg innych, postkolonialnych wyrażeń. Na przykład: dlaczego na ludzi Wayuu powiedzielibyśmy "plemię", a na Łemków już "grupa etniczna"? Bo tamci żyją daleko i jedzą banany? Dlaczego afrykańskie kobiety noszą "ozdoby", a europejskie - "biżuterię"? W końcu: dlaczego zdjęcia nagich piersi czarnej kobiety pojawiają się na okładkach pism podróżniczych, a zdjęcia nagich piersi białej kobiety - na okładkach Playboya? Szeroki wachlarz postkolonialnego słownictwa - plemię, ozdoby, osada, Indianin - wydaje się służyć jedynie sztucznemu podkreślaniu inności, tworzenie egzotycznej otoczki i często: umacnianiu w nas przekonania o własnej wyższości. To oczywiście zupełnie bezsensu. Słowa Indianin użyłem w tytule i w akapitach tego tekstu tylko celem doprowadzenia czytelnika do niniejszego wytłumaczenia. W porządku: jakie określenie byłoby więc stosowniejsze? W języku hiszpańskim funkcjonuje "indigenas", co tłumaczy się na ludność pierwotnie zamieszkującą dane terytorium. Wydaje mi się, że w języku polskim nie istnieje zgrabny odpowiednik dla "indigenas" i pozostaje nam używać grupy etnicznej, ludności miejscowej, narodów rdzennych czy mniej rozpowszechnionego, ale krótkiego wyrazu etnia. Po prostu wszystkiego tego, co bez wyrzutów sumienia zastosowalibyśmy do Łemków, Wołochów czy Kaszubów (nie zagłębiając się zbytnio w definicje etnologów).Beskid Niski: z wypędzonej wsi łemkowskiej Nieznajowa pozostał jeden dom, cmentarz i kilka kamiennych krzyży.Chłopaków z grupy etnicznej Katios - nazwijmy ich Katiosami, tak jak chłopaków z łemkowskiej grupy etnicznej nazywamy Łemkami - cały czas przybywało. Zjawili się również żołnierze, a z nimi sierżant, dowódca w regionie. Z teatralną wręcz grzecznością i elegancją zwrócił się do zgromadzonych, zapewniając o swej dobrej woli i szacunku do ziemi przodków, praw, automii, rezerwatów i co tam jeszcze trzeba by było szanować. Następnie zwrócił się do mnie i w tej napiętej atmosferze, w której kilkunastu Katiosów z kijami i pięciu żołnierzy z karabinami otaczało namiot rowerzysty, urządził sobie tę klasyczną pogawędkę że a skąd jedzie, a dokąd, a jak się ma i tak dalej. Sprawdził mi paszport i zapewnił zgromadzonych, że jestem osobnikiem jak najbardziej legalnie przebywającym na terenie Kolumbii. Na koniec poprosił Katiosów o spotkanie z miejscowym wodzem-sołtysem i oddalił się.Stary Katios poganiał, żebym sobie szedł. Byłem głodny, nie miałem nawet siły, żeby zbierać po ciemku całe obozowisko. Wyciągnąłem kuchenkę i zacząłem piec podpłomyki. Katiosi przypatrywali się, jak lepię niezgrabne placki. Między sobą mówili w katio. Zdaje się, że nie używają (już?) własnych liczebników, bo te zawsze były po hiszpańsku. Od czasu do czasu przebijały się całe zdania: "patrzcie, ma namiot wojskowy". Mój namiot jest zielony, po prostu. Podejrzliwi: dlaczego tu przyjechałeś, dlaczego właśnie tu i właśnie teraz rozbijasz namiot (bo właśnie teraz zapadła noc i właśnie tędy przejeżdża jedyna droga w całym departamencie?), kto cię wysłał, po co jeździsz, kto ci płaci, i tak dalej. Zadawał je przeważnie młody Katios, który jako jedyny mówił biegle po hiszpańsku. Później zjawił się kolejny uparty i stary, który łamanym castellano zaczął mi wykładać znowu, że to ziemia ojców, że nie wolno, że nie wolno, że to ich. Niby to się odwołują do Matki Ziemi i wspólnotowości, są (potencjalnie) wrogami globalizacji, prywatyzacji i kapitalizmu, a wychodzą na gorszych niż strażnicy parkingu przy supermarkecie: nie można zatrzymać się na dłużej, niż godzinę, i - o zgrozo - nawet zdjęć robić nie wolno na tej ich ziemi ojców. To znaczy nie wolno robić zdjęć komercjalnych, a ja, jako że mam "duży" aparat, to robię zdjęcia komercjalne, na pewno! Co ty będziesz robił z tymi zdjęciami? Tu nie można robić zdjęć! Nic nie można, bo to ich. Ich własne. Dali im jakiś strzęp autonomii na ziemi na szczycie puszczańskiego pagórka, gdzie nota bene jeszcze kilkanaście lata temu ich nie było, i teraz usiłują wykorzystać swe prawa maksymalnie, choćby zupełnie nie miało to sensu.Też zadawałem im pytania, ale nie chcieli odpowiadać. Czasem młody, ten od hiszpańskiego, coś tam mruczał od niechcenia. Mają jakieś święta? Nie. A religię? Katolicy. No i nie mają świąt? No, trochę Nowy Rok to święto. Ale poza tym to nie. Muzykę mają? Cisza. No, jakąś regionalną muzykę czy grają. Brat kupił niedawno gitarę, ale jeszcze nie gra. Acha.Od dłuższego czasu przypatrywał mi się inny młody Katios. Stał mi za plecami. W końcu zapytał: "Chcesz powiedzieć, że jedziesz nad tym rowerze z Meksyku, ta-a-ak?". No tak, odparłem naturalnie i wróciłem do konsumpcji podpłomyka. Młody, cedząc słowa, z wyraźną nutą demaskatorstwa i satysfakcji w głosię zawyrokował: "No widzisz, a ja ci na przykład nie wierzę". Prawie się udławiłem. Detektyw po prostu.Musiało być już dobrze po ósmej, gdy do zbiegowiska dołączył kolejny wojskowy z tych ważnych. Sierżant Elegant jeszcze nie nadchodził, ale nowy sprawiał wrażenie podobnego rangą i podobnego w zachowaniu: najpierw z teatralną sympatią ogłosił swe dobre intencje i szacunek, następnie porozmawiał ze mną, i w końcu zabrał mnie na stronę. "Wiesz co, z nimi do porozumienia się nie dojdzie. Rozmawialiśmy już z wyższym dowództwem - trzeba by było wchodzić z nimi w konflikt, a to politycznie skomplikowane. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli się jednak stąd zbierzesz. Rezerwat kończy się w okolicach "El 15", przejrzeżdżasz przez most i potem..." itd. Poza tym te zabejcowane kije: nawet jakby żołnierze wymusili, by pozwolono mi zostać, to potem mógłbym pewnie spodziewać się wizyty Katiosów z palami. Składanie obozu po nocy zajęło mi jakieś pół godziny.Wiecie jak to jest jeździć po zmroku po dziewiczej dżungli na wyboistej, gruntowej drodze? Normalnie, po prostu nic nie widać.Po drodze do "El 15" są jeszcze ze dwie dwu-trzy domowe osady. Mieszkają tam czarni i metysi, bardzo sympatyczni. Uśmiechają się i pozdrawiają. Pewnie przygarnęliby mnie na noc, ale już nie chciałem ryzykować. Chciałem raczej jak najszybciej opuścić tę cała ziemię ojców. Oddając sprawiedliwość Katiosom, to twierdzili, że mógłbym się przespać u nich w wiosce, w "odpowiednim miejscu", ale pewnie skasowaliby mnie za to jak za pańskie zboże, zresztą nie wiem, po prostu miałem ich dość: odrywać zmęczonego rowerzystę od nocnego spoczynku ogłaszam niniejszym grzechem ciężkim.W "El 15" zobaczyłem mężczyznę stojącego przed domem. Nie padało. Zatrzymałem się a między mną a nim przetoczyła się, utykając w dziurach, wielka ciężarówka rozświetlając na chwilę mokre powietrze okolicy. To chyba on pierwszy zapytał co ja tu robię po nocy. Opowiedziałem, że mnie Katiosi wygonili, że spać chcę po prostu, nic więcej. Roześmiał się: "Tu już nie ma Indian [właśnie tego słowa użył], wchodź do domu i śpij spokojnie!".Część trzecia - o czarnych mieszkańcach Choco - wkrótce!

Fizyk w podróży

Zaskakująca nominacja do Travelerów National Geographic [wideo]

Niedawno z niekłamanym zdziwieniem dowiedziałem się, że zostałem nominowany do konkursu Travelery organizowanego przez National Geographic Polska. Mało tego, zostałem nominowany w kategorii Podróżnik Online. Zdziwienie moje wiąże się z tym, że moi współnominowani to internetowo-społecznościowe potęgi o dziesiątkach tysięcy lajków na fejsie, a ja to ot taki tam żuczek robaczek co to czasem wrzuca na bloga plotki z Caracas.Nie wiem, może dostałem się do konkursu w charakterze tych ludzi, którzy w konkursach śpiewania nie umieją wydobyć z siebie ani dźwięki, co by publiczność ryknęła ze śmiechu. W każdym razie bardzo mi miło, że moje teksty zostały gdzieś tam dostrzeżone, chociaż czasem miałbym wrażenie, że nikt ich nie czyta. Och, ach, jaka przyjemność, serio. Tutaj można zobaczyć stronę konkursów i innych nominowanych (klik).W ramach aktywności konkursowych zrobiono ze mną wywiad, który to wywiad w formie wideo (albo widea, albo wideła... albo filmu po prostu) znalazł się dziś na jutubie.

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (1)

Fizyk w podróży

O tym, jak musiałem uciekać przed Indianami i inne historie z puszczy (1)

Nie mieli pióropuszy ani łuków. Chodzili w dżinsach i zielonych kamizelkach od starostwa Carmen de Atrato. Nawet kije do obrony mieli zabejcowane. A jeśli chodzi o te "inne historie", no to będę i Indianki topless, i autobus spalony przez guerillę, także kolorowo prawie jak w teledyskach disco polo.(od razu zaznaczę, że użyte przeze mnie słowo "Indianin" jest jak najbardziej niestosowne i użyłem go tylko w celach prowokacyjnych, z czego wytłumaczę się w odpowiednim momencie) PuszczaŻeby wyjechać z Medellin musiałem znowu przebić się przez całe miasto. Już trzeci raz: jadąc z Bogoty wjechałem od północy, przejechałem na południe żeby odwiedzić Dom Rowerzysty w San Antonio. Następnie wróciłem do centrum celem m.in. zakupu koszyka wiklinowego na kierownicę. No, a teraz musiałem wyjeżdżać znów.Mój nowy przyjaciel - koszyk.Tak naprawdę to nie początkowo chciałem kupować żadnego koszyka. Chodziło mi o taką sakwę co to się instaluje na kierownicy z mechanizmem łatwego zdejmowania i używania jej jako torby na ramię. Ale w kolarskim kraju Kolumbią zwanym (legendarny Lucho Herrera czy współczesny Nairo Quintana - pierwszy w Giro de Italia 2014, drugi w Tour de France 2013 i 2015) takich rzeczy nie ma. Objechałem wszystkie (wszystkie!) sklepy w drugim największym mieście kraju Medellinem zwanym, i nic. Trudno - pomyślałem sobie - kupię sobie koszyk. I znalazłem cudo wiklinowe ze sprytnym uchwytem na kierownicę do łatwego zdejmowania. Ale szybko okazało się, że uchwyt to takie badziewie, że nie wytrzymuje ciężaru nawet pustego koszyka. Trudno - pomyślałem sobie - kupię sobie bagażnik i zamontuje koszyk na bagażniku. A w razie czego, w przyszłości, bagażnik może się przydać na jakieś dodatkowe sakwy powiedzmy. No, i naprawdę myślałem, że to takie proste, że po prostu pójdę do jednego z kilkunastu sklepów stojących w rzędzie niedaleko placu Botero i najzwyczajniej w świecie poproszę o bagażnik do przodu na koła 28". Naprawdę tak myślałem, haha!W kolarskim kraju Kolumbią zwanym takich rzeczy też nie ma. Bo bagażnika, proszę pana, nie daje się do przodu, tylko do tyłu, pan nie wiedział? No więc mają bagażniki tylko do tyłu i wszystkie rzecz jasna rozmiar 26". I tak, tak, sprzedają rowery 28", nawet 29", ale akcesoriów do nich już nie! W ogóle inwentarz kolumbijskich sklepów rowerowych doskonale odzwierciedla strukturę społeczną. Z drobnymi wyjątkami, ale zasadniczo sprzęt dzieli się na dwie klasy: jednorazowe rowery rasy supermarketowej za sto dolarów z jednej strony i kolażówki za kilkanaście tysięcy złotych z drugiej. I naprawdę, sklep w którym rzędem wiszą pojazdy o tych astronomicznych cenach znaleźć jest banalnie łatwo, natomiast bagażnik do przodu i to jeszcze na koła 28" - zupełnie niemożliwe.Korzystamy jednak ze wspomnianej już struktury społecznej: jedni mają ziemie o rozciągłości połowy departamentu, inni pracują w brudnych warsztatach zarabiając grosze. Kupiłem tylny bagażnik 26" i wybrałem się do spawacza. Nie było to łatwe, bo w Medellin spawacze są wyspecjalizowani: jedni robią tylko schody, inni drzwi do garaży: znalezienie spawacza uniwersalnego zajmuje chwilę. Następnie należało przedłużyć stelaż bagażnika i opracować system do zamontowania go do śruby mocującej przedni hamulec i gotowe. Zapłaciłem jakieś piętnaście złotych za tę dość skomplikowaną usługę.Na bagażniku zamontowałem koszyk, do którego to koszyka wkładam sobie torbę z aparatem, pieniędzmi, mapą i notesem, dzięki czemu moje życie stało się łatwiejsze: teraz mam pod ręką wszystko, co najpotrzebniejsze. No i się rozpisałem o czym innym, a przecież miało być o Indianach!Tak, jestem najelegantszym podróżnikiem jakiego widziały amerykańskie asfalty. Medellin znalazło sobie miejsce między załomami Cordillera Central, jednego z trzech pasm górskich biegnących z południa na północ Kolumbii. Pozostałe to Cordillera Oriental (Wschodnia) i Cordillera Occidental (Zachodnia), i to właśnie do przekroczenia tej ostatniej będziemy się przymierzać. Najpierw należy jednak wygrzebać się z kotliny Medellinu, z jego 1600 m n.p.m. wdrapać się nieco wyżej i potem już zjeżdżać do doliny Rio (rzeki) Cauca. Ameryka cierpi w tym roku efekty zjawiska El Niño - nadzwyczaj wysokie temperature skutkujące suszą. Rzeczywiście, wzgórza między Medellin i Bolombololo są żółtawe, koryta rzek puste, a w miasteczkach woda bywa racjonowana po kilka godzin dziennie, a czasem rzadziej.Rozmowa z panią z bistra w Amaga:- Jak tam miasteczko?- Ale co, wojna czy pieniądze?- No... obie te rzeczy.- Obecnie nie ma ani jednego, ani drugiego!Droga z Bolombolo aż do skrzyżowania Ciudad Bolivar (w prawo) i Jardin (w lewo) ciągnie się wąskim korytarzem między stromym górskim stokiem a rzeką. Od czasu do czasu ciasna dolina poszerza się nieco, dając miejsce zielonym pastwiskom. Wszystkie (wszystkie!) należą do jednego właściciela. Reszta ludności żyje na skraju drogi. Domy prawie spadają do rzeki. Nie ma miejsca. Wychodzisz z domu i już jesteś na asfalcie. Łowisz ryby, albo pracujesz sezonowo w latyfundium u pana.Gdy tamtędy przejeżdżałem, było już późno, ściemniało się i nie miałem gdzie spać. Wstyd mi było pytać tych ludzi o skrawek podłogi na namiot, na karimatę, na cokolwiek. Oni sami się tam nie mieścili.Myślałem o latach wstępowania Polski do Unii Europejskiej. Pamiętam, że była wówczas taka akcja (może źle pamiętam i ktoś mnie poprawi), takie nagłaśnianie problemu małych gospodarstw rolnych. Że to się nie opłaca i że bez sensu i że to przez nie jestesmy zacofani. Nakłaniało się ludzi, żeby sprzedawali te swoje dwa hektary i przechodzili na wcześniejszą emeryturę albo pobierali jednorazową dotację. Pamiętam, że nie wzbudzało to mojej podejrzliwości. Świetnie - myślałem - no przecież to logiczne, małe gospodarstwa są bez sensu, sa nierentowne, nie stać ich na rozwój technologiczny itp. No tak. Ale nie trzeba być magiem z Oz żeby przemyśleć konsekwencje tego typu akcji. Ludzie wyprzedają ziemię, ale zazwyczaj nie pozostają bezdzietni. Ich dzieci zasilają rzesze bezrobotnych, szukają szczęścia w miastach. Wieś się wyludnia, nie zasila gospodarczo ani siebie, ani powiatowych miasteczek. W ogóle ginie prowincja i puchną miasta. Struktura społeczna się zmienia: przybywa ludzi bez ziemi i bez pracy (bez korzeni, bez identyfikacji, bez satysfakcji płynącej z kultywowania własnymi rękami własnego kawałka pola), a z drugiej strony tworzy się kasta wielkich właścicieli ziemskich. Struktura neokolonialna, dokładnie taka, jak się obserwuje w Kolumbii czy w Ameryce Środkowej.No tak, ale przecież małe gospodarstwa są nierentowne, no to co robić? Po pierwsze zastanowić się, czy przyczyną ich nierentowności jest tylko mały rozmiar, czy - bo ja wiem - spekulacja na rynku towarowym. Ostatecznie w 2008 roku ceny żywności na całym świecie wystrzeliły do góry, więc może wyprowadzanie trzech krów na pastwisko znowu mogłoby przynieść zyski. W innych krajach wyprowadzają i się da. Po drugie: czy skupianie własności dużych połaci ziemi w ręku jednego właściciela wynajmującego potem siłę roboczą sezonowo na stawkach 5zł/godzinę na umowę zlecenie albo na czarno jest jedynym rozwiązaniem? Bardzo ciekawe (bardzo ciekawe!), że nikt nie wspomniał wowczas o formowaniu spółdzielni rolniczych. W Kolumbii na przykład w regionie kawowym formują się spółdzielnie kawowe, gdzie mali właściciele ziemscy wspólnie są w stanie uformować istotną siłę ekonomiczną. Małe górskie miasteczka kwitną dobrobytem, ludzie zachowują swoją kulturę i świadomość regionalną, czują się potrzebni i mają swoje miejsce na ziemi. No, ale u nas tak się najwidoczniej nie dało. Czemu? Nie wiem, bo nie i już. Komuś taki pomysł najwyraźniej się nie spodobał, albo po prostu nikomu to nie przyszło do głowy, kto wie. Warto by było zbadać tę kwestię zamiast zastanawiać się, czy Tusk obraził się na Kaczyńskiego bardziej niż Kaczyński na Tuska, a może odwrotnie. (a tak swoją drogą to czytaliście Patologia transformacji Witolda Kieżuna?)No i znowu się rozpisałem o czym innym, a przecież miało być o Indianach!Matterhorn po globalnym ociepleniu, albo szpiczasta góra w drodze na Bolombolo.Ciudad Bolivar to jedno z tych sympatycznych miasteczek, gdzie na obszernym placu rozstawiono krzesełka piekarni i kawiarni. Siedzą tam mężczyźni w kapeluszach siorbiący kawę. Przykrywają ich rozłożyste konary drzew. Światło słońca odbija się od liści i spada na nas zielone. Idylla. Usiadłem, położyłem swój kapelusz na rogu stolika. Przyszedł kelner. Zamówiłem kawę i ciastko. Ktoś się przysiadł. Potem jeszcze ktoś. Rozmawialiśmy. Powiedzieli mi, że trzy dni wcześniej przejechał Francuz na rowerze. I tak zleciało pół poranka i południe. GołąbKonaryStoliki (no tak, tak, plastikowe, ale filiżanki mają z porcelany!)Dalej droga pnie się jednostajnie w górę. Nie przystaje. Jakieś dwadzieścia kilometrów podjazdu. Droga prawie w całości betonowana. Robotnicy drogowi kończą ostatnie fragmenty. Podobno beton lepiej wytrzymuje wilgoć, bardzo wysoką w regionie, szczególnie po drugiej stronie góry.Na szczycie Cordillera Occidental, i jednocześnie na granicy między departamentem Antioquia (wyjeżdżamy) i Choco (wjeżdżamy), usadowiła się wioska La Mansa. Ludzie są tam biali, kobiety lekko pulchnawe i o miodowych oczach. Chwast gryzą radosne bydlątka, pagóry naokoło porasta kawa. Z trawiastej pochyłości nad rzeką wyrasta kilka domów otoczonych kolorowym kwieciem i poletkami cebuli. W tle - skaliste szczyty. Drogą wracają z mężczyźni o czerwonych twarzach. Prowadzą muły obładowane workami kawowego ziarna. Znów idylla.Dużo kawyRowerzysta sztuk jedenLa MansaPowrót z polaObóz, dzień drugiZszedłem do strumienia i rozbiłem namiot w akompaniamencie dzieci z sąsiedztwa. Potem wziąłem butelkę i poszedłem do najbliższego domu prosić o wodę. Dostałem wodę, kawę, ciastka i zaproszenie na kolację. Ryż, fasola, jajko i plaster mortadeli. Ona pulchna i o miodowych oczach. On chudy i zniszczony, chociaż może w moim wieku, albo nieco tylko starszy. Dwójka dzieci, chociaż jest jeszcze jedno - jak mi powiedział starszy - ale "de otro papa", z innego ojca. Ona maluje paznokcie sąsiadkom. Ma całą skrzynkę lakierów, zupełnie imponującą, zwłaszcza jak na te osiem domów La Mansy. On pracuje z kawą i bydłem.Rano jedni wyprowadzają muły z zagród i idą w pole. Inni ubierają pomarańczowe kombinezony by zalewać brakujące fragmenty drogi betonem.Zebrałem się późno, koło dziesiątej. Wysuszenie namiotu zajęło słońcu sporo czasu, ja zająłem się spacerowaniem po wsi w te i we wte.Koło południa dojechałem do odbicia na Carmen de Atrato. To jest "El Siete", "Siedem". Przy drodze do Quibdo tych niewiele niewielkich osad przyjęło numerowane nazwy od obozów robotniczych zakładanych gdy po raz pierwszy przebijano się przez dżunglę by budować trasę w kierunku stolicy departamentu Choco. Podobno Francuz wyjechał z "El Siete" tego samego dnia rano.Dalej zjazd z Cordillery i "El Choco puro y duro", Choco w czystej postaci. Znika kawa i bydło na swoich pastwiskach. Betonowa szosa zmienia się w kamienistą drożynę. Jasne niebo zasnuwa się gęstymi chmurami. Jest wilgotno. Białych mężczyzn i rumiane kobiety zastępuje rdzenna ludność tych okolic o skośnych oczach i twardych rysach. Niżej: czarni. W kilka kilometrów świat zmienia się nie do poznania.Osada ludzi z etni KatiosDroga w dółAnioł ogłaszający pewnie koniec świata.Dwa dni wcześniej guerilla ELN zakończyłą trzydniowy "strajk zbrojny", czyli taki czas, w którym zupełnie otwarcie zapowiadają, że będzie się działo. I działo się: w departamencie Cesar zwalili słup elektryczny pozbawiając prądu kilku okolicznych powiatów. W Choco spalili autobus.Droga jest pełna patroli wojskowych. Spotykam je dwa, trzy razy dziennie (w okolicach "El 10" żołnierze mówią mi, że parę godzin wcześniej przejechał tamtędy Francuz). Mimo to trafiam też na guerillę - grupy zbrojne potencjalnie lewicujące, w stanie wojny z oficjalną władzą mniej więcej od pięćdziesięciu lat. W praktyce - a przynajmniej na to wygląda - zdemoralizowana banda skupiona bardziej na handlu narkotykami i pobieraniu haraczy niż pomocy biednym i uciśnionym w ultrakapitalistycznej rzeczywistości Kolumbii, pozostającej we władaniu kilku klanów wielkich właścicieli ziemskich od czasów kolonii. W Kolumbii, gdzie płacisz za przejazd drogą, za wejście do lasu, za oddychanie (prawie). Gdzie wszystko jest ogrodzone - no dobra, jak na całym kontynencie - i gdzie masy zarabiają płacę minimalną w wysokości jakichś 900zł, a inni fundują sobie studia w najlepszych prywatnych uniwesytetach w kraju gdzie zostawiasz kilkanaście tysięcy złotych na semestr. Gdzie jedni posiadają całe doliny rzek, a innym drewniany domek prawie że spada w przepaść tej rzeki, bo nie mieści sie przy drodze. No ale do rzeczy: ubrany w mundur mężczyzna - bez naszywki "ejercito nacional" (wojsko narodowe), a z czarno-czerwoną chustą na szyi - stał najzwyczajniej w świecie przy drodze z karabinem w ręku, dozorując rozładunku samochodu dostawczego. Albo go okradali, albo był to zamówiony transport - ludzie różnie mi to potem komentowali. Dwieście metrów dalej czekało dwóch jego umundurowanych kolegów.Niżej, na wjeździe do "El 20", też trafiłem na podejrzanych osobników. Nie mieli co prawda czarno-czerwonych chust, ale naszywki "ejercito nacional" też nie. Byli widocznie za młodzi jak na wojskowych, a mundury sprawiały wrażenie nieco wystrzępionych, podczas gdy te rzeczywiście wojskowe zwykły lśnić nowością. Dwóch mężczyzn, znów przy samej drodze.No i znowu się rozpisałem o czym innym, a przecież miało być o Indianach! Autobus spalony (spokojnie, bez pasażerów) na trasie między Medellin i Quibdo, prawdopodobnie przez ELN.Część druga (o Indianach!) wkrótce.

Muzyka: Mercedes Sosa

Fizyk w podróży

Muzyka: Mercedes Sosa

Mercedes Sosa, La Negra (Czarna), La voz de America (Głos Ameryki, zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony www.mercedessosa.org)Urodziła się na północy Argentyny w 1935 roku. Zmarła kilka lat temu, ale to artystka z tych, którzy wiecznie żyją. Śpiewała z przekonaniem. Stała się czołową przedstawicielką Nowej Piosenki (Nueva cancion) - nurtu muzycznego łączącego stylistykę ludową z tekstami zaangażowanymi. Mercedes Sosa swoją misję zaznaczyła mocno już w samych nazwach swojego drugiego i trzeciego albumu, wydanych w połowie lat sześćdziesiątych: "Piosenki z fundamentem" i "Ja nie śpiewam dla śpiewania". Związała się z lewą stroną sceny politycznej. Skutków można było się spodziewać: argentyńska dyktatura wojskowa (prawicowa) zakazała sprzedaży jej płyt. Aresztowana na scenie podczas występu w 1978, rok później zdecydowała się opuścić kraj w obawie przed kolejnymi działaniami władz, bezwzględnych wobec opozycji (szacuje się, że ofiarą reżimu w tamtych latach mogło paść nawet 30.000 osób zamordowanych i "zaginionych", czyli zazwyczaj wrzuconych do oceanu lub rzeki Parana z helikopterów wojskowych).Dalej, jak zwykle w muzycznej serii, przykłady piosenek z przetłumaczonymi fragmentami tekstu. No i nagrania: zobaczycie, że głęboki, dramatyczny, przejęty głos Mercedes jest nie do podrobienia. Solo le pido a Dios - Tylko o to proszę Boga (fragment)Solo le pido a Dios que el dolor no me sea indiferente, que la reseca muerta no me encuentre vacio y solo sin haber hecho lo suficiente.(...)Solo le pido a Dios que la guerra no me sea indiferente, es un monstruo grande y pisa fuerte toda la pobre inocencia de la gente. czyli to będzie mniej więcej tak:Tylko o to proszę BogaBy ból nie był mi obojętnyBy śmierć-kostucha nie zastała mniePustego i samotnego, który nie zrobił wystarczająco.(...)Tylko o to proszę BogaBy wojna nie była mi obojętnaTo wielki potwór, który depcze bezwzględnieCałą tę biedną ludzką niewinność.Gracias a la vida - Dziękuję życiu (fragment)Gracias a la vida que me ha dado tanto Me ha dado la marcha de mis pies cansados Con ellos anduve ciudades y charcos, Playas y desiertos montañas y llanosY la casa tuya, tu calle y tu patio.(...)Gracias a la vida que me ha dado tanto Me ha dado la risa y me ha dado el llanto, Así yo distingo dicha de quebranto Los dos materiales que forman mi canto Y el canto de ustedes que es el mismo canto Y el canto de todos que es mi propio canto.czyli po polsku:Dziękuję życiu, że tyle mi dałoDało mi marsz mych zmęczonych stópZ nimi przechodziłam miasta i wody,Plaże i pustynie, góry i równinyI twój dom: twoją uliczkę i twoje patio.(...)Dziękuję życiu, że tyle mi dałoDało mi śmiech i dało mi płaczDzięki nim rozróżniam szczęście od nieszczęściaTe dwa materiały, które formują mój śpiewI wasz śpiew, który jest tym samym śpiewemI śpiew wszystkich, który jest i moim własnym śpiewem.i na koniec temat miłosnyZamba para olvidar - Zamba by zapomnieć (fragmenty)(zamba to styl muzyczny Ameryki Hispanojęzycznej, nie mylić z brazylijską sambą) No se para que volviste Si yo empezaba a olvidar No se si ya lo sabras Llore cuando vos te fuiste No se para que volviste, Que mal me hace recordar (...)Que pena me da saber que al final De ese amor ya no queda nada Solo una pobre cancion Da vueltas por mi guitarra Y hace rato que te extraña Mi zamba para olvidar i po naszemu:Nie wiem, po co wróciłeśPrzecież już zaczynałam zapominaćNie wiem czy już wieszPłakałam, gdy wychodziłeśNie wiem, po co wróciłeśJak źle mi robi przypominać sobie(...)Sprawia mi ból wiedzieć, że na koniecZ tej miłości nie zostało nicTylko ta prosta piosenkaPrzebiega po mojej gitarzeI już od dawna tęskni za tobąMoja zamba by zapomnieć

Ludzie: podróże na emeryturze

Fizyk w podróży

Ludzie: podróże na emeryturze

Od trzydziestu lat nie wsiadał na rower. Nigdy wcześniej nie spał w namiocie. W wieku pięćdziesięciu kilku lat kupił rower, sam zbudował do niego przyczepkę i przejechał się z Ziemi Ognistej na jednym-, po Guajirę na drugim krańcu Ameryki Południowej.AlainPracuje od siedemnastego roku życia, i od siedemnastego roku życia - na kolei. Najpierw to były jakieś proste funkcje na lokalnej stacyjce, potem technikum kolejarskie i praca na pół etatu. Po latach doszedł do stanowisk w administracji infrastruktury we francuskiej państwowej spółce kolejowej. Syn imigrantów z Włoch i Hiszpanii. Już wcześniej go nosiło: podróżował z plecakiem, ale jeździł autobusami i spał w hostelach. Amerykę Południową odwiedzał wielokrotnie. Z żoną i córką jeździł na wakacje do Tajlandii czy Wietnamu. Aż do rozwodu.W 2013 roku Alain, żyjący od lat w ciepłych miastach południowej Francji, znalazł się na odludziach Ziemi Ognistej, na południowych krańcach kontynentu amerykańskiego. Odnalazł się tam świetnie. W dzieciństwie w rodzinnej miejscowości po lekcjach zawsze ganiał z wędką nad rzekę. Teraz spędzał całe dnie w lasach południa Chile i Argentyny wyławiając pstrągi z górskich jezior. Stał się nawet znany wśród rowerzystów przemierzających okolicę: "zatrzymajcie się w lesie za piętnaście kilometrów, tam siedzi ten Francuz-wędkarz, to wam pewnie też coś wyłowi!". I faktycznie, siedział. Rozpalał ogniska, robił podpłomyki, piekł pstrągi i patrzył w dal. "Jak wróciłem, wszyscy znajomi w pracy zauważyli, że jestem jakiś spokojniejszy, pogodniejszy" - opowiada.Ale w pracy stres szybko wrócił i po kilku miesiącach Alain już wiedział, że trzeba znów wyjechać, i to jak najszybciej. "Praca w dużych firmach ma tę zaletę, że jeśli masz już odpowiedni staż i pozycję, to zawsze znajdą się jakieś elastyczne rozwiązania urlopowe". Na pierwszą, półtoraroczną podróż przez Amerykę Południową, wziął urlop bezpłatny. Na kolejną, sześciomiesięczną wyprawę po Kolumbii wykombinował inne rozwiązanie. "Teraz pracuję na 50%: 6 miesięcy pracy, 6 miesięcy wakacji. Przez całe 12 miesięcy w roku płacą mi połowę normalnej pensji. A do tego trzynastka!". Połowa dobrej, francuskiej pensji to dużo więcej niż wystarczająco na wygodne podróżowanie po Ameryce. Do tego wyjeżdżając pod koniec grudnia unika kilku tysięcy euro podatku. "Podatek płacisz w powiecie, w którym jesteś zameldowany pierwszego stycznia. Jak wyjedziesz z kraju i się wymeldujesz, podatku nie płacisz. Ja na podróżach wręcz oszczędzam!".Jak każdemu dobremu Francuzowi, politycznie bliżej mu do lewicy. "Do Francji też już weszła ta moda na prywatyzowanie wszystkiego. I tak na przykład każdy powiat sam zarządza lokalnymi wodociągami, często udzielając koncesji prywatnym spółkom. Koniec tego jest taki, że spółka z kontraktem na kilka lat zaniedbuje totalnie wodociąg, żeby zmaksymalizować zyski. Potem sieć i tak musi przejąć na jakiś czas spółka państwowa, narobić remontów - i w związku z tym: strat własnych - tylko po to żeby znowu oddać wodociągi prywatnej firmie, dla jej czystego zysku? To nie ma żadnego sensu".Z wykształcenia - jak sam mówi - "prawie inżynier". Poza tym zawsze wciągało go majsterkowanie. W Argentynie zatrzymał się na przeszło miesiąc, pracując na budowie. Dogadywał się świetnie: mówi biegle po hiszpańsku, ojczystym języku matki. "Moja rodzina nie należała do zamożnych, ale co roku jeździliśmy do Hiszpanii na wakacje, odwiedzić babcię i wujków. Z południa Francji to rzut beretem. No i Hiszpania to był wtedy trzeci świat, ceny kilka razy niższe niż we Francji". W domach ludzi, u których zatrzymuje się po drodze, zawsze naprawi a to radio, a to wiertarkę, a to studnie wykopie.W Casa de Ciclistas w Medellin, gdzie się poznaliśmy, zbudował taras. Przesiedzieliśmy tam razem tydzień. Alain wychodził co rano szukać pomarańczy na drzewach w ogrodzie i wyciskał sok dla nas obu, ja robiłem kawę. Nabijał się nieustannie z włoskiego akcentu Argentyńczyków z tym ich szeleszczącym "ll". Potem siadał przed domem z kindlem, palił i czytał. W podróży ma średnia prawie książka dziennie.Jest jeszcze przed emeryturą. Za trzy lata będzie mógł przejść na wcześniejsze świadczenia. "Odchodząc z pracy za trzy lata będę miał już zawsze 30% niższą emeryturę. Ale te trzy lata to być może moje trzy ostatnie lata dobrego zdrowia? Co mi po tych trzydziestu procentach, jeśli nie będę w stanie ich wykorzystać?". Dlatego przez trzy najbliższe lata Alain planuje kontynuować pracę na 50% i przejść na emeryturę najszybciej jak się da. I najszybciej jak się da spędzać cały możliwy czas na zajęciach równie relaksujących, co łowienie pstrągów na Ziemi Ognistej, palenie ognisk i pieczenie podpłomyków."Koledzy w pracy się dziwią. <<Jak ty będziesz żył z taką niską emeryturą?>> - pytają. Wszyscy dajemy się wciągnąć w tę psychozę by mieć więcej i więcej i więcej. Tak długo się nie da, to przez to nierówności społeczne na świecie są tak gigantyczne. Nie mam własnego domu. We Francji nie stać mnie na dom, ale i nie czuję, bym koniecznie musiał posiadać swój własny. A znam osobiście ludzi, którzy mają cztery, pięć rezydencji, do tego kilka apartamentów na wynajem i jeszcze szukają sposobów jakby uniknąć podatków. Paradkosalnie państwo ma właśnie dla nich, a nie dla drobnych ciułaczy, odpowiednie mechanizmy <<pomocowe>>. I tak dążą by mieć więcj i więcej i więcej... I co oni robią potem z tymi pieniędzmy?".Któregoś razu zapytał mnie: "Chcesz tak podróżować całe życie?". Odpowiedziałem, że nie, że pewnie za jakiś rok skończę jeździć, zajmę się czymś innym, coś konstruować, pracować nad jakimś innym projektem... "Pracować? Ja tam uważam, że życie bez pracowania to całkiem dobry pomysł! Wszyscy tylko chcą pracować i gromadzić, to nie ma żadnego sensu". Patrzcie go, Bobkowski się znalazł.No to na koniec cytat:"Nie wiem, kto wymyślił to powiedzenie, że <<praca uszlachetnia>>. Wiem tylko, że zawsze uszlachetniałem się najbardziej wtedy, gdy nic nie miałem do roboty. Zamiast żałować ludzi, którzy muszą tracić najlepsze lata na rozbijanie się za kawałkiem chleba, robi się z tego bohaterstwo. (…) z produkcji taśmowej, w ogóle z pracy, robi się religię. Praca, ta jaką stała się ona dzisiaj, nie może mieć nic wspólnego z ideałem. Ale i to wmawia się nam z uporem, karząc szukać w tym szczęściaPraca, praca… Ten mit pracy w naszej epoce jest morderczy. Praca, praca, pracujemy, pracuję… Ogłupia się ludzi pracą, stwarza się religię pracy, robi się z pracy cel – jedyny i prawdziwy. Chyba w żadnej epoce nie było tylu rzeczy <<jedynych>> i <<prawdziwych>>. Mało tego: wszystkie najokropniejsze rodzaje pracy gloryfikuje się. Całe podejście naszej epoki do problemu pracy jest zboczone. (…) Mit pracy, zboczenie na punkcie pracy, doprowadziły do tego, że większość ludzi nie wie, co robić w wolnych chwilach. Pracować potrafi każdy, odpoczywać i nic nie robić – mało kto. Tymczasem kultura, to także umiejętność <<nicnierobienia>>. (...) To, co dziś uważa się za pracę, na pewno nie uszlachetnia. Praca w biurach i w zautomatyzowanych fabrykach, ustawiona na cokole, okadzana, otoczona aureolą, upiększana, wyniesiona do specjalnej godności wśród wszystkich innych prac (na przykład plucia i łapania), nie uszlachetnia. Stępia człowieka, zgrubia, zatumania do tego stopnia, że ginie w tym rozum i cała korzyść odpoczynku. Umiejętność nicnierobienia ginie. Człowiek, który nie potrafi nic nie robić, zamienia się w owada. Tylko zboczeniec może podziwiać pszczołę lub mrówkę. Mnie ich zawsze żal. Do chwili, w której praca stanowić będzie cel sam w sobie, sztukę dla sztuki, dotąd <<upszczołowienie>> i <<umrówczenie>> człowieka nie ma szans zatrzymania się. Coraz mniej ludzi dzisiaj tworzy, nawet prywatnie, po godzinach pracy, coraz więcej odtwarza to, co zostało już stworzone. Popadliśmy w szaleńczy i obłąkany taniec Pracy."Andrzej Bobkowski, Szkice piórkiem Nałogi rowerzystyAlain, rower i przyczepka

Dom Rowerzysty w Medellin

Fizyk w podróży

Dom Rowerzysty w Medellin

Casa del Ciclista czyli Dom Rowerzysty w Medellin. W ciągu pięciu lat działalności przenocował przeszło pół tysiąca wariatów kursujących po kontynencie amerykańskim na dwóch kółkach. Dom RowerzystyW zasadzie nie mieści się w samym Medellin, a w San Antonio de Prado, niewielkim miasteczku pod stolicą departamentu Antioquia. Właściciele dobytku - Marta i Manuel - prowadzą sklep rowerowy Ciclo Campeon przecznicę od głównego placu miejscowości. W swoim czasie też jeździli na długie trasy i wiedzą co to znaczy kilka dni spokojnego odpoczynku po długim pedałowaniu.I w zasadzie nawet nie w San Antonio de Prado, tylko cztery kilometry od miasteczka: w otoczeniu krów, pagórów i świętego spokoju. Dom dla cyklistów, w dużej mierze rękami cyklistów budowany. I chociaż miał swoją inaugurację w 2010 roku, to zatrzymując się w lutym 2016 roku też miałem okazje uczestniczyć w konstrukcji: wspólnie z Francuzem Alainem zbijaliśmy taras Casa del Ciclista (i testowaliśmy go, ma się rozumieć, przy pomocy grilla).Jest kuchnia, łazienka, zimna woda, łóżko, hamak, parę materacy. Na ścianach dziesiątki pocztówek, naklejek czy ozdób z łańcuchów rowerowych i starych obręczy. A nawet całe rowery. Idealne miejsce, by odetchnąć, gotować, spać i wymieniać doświadczenia z przejeżdżającymi rowerzystami.Chwała, cześć i podziękowania Marcie i Manuelowi za inicjatywę i gościnność!563 turystów rowerowych odwiedziło Dom RowerzystyWejścieKuchniaNasi tu byliOzdobyZnowu zapomniałeś umyć kuchenkę!ŁożeOzdoby IITeż coś zostawiłemWidok z tarasuBudowa tarasuManuel przy robocieBliżej końcaFaza testówFaza testów IIPrzed odjazdemPrzed odjazdem IIPrzed odjazdem III

Fizyk w podróży

Wenezuela: kontrrewolucja w składzie porcelany

Noc z szóstego na siódmy grudnia rozrywa euforyczny krzyk radości: wenezuelska komisja wyborcza wstępnie ogłasza przygniatające zwycięstwo opozycji, pierwsze od siedemnastu lat. Dwa dni później staje się jasne, że koalicja antyrządowa MUD w nowym parlamencie będzie dysponować większością kwalifikowaną 2/3 głosów. Czy można było prosić o więcej?[ten tekst napisany w grudniu 2015 roku miał się ukazać gdzie indziej, ale się nie ukazał, więc się ukazuje tutaj]    „Wenezuelo, oto początek zmiany! Mamy powody, by świętować: kraj prosił o zmianę i ta zmiana zaczyna się dzisiaj. […] Głos wyborcy zwyciężył demokratycznie z rządem, który demokratyczny nie jest” - cieszył się Jesus „Chuo” Torrealba, sekretarz MUD, w powyborczą noc. Rzeczywiście wydarzenie jest niecodzienne: od 1999 roku, kiedy funkcję prezydenta Wenezueli i szefa rządu objął Hugo Chavez, opozycja właściwie nie miała istotnego wpływu na sytuację polityczną (nie licząc próby zamachu stanu z 2002 roku). Projekt Rewolucji Boliwariańskiej i Socjalizmu XXI wieku zawładnął krajem w całości, ujawniając z czasem coraz wyraźniejsze praktyki autorytarne. Po piątym stycznia 2016 roku, kiedy jednoizbowy parlament w dwóch trzecich zapełni się przedstawicielami opozycji, to ma się zmienić. Położenie MUD nie jest jednak tak dogodne, jakby się wydawało.    Półtora dekady rządów populistów doprowadziły finanse państwa do ruiny. A chodzi o czasy, kiedy cena ropy naftowej biła historyczne rekordy. W 2008 roku za baryłkę płacono przeszło sto czterdzieści dolarów, podczas gdy jeszcze dziesięć lat wcześniej było to zaledwie dziesięć dolarów. Astronomiczne zyski rozeszły się jednak tak łatwo, jak się pojawiły. Od 2003 roku rząd rozpoczął festiwal programów społecznych, rozdawnictwa i bezsensownych wywłaszczeń przedsiębiorstw prywatnych. Szybko okazało się, że znacjonalizowane zakłady nie produkują, a zobowiązania socjalne pożerają znacznie więcej środków, niż dawał eksport czarnego złota. Szacuje się, że  84% zysków z ropy między 2003 a 2012 rokiem - sięgających przeszło pięćset miliardów dolarów - zostało zwyczajnie przejedzonych. Mało tego: za socjalistycznych rządów dług publiczny wzrósł przeszło dziesięciokrotnie. Pomysł na państwo rozdawnicze mógł się utrzymywać dzięki stałej hossie, ale w połowie 2014 roku stało się coś, o czym nikt zdaje się nie pomyślał. Cena ropy zaczęła gwałtownie spadać: z przeszło stu dolarów za baryłkę jeszcze kilkanaście miesięcy temu do nieco ponad trzydziestu w ostatnich tygodniach.     El Comandante umarł jednak rok wcześniej i teraz nie musi patrzeć na konsekwencje własnych działań. Namaszczony na następce wodza rewolucji Nicolas Maduro zebrał za niego cały bukiet oskarżeń o spowodowanie kryzysu w kraju, podczas gdy tak naprawdę powody ruiny gospodarczej Wenezueli znane są od lat trzydziestych XX wieku, kiedy wenezuelski pisarz i publicysta Arturo Uslar Pietri jako pierwszy zaczął mówić o idei „siembra del petroleo”, rozsiewaniu ropy, czyli inwestowaniu zysków z surowca w produkcję nienaftową. Od zakończenia dyktatorskich rządów Marcosa Pereza Jimeneza w 1958 roku i nie licząc inwestycji w przemysł ciężki z lat siedemdziesiątych, właściwie żaden z przywódców kraju nie przejął się słowami Pietriego. Ten zaś punktował bezlitośnie: jeśli dojdzie do nagłej obniżki cen ropy, w Wenezueli „Czerwony Krzyż będzie musiał rozdawać zupę na rogach ulic”. Jeszcze nie rozdaje, ale wydaje się, że to tylko kwestia czasu. Nominalnie socjalistyczny kraj importuje nawet produkty tak elementarne dla lokalnej diety jak kukurydza, ryż, fasola, kawa i drób. I może to robić, ale tylko dopóki zyski z ropy są odpowiednio wysokie.     Pensje pracowników na etatach spadły do równowartości kilkunastu dolarów miesięcznie: za dzienny zarobek można kupić co najwyżej kilo cebuli, i to jeśli się ją znajdzie po okazyjnej cenie. Państwowe sklepy sprzedają co prawda subsydiowaną żywność i produkty higieny, ale przy takich zakupach należy się liczyć z kilkugodzinną czy wręcz całonocną kolejką. Jak to się stało, że niedawny as regionu, cel emigracji zarobkowej całego kontynentu, nagle nie ma czym nakarmić własnych mieszkańców? Czemu w sklepach brakuje podstawowych produktów: mąki, fasoli, margaryny, mydła, szamponu, proszku do prania czy sławnego już papieru toaletowego? Nieprzypadkowo są to te same produkty, których ceny są regulowane, i przy okazji: najczęściej niższe niż koszty produkcji. Rząd co prawda oferuje przedsiębiorcom subsydia, ale tylko częściowe. Przykładowo: właścicielowi hodowli kurczaków pozwala się na zakup paszy po cenach preferencyjnych, ale nie bierze się zupełnie pod uwagę chociażby kosztów transportu. Od dłuższego czasu w Wenezueli nie sposób dostać opon czy akumulatorów do samochodów, a na czarnym rynku ich ceny pogalopowały razem z trzycyfrową inflacją. Firmy wytwarzające dobra o cenach regulowanych bankrutują lub minimalizują ich produkcję, balansując straty niewspółmiernym podwyższaniem cen dóbr nieregulowanych. Rynek regulowany praktycznie stracił kontakt z rzeczywistością, i tak na przykład podczas gdy bilet na metro w Caracas kosztuje cztery boliwary, kilo fasoli dochodzi do dwóch tysięcy pięciuset; bak benzyny napełnia się za równowartość trzech polskich groszy, ale na tanie buty trzeba pracować przez dwa miesiące.    Drugą z najistotniejszych przeszkód dla prowadzenia biznesu w Wenezueli jest kontrola wymiany walut. Oficjalna stawka to 6.30 boliwarów (Bs.F) za dolara: mają do niej dostęp importerzy wybranych dóbr, m.in. żywności i leków. Stawka SICAD 13.50 Bs.F obowiązuje m.in. wyjeżdżających za granicę (maksymalnie 2000$ rocznie), a SIMADI, wahającą się między 199 a 200 Bs.F, oferuje się pozostałym zainteresowanym. Problem w tym, że uzyskanie środków przez oficjalny system wymiany nie jest łatwe, a dolarów nigdy nie starcza dla wszystkich chętnych. Tworzy to podatny grunt dla bujnego rozwoju czarnego rynku, na którym cena dolara w grudniu 2015 przekroczyła 900 Bs.F.     Prowadzenie przedsiębiorstwa w takich warunkach to prawdziwe piekło. Przyjrzyjmy się przykładowi producenta leków: potrzebujemy sprowadzić z zagranicy substancję czynną. Składamy w odpowiednim urzędzie podanie o przyznanie dolarów po cenie 6.30 Bs.F. Bywa, że wniosek zostanie odrzucony, albo zaaprobowana zostanie tylko część potrzebnej nam kwoty. Jej wypłacenie też nie będzie natychmiastowe: obecnie ten proces trwa blisko sześć miesięcy, chociaż zdarzają się zaległości sięgające dwóch lat. Załóżmy, że udaje nam się przejść ten etap. Ale trzeba pamiętać, że pozostałych producentów w kraju też dotyka problem braku dewiz, i może się okazać, że produkcja znowu staje, bo zabrakło substancji pomocniczej, opakowań czy nawet tuszu, którym drukuje się na nich obowiązkową informację o cenie i dacie ważności. Za tą kłodą pod nogi leci następna: nie można dostać akumulatora do ciężarówki i wyprodukowanych leków nie ma jak wywieźć z fabryki.     Ograniczenie dostępu do walut i zaniżone ceny regulowane to tylko niektóre z całego szeregu zaostrzeń i kontroli, które praktycznie uniemożliwiają normalne funkcjonowanie przedsiębiorstw. Pozostałe to m.in. prawo pracy dosłownie uniemożliwiające zwolnienie pracownika, bogaty wachlarz podatków, arbitralne wywłaszczenia czy chociażby konieczność rejestrowania każdego transportu żywności w państwowym systemie informatycznym, który – niespodzianka – lubi nie działać, a wówczas transport zostaje magazynie i żywność się psuje. W przygotowanym w 2014 roku przez Bank Światowy liście krajów uszeregowanych według łatwości prowadzenia biznesu, Wenezuela zajmuje miejsce 182 na 189 możliwych, wyprzedzając jedynie Afganistan i sześć republik afrykańskich. Skutek? Tradycyjna zależność Wenezueli od zysków z ropy naftowej nie jest co prawda niczym nowym, ale rządy socjalistów doprowadziły ją do skrajności. W 1998 roku, czyli na chwilę przed dojściem do władzy ekipy Hugo Chaveza, udział ropy naftowej w zyskach z eksportu wyniósł 79,5%, podczas gdy w roku 2012 (po tej dacie Bank Centralny Wenezueli przestał publikować raporty ekonomiczne) aż 96,1%. Jeśli więc praktycznie całość dewiz wpływających do kraju pochodzi ze sprzedaży surowca, którego cena w ostatnich latach dwóch spada trzykrotnie, chyba nie powinno nikogo dziwić, że w systemie kontroli walut brakuje środków dla importerów, a półki w sklepach pustoszeją. Mało tego: dolary wypływają z kraju także przez gigantyczną korupcję. Kontrola wymiany stała się najlepszym biznesem wenezuelskiego przedsiębiorcy: cóż łatwiejszego niż zapłacić komu trzeba, kupić dolary za 6.30 Bs.F, by potem ulokować je za granicą, lub sprzedać na czarnym rynku za 900 Bs.F, sto pięćdziesiąt razy drożej? Ocenia się, że w taki sposób z systemu wycieka nawet jedna ósma środków.     Wyjście z tej sytuacji musi kosztować, tymczasem rząd prezydenta Maduro idzie w ślepy zaułek. Wzbraniając się przed jakąkolwiek zmianą polityki wobec przedsiębiorców, trwoni państwowe oszczędności na podtrzymanie dziesiątków programów społecznych: rozdawanie mieszkań, subsydiowanie żywności czy sprzętu RTV. W trzy lata rezerwy międzynarodowe Wenezueli spadły o połowę i niedługo po prostu się skończą. Właściwie wygrana opozycji spadła rządzącym jak z nieba: to im zostawią brudną robotę niezbędnych cięć wydatków, bez których kraj zbankrutowałby bardzo szybko.    MUD ma przed sobą arcytrudne zadanie: musi wprowadzać trudne reformy w społeczeństwie zupełnie na to nieprzygotowanym. Wyborów z szóstego grudnia nie można w żadnym wypadku porównywać z polskim czerwcem 1989, kiedy naród głosował niemal wyłącznie na kandydatów opozycji, jednogłośnie sprzeciwiając się reżimowi. W przypadku Wenezueli przy socjalizmie opowiada się wciąż nieco ponad 40% wyborców. I jasne, że kampania była skrajnie nierówna, że władza kupowała głosy rozdawnictwem, że dochodziło do bezpośrednich nacisków na beneficjentów programów społecznych, by głosowali na Zjednoczoną Partię Socjalistyczną Wenezueli (PSUV), ale to nie wyjaśnia całości masowego poparcia dla chavistów. Istnieje cały ogromna część społeczeństwa szczerze popierająca Rewolucję Boliwariańską, wierząca w propagandowe opowieści o „wojnie ekonomicznej”, o przedsiębiorcach ukrywających towar po magazynach i kontrrewolucyjnych zdrajcach ojczyzny zwanych opozycją. Wśród nich znajdują się członkowie kolektywów: lojalnych władzom motocyklistów od ponad dziesięciu lat rozpędzających antyrządowe manifestacje z bronią w ręku. Mało tego: dwa miliony wyborców PSUV, którzy szóstego grudnia zagłosowali na MUD, to elektorat w pewnym sensie „pożyczony”. Ci ludzie nie oddali głosu poparcia dla opozycji, a raczej głos krytyki w stosunku do władz: przy najdrobniejszym niezadowoleniu z nowych porządków te osoby bez natychmiast wrócą pod skrzydła Nicolasa Maduro i spółki. I to jeszcze nie wszystko, bo nawet tradycyjnie opozycyjni wyborcy do bezbarwnego MUD odnoszą się z dystansem: zagłosowali na nich, bo nie było nikogo więcej. Zmęczeni kolejkami po podstawowe produkty, rekordową przestępczością, bezkarnością, arogancją władzy, korupcją czy ograniczeniami wolności słowa wybrali tych, którzy obiecywali zmianę, chociaż tamci nie powiedzieli wcale jak do tej zmiany doprowadzą. I w końcu: społeczeństwo jest podzielone, ale nade wszystko łączy je wspólna historia stu lat naftowej republiki, a to jest to historia dopłat, subsydiów, preferencyjnych kredytów i przytłaczającej roli państwa w gospodarce.    Zmiany są konieczne, ale łatwo nie będzie. MUD bierze parlament, ale PSUV na najbliższe trzy lata zostaje z prezydentem, rządem i całą jego machiną medialną i propagandową. Czy opozycja zdecyduje się na referendum odwoławcze i pozbędzie się Nicolasa Maduro? Do szóstego grudnia mówiło się o tym jak o oczywistości, teraz ton wypowiedzi liderów nowego parlamentu wyraźnie złagodniał. Paradoksalnie MUD i PSUV potrzebują się nawzajem. Jeśli MUD zostałby sam, kto uspokoi lud żądny rozdawnictwa i programów socjalnych? W tym sensie zostawienie chavistów przy prezydencji byłoby ceną za względny spokój społeczny, za nie wzywanie ludzi do aktywnej obrony rewolucji. Właśnie w takim tonie wypowiadał się Maduro przed wyborami: że jeśli dojdzie do zwycięstwa adwersarzy, wyjdzie ze swym wiernym ludem na ulicę. Ale nie zrobił tego. Jeśli zaś PSUV wróci do pełnej władzy, kto uratuje kraj pędzący w kierunku bankructwa? Dwaj wielcy gracze muszą dojść do porozumienia, inaczej obaj spadną ze sceny. Mimo całej wrogości między prawą i lewą stroną sceny politycznej, przyjdzie wspólnie wypracować delikatne i bardzo powolne reformy. Przykładowo: przy obecnym poziomie zarobków nie można z dnia na dzień wrócić do rynkowych cen żywności, bo połowa społeczeństwa fizycznie tego nie przeżyje. Konieczne będzie raczej stopniowe wycofywanie się z niektórych subsydiów, ożywiając przy tym krajową produkcję i czekając na wzrost zarobków. Na ten czas potrzebne będą kredyty – chyba że dojdzie do niespodziewanej zwyżki cen ropy. Wchodzące w kryzys Chiny, którym Wenezuela winna jest około siedemdziesięciu miliardów dolarów, raczej nie będą chętne na dalsze pożyczki. Międzynarodowy Fundusz Walutowy natomiast narzuci ostre cięcia, po których wykształceni w propagandzie wojny i konfrontacji wychowankowie Chaveza wyjdą na ulicę masowo, a wielu z nich - z bronią.    Nowy parlament, pomimo miażdżącej przewagi opozycji nad chavizmem, będzie pracować z nożem na gardle, ze stałym widmem rewolty „rewolucyjnych” mas. Wygrana w wyborach pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi: czy uda się dojść do porozumienia z rządem? A jeśli tak, to czy będzie można liczyć, że ten dotrzyma umowy i nie wyprowadzi ludzi na ulicę by w najmniej oczekiwanym momencie usiłować z powrotem przejąć pełnię kontroli nad krajem? Gdyby jednak okazało się konieczne referendum odwoławcze wobec prezydenta, czy uda się bez jego pomocy przekonać społeczeństwo do konieczności reform? Jeśli z tej sytuacji w ogóle istnieje jakieś wyjście, MUD musi go szukać z daleko idącą ostrożnością i rozwaga. Kontrrewolucja nie może się zachować jak słoń w składzie porcelany, inaczej nadzieje na prawdziwą zmianę roztrzaskają się z hukiem jak kolorowe filiżanki.

Wenezuela z północy na południe po skarby Gran Sabany

Fizyk w podróży

Wenezuela z północy na południe po skarby Gran Sabany

Zobaczymy wszystko. Wyruszymy z Caracas, najniebezpieczniejszej stolicy świata. Zjedziemy w kakaowe plantacje i spokojne miasteczka regionu Barlovento i wzdłuż plaż Morza Karaibskiego pomkniemy aż do Cumana. Wdychając zapach szczypiorku będziemy wspinać się na górską twierdzę Cocollar tylko po to, by zaraz runąć na równe jak stół połacie stanu Monagas, gdzie dzień i noc pracują naftowe pompy. Jadąc do industrialnego Puerto Ordaz przetniemy nawet sztuczny, egzotyczny tutaj las sosnowy, a następnie egzotyczną dla nas rzekę Orinoko, a potem pagórkowate pastwiska północnej części stanu Bolivar. Krajobraz, klimat, roślinność, dialekty i ludzie wirować będą szalenie, zmieniać całkowicie co sto kilometrów. To by wystarczyło za powód do przejechania Wenezueli z północy na południe. Ale tam, na końcu, już przy  granicy z Brazylią, czeka nas coś jeszcze, czeka kres i powód zarazem, czeka raj rowerzysty i raj w ogóle. Zielone pagóry pocięte czerwonymi korytami krystalicznie czystych rzek, pustkowia bez końca – marzenie naszego namiotu, wodospad lub rzeka za każdym zakrętem, potężne góry na horyzoncie i idealny asfalt, do tego rześkie noce jako odpoczynek od wenezuelskiego upału, a wszystko to pod nazwą: Gran Sabana. [tekst ukazał się w magazynie RowerTour, numer ze stycznia 2016 pod tytułem Jakby co, my tu zawsze do usług] Quebrada Jaspe P { margin-bottom: 0.21cm; }A:link { } Aby wejść do mieszkania Adriany należy po pierwsze otworzyć bramę od podwórza. Wieczorem człowiek dobiega do niej jak do mety maratonu, szczęśliwy że to już: drżącymi rękami szuka klucza, przystawia do magnetycznego zamka, uchyla kratę, wślizguje się do środka, błyskawicznie zatrzaskuje i wtedy dopiero oddycha spokojnie. Bo udało się dotrzeć. Bez napadu, bez kradzieży. Potem przecina się podwórko, na które z opustoszałych wieczorem ulic przeniosło się życie Caracas. Następnie brama do klatki schodowej, znowu klucz magnetyczny, schody na pierwsze piętro, stalowa krata na jeden, drewniane drzwi na trzy zamki i wreszcie rodzinne ciepło czterech ścian. Wyjście z mieszkania jest równie skomplikowane, więc gdy po trzech tygodniach wreszcie udało mi się podjąć decyzję o opuszczeniu niebezpiecznej i kuszącej zarazem stolicy, miasta-państwa, miasta-świata samego w sobie, Adriana towarzyszy mi aż do ostatniej bramy. „Powodzenia! I jakby co, to my tu zawsze do usług!” To prawda, że ulice Caracas nie należą do najspokojniejszych, ale na szerokich alejach łatwo zmieścić się z obładowanym rowerem i przy zachowaniu niezbędnej ostrożności opuścić miasto bez problemów. Na co dzień do przecinania skrzyżowań najlepiej używać gwizdka. Europejski dzwonek nie działa: w Ameryce dzwonków używają uliczni sprzedawcy lodów i nikt nie zwraca na ten dźwięk uwagi. Zresztą: czymże jest delikatny brzęk dzwonka przy wszechobecnym huku klaksonów? A gwizdek, no, to jak policja. Wielu daje się nabrać. Nauczyłem się tego numeru w Maracaibo od skromnej, może trzydziestoosobowej grupy cyklistów miejskich, którzy zgodnie ze światowym trendem co miesiąc przemierzają wspólnie ulice naftowej metropolii. Wylotówka na Higuerote wije się najpierw u stóp Petare, podobno największej dzielnicy biedy na kontynencie, wspina się na brzegi kotliny, w której leży miasto, a następnie lagodnie opada, aż do morza. Ta okolica niegdyś znajdowała się pod wodą: na obrzeżach autostrady, w miejscach gdzie w imię jej płaskości przerąbano jakiś pagórek czy skarpę, leżą tony skamieniałych muszli. PetareWylotówka na Higuerote (Andy Warhol+George Orwell)Aldo Również tam, tj. nad morzem, następuje cudowne rozmnożenie dróg i pod wieczór już nie bardzo wiedząc którędy jadę, usiłuję dotrzeć na wybrzeże, rozwiesić hamak na plaży i wypłukać w słonej wodzie zmęczone ciało. Jest już ciemnawo, gdy przejeżdżam przez Tacariguę i wtedy z podróży wychodzi cała jej wenezuelskość. To znaczy, że ktoś mnie rabuje, morduje, albo siłą zapisuje do Zjednoczonej Patrii Socjalistycznej Wenezueli? No nie. Ten kraj to dla mnie troche jak amerykański odpowiednik Iranu: w mediach malowany jest wyłącznie w czarnych barwach, kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych z chęcią zaliczaliby go do Osi Zła czy czegoś podobnego, podczas gdy rzeczywistość zaskakiwać zwykła w sposób pozytywny. Mijający mnie samochód zwalnia, otwiera się okno, radosna gęba pyta: cześć, skąd jesteś? Masz gdzie spać? Nie? Chcesz spać u mnie?   Z Tacariguy wydostałem się dopiero pod dwóch nocach, bo nie tak łatwo jest wydostać się z gościnnych domów. Dalej droga meandruje to oddalając się, to zbliżając do wybrzeża. Upał daje się we znaki, ale morska bryza łagodzi jego skutki. Za tą bryzą zatęsknię parę miesięcy później, przecinając równiny centralnej części kraju. W miasteczku Boca de Uchire odnowiono – w czynie społecznym, ma się rozumieć – obiekt plażowy. Pod tą nazwą rozumiem informację turystyczną, restauracyjkę, daszki, leżaczki, boisko do siatkówki, prysznice ze słodką wodą, a nawet stanowiska do grillowania – moi rodacy byliby zachwyceni! Z frontowego budynku na parking spoglądają szkice twarzy Hugo Chaveza i Nicolasa Maduro (w Iranie, idąc śladem podobieństwa obu krajów, byłby to Chomeini i Chomenei... no i nie byłaby to plaża). Obiekt właśnie zamykano: potężny, czarnoskóry strażnik pokazał mi którą płytę chodnikową podważyć i który kranik przekręcić, żeby z niebiesko kafelkowanej ściany poleciała na mnie słodka woda. „I jakby co, to my tu zawsze do usług!” - zapewnił na dobranoc. Czwarty dzień drogi to trochę kontynuacja trzeciego: płasko, morze niedaleko, upał okropny. Nocleg wypadł mi na Lecherias, gdzie miałem przespać się w mieszkaniu sąsiada znajomej poznanej w Caracas. By dotrzeć na miejsce zabrakło mi dnia: zrobiło się już całkiem ciemno, musiałem odbyć nocny kurs zawracania na czteropasmowej autostradzie ze zmianą pasu ze skrajnego na skrajny w komplecie, a gdy już zawędrowałem, gdzie miałem zawędrować, okazało się, że sąsiad wyjechał do rodziny w Maturinie, bo od trzech dni nie ma prądu. Bo w Wenezueli często czegoś nie ma, z tych podstawowych rzeczy, bo hiszpańskie oliwki nadziewane wędzonym łososiem dostaniemy bez problemu. Doczłapałem się do jakiejś plaży, usiadłem, zapatrzyłem się. Za plecami wyrastają mi szklane apartamentowce, po ulicach spaceruje dobrze ubrana młodzież, która właśnie wyszła z Pizza Hut czy innej nie najtańszej sieciówki, i w ogóle wszystko kłócioło się z tą wizją Wenezueli sromotnie pogrążonej w nastraszniejszym z kryzysów. Wenezueli, która – jak powiedział pan inżynier z Puerto Ordaz – jest obecnie na poziomie „najgorszych krajów Afryki”. Dlaczego? Jego córka: „ten rząd jest tak nieudolny, że z czterech basenów na naszym osiedlu funkcjonują tylko dwa”. Siedziałem i myślałem o tym. Kryzys jest realny, ale ten kraj to nie biedak przymierający głodem. Kryzys wenezuelski to problem bogatego, który żył świetnie, a teraz tylko w miarę dobrze. Bo co to znaczy, że masa ludzi nie może znaleźć części zamiennych do swoich samochodów? Do swoich toyot, chryslerów i mitsubishi z podwyższonym zawieszeniem i alufelgami? Po drugie, to oznacza, że jest problem z importem, ale po pierwsze, że ludzie te samochody w ogóle mają. Postanowiłem problem noclegu rozwiązać – jak to mówię od czasu autostopowych wycieczek na Zakaukazie - po gruzińsku. Metoda gruzińska mówi: nie usiłuj rozwiązywać problemów noclegowych. One zwykły rozwiązywać się same. Zajmą się tymi nasiludzie: w końcu ktoś do ciebie podejdzie i zapyta, czy nie chcesz przypadkowo przespać się w jego domu. Przewaga Wenezueli nad Gruzją jest taka, że tą osobę nie koniecznie musi być wąsaty pan z brzuszkiem i resztką chinkalina brodzie, ale ktoś taki jak Lucia, czyli nadzwyczaj urodziwa (albo, w standardach wenezuelskich, piękna jak zawsze) córka włoskiego imigranta i matki-Wenezuelki, którzy wpisując się w standardy lokalnej kultury rozwiedli się już bardzo dawno temu. Wskazała mi hamak na patio, nakarmiła wieczorem, nakarmiła rano, zostawiła numer telefonu - „jakby co, my tu zawsze do usług” - i tak jak wielu innych Wenezuelczyków z pełną naturalności włączyła w grono swoich znajomych. Boca de UchirePlaya COlorada między Puerto La Cruz i CumanaTeż w tamtych okolicachOdpoczynekLuciaDalej, w kierunku Cumana, droga zwęża się i nie daje spokoju: z żelazną regularnością powtarza się cykl podjazd – zakręt w prawo – zjazd. Brzmi nieco wstrętnie, ale w rzeczywistości jest wybornie, bo nagrodą za podjazd jest widok na turkusowe morze usłane bezludnymi wyspami, natomiast zjazdom nieodłącznie towarzyszy plaża, obecna w każdej zatoczce tego fragmentu wybrzeża. Jazda jest więc trudna: co chwile człowiek zatrzymuje się... na kąpiel.   Za Cumana żegnam się z Morzem Karaibskim, które odwiedzałem co jakiś czas przez całą drogę z Meksyku. Teraz na dobre zagłębię się w interior. Między wybrzeżem stanu Sucre a nizinami stanu Monagas wyrasta dość pokaźne pasmo gór. Plażowy piasek przechodzi stopniowo w pola trzciny cukrowej, a w miarę podjazdu uprawia się coraz bardziej „egzotyczne” gatunki roślin, takie jak szczypiorek czy czosnek. Klimat tu przyjemny, na przełęczy mile pieści chłodna bryza. Miasteczka są spokojne i ciche, ludzie życzliwi jak zawsze. A nawet bardziej: wschód kraju znany jest z nasilonej skłonności do typowej w dla Kolumbii i Wenezueli serdeczności. Człowiek zwyczajnie idzie do piekarni i słyszy: „Czego sobie życzysz, mój książę?”. Chleb, zwykły taki. „Proszę bardzo, kochanie!”. W gre wchodzi jeszcze „król”, „moje życie”, „moje niebo” albo „serduszko”. W takim środowisku po prostu nie da się wpaść w depresję: inteligentny naród. Jest dwudziesty drugi grudnia, to znaczy: dwa dni do Wigilii. To znaczy: po wioskach wszyscy malują domy, to znaczy: przynajmniej frontowe ściany. Ci, którzy już pomalowali, siedzą rozparci na swoich plastikowych krzesłach i mierzą wzrokiem tych, którzy jeszcze malują. Od dawna mają już wolne, więc nudza się jak mopsy. Jesli już pomalowali, ma się rozumieć. Wówczas rozrywką bywa picie w ogródku z kolegami i krzyczenie do rowerzystów (panowie) lub grupowe malowanie paznokci po werandach (panie). Rzadziej: gra w chińczyka (panie, panowie i dzieci) i jeszcze rzadziej: zbieranie śmieci z przestrzeni między domem a ulicą (tylko dzieci). Dojeżdżam do Maturin dwudziestego trzeciego grudnia. Przy rowerze, jak zawsze, powiewa polska flaga. Przed miastem najpierw pan od hot-dogów zwierza mi się, że dziadek był z Warszawy, ale on po naszemu zna tylko jedno słowo: kapusta. Na wjeździe zatrzymuje się kierowca ciężarówki no i on to po polsku też już nie pamięta, ale jego babcia ma się rozumieć tak, tylko się umarło babinie kilka lat temu. Może podwieźć, gdzie trzeba? A dziękuję, już dojadę. Dojechałem do domu Efraula i Elizy, od której dostałem wiadomość noc przed wyjazdem z Caracas. Miałem jechać zupełnie inaczej, przez Valle de Pascua i El Tigre, ale jeśli ktoś po ponad roku na obczyźnie zaprasza mnie na żurek (!) to ja mogę nadrobić ile tam kilometrów trzeba i jechać przez Maturin. Eliza trafiła do Maturinu dość przypadkowo i dość niedawno, i już tam poznała panią Danutę, lat 89, która z Polski trafiła do Wenezueli po II Wojnie Światowej, tak jak polscy dziadkowie i babcie ludzi spotkanych w okolicach Maturinu, a także w kilku innych miejscach Wenezueli. I to właśnie u naszej seniorki spędziliśmy Wigilię. Pani Danuta niewiele już pamięta z rodzimego języka: w końcu nie mówi w nim od prawie siedemdziesięciu lat, bo do Ameryki trafiła sama jak palec. Ale jak zaśpiewaliśmy „Wśród nocnej ciszy” na starej, zmęczonej twarzy pojawił się promienny uśmiech. Włączyła się w kolędowanie i okazało się, że zna wszystkie zwrotki. Na południe od CumanaGóryMaturinObóz Dzień Świętego Szczepana Męczennika istotnie był naznaczony męczeństwem. Do Puerto Ordaz, gdzie spędziłem Nowy Rok, zostało jedynie 170km płaskiego jak stół, doskonałego asfaltu. Przy dobrym pedałowani można sprawę załatwić w jeden dzień. Ale gdy przebija się dętkę i dziury nie idzie załatać bo wielka, potem nowa dętka zagadkowo pęka po piętnastu minutach, a następnie (bo się jest dobrze przygotowanym i się ma kolejną dętkę) po kilkudziesięciu kilometrach rower zaczyna chrzęścić zagadkowo, to już wiadomo, że nie, że to się, mianowicie, nie uda. Zaczęło padać. W bezkresie pastwisk na jedynym w okolicy skrzyżowaniu stoi niewielka restauracyjko-rzeźnia (na wenezuelskich równinach obiad składa się z ćwierć kilo pieczonego mięsa i kropka). Z daszkiem. Napiłem się kawy. A pod tym daszkiem to ja sobie mogę rower rozkręcić? A rozkręcaj pan co tam chcesz. Czwórka klientów radośnie dołączyła się do operacji: tzn. dołączył się konstruktywnie ten, który był w stanie, reszta była w stanie jedynie usiąść naokoło sącząc resztki piwa. I doradzać. Nie, nie, spróbuj w druga stronę, to ma lewy gwint. No zobacz, że to, nie, no nie da się, nie masz części zamiennych? No nie. Konusy były zmielone, kulki pogniecione, bieżnie dziurawe. Słowem: po przeszło dziesięciu tysiącach kilometrów w trasie tylne koło, jeśli się jeszcze kręciło, to chyba cudem. Dostałem nocleg w rzeźni na hamaku. Przez tutejszą plantację sosen przejechałem małą ciężarówką: rano pan rzeźnik złapał mi stopa aż do portu promów do San Felix (jakieś sto kilometrów), które razem z Puerto Ordaz tworzy Ciudad Guayana. A że prom jakoś nie nadpływał, to z kierowcą błękitnego pick-upa, którego poznałem oczekując na przeprawę, załadowaliśmy rower na pakę i przejechaliśmy drogą okrężną przez most nad Orinoko, na rogatki Puerto Ordaz. Tam już zajęła się mna policja, tzn. zawiozła mnie pod wskazany adres. Kochane chłopaki: jeśli akurat nie strzelają do studentów w Caracas czy San Cristobal to bywają całkiem przyjemni. W Wenezueli między Bożym Narodzeniem i Sylwestrem kraj stoi. Wszystko jest zamknięte, a ja potrzebowałem części zamiennych. Ale poznać jednego Wenezuelczyka to jak taki łańcuszek szczęścia: bo w San Fernando żyje moja ciotka, to ona ci pomoże jakby co, mój kuzyn mieszka w Ciudad Bolivar, u niego masz nocleg pewny, a w Puerto Ordaz jakbyś czegoś potrzebował, to dzwoń śmiało do Gabriela. „Jakby co, to on zawsze do usług”. Gabriel zna wszystkie sklepy rowerowe w Puerto Ordaz, ale co z tego, skoro wszystkie są zamknięte. Na koniec objazdu miasta dobre rady spotykanych ludzi powiodły nas na jakiś zupełny koniec nienajlepszej dzielnicy na peryferiach, gdzie sprawę mojego koła rozwiązano w dwie minuty. Pięćset boliwarów, czyli jakieś dziesięć złotych, dziękuję, do widzenia. Potem mogłem już zrelaksować się, zobaczyć sławny park La Llovizna, który łączy elektrownie wodną z zupełnie estetycznym miejscem na odpoczynek czy spacer, no i przywitać nowy rok dwa tysięce piętnasty. Park Cachamay, Puerto OrdazPark La Llovizna, Puerto OrdazLa Llovizna IILa Llovizna IIILa Llovizna IV Na południe od Puerto Ordaz nie ma jak się zgubić: sześćset kilometrów drogi do granicy z Brazylią, po drodze może z trzy skrzyżowania. Ruszam pierwszego stycznia: świat uśpiony, droga jeszcze spokojna. Ciarki łażą po plecach: no bo już niedługo jązobaczę, tę, o której wszyscy mówią, że to ona to ta największa piękność Wenezueli: Gran Sabana.   Zanim jednak to najlepsze, trzeba się pomęczyć z takim sobie. Pierwsze czterysta z tych sześciuset kilometrów to pagórki. Całymi dniami w górę i w dół, i w górę, i w dół, i ledwie człowiek doczłapuje się na szczyt jednego, już widzi następny. A po lewej i prawej tylko pastwiska i krowy, ewentualnie las. Po drodze kilka „złotych miasteczek”: stan Bolivar jest niezwykle bogaty w złoża mineralne, zwłaszcza zaś w złoto, którego wszyscy w okolicy szukają. Przy obecnym kryzysie boliwara (wenezuelskiej waluty) gram znalezionego złota ma wartość miesięcznej pensji przeciętnego pracownika. Ceny w okolicy są średnio dwa razy wyższe niż w innych częściach kraju, a osady to jeden chaos, bałagan i, można powiedzieć wprost, burdel, bo przyjezdni z całego kraju wydają łatwe złote pieniądze na dziewczyny i alkohol. Mimo pagórów pozostajemy na wysokości nisko-nad-poziomem-morza, aż dojedziemy do miasteczka Las Claritas. Następnie czeka nas czterdzieści kilometrów podjazdu: sto metrów pod górę, ciasny zakręt i znowu, i tak przez cały dzień. Dookoła najpierw las tropikalny, potem las mglisty, powietrze przesycone wilgocią i dusznym zapachem dżungli. Pojawiają się pierwsze wodospady, a po dwudziestu kilometrach na chwilę wyjeżdżamy z lasu i z drogi zawieszonej nad skarpą rozpościera się przed nami widok wilgotnego lasu spływającego z gigantycznej, płaskiej bryły skalnej: i to jest właśnie Gran Sabana. Już przy szczycie, jeśli mamy szczęście, na policyjnym punkcie kontrolnym karmią nas zapiekanką z tuńczykiem, dalej jeszcze kilka kilometrów - pojawiają się pierwsze proste i niewielkie zjazdy – i wreszcie zupełnie nagle, nieoczekiwanie i niezapowiedzianie znika las, znika podjazd, a przed nami rozpościera się po horyzont trawiasta wyżyna i gdzieś tam na końcu, daleko daleko stąd, majaczą płaskie tepui, czyli gór o płaskich szczytach, charakterystycznych dla tej, geologicznie może najstarszej części świata, bo uformowanej jakieś dwa miliardy lat temu. Rozbiłem namiot właśnie tam, 1440m n.p.m., początek Gran Sabany. Usiadłem i patrzyłem jak chmury, które wspięły się z nizin po leśnych zboczach sabany, wślizgują się wślad za mną na górę. I już na początku ta wenezuelska piękność zadziwiła mnie tak, że zaniemówiłem: zobaczyłem tęczę. Może nie byłoby w tym nic dziwnego jakby nie to, że zdarzyło się to w nocy. ObózInny obózPrzed Gran SabanąI teraz zaburzymy chronologię opowieści. Gran Sabanę przejechałem dwa razy, znaczy się tam i z powrotem. Zjeżdżając na południe spieszyłem się, by zdążyć wyjechać do Brazylii przed upływem trzymiesięcznego pozwolenia na pobyt w Wenezueli. Wracałem już spokojnie, odwiedzając każdy wodospad i kąpiąc się w każdej rzece. Gran Sabana to po pierwsze przestrzeń. I trzy kontrastowe kolory. Zielone trawy ciągnące się po horyzont, porżnięte rzekami i strumieniami o czerwonych korytach a nad tym wszystkim ciemny błękit nieba. Te koryta są zresztą zwykle dość szerokie w stosunku do ilości wody: pełźnie ona cienką warstewką po wielkich, karmazynowych płytach. Jak się nad tym zastanowić, to to naprawdę wygląda na jakiś żart, że cały świat wymalowano tu tylko trzema barwami. Taki jaskrawy minimalizm. Przynajmniej, gdy świeci słońce, bo gdy pada, ten świat szarzeje w wilgoci, przypomina księżycowy krajobraz Islandii. A pogoda potrafi zmieniać się tutaj błyskawicznie i na bardzo niewielkiej przestrzeni: nad naturalną skalną zjeżdżalnią wodną Sorerek świeci słońce, podczas gdy pięć kilometrow dalej miasteczko San Francisco stoi w słupie wody. Jest wyraźny, dotykalny, o jaskrawo zarysowanych granicach: wyobrażam sobie, że we wsi dwie osoby mogą ze sobą rozmawiać, i na jedna spada ulewa, a na druga świeci słońce. Trzy koloryMówią o niej paraiso terrenal, ziemski raj, raj na ziemi. By oglądać spektakularne wodospady czy lustra krystalicznie czystych jeziorek i rzek nie trzeba nawet ruszać się z drogi: to wszystko leży przed nami, dostępne na wyciągnięcie ręki. Jechać jest więc trudno, bo nie można się powstrzymać, by co kilometr, co dwa, jeśli nie nurzać się w wodzie, to chociaż robić zdjęcia spektakularnym krajobrazom, z których typowy, ten gransabański klasyk, to zielone pustkowie ukoronowane płaskimi pasmami tepui. Uroda tego miejsca jest zwyczajnie nachalna, po prostu bezczelna. Jesteśmy przyzwyczajeni, że w regionie może być powiedzmy jeden wodospad czy rzeka, które przyciągają uwagę, które mogłyby być jakimś kresem, jakimś celem podróży, gdzie siadamy po wielu dniach drogi, i kontemplujemy godzinami. Tu takie atrakcje są na każdym kroku, jak w gabinecie figur woskowych: Marylin Monroe, Charlie Chaplin, Elvis Preslay, wszystkie gwiazdy zebrane w jednym miejscu. Te tutejsze nazywają się Quebrada Jaspe, Quebrada Pacheco, Sorerek, Salto Kama i wiele, wiele innych, nazwanych i nienazwanych, tych oznaczonych jako atrakcje turystyczne niebieskimi znakami drogowymi, i tych zwyczajnie leżących sobie ot przy drodze rzek czy oczek wodnych, nie mniej pięknych, niż te pierwsze. Idyllę psują tylko muszki zwane puri-puri. Amatorom mazurskich przygód przychodzą pewnie teraz na myśl komary: jeziora nasze byłyby tak cudne, jakby nie te krwiożercze skurczybyki! No tak, ale komary są na tyle sympatyczne, że mają swój ograniczony czas pracy, który ogranicza się zasadniczo do późnego popołudnia w miejscach ocienionych i wieczora wszędzie indziej. Muszki jednak pracuja od rana do nocy, i nie straszne im ani słońce, ani chłód, ani upał. A krew naszą wcinają równie chętnie. Ratunkiem pozostaje wiatr, taki w miarę solidny: warto to brać pod uwagę przy namiotowaniu i rozbijać się w miejscach nie osłoniętych, bo inaczej cały ten raj na ziemi szlag trafi. Wracając ze świeżym stemplem wjazdowym do Wenezueli zatrzymywałem się czasem niby to na chwilę, a zostawałem na noc czy dwie. Te miejsca przyciągają i nie chcą puścić. Człowiek staje i gapi się w ciszy, nie ma słów. Tak jak gdy rozbiłem namiot w tubylczej osadzie przy Quebrada Jaspe. Nad wodospadem na rzece o krwistoczerwonym dnie, zamkniętym koronami intensywnie zielonych drzew spędziłem całe popołudnie, brodząc po kostki w wodzie, zażywając wodospadowych masaży czy robiąc zdjęcia jak opętany. Po tych wszystkich wrażeniach noc w namiocie upłynęła mi błyskawicznie, a rano, gdy tylko zrobiło się jasno, zszedłem ze wsi w las i krótka ścieżką znów nad wodę, by przekonać się, że to, co widziałem dzień wcześniej, to nie był sen, że Quebrada Jaspe ciągle tam jest. I rzeczywiście była.Droga w dalDom sztuk jedenKryształTepujePo stronie brazylijskiejJedna z czerwonych rzekJeden z tak wielu wodospadówPrzestrzeńKawaWodospad KamaJak wyżej, tylko że wyżejWieczórKoniec Gran Sabany - betonowy pomnik z siedemdziesiątego trzeciego

Sprzęt: kuchenka alkoholowa na bazie kawiarki [wideo]

Fizyk w podróży

Sprzęt: kuchenka alkoholowa na bazie kawiarki [wideo]